Gościniec - Kasia Bulicz-Kasprzak - ebook + audiobook + książka

Gościniec ebook

Kasia Bulicz-Kasprzak

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny, po "Skrawku pola", tom wiejskiej sagi, przedstawiającej autentyczne losy chłopskich rodzin, inspirowanej opowieściami bliskich i wspomnieniami autorki.

Dom rodzinny powinien być bezpieczną przystanią, zdarza się jednak, że jest zupełnie inaczej. Z taką sytuacją niełatwo się zmierzyć dorosłemu, a co dopiero dziewczynce z wiejskiej chałupy. Bo choć wokoło zawsze będą oczy, które widzą, to rzadko znajdą się uszy gotowe do słuchania, a tym bardziej ręce chętne do pomocy.

Wojna zmieniła świat, ale czy na lepsze? Po odzyskaniu niepodległości życie w Tynczynie toczy się dalej, ze wszystkimi jego trudami i radościami. Ciężka praca, śluby, zdrady, ucieczki. Starzy ustępują miejsca młodym, a ci, obiecując sobie, że będzie inaczej, popełniają te same błędy, co ich matki i ojcowie.

Kasia Bulicz-Kasprzak - choć dziś mieszka w mieście, od lat jest związana ze wsią; od pokoleń chłopka, właścicielka niewielkiego gospodarstwa na Zamojszczyźnie. Potrafi doić krowy, prowadzić ciągnik. Odróżnia zboża jare od ozimych i zna tajniki uprawy buraków cukrowych. Niezmiennie fascynuje ją polska wieś, jej specyficzny klimat i relacje między mieszkańcami. Pisarka, matka, gospodyni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 545

Oceny
4,7 (474 oceny)
348
115
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Już po przeczytaniu pierwszego tomu wiedziałam, że mogę oczekiwać smakowitej lektury. Nie zawiodłam się. W morzu rodzinnych historii, których ukazuje się sporo w ostatnich latach, ta zdecydowanie się wyróżnia. Nie dlatego, że jest taka wyjątkowa. Uważam, że każda historia warta jest opowiedzenia, ale ważne jest jak się to zrobi. Pani Kasia zrobiła to pięknie! A szczególnie dziękuję za bałabuszki 🙂
20
Barbara1703

Dobrze spędzony czas

Strasznie namieszane ale podoba mi się. Szkoda że nie jest napisane po kolei.
10
tteresia

Całkiem niezła

Dobra na długie wieczory.
00
Annaok2

Nie oderwiesz się od lektury

czyta się wspaniale, ciekawie opisane wiejskie życie w tamtych czasach. polecam,
00
Dzidudzidu

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna rzecz. Idę czytać kolejny tom 👍
00

Popularność




 

Powieść pełna emocji i ludzkich dramatów. Tak w Skrawku pola, pierwszym tomie Sagi wiejskiej, jak i w Gościńcu widać solidną pracę pisarską Kasi Bulicz-Kasprzak. Język, postacie, barwne opisy, wydarzenia historyczne sprawiają, że przenosimy się do polskiej wsi XX wieku. Powieść doskonale przemyślana, inspirowana opowieściami i wspomnieniami rodzinnymi autorki. Polecam wszystkim ceniącym sagi rodzinne z historią w tle. A ja tymczasem z niecierpliwością czekam na tom trzeci!

Pozdrawiam

mgr Urszula Wójtowicz, starszy kustosz

Kierownik Działu Udostępniania Zbiorów

Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna

im. Marii Konopnickiej w Lubaniu

 

To wcale nie jest „Wsi spokojna, wsi wesoła” jak w pieśni Jana Kochanowskiego. To nie jest sielskie życie, a ciężka praca na roli, której czas, zamiast zegarka, odmierzają cztery pory roku. Gdzie niedaleka droga od miłości do nienawiści, gdzie dzieci wiedzą, co to bieda, gdzie wrodzy zaborcy, okrutna pierwsza wojna światowa, niepewny okres międzywojenny, gdzie epidemie chorób zbierają swoje żniwo. Historia przodków autorki to niesamowicie piękna opowieść, którą warto poznać. Zanim przejdziecie się Gościńcem, koniecznie poznajcie Skrawek pola. Pola, dzięki któremu wieś żyje…

Michał Machnacki – Biegający Bibliotekarz

Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Bemowo

miasta stołecznego Warszawy

 

Gościniec Kasi Bulicz-Kasprzak to piękna i ciekawa powieść. Porusza autentycznością opisu życia polskiej wsi. Chwyta za serce zawiłościami losów bohaterów, których traktujemy jak bliskich znajomych. Urzeka narracją. Autorka maluje słowem obrazy, pobudza wyobraźnię czytelnika. Zakończenie zaskakuje, wywołuje niepokój, ciekawość i żal, że to już koniec.

GORĄCO POLECAM!

