Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tyrmand warszawski to zbiór felietonów o Warszawie drukowanych w latach 1946-1953 w Stolicy i Tygodniku Powszechnym. Autor powrócił po wojnie do Polski – głównie z miłości do Warszawy. I właśnie ta miłość, z którą się bynajmniej nie krył, jest osnową wszystkich jego tekstów na temat naszej stolicy. Jego zdaniem: „...wszystko, dziejące się poza Warszawą, było niedobre, nudne, niewłaściwe i pozbawione wdzięku”. Tezę tę z wdziękiem rozwija w felietonach.
Tak samo wszystko, dziejące się w Warszawie, jest dobre, interesujące, właściwe i pełne czaru i uroku. Przykład – proszę bardzo: gdy w Łodzi pada deszcz w Wielkanocne święta, jest to tylko i wyłącznie winą Łodzi, bo tylko w takim mieście może w Wielkanoc padać deszcz. Gdy natomiast Warszawa ma nad sobą złą pogodę w każde święta, można, a nawet należy to wybaczyć. Bowiem winna jest pogoda, a nie miasto. Na pewno. A zresztą w Warszawie, na Wielkanoc musi być ładnie...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 158
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2011, Mary Ellen Tyrmand
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych- również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-142-4
Wydawnictwo MG serdecznie dziękuje Kirze Gałczyńskiej za udostępnienie zdjęcia reprodukowanego na stronie 28.
Wydawnictwo MG serdecznie dziękuje Bibliotece Narodowej, a w szczególności Tomaszowi Makowskiemu oraz Dominikowi Cieszkowskiemu za pomoc w znalezieniu materiałów do tej książki.
Korekta: Dorota Koman
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
„…U mojego króla
Grabina i Lula…”
W czasie rozlicznych po świecie wędrówek, w równej mierze w Oszmianie, jak w Wiedniu, w Chełmie, jak i w Kopenhadze, trapiły mnie tak zwane warszawskie wątpliwości. Sprawa była prosta: wszystko dziejące się poza Warszawą było niedobre, nudne, niewłaściwe i pozbawione wdzięku. Tak samo wszystko dziejące się w Warszawie jest dobre, interesujące, właściwe i pełne czaru i uroku. Przykład – proszę bardzo: gdy w Łodzi pada deszcz w Wielkanocne Święta, jest to tylko i wyłącznie winą Łodzi, bo tylko w takim mieście może w Wielkanoc padać deszcz. Gdy natomiast Warszawa ma nad sobą złą pogodę w każde święta, można, a nawet należy to wybaczyć. Bowiem winna jest pogoda, a nie miasto. Na pewno.
A zresztą w Warszawie na Wielkanoc musi być ładnie… To było dla mnie nieulegającym dyskusji aksjomatem nieustannie, gdy byłem poza Warszawą. Zwracano mi niejednokrotnie uwagę na ten zaślepiony patriotyzm lokalny, nic sobie jednak z tego nie robiłem. W najskrytszej szufladce serca chowałem wprawdzie małą dawkę strachu na wypadek rozczarowania po powrocie do Mego Miasta, ale gdzież tam!… Wróciłem i wszystko jest tak, jak sobie wyobrażałem, a ponadto, rozumując trybem człowieka zakochanego, wszystko potrafię Warszawie wybaczyć. Jest w tym trochę słabości, ale w Warszawie nic mnie nie razi. Ani deszcz w święta, ani brak wody, ani tłok w kinach, ani nawet pilotki na głowach warszawianek…
(…)
Wróciłem do Polski po wojnie z Zachodu. Miałem po powrocie dyskusję, której fragment zamierzam tu przytoczyć. Oponentem mym był pan wybierający się właśnie na Zachód w charakterze dyplomaty. Pan ów, rozeźlony mym z lekka krytycznym tonem odnośnie niektórych zagadnień, spytał:
– Skoro nie podoba się panu w Polsce, dlaczego więc wracał pan z Zachodu do kraju?