Anna Pruska

Kierownik Filii nr 3 Miejskiej Biblioteki Publicznej

im. Józefa A. i Andrzeja S. Załuskich w Radomiu

 

 

Copyright © Katarzyna Bulicz-Kasprzak 2021

 

Projekt okładki

Luiza Kosmólska

 

Zdjęcie na okładce

© Megan Engeseth/Arcangel Images;

Milosz Maslanka/Stock.Adobe.com

 

Redaktor prowadzącA

Anna Derengowska

 

Redakcja

Ewa Witan

 

Korekta

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8234-693-0

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Julita, zawsze chciałam Ci zadedykować książkę,

ale czekałam z tym na taką,

która będzie dla mnie niezmiernie ważna,

bo Ty jesteś niezmiernie ważna.

Dziękuję Ci za to, że zawsze wiesz,

kiedy zadzwonić, za to, co wniosłaś w moje życie,

za to, że jesteś.

 

Wsi spokojna, wsi wesoła,

Który głos twej chwale zdoła?

Kto twe wczasy, kto pożytki

Może wspomnieć za raz wszytki?

 

Jan Kochanowski, Pieśń świętojańska o Sobótce

 

 

 

Zmierzchało. Przez maleńkie okienko wpadały do izby ostatnie smugi szarości, wspomnienie dnia, który gasł powoli, tak jak dogasa ogień w palenisku. W izbie wciąż jeszcze nie zapalono świeczki. Po cóż to komu, gdy wieczerza skończona, miski w szafliku opłukane, a przecież szyć czy prząść nikt nie będzie. Prząść nie będzie się dlatego, że z wrzeciona inny zrobiono użytek. Razy nim zadawane spadają na ręce, którymi osłaniana jest głowa, na barki, na plecy. Razy są bolesne, tak bardzo bolesne, że chciałoby się wyć jak szlachtowane zwierzę. A jednak w izbie cicho, jeśli nie liczyć odgłosu razów, ale że spadają na ciało, nie są głośne. Nie wolno krzyczeć, w izbie śpi dziecko. Po co ma wiedzieć, co robią rodzice? To nie jego sprawa. Niech zachowa obraz rodziny takim, jaki widziało przy wieczerzy. Ojciec wierzchem dłoni ściera z wąsów omastę, matka odrywa kawałek chleba, by nim wytrzeć tłuszcz z dna miski, pytając z uśmiechem, czy syci, bo czas spać.

Kolejne razy, męska dłoń nie traci siły. Między nimi słowa, szeptane z namiętnością, o tym, jak on ją bardzo kocha, a ona jest kurwą, co do każdego się uśmiecha. On ciężko na nich pracuje, a ona tylko oczyma strzela, z kim by tu w krzaki iść. Jakiś ty głupi, myśli kobieta. Kto by chciał dotykać tego sinego ciała, którym sama się brzydzę? A nawet gdyby chciał, czy ty wiesz, że tam, gdzie odzież ściślej przylega do ciała, tam żywym ogniem pali? Jakże się wobec tego dać komuś objąć, przytulić, gdy pieszczota ból zadaje? A nawet jeślibym dała radę ją znieść, to i po co? Tego, co od ciebie dostaję, to aż z naddatkiem.

– Mamo? – Dziecięcy głosik doleciał z oddali, jakby zza mgły, i nie wiedziała, czy to ona jest wołana, czy sama woła.

Serce, jak przerażony koń, wydało pisk przeciągły i zerwało się do szaleńczego biegu. Dziecko moje, dziecko? Gdzież ty? Rzuciła się na pamięć w ciemności izby, między sprzętami. Dziecko trzeba ukryć, schować, obronić, by żadna krzywda mu się nie stała. By na jasną główkę ani jeden raz nie spadł.

Krok, plaśnięcie bosej stopy po klepisku i naraz świst, a później rumor. Maleńkie ciałko opadło bezwładnie. Cisza. Złapała za nóż. Zabiję cię za to, coś zrobił, pomyślała.

 

Rozdział pierwszy

 

Wół – do lat trzydziestych dwudziestego wieku woły były stałym elementem wiejskiego krajobrazu. Wół to kastrowany samiec bydła domowego, a pierwsze dowody na rolnicze użytkowanie tych zwierząt pochodzą sprzed pięciu tysięcy lat. Wykorzystywano je do prac w transporcie, pracy w polu i zagrodzie (chodzenie w kieracie). Głównym elementem uprzęży tych zwierząt było jarzmo, mocowane do rogów lub karku nad kłębem. Swoją popularność woły zawdzięczały ogromnej sile połączonej z niezwykłą łagodnością.

Październik 1922

Ksawery Hub podniósł się z krzesła. Prosty ten ruch uświadomił mu bolesnym strzyknięciem w krzyżu, że młodszy się nie robi. Kiedyś siadał, wstawał, zrywał się i nawet o tym nie myślał. Teraz taka prosta czynność, a krzyż daje znak, że jest. Za lat kilka podniesienie się będzie wyzwaniem.

Ot, dyrdymały. Jeszcze mu daleko do starości. Wciąż miał siłę w rękach, bułane ogiery prowadził, gdzie chciał, babie potrafił dogodzić, a pole lepiej i szybciej obrobił niż Antek. A że w krzyżu strzyknęło? Drwa rąbał, to i nadwerężył. Odpocznie dzień, dwa i wszystko wróci do normy.

– A ty gdzie? – zapytała Tereska.

– Zapalić bym se wyszedł.

– Mówisz, że zapalić, a prawda taka, że do tej suki drogi szukasz.

Hub westchnął. Terenia, tyle lat nie było z nią kłopotu. Zgodliwa była, cicha. Siedziała w chałupie, gotowała, dziećmi się zajmowała, babską robotę w oborze ogarniała, a jak ją słabość zmogła, to Hub robił, albo Weronika, albo kogo najął. Przez palce patrzyła na mężowskie grzeszki. Trochę łeb zmyła, gdy popił, ale to nie tylko jej prawo było, a też i obowiązek. Bez tych gorzkich słów, które od żony słyszał, łatwo mógł przekroczyć miarę. Z wódką nie ma żartów. W jednej chwili wydaje ci się, że nad wszystkim panujesz, w drugiej pole sprzedajesz, by mieć za co pić. Stary Adamczuk, ojciec Michała, najlepszym przykładem, a on przecież niejedyny na świecie. Dobrze, że ten Wawrzek mu się udał, boby sczeźli wszyscy. Splunął. Za każdym razem, gdy zdarzyło mu się pomyśleć albo wypowiedzieć imię Wawrzka Adamczuka, pluł.

– Czyś ty, chłopie, oszalał? Toż dopiero klepisko mazałam. A ten mi tu pluć będzie!

– Kiedy mnie się palić chce.

– Idź, idźże już.

Hub się przeciągnął, podszedł do drzwi, z haczyka zdjął kapotę i na grzbiet ją naciągnął.

– Tylko zapalić. Jak ty by mnie w izbie nie zabraniała…

Żona wzrokiem dała mu znak, żeby już szedł.

Wieczór był przyjemny. Trudno uwierzyć, że to już październik, bo cieplej niż czasem we wrześniu bywa. Cały dzień słońce grzało. Baby ze lnem się obrabiały, aż miło. Anielka zajęta pracą, aż szum idzie. Brzuch pod nosem, a ta nie patrzy, tylko robi. Inna sprawa, że ten len jej się darzy jak żadnej innej babie we wsi. Ma do niego rękę. Ale to już tak bywa. Wydaje się, że ta sama robota i tak samo wszyscy robią, a jednak nie.

Wystarczy spojrzeć na ogrody. U jednej gospodyni grządeczki równiutkie, niepozarastane chwastami, główki kapusty na zagonie jedna w drugą jak szaflik, a gładziutkie, błyszczące, ani popękane, ani robaczywe. U innej główeczki lichutkie, pozsychane i bielinków nad nimi tyle, co płatków śniegu w zimową zawieję, a w ogrodzie chwas­ty takie wysokie, że dziecko może się w nich zgubić jak w lesie. Zastanawia się kobiecina, co źle robi, bo przecież wszystko tak jak sąsiadki – sieje w tym samym czasie, plewi, dogląda, popiołem podsypuje, wywarem z bakonu czy pokrzywy polewa. Na szczęście na ogół tak to bywa, że ta, co jej się nie wiedzie na ogrodzie, w izbie ma porządek albo gotuje tak, że sam zapach ludziom na drugim końcu wsi żołądki skręca. Może też tak być, że do zwierząt ma rękę, krowy lśniące na pastwisko wygania, mleka doi nieprzebrane ilości.

Terenia, ze względu na to, że słabowała, przy zwierzętach mało robiła. Ot, wydoiła, ale jak zasłabła, musiał ją mąż wyręczać. Tylko się do tego nie przyznawał, wstyd by był na całą wieś, jakby się chłopy dowiedzieli, że taki gospodarz, a babską robotą się nie brzydzi. Rzadko to teraz bywało, bo Weronika matkę wyręczała, a jak trzeba było, to i Natala dała radę.

Za to takiego porządku w chałupie jak u Hubów to nigdzie nie uświadczysz. A nie była ona mała, oj nie. Zbudowano ją zgodnie z tą modą, która nakazywała stawiać domy przechodnie, z jednymi drzwiami od drogi, drugimi od podwórza, z dużą izbą, gdzie stał piec, stół, ławy, a czworo drzwi prowadziło z niej do izb sypialnych i komory. Kiedyś, gdy dzieci były małe, a matka Huba wciąż żyła, wydawało się, że miejsca braknie. Teraz, gdy sami z Tereską zostali, było go aż nadto. Dobrze, że Weronika ze swoją dwójką przychodziła. Bywały dnie, że jeszcze porządnie się nie rozwidniło, a już się po izbie kręcili.

– Co ja będę u siebie rozpalać i osobno gotować? U was strawy nagotuję, a potem do siebie podskoczę. Jak raz krowy już zjedzą siano, to je razem z waszymi na wygon Wojtek pogoni. Mamcia na dzieci mi spojrzy, to nie będę się martwiła, czy czego nie psocą.