Spuściłem głowę, zwiesiłem bezradnie ramiona i odparłem cicho:
– Skoro panu się w Polsce wszystko tak bezapelacyjnie podoba, dlaczego stara się pan tak gwałtownie o wyjazd na placówkę dyplomatyczną? A zresztą – powiedziałem jeszcze ciszej – przyjechałem do Warszawy…
Poczułem się naraz przeogromnie bezradny. Bo i w jaki sposób miałem mu to wytłumaczyć, że z Ojczyzną jest tak jak z rodziną. Niekoniecznie musi się w niej wszystko bez zastrzeżeń podobać. Ale wyrzec się jej nie sposób albo przynajmniej bardzo ciężko. Tak samo z Polską. Mogła się ona pewnym ludziom po 45. roku nie podobać, lecz nikt nie ma prawa odmawiać ludziom tym miana Polaka ani wstępu do Polski. Nikt nie ma prawa zaprzeczania Polakowi jego Ojczyzny, bez względu na jego polityczne poglądy.
Czy miałem opowiadać mojemu rozmówcy o tych twardych ludziach z pogranicza bohaterstwa i występku, którzy przebyli wojnę w kalejdoskopowo barwny sposób, a nazajutrz po wojnie postanowili nie wracać? Czy opowiadać sceny z marynarskich kubryków siedmiu mórz i trzech oceanów, spod dziesięciu handlowych bander, niezliczonych melin i met portowych lub tysięcy obozów Displaced Person, gdzie banalne słowa harrisowej piosenki wywoływały orgie nieprzytomnego pijaństwa lub rozprawy nożowe w napadach nieukojonej chandry? Byłem kiedyś świadkiem, jak człowiek zimny i wyrachowany, siedzący w towarzystwie bogatej narzeczonej, cudzoziemki, popadł w warszawskie delirium pod wpływem alkoholu i płyty O Warszawie. Gdy z patefonu zabrzmiały słowa: „…pojechać dziewiątką w Aleje…”, dobył maszyny i zaczął strzelać na oślep. Narzeczoną, która nic z tego nie rozumiała, półprzytomną ze strachu, schowano pod stół. Nadjechała amerykańska Military Police i wzięli chłopca pod banany. Gdy władowali weń coś tak z piętnaście gumowych ciosów, ze zmasakrowanej, zalanej krwią twarzy padło jedno, jedyne zdanie:
– W Warszawie… to bym wam pokazał… k… wasza mać!…
Myślał w tej chwili tylko o Mieście.
Albo ów sierżant spod Monte Cassino. Pod Andersem, Kopańskim i znów Andersem, w Brygadzie Karpackiej i Drugim Korpusie, poprzez najróżniejszych kolorów piaski, aż do finiszu w Anconie. Przed wojną należał do ONR-u, w 1940 roku był w antyradzieckiej partyzantce na Wileńszczyźnie. Gdy po wojnie zastanawiano się nad powrotem do kraju, sierżant ten wskazał na siebie z wisielczym sarkazmem:
– Co, ja? Po cholerę… Ja? Tam? Aha, już jadę… Żeby mnie powiesili… A zresztą do diabła potrzebna mi taka Polska…
A jednak pojechał. Nadeszła go kiedyś Warszawa, sam był z Powiśla. Powiedział tylko:
– Muszę się trochę wytarzać w Warszawie…
Wziął na siebie cywilne ciuchy i pojechał przez zieloną granicę. Tarzał się w tej Warszawie coś z miesiąc, potem wrócił tą samą drogą. Opowiadaniom nie było końca, opowiadał i opowiadał o każdym rogu, o każdej kamienicy, o każdej ruinie wzdłuż Radnej, Dobrej, Browarnej, Wybrzeża. Po kilku tygodniach zaczął posępnieć i pochmurnieć, stawał się coraz małomówniejszy. Wreszcie oświadczył:
– Kij mi w oko! Myślałem, że jak pojadę i zobaczę, miesiąc się po Warszawie poobijam, to i łatwiej będzie zapomnieć i jechać do tego tam Meksyku. Tymczasem, cholera, teraz jest jeszcze gorzej. Ciągnie mnie tam, taka ich mać, na podwójnym napędzie… Żeby tylko tam móc żyć, żeby dali jakąś szansę…
Otóż tych wszystkich ludzi, nie wyłączając mnie, wyżej wzmiankowany kandydat na dyplomatę zrozumieć nie mógł. Z nader prostego powodu: nie pochodził z Warszawy. A sprawa jest, w gruncie rzeczy, taka prosta: my kochamy Warszawę…
Wszystko to wygląda na impertynencką megalomanię lokalną, nieprawda? Ale proszę mi tego nie brać za złe, bo nie tak było pomyślane. W ramach ogólnonarodowego i ogólnokrajowego patriotyzmu istnieje cały szereg mniejszych patriotyzmów. Trudno abym ja, warszawiak, pisał o Krakowie, Poznaniu, Kłaju czy Łodzi. Piszę o mojej Warszawie, bo tak najlepiej potrafię.