Hub uśmiechnął się do siebie, wyciągając z kieszeni woreczek z tytoniem i bibułkami. Nie przesadzaj, chłopie, tak słodko to nie było. Weronika po matce miała paskudny charakter. Kłótliwa była. Kiedy się ożenił, to myślał, że Terenia przez te słabości taka. Później zrozumiał, że ta jej chorowitość jemu, Hubowi, wychodzi na zdrowie. Bo gdyby ta kobita miała w sobie siłę, to uchowaj Panie. Może już by jego, Ksawerego, na świecie nie było. A tak, gdy Terenię choroba osłabiała, to nie miała siły się kłócić. A wszystko, dosłownie wszystko mogło być powodem. Źle stanął, źle usiadł, sapnął, powiedział coś, nie powiedział. Największe awantury wybuchały o porządek. Hub znosił je cierpliwie, ale gdy już tak zupełnie nie mógł wytrzymać, to szedł do karczmy. Zastawał wtedy zamknięte drzwi, musiał więc spać w oborze albo w sadzie.

Skończyły się te przypadkowe noclegi, kiedy Antek z Anielką na swoje poszli. Dobre to było dla nich, bo dziewucha z Tereską życia by nie miała, dobre i dla Huba. Kiedy trochę więcej wypił, to albo sam szedł do chałupy syna, albo go kto odprowadzał, albo też dawali znać do Antka i ten po ojca przychodził.

Trzeźwy Hub też do synowskiej chałupy często zaglądał. Przyjemnie tam było. Aniela mało mówiła, dużo robiła. Gdy zapowiedzi wyszły, ten i ów odradzał Hubowi tę pannę, mówiąc, że młodsza Połajówna krowie ogona nie zawiąże. Okazało się, że ludzkie gadanie to jedno, a rzeczywistość drugie. W chałupie u synowej czysto było, codziennie nagotowane dwie, czasem trzy potrawy. Jak nie bałabuszki ze słodkim nadzieniem, to jakieś ciasteczka dwa, trzy razy w tygodniu pieczone stały na stole w ładnej, glinianej misce, białą ściereczką wyłożonej, a kto przyszedł, mógł się częstować do woli. Nowa to moda, Hub nie pamiętał, żeby w innych chałupach tak było. Ta gościnność też dobrze świadczyła o Anieli. A gdy kto zajrzał do obory, to mógł tylko gwizdnąć z uznania. Krowy miały sierść lśniącą, a wymiona tak wielkie, że po pół cebra mleka dawały z jednego strzyka. Trzymała też Anielcia cztery owce, dla wełny, dwie świnie, kur kilkanaście, kaczki, gęsi i kilka królików. Wszystko zadbane i najedzone, aż przyjemnie patrzeć.

Jak Hub do nich przychodził, zaraz mu jeść dawała, a gdy akurat Antka w domu nie było, to z uśmiechem na ustach lała do kieliszeczka odrobinę nalewki.

– Ziołowa. Na zimę zrobiłam, według przepisu Ciotki Leonki. Naparsteczek wam naleję, żebyście powiedzieli, jak wyszła.

Hub pił, mlaskał, a później prosił o jeszcze kapkę, bo smaku nie złapał.

– Wy jego nie złapaliście, ale on was tak – śmiała się, lejąc. Zerkała przy tym przez okno, czy gdzie Antka nie widać. – Pijcie na zdrowie, ale więcej wam nie dam. Przyjdzie w zimie choroba, a we flaszce dno widać. Czym ja mojego nacierać będę? Co mu dam do picia, co?

Hub nic nie mówił, śmiał się do niej. Lubił swoją synową, po prostu ją lubił. To, co łączyło go z matką Anielki, nie miało tu najmniejszego znaczenia.

Spojrzał tęsknie w stronę, gdzie stała chatynka Połajów. Los to zawsze tak te nitki życia plecie, by człowiekowi trudniej było.

Jakby świadoma myśli męża, Terenia zapukała w okienko. Ksawery podniósł rękę z wypalonym do połowy papierosem. Ależ go teraz pilnowała! Jakby nie żoną była, a strażnikiem więziennym. Przez tyle lat przymykała oko na to, że mąż do sąsiadki chodzi, i nagle jej się odwidziało. Już nie kłótnie, a głośne awantury z tego powodu wybuchały.

Zaczęło się zeszłej jesieni, gdy Marianna urodziła drugie dziecko. Chłopczyk był jak malowanie, szczęśliwie wcale do matki niepodobny. Babka Połajowa ofiarowała się w podzięce za jego narodzenie do Ostrej Bramy pielgrzymować. Odradzali jej wszyscy, bo raz, że stara już była, dwa, że droga daleka, trzy, że zima za pasem. Starowinka głową pokiwała, niby przyznała rację najbliższym, ale gdy nazajutrz się pobudzili, babki w chałupie już nie było. Przepadła i słuch o niej zaginął. Pomodlili się wszyscy za spokój jej duszy, Marianna nawet na mszę dała. Uznali staruszkę za zmarłą, bo nie było sposobu, żeby tak daleko zimą zaszła, nie zamarznąwszy po drodze.

W kwietniu ducha wyzionął Józek Połaj. Nie był stary, żyłby jeszcze, ale go owo marzycielskie usposobienie zgubiło. Poszedł bronować. Mówili mu zięcie, tak jeden, jak drugi, że zabronują mu ten skrawek pola, tylko pierw u siebie się obrobią. Wszak co roku tak było, odkąd Józkowi nogę odjęli. I zawsze czekał cierpliwie. Tej wiosny coś mu do łba przyszło, zniecierpliwił się, konia do bron zaprzągł i w pole pojechał. Za koniem po polu chodzić to ciężka robota dla kogoś z dwiema nogami, a co dopiero gdy tylko jedna zdrowa, a druga drewniana. Zapadał się ten wystrugany kulas w miękką rolę. Przeszedł Józek pole w jedną stronę, przeszedł w drugą i tak był zmachany, jakby pięć morgów zabronował. Usiadł tedy na miedzy odsapnąć. Zadumał się, jak to on. Gdyby nie to, że znudzony czekaniem koń do domu wrócił, pewnie by dopiero wieczorem Hanka męża znalazła. Tak to od razu pobiegła, Józka z pola do chałupy zabrała. Po Ciotkę Leonkę posłała, ale wszystko darmo. Nawet ten doktór, co go Wawrzek z miasteczka przywiózł, też na darmo. Wszyscy wiedzą, że nie ma gorszej biedy niż ta, co wynika z przewiania przez wiosenny wietrzyk, zwłaszcza gdy kto spocony. Jeśli pozwolisz, by na tobie koszula wyschła, to tak jakbyś kostuchę na wieczerzę zapraszał. U Połaja wdało się zapalenie płuc, dwa tygodnie i już po Józefie było.

Hub westchnął. Wiele wiosen przeżył, oj wiele, ale żadna nie była tak piękna jak ta, która przyszła po śmierci Połaja. I to nie tylko dlatego, że pogoda była cudna. Hanka, wcześ­niej wciąż zmartwiona, z nerwami napiętymi jak postronki, odmieniła się zupełnie.

– Czymże ja się będę, Sawerku, frasować? Córki dobrze za mąż wydałam, bogate są, gospodynie na całe gęby. Te skrawki pola, co my z Józkiem obrabiali, to niech między sobą podzielą, jak chcą, ja na polu już robić nie będę. Mam krowę, mam ogród, to mnie wystarczy, a mało będzie, to mi ani jedna, ani druga łyżki strawy nie pożałuje. A ludzkie gadanie mnie nie obchodzi, bo nastają na mnie ludzie od lat, przywykłam. Jedno, co mi doskwiera, to siedzenie wieczorem w pustej chałupie.

Hub to ostatnie zdanie wziął sobie do serca i nie pozwalał, by Hanka samotnie spędzała wieczory. Dobrze im było. Tuliła się do niego, łasiła, jakby mieli po szesnaście lat.

I czyż to komu przeszkadzało, że na stare lata mieli z życia trochę radości? Widocznie komuś przeszkadzało, bo tydzień po Przemienieniu Pańskim zjawiła się babka Połajowa. Cała, zdrowa i żywa. I to jeszcze jak żywa! Dowiedziawszy się o śmierci syna, całą winą obarczyła Hankę. Wyzywała ją od wszetecznic i kurwiag tak głośno, że ludzie nie tylko w całym Tynczynie, ale i w Mikulinie musieli słyszeć. Jakby mało jej tego było, przyszła do chałupy Hubów i Teresie wyrzuty robiła, co z niej za żona i matka, jak może na taki grzech patrzeć. A na koniec dodała, że śmierć Franka to kara za grzechy Huba. Te słowa podziałały jak wylanie oliwy na rozżarzone węgle. Terenia zaczęła się tak z mężem awanturować, tak mu wymyślać. I jeszcze Weronice słowa babki Połajowej powtórzyła. A przecież i bez tego córka miała do niego pretensje, że dla zaspokojenia własnych ambicji wysłał jej męża do Ameryki na zginięcie.

Hub poczuł gorycz w ustach. Strzyknął śliną. Niech mówią, co chcą, on wiedział swoje. Jakim sposobem człowiek, co do Ameryki popłynął, zginął we Francji? Oszustwo to było jawne. Wawrzek się mądrzył: „Mnie nie wierzycie, do Czerwonego Krzyża piszcie”. „A co mnie po pismach?”, pytał Hub. Tam, gdzie prawda zamataczona, tam zwykły chłop jej nie dojdzie. Na szczęście poza ludzką jest jeszcze boska sprawiedliwość, a krew niewinnie przelana zawsze, zawsze wypływała, gubiąc tego, kto ją przelał. Dlatego też Hub miał nadzieję, że Wawrzek zapłaci za to, co Frankowi zrobił. I modlił się o to, szczerze się modlił.

Zaciągnął się po raz ostatni. Rzucił jeszcze jedno tęskne spojrzenie w stronę chałupy Połajów. Póki ciepło było, to znajdowali z Hanką sposób, żeby się wymknąć i spotkać, a to za oborą, a to na łące. Teraz, gdy wieczory zimne, nie było jak. Może sercom się wydawało, że mają po szesnaście lat, ale ciała dobrze wiedziały, że już nie, i w ogóle im się nie uśmiechało gołych dup na październikowy wiatr wystawiać.

Oj, długa to będzie zima, długa, westchnął Hub i już miał do izby wejść, gdy zobaczył, że w chacie Weroniki drzwi się otwierają. Zatrzymał się, oczy przymrużył, by lepiej widzieć. Z chałupy chłop wychodził, wysoki, barczysty. Donośnym głosem za gościnę dziękował.