Trzeba na te sprawy drobnych patriotyzmów, sprawy najważniejsze i dla wszystkich mądrych narodów najistotniejsze, spojrzeć w sposób szerszy.
Został zgłoszony apel do Polaków za granicą.
Wszelkie transakcje, umowy i pertraktacje są dwustronne i wymagają obustronnej uczciwości i wypełnienia zobowiązań. Gdy leje się wodę na miecze czy pali fajkę pokoju, najtrudniejsze nie są targi czy układy o przyszły pokój i przyjaźń, lecz wytworzenie atmosfery gruntownej uczciwości zamiarów. Tylko taka i jedynie taka uczciwość gruntuje zaufanie, oczyszcza powietrze i stwarza prawdziwy pokój i porozumienie. Gdy ogłasza się amnestię, przebacza winy i wyciąga rękę do zgody, to intencje muszą być czyste i wszechogarniające. Wszelkie dawne spory, zatargi i rozbieżności muszą być absolutnie wymazane, bez względu na ich polityczny kolor czy format. Raz na zawsze.
Słyszałem kiedyś, że niektórzy oficerowie repatriacyjni, zachowujący się przy pracy w myśl zasady plus catholique que le pape, odmawiali wysłania do Kraju ludzi, mających opinię zwolenników orientacji prawicowych sprzed wojny. Stało to w jaskrawej sprzeczności z instrukcjami Pełnomocnika Rządu do Spraw Repatriacji i nastawieniem opinii społeczeństwa w Kraju. Oficerowie ci oddawali Polsce złą przysługę. U podstawy całego obecnego regime’u leży idea wybaczania, zapominania, powolnego przekonywania. To, co robili zbyt serwilistyczni oficerowie repatriacyjni, sprzeciwiało się tej idei i stworzyło wiele rozgoryczonego sceptycyzmu wśród emigracji na Zachodzie.
Sierżant andersowiec ma teraz szansę. Czynniki repatriacyjne – okazję do niepowtarzania błędu. Po amnestii i apelu mogą do Polski wrócić wszyscy. I powinni. Na przeszłość musi zostać położony krzyż, bowiem to jest jedyny środek przekonania wszystkich Polaków na świecie, że Polska jest dla nich wszystkich, bez różnicy przekonań i politycznej wiary. Jest własnością wszystkich i każdego bez wyjątku Polaka.
A wtedy…
Każdy na Zachodzie ma w sercu jakąś swoją Warszawę, żeby to nawet była tylko chałupa w Stawach Dolnych. Po latach koszmaru emigracji wszystkie chandry, tęsknoty, szukania miejsca na ziemi dojrzały. Szczerze, uczciwie wyciągnięta dłoń musi zostać przyjęta. I muszą wrócić wszyscy, którzy kochają Warszawę. Na pewno nie rozczarują się. Raczej będą z niej dumni.
„Przekrój”, 1947
Dynamiczną odbudowę Warszawy na przestrzeni trzech ostatnich lat uważam za najwspanialsze zjawisko w powojennym świecie, zaś postawę warszawiaków w stosunku do problemów epoki i swego życia – za objaw wyjątkowy i godny najwyższego podziwu. Całokształtu procesu odbudowy Warszawy krytykować nie można i nie trzeba. Jest właściwy, pozytywny, zadowalający. Nikt by tego lepiej i szybciej nie zrobił, jak robi to właśnie nasze pokolenie. Możemy być spokojni w naszych sumieniach, a nawet trochę ze siebie dumni.
W 46. poszukiwano w Warszawie gorączkowo łóżek, w których można by było spędzać kątem noce. W 47. poszukuje się mieszkań. To zestawienie mówi samo za siebie. Toteż gdy patrzę na Warszawę 48., mogę sobie pozwolić na dostrzeganie usterek, drobnostek i szczegółów.
To, po czym chodzimy, nie może nam być obojętne. Chodniki, czyli tak zwane przed pierwszą wojną światową trotuary, były zawsze dumą Warszawy. Przedwojenna, wielka Warszawa szczyciła się różnorodnością i bogactwem swych chodników. W przeciwieństwie do wielu innych stolic europejskich, w których obowiązywał jednolity wzór, Warszawa obfitowała w wiele wzorów. Były chodniki w duże kwadraty, w małe i większe romby, w kostkę karbowaną i w klinkierek.