Pewnie zalotnik, diabli nadali. Hub zaklął pod nosem. Kiedy Wawrzek wrócił i wiadomość o śmierci Franka przywiózł, polały się łzy. Wydawało się, że Weronika już męża odżałowała, wszak przez pięć długich lat nie miała od niego żadnych wieści. Tymczasem mocno go kochać musiała, bo dniami i nocami płakała. Na szczęście każdy żal, nawet największy, kiedyś się kończy. Tak i Weronika w końcu wypłakała ostatnią łzę. Minęła żałoba i do bogatej wdowy zaczęli się zjeżdżać zalotnicy. Odprawiała ich, początkowo niechętna powtórnemu zamążpójściu. Hub słyszał rozmowę córki z żoną. Weronika mówiła, że nie trzeba jej tego miodu, że się w ojca nie wdała w tych sprawach, że na obce dzieci robiła nie będzie.

Ostatnio jednak coś się zmieniło.

– Jeszcze ja nie taka stara, pierwszego męża wyście mi wybrali, to może drugiego sama sobie znajdę, Natala i Wojtek z domu pójdą, a ja będę sama siedzieć, bez towarzystwa – tak mówiła.

Zaniepokoiło to Huba. Powtórne małżeństwo córki wiele spraw rodzinnych mogło skomplikować, a Weronika jakby nie zdawała sobie z tego sprawy. Trzeba będzie z nią porozmawiać, zanim coś głupiego zrobi.

– Och baby, baby. Jeśliby mnie kto pytał, to powiem, że chłopy do żadnego czyśćca nie idą, tylko od razu do nieba. Bo przez was my tu, na ziemi, taki mamy czyściec, że hej.

 

 

Sernik wspaniały

1 kg sera, 12 dkg masła, 8 jajek, 30 dkg cukru, 20 dkg ugotowanych ziemniaków, wanilia, migdały, rodzynki, skórka otarta z pomarańczy lub cytryny.

Ser i ugotowane ziemniaki przepuścić przez maszynkę. Żółtka utrzeć z cukrem i masłem. Dodawać po jednej łyżce sera i ucierać. Na koniec dodać rodzynki, migdały, skórkę oraz pianę z białek. Piec w nie bardzo gorącym piecu czterdzieści minut. Wystudzić, nie zdejmując z blachy.

Krystyna 1892

Przez kilkanaście lat to wspomnienie nie miało dla niej znaczenia. Czasem tak bywa, i to zarówno z prawdziwymi wspomnieniami, jak i ze snami, że późniejsze wydarzenia nadają im sens, są jak wykładnia przepowiedni.

W pamięci Krystyny to właśnie wspomnienie z dzieciństwa zachowało się tylko z powodu strachu, który odczuła tego wieczoru i który towarzyszył jej jeszcze przez wiele kolejnych dni, dopóki nie zmalał na tyle, że dało się go zepchnąć w głąb pamięci. Od czasu do czasu wystawiał głowę, a wtedy ciałem Krystyny wstrząsał dreszcz. Gdy zdarzyło się to w nocy, strach budził ją i nie pozwalał już zasnąć. Żałowała swojej głupoty i chętnie zawróciłaby czas do tego miejsca, zanim to się stało.

Ileż wtedy mogła mieć lat? Cztery, a może pięć? Po takim czasie trudno określić, na pewno więcej niż trzy, na pewno mniej niż sześć. To był jesienny wieczór. Szara mgła otulała świat wilgocią, tak jak matka otula dziecko pledem. Ludzie marzli, zacierali ręce, porzucali robotę i uciekali do chałup, gdzie wcale nie było cieplej, a wilgoci jeszcze więcej niż na polach. Pośpiesznie wygarniano z pieców popiół, łamano patyczki i odłupywano szczypki na rozpałkę, krzesano ogień, dmuchano, chuchano, podkładano gałęzie, szyszki, na koniec, gdy kto miał, wkładano polano. Wyciągano dłonie o palcach sztywnych z zimna nad blachę. Gospodynie podgrzewały resztki ugotowanej rankiem strawy, nakładały do misek, karmiły zmarzniętych mężów, synów. Gotowały wrzątek, by zaparzyć napoju z malinowych gałązek.

Powoli, bardzo powoli, chłód opuszczał ciała. W izbach robiło się ciepło, zagaty nie pozwalały podmuchom wiatru wtargnąć do chat. Na dworze było już ciemno, choć wcale nie było jeszcze późno. Najedzeni, ogrzani ludzie nabierali ochoty na spotkania. Młodzi chcieli iść pograć w karty, potańczyć, chłopy myśleli, gdzie by tu i z kim kieliszek gorzałki smolnąć, babom chciało się plotek, a dzieciom zabawy.

Miało to też pewną racjonalną podstawę, bo gdy pół wsi schodziło się do jednej chałupy, to tylko w tej jednej wypalała się świeczka czy nafta. A przecież to siedzenie też darmo nie było. Gdy ludzi się naszło, gospodyni zaraz przynosiła wiązkę grochu do łuskania albo worek pierza do darcia. Nikt przeciwko temu nic nie miał, bo wszak o to chodziło, by być blisko siebie, rozmawiać, żartować, jednych pochwalić, innych wyśmiać, ale nie ze złośliwością, tylko ot tak, dla uciechy. Jak brat czasem wyśmiewa siostrę czy siostra brata. Gdy żyje się od pokoleń obok siebie, tworzy się relacje tak silne, jakich czasem i w rodzinie nie znajdziesz. Przyjaźnił się dziad Płokity z Rokickim, przyjaźnili się ojcowie, to synowie i wnuki też trwać będą w przyjaźni. Przeorana miedza czy krowa w szkodzie nie będzie przeszkadzać. Bywało też odwrotnie, uraza pradziadów trwała w rodzinach, mimo że wnuki nie potrafiły powiedzieć, o co poszło. A choć negatywne to były emocje, miały w sobie taką siłę, że trzymały te rodziny z dala od siebie przez dziesięciolecia.

Tego wieczoru matka okutała dziewczynkę chustą jesionką, wzięła za rączkę i poszły do Koziołków, na drugi koniec wsi. Och, jakże Krysia lubiła tam chodzić! Koziołkowa miała pięcioro dzieci, najstarsze córki były już pannami na wydaniu, a najmłodsza, Gienia, była rówieśnicą Krystynki. Zabawa tam zawsze była przednia, bo matka tak licznego potomstwa małą uwagę przykładała do tego, co się w izbie działo, jeśli tylko nie zawracano jej głowy. Przy tym, jako osoba bardzo towarzyska, lubiła siedzieć między kumoszkami i snuć opowieści, a znała ich więcej niż jakakolwiek gospodyni.

Droga prowadząca przez wieś była błotnista. Matka wciąż upominała Krysię, by uważała, bo jeśli się pośliźnie, jak nic bęcnie w błoto. Wstyd wtedy będzie, bo co też ludzie powiedzą, gdy zobaczą umorusane dziecko. Strach przed tym, że musiałaby w cudzej izbie stanąć w zabłoconej koszuli, narażając się na śmiech, mieszał się w sercu dziewczynki z radością, wywołaną nadzieją na spotkanie z przyjaciółką. Dlatego też, gdy weszła do chałupy Koziołków, stanęła, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. I dopiero wymierzony przez matkę szturchaniec sprawił, że drgnęła i przywitała się jak należy. Zaraz jednak zamilkła.

– A ty, Krysiu, co tak stoisz? – zapytała Koziołkowa. – A śmigaj na piec, do dzieci. Maciej konika zrobił z patyczków i konopnego powrozu. No, mówię wam, jak żywy. Gienia, a pokaż tego konika, co ci to Maciej zmajstrował.

Z mrocznego kąta za piecem wychyliła się jasna dziecięca główka. Dziewczynka podeszła do siedzących na ławach kobiet i pokazała konika, który od razu został skomplementowany.

– Gienia, weź Krysię. Pobawcie się ładnie. A daj jej jabłuszko.

Krystyna poczuła w swojej dłoni lepką rączkę przyjaciółki. Gienia pociągnęła ją w kierunku pieca. Tu na zydlu stał wiklinowy koszyk, wypełniony czerwonymi jabłuszkami. Błyski płomieni, pełgających wesoło pod blachą po wrzuconych tam szyszkach i patyczkach, odbijały się w gładkiej skórce owoców, tak że wyglądała jak odlana ze szkła. Gdy podeszło się bliżej kosza, czuć było zapach owoców, słodki, ale nie cukrowy, tylko lekko winny, zapowiadający ukrytą pod słodyczą miąższu kwaśność.

Gienia bacznie przyglądała się owocom, wreszcie wybrała jeden. Podniosła go na wysokość oczu. Widocznie jej się nie spodobał, bo wrócił do kosza, a jego miejsce zastąpił kolejny.

– To weź. Nierobaczywe.

Wcisnęła Krystynie do ręki jabłko. Ta przez chwilę trzymała je mocno, ciesząc się momentem, gdy wciąż miała całą przyjemność jedzenia przed sobą. Świeży owoc był rarytasem. Gospodynie zbierały wszystko i suszyły, by w zimie dodawać do kasz na słodko czy nadziewać pierogi. Wiadomo przecież, że obfitość letnio-jesiennego przełomu była złudna. Kończyła się z chłodem, który potrafił przyjść nawet w październiku. To, co zgromadzono w komorze, musiało wystarczyć do następnego zbioru, a zimne miesiące potrafiły ciągnąć się w nieskończoność.

Szturchnięta przez Gienię, Krystyna wreszcie zatopiła zęby w owocu. Sok spłynął na język, zmieszał się z gwałtownie wezbraną śliną. Odłupała kawałek jabłka i trzymała go w ustach, gładka skórka dotykała podniebienia. Jakież ono było słodkie, a jakie soczyste. Żuła wolno, bardzo wolno, by wygnieść z miąższu caluteńki sok.

– Jak tam, Krysia, dobre jabłuszko? – zagadnęła Koziołkowa.

Odpowiedzią było skinienie głową.