Dziś chodniki są kopciuszkiem Odbudowy. Widziałem niedawno jeden nowy chodnik, na przedłużeniu Kruczej, pomiędzy Aleją Sikorskiego a Widok. Przez swą wyjątkową nowość rzuca się w oczy. Tymczasem gotowy już po bokach Nowy Świat jest jednym wielkim wertepem, pełnym wybojów, kurzu i zasadzek.
„Szyld” jest bardzo brzydkim słowem niemieckiego pochodzenia i należałoby go od dawna zastąpić jakimś polskim wyrazem, ale nie będę się tym teraz zajmował. Trzeba poprosić Gałczyńskiego, aby wymyślił w wolnej chwili. W każdym razie problem szyldów jest w Warszawie zagadnieniem palącym i ponurym.
Był okres w dziejach miasta, gdy każda najprymitywniejsza tabliczka z ogłoszeniem czy firmą budziła entuzjazm. Róg Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej wyglądał wtedy jak Klondyke w swym najbardziej pionierskim czasie i dziennikarze zagraniczni chętnie fotografowali jego radosną, witalną brzydotę. Dziś okres ten minął, brzydota szyldów została. W pierwszym okresie odbudowy właściciel sklepu brał jakiegoś malarza pokojowego, takiego wiechowskiego „artystę-plastikona” i zamawiał swoje imię, nazwisko względnie firmę, na zwykłym, ramowanym kawałku dykty. Rezultat jest taki, że po dziś dzień osiem procent Marszałkowskiej, nie licząc innych ulic, wygląda jak rynek w Rawie czy Kłaju Dolnym.
A przecież szyld sklepowy jest ważnym elementem obrazu miasta. To nieprawda, co mówią śledziennicy i sceptycy, że niby najsamprzód musimy zlikwidować ruiny, a potem będziemy ozdabiać sklepy ładnymi szyldami… Ładny, efektowny, frapujący szyld może przesłonić ruiny swym doraźnym wdziękiem.
Problem teatrów warszawskich jako zagadnienie krzesła, przejścia, bufetu, szatni, wentylacji, akustyki.
I tak: dlaczego w reprezentacyjnym teatrze Warszawy, w Państwowym Teatrze Polskim, nie odświeża się i nie oliwi krzeseł? Gdy w czasie spektaklu ktoś ruszy się na krześle, zaczyna ono niemiłosiernie trzeszczeć. Ponieważ na ogół ludzie żywi ruszają się, krzesła trzeszczą, inni psykają na krzesła i na ludzi, żeby przestali się ruszać. Czy tak powinno być? Czy nie można naoliwić, zmienić, wyrzucić, coś wreszcie z tymi krzesłami zrobić?…
Dyrekcje bufetów teatralnych wciąż jeszcze wychodzą z założenia, że w teatrach warszawskich bywa ta najwytworniejsza część stolicy, która w myśl ballad ludowych w przerwie przynosi swym damom wedlowskie bomboniery i składa je nieśmiało wraz z bukietem herbacianych róż na pluszowym krawężniku loży. Dlatego ceny w bufetach są bardzo wybujałe w stosunku do normalnych cen rynkowych. Ale na to nie ma rady i szkoda nerwów. Morze atramentu wylali już dziennikarze stołeczni w tej sprawie, a głos ich pozostał wołaniem na puszczy.
Ale najbardziej krwawym nieporozumieniem jest Teatr Mały: już niemal od piętnastego rzędu nic w tym teatrze nie widać i nie słychać. Nikomu z dyrekcji tego teatru nie przyszło do głowy, że krzesła stać muszą na różnych poziomach, a teatr ten ma ponad dwadzieścia rzędów w swej długiej, wąskiej salce. Fakt oddzielenia hallu od widowni jedynie kotarą, za którą znudzona obsługa szatni załatwia na głos swe drobne, codzienne porachunki w czasie spektaklu, wpływa znakomicie na to, że uwaga widza zostaje sprawiedliwie podzielona pomiędzy akcję sceniczną a najnowsze informacje z życia prywatnego obsługi bileterskiej i bufetowej. Tak, to jest Teatr Mały w Warszawie… A to, że ludzie chodzą, masowo i namiętnie, podkreśla jedynie, jak bardzo spragnieni są teatru i jak bardzo zasługują na lepsze warunki techniczne w czasie przeżywania wzruszeń artystycznych.
Sprawę tę poruszał już Dygat, ale minęła podówczas bez echa, co się nie godzi i dlatego ją podejmuję. Otóż w warszawskich urzędach pocztowych, gdy szary człowiek z ulicy chce nadać list polecony lub lotniczy, urzędniczka odrywa znaczki i daje interesantowi do samodzielnego przyklejenia. Jest to proces sprzeczny z analogicznymi procesami we wszystkich urzędach pocztowych na całym świecie i w innych miastach naszej Ojczyzny. Urzędniczka powinna znaczki przykleić sama, jedynie przy pomocy wilgotnej, gąbczastej poduszeczki, która stanowi inwestycję drobną i w którą z łatwością zaopatrzyć można każdy urząd pocztowy. Tymczasem co się dzieje? Urzędniczka oddaje znaczki i list nadającemu i proszę sobie wyobrazić, jaka głupia sytuacja! Człowiek nie wie, czy ma wysunąć język i polizać znaczek, co jak wiadomo, przedstawia funkcję kłopotliwą, czy zwilżyć go palcem, czy czymś innym. Tymczasem następny interesant znajduje się już w tym samym położeniu, spogląda z rozpaczą na poprzednika, ten na urzędniczkę, ta miesza się, powstaje tak zwane zamieszanie przy okienku i cierpi na tym norma pracy. W dodatku znaczki są niesmaczne i zostawiają przykre wspomnienie na języku.
Proponuję przeto trzy następujące rozwiązania:
1. Urzędniczka będzie zwilżać sama.
2. Gąbczaste poduszeczki w ebonitowych pudełeczkach będą stały przed każdym okienkiem.
3. Znaczki pocztowe będą gumowane z tylu specjalnymi smakami, na początek tylko miętowym i pomarańczowym. Wtedy wszyscy zgodzimy się lizać sami, a nawet z uwagą i przyjemnością. Przy okienku będzie się prosić tak:
– Poproszę dwa po piętnaście, smak pomarańczowy…
Albo:
– Proszę jeden miętowy za dziesięć…
„Przekrój”, 1948
Cóż to była za postać, ten Ferdynand de Lesseps…
Arystokrata i przemysłowiec, inżynier i wizjoner, dyplomata i romantyk – godził w sobie jak gdyby najsprzeczniejsze tendencje epoki. Powie ktoś, że z tą aferą panamską nie wszystko było w najlepszym porządku („to nie tak…” – jak pisał Witkacy); zgoda, lecz właśnie na temat tej „zgody” wylano ocean atramentu i zapisano kilometry kwadratowe papieru, bo kiedy z jednej strony oskarżały samobójstwa zrujnowanych akcjonariuszy – drobnych ciułaczy – i skompromitowanych dygnitarzy, to z drugiej byli tacy, którzy przysięgali na niepokalaną czystość Lessepsowych rąk i udowadniali tę czystość w całych tomach. W każdym razie pewne pozostaje, że tak czy inaczej Ferdynand de Lesseps był jedną z najwybitniejszych postaci swego czasu i chociażby jako twórca Kanału Panamskiego (który zmienił przecież system nawigacyjny na całej półkuli) ma zapewnione miejsce w panteonie wielkich tego świata.
Otóż nie wszystkim jest zapewne wiadomo, że Lesseps gorąco interesował się Warszawą. Ten lotny, chłonny i hektyczny umysł wiecznie odkrywczego projektodawcy, pełen kłębiących się pomysłów, które go wyrzucały z łóżka wśród najgłębszej nocy, niszczyły sen i rozpalały trawiące migreny, dostrzegł niegdyś Warszawę i jej położenie; oddalony od niej przestrzenią geograficzną i sferą działania, głosił odtąd wytrwale jej możliwości. On to oświadczył kiedyś entuzjastycznie, że Warszawa stanie się w połowie XX wieku największym miastem kontynentu, do której to pozycji predystynuje ją znakomite położenie geopolityczne i geoekonomiczne, czyniąc z niej punkt skrzyżowania prądów kulturowych i rut gospodarczo-komunikacyjnych. Była to, rzecz jasna, opinia typowego pozytywisty i pragmatyka swego czasu, inżyniera, organizatora i aktywnego przetwórcy realiów w walory materialne, daleka od jakiejkolwiek refleksyjności filozoficznej. Jaka jest jednak potęga czynników „innych”, niematerialnych, w historii, o tym najlepiej świadczy los Warszawy, która na pięć lat przed połową wieku stała się największym w Europie rumowiskiem, jakie znają dzieje tej części świata. A przecież przepowiednia Lessepsa aż zadziwia swym błyskawicznym, bezbłędnym ostrowidztwem, zaś następujące po niej dowodzenie nie zawiera żadnych logicznych luk. Istotnie – Europa, w swych ściśle geograficznych granicach, ma za centralny, ściśle geometryczny punkt właśnie Warszawę. Rzeczywiście – Warszawa stanowi doskonały punkt zbieżny wszystkich rut gospodarczych, transportowych i komunikacyjnych oraz nie mniej doskonały punkt rozdzielczy dla ideowego promieniowania. Lesseps rozumował: Europa, wraz z postępem materialno-cywilizacyjnym, pójdzie drogą politycznych federalizmów, tendencje unifikacyjne kwitnąć tu będą na żyznej glebie dobrobytu jak gazony łagodnych, wielobarwnych bratków; w połowie przyszłego (dla Lessepsa) wieku szczęśliwa, spokojna i syta Europa poszuka sobie jakiegoś miasta, którego punkt geograficzny pozwoli na łatwy, efektywny przepływ idei i towarów we wszystkich kierunkach. Takie miasto jest pod ręką – to Warszawa, której centralistyczne położenie idealnie nadaje się do transmisji rosyjskiej pszenicy z kurskich równin do belgijskich miast górniczych i rewelacji scenicznych skandynawskich dramatopisarzy (ostatni naówczas krzyk mody!…) do teatrów bałkańskich stolic. Położenie Warszawy zdeterminuje jej przyszły los…
Biedny Lesseps… O ile można mu jeszcze uczynić zarzut, że mając potrzebne ku temu elementy nie przewidział manifestacji bezrobotnych i kataklizmów socjalnych, to przecież nielojalnością byłoby drwić z zapoznania przezeń takich lapsusów historii, jak doktryna Lebensraumu i samoloty pikujące na usługach zbrodniczych ideologii. Jego koncepcja Warszawy jako głównego miasta Europy oparta jest o słuszne przesłanki teoretyczne, a ponadto piękna, urzekająca, porywająca. Zresztą – co tu dużo mówić – Warszawa też sroce spod ogona nie wypadła; wiano, jakie wniosłaby, jako oblubienica, do proponowanego przez Francuza mariażu z Europą, było nie do przeoczenia. O, nie – Warszawa to nie tylko dogodny punkt w geograficznej przestrzeni, Warszawa czasu Lessepsa to także miasto pełne chwały i czaru, miasto, którego mieszkańcy szczycą się umiłowaniem wolności, słynnym w świecie i w dziejach. Cztery zaś dekady XX wieku ustokrotniły wszelakie wartości Warszawy i gdyby Ferdynand de Lesseps stanął w pogodny, sierpniowy wieczór 1969 roku na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, jego entuzjazm dla tego miasta wzrósłby w równym stopniu, jak jego uwielbienie dla własnych zdolności wybiegania myślą w przyszłość. Dopiero Nazajutrz miało przynieść druzgocący cios jego przepowiedniom, a wraz z nimi – warszawskim możliwościom.
Jesteśmy w roku 1950, w połowie wieku, i chociaż Warszawa nie jest największym miastem kontynentu, to przecież jest miastem największego napięcia twórczego nie tylko na kontynencie, lecz chyba i na całym świecie. Gdzież jest drugi taki organizm miejski (na miejski organizm składają się – jak wiadomo – ludzie i powietrze, drzewa i słońce, kurz i uśmiechy dzieci, ziemia i mury, a jak ich nie ma – tych ostatnich – to chociaż resztki murów, ruiny y compris…), tak naładowany wolą życia, zmasowaną energią kreatywną i umiłowaniem swego miejsca na ziemi, jak Warszawa? Nie ma, a zatem rzecz nie podlega dyskusji. Natomiast należy zastanowić się nad tym, jakie faktory konieczne są do tego, aby w drugiej połowie wieku stworzyć Warszawę z Lessepsowych przepowiedni. Dodać przy tym trzeba, że podczas gdy dane geograficzne nie zostały w niczym – rzecz jasna – naruszone, to dane geopolityczne i geoekonomiczne uległy głębokim przemianom na korzyść Warszawy.