– Coś ta nasza Krysia mało dziś rozmowna. A chodź tu bliżej, to ci coś pokażę. – I nie czekając na reakcję dziewczynki, odwróciła się do kufra. Podniosła wieko i coś z niego wyjęła. – Był tu u nas handlarz. Z tych, co to wszystko kupią i wszystko sprzedadzą. Upatrzył sobie mojego koguta. Nie chciałam sprzedawać, bo to dobry kogut, ale też trochę z nim miałam kłopotu, z gęsiorem sąsiadów się bił i wciąż się bałam, żeby z tego jakiej zbrodni nie było. Ale żeby handlarzowi go sprzedać, to nie byłam chętna, już zjeść bym wolała. A on się uparł. Czym on więcej nastawał, więcej przekonywał, więcej: „Sprzedajcie, gosposiu”, powtarzał, tym we mnie większy upór był, jakby na przekór. Coś we mnie mówiło: „Sprzedaj, głupia babo, bo jak on Józwom gęsiora utłucze, to nic z tego nie będzie, tylko pieniądze stracisz, a koguta będziesz musiała oddać, żeby sobie nie krzywdowali”. A tu jakiś upór i tylko „nie” i „nie”. On do mnie wreszcie gada: „Uczciwie płacę. U was, widzę, panny w domu, to za darmo jeszcze to dorzucę”. I pokazał mi lustereczko. Pewnie kradzione, że tak się go wyzbył. Może mu na kogucie zależało, bo komu znacznemu obiecał? Albo kupca miał, co dwa razy tyle gotów zapłacić. To już nie moja sprawa. Zapakowałam mu tego koguta do wora. Teraz nie mam kłopotu, pieniądz dobry wzięłam, a dziewczęta taką zabaweczkę dostały. No chodź, Krysia, popatrzysz na swoją buźkę, to może się rozweselisz.

Wyciągnęła do dziewczynki rękę z lusterkiem, pierwszym, jakie Krystyna widziała w swoim życiu. Owalne, z drewnianą rączką, miało prostą, niezdobioną oprawę i małe pęknięcie po lewej stronie. Swoją twarz znała z odbicia w wodzie – w kałuży czy w wiadrze. Zdawała też sobie sprawę z niedokładności takich zwierciadeł. Prawdziwe lustro, nawet małe, było zbytkiem, mało kto mógł sobie na nie pozwolić. Zresztą po co? Przejrzeć można się przecież w cebrze, a pieniędzy nie starczało, by kupić znacznie potrzebniejsze rzeczy. Krystyna była już wystarczająco duża, by zrozumieć, dlaczego kobiety raz po raz przerabiają swoje spódnice, naszywają łaty na mężowskie portki, dlaczego dzieci chodzą odziane w kawałek samodziałowego płótna, w którym wycięto otwór na głowę, przepasanego szarpią oddartą z rodzicielskiej odzieży, której już na nic przerobić się nie dało. Każdy sprzęt domowy, każde naczynie czy ubranie służyło ludziom tak długo, jak było to możliwe. Gdy z jakiegoś powodu nie dało się używać go zgodnie z przeznaczeniem, przerabiano, raz, drugi, dziesiąty. Aż było już pewne, że nic zupełnie nie da się z nim zrobić. A i wtedy nie wyrzucano. Szmaty sprzedawano handlarzowi, by ten zabrał je do papierni. Metal kupował kowal. Drewno szło do pieca, by w ten ostatni sposób przysłużyć się właścicielom.

Gdy Krystyna zacisnęła dłoń na uchwycie lusterka, poczuła się w pewien sposób bardzo poważna i dorosła. Przysunęła je do twarzy i z ciekawością przyglądała się odbiciu, jakby nie należało do niej, Krystyny, tylko do kogoś zupełnie innego, obcego. Wydała się sobie bardzo ładna, i to taką urodą, o której śpiewają rzewne piosenki. Aż westchnęła z ukontentowania i poprawiła włosy, by wyglądać jeszcze ładniej.

Ten gest wzbudził w zgromadzonych w izbie kobietach wesołość. Tylko jedna, Gancarzycha, wiecznie niezadowolona, o ustach cienkich jak nitka i z kącikami opuszczonymi w dół, prychnęła:

– Co wy stali robić? Zabierzcie dziewczynce lusterko.

– Czemuż to? – zapytała Koziołkowa. – Patrzcie, jak się przegina. Ot, zalotniczka.

– Toż dziś piątek. Jeśli w piątkowy wieczór dziewczyna patrzy w lustro, to może tam zobaczyć diabła. A jeśli przy tym je jabłko, to dostanie go za męża.

W izbie zapadła cisza.

– Przecie to nie dziewczyna. – W głosie Koziołkowej już nie było śmiechu. – Toż to dziecko.

Niemniej wyciągnęła rękę, by odebrać małej lusterko. W chwili, gdy przechodziło z ręki do ręki, Krystyna rzuciła na nie jeszcze jedno spojrzenie. Nie zobaczyła tam siebie, tylko jakby mignięcie, jakby rozbłysk światła i coś podobnego do krowiego ogona. Krzyknęła przestraszona. Niedojedzone jabłko upadło na podłogę.

– Po co dziecko straszycie? – usłyszała głos Koziołkowej, zanim wszystko zakryła ciemność.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI