Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piąty tom porywającej wiejskiej sagi inspirowanej historią rodzinną autorki. Tynczyn zasnuły ponure chmury okupacji. W nowej rzeczywistości ludzie przekonują się, że tak, jak nie należy wracać do przeszłości, tak i o przyszłość lepiej nie pytać. Trzeba się skupić jedynie na tym, jak przetrwać. Każdego wieczoru pojawia się strach, czy nazajutrz znów uda się przeżyć. Kolejne dni są jak ochłapy wyrwane z zakrwawionych zębów losu. Młodzi mieszkańcy Tynczyna nie wiedzą jeszcze wszystkiego o sobie, a już muszą zdawać egzamin z dojrzałości, przyzwoitości, patriotyzmu. Codziennie tracą nadzieję i na nowo ją odzyskują. Wojna zmusza ich do podejmowania decyzji, których nigdy by nie podjęli, do wybierania dróg, którymi nigdy by nie poszli. Gdy wojenny kurz opadnie, będą musieli spojrzeć sobie w oczy i odpowiedzieć na pytanie, jakimi ludźmi są teraz.
Kasia Bulicz-Kasprzak - choć dziś mieszka w mieście, od lat jest związana ze wsią; od pokoleń chłopka, właścicielka niewielkiego gospodarstwa na Zamojszczyźnie. Potrafi doić krowy, prowadzić ciągnik. Odróżnia zboża jare od ozimych i zna tajniki uprawy buraków cukrowych. Niezmiennie fascynuje ją polska wieś, jej specyficzny klimat i relacje między mieszkańcami. Pisarka, matka, gospodyni
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 613
Puste wygony – piąty tom Sagi wiejskiej – to dalsze losy bohaterów poprzedniej części, osadzone w latach 1939–1947. W czasie drugiej wojny światowej Wera, Lolek, Poldek, Dominik i inni walczą z Niemcami. Akcja powieści toczy się na Zamojszczyźnie. Autorka opisuje w niej powstanie zamojskie, drugi największy zryw zbrojny po powstaniu warszawskim, wywózkę dzieci i walkę zwykłych ludzi z brutalnymi wysiedleniami. Opis walk z okupantem i bezsensownych śmierci przeplata się z historią niezwykłej miłości Doroty do Henryka. Dla mnie wielką wartością tej powieści są opisy relacji między bohaterami, które w bardzo emocjonalny sposób skłoniły mnie do wielu przemyśleń nad istotą życia.
Mój osiemdziesięciosiedmioletni tata po przeczytaniu pierwszego tomu sagi stwierdził, że czuje się tak, jakby przeniósł się w lata swojej młodości. Powiedział, że on tak żył i wiele rzeczy mu się przypomniało. Dziękuję pani Kasi za tak piękną i prawdziwą powieść, dzięki której mogłam w jakimś stopniu poznać, jak wyglądały czasy dzieciństwa i młodości mojego taty.
Dlatego polecam wszystkie tomy Sagi wiejskiej i z niecierpliwością czekam na dalsze losy mieszkańców Tynczyna.
Agnieszka Rendasek-Sura,
Księgarnia Mamy to! Warszawa-Wesoła
Cztery tomy Sagi wiejskiej wciągnęły, oswoiły i zaprzyjaźniły z bohaterami. Tom piąty – Puste wygony – oczekiwany był z niepokojem i obawą, ponieważ miał opowiadać o ciężkich czasach i poruszać wrażliwe tematy.
Tynczyn – barwny, swojski, realny, a mieszkańcy tacy prawdziwi ze swoimi codziennymi problemami. Rytm życia na wsi dyktują orka, siew i zbiory, a potem przetrwanie zimy i przednówka. Czy w czasie wojny można jeszcze tak odmierzać wiejski czas? Wojna poddaje próbie bohaterów opowieści. Czy wyjdą z niej zwycięsko? Kto zginie, kto przeżyje? Jak żyć, gdy codzienność zaciera granice dobra i zła? I ile cierpienia może wytrzymać człowiek?
Wojna nie należy do chlubnych dokonań ludzkości, ale to część historii. Jej ciemna karta, która zawsze przynosi zniszczenie, ból i cierpienie. Jednak ludzie chcą poznać tę historię, więc pytają i otrzymują odpowiedzi. Wydaje się, że wiedzą wszystko, ale Puste wygony prowokują do zadawania kolejnych pytań.
Mamy chyba podobną przeszłość związaną z wsią. Czytałam i widziałam moich dziadków. Babcia na wozie z partyzantami, dziadek na robotach u Niemca. Dużo emocji, łzy, wzruszenia. Ale pomijając osobiste uczucia bardzo dobrze się to czyta.
I znów, jak poprzednio, z niecierpliwością przyjdzie czekać na kolejny tom.
Katarzyna Kulman,
Miejska Biblioteka Publiczna w Chrzanowie,
kierowniczka filii w Płazie
Kasia Bulicz w piątym tomie Sagi wiejskiej zabiera nas po raz kolejny do Tynczyna. Tym razem wraz z bohaterami przeżywamy wojenną zawieruchę. Czy zdołają ocalić zdrowie i życie? Niektórych z nich los rzuci do Zamościa, a niektórym będziemy towarzyszyć w lasach w czasie walki partyzanckiej.
Saga wiejska ukazuje zarówno piękno i cykl przyrody, jak i zwykle ludzkie losy na tle historii Polski. To opowieść, która toczy się jak nasze życie. Są w niej wzloty i upadki, a radość i nadzieja mieszają się z bólem i cierpieniem. Ale zawsze jest to autentyczne i prawdziwe.
Z całego serca polecam tę sagę. Każdy z nas odnajdzie w niej coś dla siebie.
Kasia Chabło,
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Bystrzyca Kłodzka,
filia w Gorzanowie
Copyright © Katarzyna Bulicz-Kasprzak, 2023
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcia na okładce
© Roux Hamilton/Arcangel
© Wojciech/Adobe Stock
Redaktor prowadzącA
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8295-486-9
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Trzeba mieć nadzieję.
Pokolenie mija za pokoleniem,
znika bez śladu tak,
jak my sami wkrótce znikniemy
niczym duchy
spłoszone pianiem koguta o świcie.
GEORGE C. MACAULAY
1
Noc ciemna
Tynczyn, 1939
Śnił jej się ojciec. Po raz pierwszy w życiu odwiedził ją we śnie. Byli nad Huczwą w piękny, słoneczny dzień późnej wiosny. Miał na głowie słomkowy kapelusz z czarną lamówką, dlatego pomyślała, że umarł i przyszedł o tym powiedzieć, żeby już nie myślała o nim, nie czekała, nie tęskniła ani się nie martwiła.
– Tyle dbam o ciebie, co tyś dbał o mnie – wyrzuciła z siebie rozgoryczona, lecz nie słyszał. Patrzył w szmaragdowe fale rzeki na las rozkołysanych wodorostów.
– Ależby dziś ryby brały – powiedział. Wtedy zrozumiała, że nie mógł usłyszeć, bo ona w tym śnie ma trzy lata i wciąż go kocha. – Patrz, Natala, jaki szczupak. O, tam!
Podążyła wzrokiem ku miejscu, które wskazywał ręką. Srebrnołuska ryba wisiała w toni, nieruchoma, jakby martwa, wypatrując ofiary. Natala widziała zęby, nienaturalnie wielkie, grube jak szewskie dłuta.
Odwróciła wzrok na twarz ojca. Uśmiechał się pogodnie i mrużył oczy, choć rondo kapelusza chroniło od słońca. Wyglądał dokładnie tak jak tego dnia przed wyjazdem, gdy zabrał ją na Mikulin, żeby rozmówić się ze stryjem. Tym stryjem, który miał pomóc, gdyby coś się stało, ale tego nie zrobił. Może uważał, że rodzinie bratanka krzywda się nie dzieje? Wszak nie działo się im nic złego. Natala nie miała żalu. A może miała, tylko przed nikim, nawet przed sobą, nie przyznawała się do niego?
Tyle razy w życiu przywoływała wspomnienie tamtego dnia, by utrwalić w pamięci oblicze ojca. Na próżno. Tak jak na tym świętym obrazie, powieszonym nad stołem, gdzie tło blaknie, a kurz i dym zacierają rysy postaci, tak i w jej pamięci zatarło się i wyblakło wszystko.
Niespodziewanie wróciło we śnie i widziała krzaczaste brwi, ciemną czuprynę zmierzwionych kędziorów, brodę, oczy o ciepłym spojrzeniu i tę pajęczynę zmarszczek, które tworzyły się podczas uśmiechu.
Ta jego twarz była ukryta w zakamarkach pamięci, jak ślubne korale, co spadną na dno posażnej skrzyni i nie sposób ich odnaleźć pod warstwami pościeli, halek i niedzielnych kabatów. Czy gdy się obudzę, będę ją miała przed oczyma, czy znów przepadnie? I czy ty żyjesz, tato, czy też umarłeś, a to nasze pożegnanie?
Nie odpowiedział. Usiadł na brzegu, podwinął nogawki portek i opuścił nogi do wody.
– Chodź do mnie, zazulko! – zawołał. – Woda taka chłodna.
Nie chciała iść. Przypomniały jej się słowa babki Hubowej: „Sawerek mnie się śnił. Do siebie wołał, mówił, że teraz ma chałupę piękną, z białą podmurówką. Alem nie poszła, wiem ja to dobrze, że gdy się zgodzisz iść za umarcem we śnie, to na jawie rychło do niego dołączysz. A mnie na tamten świat nieśpieszno”.
– Chodź – powtórzył ojciec. Stał teraz w wodzie, podobny do świętego Krzysztofa.
I choć Natala stała na brzegu, poczuła ciepłą wodę na udach.
– Mamo!
To „Mamo!” wypełniło izbę, wyrywając ze snu Natalę i Honoratę, która wybuchnęła płaczem.
– Co tam? – zapytał Dyzio głosem chropowatym od snu.
– To tylko dzieci. – Usiadła na łóżku. Mokra halka lepiła jej się do ud. Trzeba się przebrać. Trzeba Ircię przebrać, Honorcię ukołysać, łóżko czymś podścielić. Czym? Paznokcie Natali pomarszczyły się od ciągłego prania, a i tak w domu cuchnęło dziecięcym moczem.
Podeszła do kołyski. Wyjęła dziecko i kołysała w ramionach. Płacz stał się łkaniem, skargą, która cichła, kojona ciepłem i bliskością. Z tą było łatwiej. Wystarczyło dać jeść, przewinąć, podać gałganek z makiem czy cukrem, wcisnąć do ręki struganego z drewna ptaszka i już się uspokajała. Czym ukoić Ircię? Natala nie miała pojęcia.
Odłożyła małą do kołyski i wróciła do łóżka. Ircia siedziała na jego brzegu. Było zbyt ciemno, by Natala mogła zobaczyć spojrzenie małej, wiedziała jednak dobrze, jakie ono jest – jak u tego zajączka, co się chroni przed krukiem w bruźnie, pełne przerażenia, świadome śmierci.
– Chodź do mnie, zazulko. – Objęła dziewczynkę i mocno tuliła w nadziei, że zdoła rozluźnić sztywność drobnego ciałka.
Którą matkę wołałaś?, zastanawiała się. Tę, która się powiesiła, czy tę, którą zabili Niemcy?
Rozdział pierwszy
Rozporządzenie.
Do polskiej ludności.
Z natychmiastowym wejściem w życie zastosowuje się obowiązek ukłonu przez każdego Polaka i Polki, w stosunku do każdego Niemca, noszącego mundur. Ukłon oddany musi być przez Polaka przez zdjęcie nakrycia głowy i odpowiedniej prostej postawy, u Polek przez ukłon.
Każdy Polak obowiązany jest przy ujrzeniu każdego Niemca noszącego mundur, ustąpić miejsca na chodniku. Obowiązek ukłonu przez Polaków podlega też w stosunku do wszystkich godeł Partji, Wojska i Rządu jako też samochodu służbowego oznaczonego chorągiewką służbową.
Kto się temu zarządzeniu przeciwstawi, liczyć się musi z surową karą lub aresztowaniem.
Der Kreisleiter
gez. Marggraf
Listopad 1939
Dominik Hub wiedział, że to będzie kolejna noc, której nie prześpi. Póki była robota, robił za dwóch. Wracał do chałupy, zwalał się na łóżko jak kłoda i zasypiał kamiennym snem zmordowanego człowieka. Skończyła się jednak i młócka, i orka, najcięższe z jesiennych prac. Skończyły się też te lżejsze, jak ogacanie chałupy czy zwożenie opału na zimę. Zostały tylko codzienne obrządki – gnój wyrzucić, wody nanieść, sieczki narżnąć, nic, po czym mięśnie potrzebowałyby więcej niż kwadransa odpoczynku. Wystarczyło posiedzieć chwilę na ławie i już siły wracały. Nie chciał, żeby wracały. Chciał, by zmęczenie zamieniało sen w czarną dziurę. Bezskutecznie.
– Co ty tak sobie roboty naszukujesz? – pytała matka, a ojciec kręcił wtedy głową, dając jej znak, by nie pytała, przecież wiadomo, że to przez wojnę.
Była to prawda. Gdyby nie wojna, rodzice Lenki wciąż by żyli, a ona nie musiałaby mieszkać w chałupie Hubów, czyniąc tym samym życie Dominika trudnym do wytrzymania. Bo oto siadała z nim przy jednym stole, z jednej miski nabierali sobie pierogów, tą samą chochlą pili wodę, tą samą szmatką wycierali ręce. Gdzie się chłopak obrócił, widział twarz dziewczyny. Czuł w powietrzu jej zapach. Słyszał jej głos przez cały dzień, a nocą ciężkie westchnienia i płacz.
– Czemu ona wciąż płacze? – spytał Walercię.
– Żałobę ma – odpowiedziała siostra, patrząc przy tym na Dominika tak, że już nie śmiał o nic więcej pytać. Choć chciał. Na to, żeby podejść do Leny, nie wystarczało mu śmiałości. Wyobrażał sobie tylko, że są sami w izbie, ona ukradkiem oczy ociera, a on podchodzi, kładzie rękę na jej ramieniu i mówi:
– Tak nie można. Łzami im życia nie wrócisz. A gdy płaczesz, mnie serce nad tobą boli. Nieba bym ci przychylił, więc jeśli czegoś ci trzeba… Ja dla ciebie wszystko.
Tylko to sobie wyobrażał. Śmiałości mu brakło, by wypowiedzieć te słowa na głos. Wspominał ów wieczór w Czartowcu, gdy chowano poległych, i tę chwilę bliskości, która go wtedy połączyła z Leną. Co komu szkodziło, by tak zostało? Po cóż było bardziej psuć ten i tak przez wojnę popsuty świat? Po śmierci rodziców dziewczynie nie w głowie była miłość. Nawet na Dominika nie patrzyła. On sam zwalczał chęć wodzenia za nią wzrokiem, pomny na słowa matki:
– Wiem ja, że krew nie woda, bom sama młoda była. Pamiętaj o tym, że dziewczyna ma od nas schronienie dostać, a nie kłopoty. Jeśli cię ku niej ciągnie, to od razu się ożeń, żeby wstydu przed Panem Bogiem i ludźmi nie było. I tak gadają, że pod jednym dachem obca panna z kawalerem żyją.
– Dajże mu, Anielcia, spokój, on nie z tych. – Ojciec stawał w jego obronie.
– Czy ja mówię co na niego? Toż wiem, że dobry chłopak. I ona pewno porządna, tylko oboje młodzi.
Ojciec kiwał ze zrozumieniem głową, jakby chciał powiedzieć, że znajdą inne, lepsze dla wszystkich rozwiązanie.
Dla kogo lepsze? Na pewno nie dla Dominika. Trudno było żyć z Leną pod jednym dachem, ale żyć bez niej było niepodobieństwem. Ciągłe myślenie, czy bezpieczna, i ciągły strach o nią zdawały się trudniejsze do zniesienia niż to, co czuł, gdy słyszał, że krząta się za ścianą.
Odrzucił derkę, by ochłodzić rozpalone ciało. Dawniej był przekonany, że miłość to zamęt w myślach i pieczenie w piersi, teraz wiedział, że czuje się ją we włosach, na skórze i pod paznokciami. Ciało staje się obce i już nie można nad nim zapanować. Myśli zaś przypominają nić, co ze szpulki spadła i została gorączkowo poszarpana, tak że już żadnym sposobem nie da się jej rozplątać.
Chciał wstać, wody się napić, ale usłyszał kroki w izbie. Poznał od razu. Matka i Walercia chodziły pewnie, choć czasem ciemną nocą nawet zarysów sprzętów nie dało się dostrzec. To Lena szła ostrożnie, po omacku, a i tak wciąż na coś wpadała.
Zdusił pokusę, by do niej podejść i zapytać, jak może ulżyć w tym smutku, bo jak by później matce wyjaśnił nocną rozmowę?
– Płakała? Skąd ty wiesz, że płakała? Boś nie spał? Czemuż to ty po nocy nie śpisz, tylko nasłuchujesz, co się w chałupie dzieje?
Czuł, że odpowiedź: „Bo martwię się o Lenkę” nie spotkałaby się ze zrozumieniem.
Skrzypnęła podłoga, ciężko, znajomo.
– Czemuż ty, dziewczyno, nie śpisz? – To ojciec.
– Wybaczcie. Nie chciałam nikogo obudzić. Ja… – Szloch, który nią targnął, wbił się lodowym ostrzem w serce Dominika.
– Nie płacz. Nic to nie da, życia im nie wróci. Brata masz, on bezpieczny. Da dobry Bóg, skończy się to wszystko i do siebie wrócisz.
– Ja nie dlatego.
– Nie za ojcami swymi płaczesz?
– Za nimi też. Tylko… Mam jeszcze jedną bliską osobę na tym świecie. To przyjaciółka moja, Pola. Nie dostałam od niej żadnej wiadomości. Nie wiem, czy żyje. Od najmłodszych lat byłyśmy jak siostry. Jej mama ciężko chorowała.
Znów szloch, znów ból.
– Trzeba mieć nadzieję – powiedział ojciec głosem tak smutnym, że nikogo nie zdołałby pocieszyć.
– Obiecałam sobie, że kiedy wojna się skończy, pójdę do Tomaszowa.
– Do Tomaszowa? Jak? Toż to dzień drogi.
– Rano wyruszę.
Ojciec westchnął. Zaszurało przesuwane krzesło.
– Wyruszyć łatwo, dojść trudno. Na tomaszowskim trakcie Niemcy.
– Przecież mam dokumenty.
– Bo to dla nich coś znaczy, tak?
Tym razem westchnęła Lenka.
– Gdybym szła przez las?
– A gdybyś pobłądziła?
Długą chwilę milczeli oboje.
– Zrozumcie, panie Hub, ja muszę się dowiedzieć, co z Polą.
Dominik znów doświadczał tego znajomego uczucia, które go w sierpniu powstrzymywało przed zgłoszeniem się na ochotnika. Była to mieszanina odwagi i strachu. Coś w środku mówiło, że jest gotów na najtrudniejsze zadania, jednak myśl o wyznaniu bliskim, że chce się ich podjąć, paraliżowała.
– Tatku, ja mogę z nią pójść. – To Walercia.
Ojciec aż sapnął z irytacji.
– Czemuż ty nie śpisz, dziewczyno? Matka cały dzień robi, jeszcze w nocy spać jej nie dacie – zagderał, po czym westchnął ciężko. – Ot, wymądrowała. Jakby jednej zginąć było mało.
Zapadła cisza. Dominik usiadł na łóżku. Policzki go piekły, serce waliło jak oszalałe. Zbierał się w sobie.
– Ja pójdę – odezwał się ktoś dziwnie piskliwym głosem.
To on, to Dominik. Zwilżył wargi, ślinę przełknął, by ściśnięta krtań mogła się rozluźnić, i powtórzył:
– Ja pójdę.
Zimowe słońce śniło ostatnie tej nocy sny. Obudzi się za godzinę, ale się nie zerwie, nie skoczy na niebo. Będzie się gramoliło z chmurowych pieleszy leniwie, powoli. Będzie dumać, jak by tu trudów sobie oszczędzić, dlatego wędrówkę niebieską skróci, a ciepła da tyle, co nic. Ledwo minie południe, na powrót wskoczy do łóżka i spać będzie dłużej jeszcze niż w dni poprzednie. Nie ma się co dziwić. Pracowało ciężko całą wiosnę i lato, grzało ziemię, by ta mogła wydać plon i ludzi nakarmić. Nie tylko tych, co na roli tyrali, ale też takich, co do miast się przenieśli. Zresztą i ci miastowi swoje uprawy mieli. Nie na polach, ale na grządkach w ogródkach i ogródeczkach. Byle skraweczek ziemi, a już człek zapobiegliwy coś na nim siał i sadził. Słonko pomagało ludziom dbać o rośliny, choć niczego, poza wdzięcznością, za to nie dostawało.
Żegnany lamentami matki, przestrogami ojca i pełnym wdzięczności spojrzeniem Leny, Dominik wyruszył do Tomaszowa. Miał iść polami, trochę lasem, przenocować zaś u znajomych, dobrych ludzi w Rachaniach albo Wożuczynie.
– Żeby tylko noc cię w lesie nie złapała – martwiła się matka. – Z nikim nie gadaj, nikomu nie wierz.
Kiwnął głową. Będzie ostrożny, będzie rozsądny. Nie da się zabić, wróci cały i zdrowy do chałupy. Trzy, góra cztery dni go nie będzie. Martwić się nie trzeba, bo i po co? Czy z tego kiedykolwiek cokolwiek wynikło? Czy ci, którzy martwili się wojną, zdołali ją swoim zamartwianiem powstrzymać?
I pomyśleć, że byli we wrześniu tacy, co mówili: „Niech to się już skończy. Niech i przegramy, byle się skończyło”, bo nie mogli znieść nalotów, strzelaniny, widoku zabitych i strachu. Skończyło się i co? Z miesiąca na miesiąc gorzej się działo. Nie było już Polski, tylko Generalna Gubernia. Gubernia, tfu! Ledwo się ruskie gubernie skończyły, przyszła szwabska. I na powrót wolna ojczyzna pozostała tylko w sercach i umysłach.
Przyłożył rękę do piersi. W kieszeni marynarki miał list, który Lena napisała do przyjaciółki. Miał tam też karteczkę z adresem i własne dokumenty, na wypadek kontroli. Przekonali się ludzie, że za skuteczną niemiecką armią podąża jeszcze skuteczniejsza administracja. Choć w wolnej Polsce wielu rzeczy brakowało, urzędników miała aż nadto. Czy to w lesie, czy na kolei albo w gminie był naczelnik, a pod nim zastępca i jeszcze referent, rachmistrz, komornik, rejent, księgowy. Mimo że dobrze opłacani, rozglądali się wokół, co by tu zachachmęcić, od kogo wziąć łapówkę, kogo do „przysługi” zmusić. Zajęci sobą w ogóle nie pilnowali spraw urzędowych, przez co mieli taki bałagan w papierach, że hej. Potrzebowaliby tygodni na to, z czym Niemcy uwinęli się w niecały miesiąc. Cóż z tego, że nasi na odchodnym palili dokumenty? Nic. Niemieccy urzędnicy wszystko ładnie odtworzyli.
Nie myśl o tym, nakazał sobie. Po cóż dumać o czymś, co wywołuje smutek? Czy jednak było w życiu Dominika coś, co sprawiało radość?
Może uda mu się tę Polę znaleźć. Przekaże list, przyniesie odpowiedź i zyska przychylność Leny. O tym trzeba myśleć i cieszyć się, póki można, bo zupełnie nie wiadomo, co w tym Tomaszowie zastanie.
Wera Adamczukówna minęła drewniany kościół. Obok niej przemykali nieliczni przechodnie, kuląc ramiona. Kto miałby odwagę iść środkiem chodnika, z podniesioną głową i wyprostowanymi plecami, gdy słupy ogłoszeniowe oblepiono rozporządzeniami nowych włodarzy, wyliczającymi przewiny, za które bez sądu można było dostać kulę w potylicę.
Na długiej liście znajdował się i ten zapis, że jeśliś innej nacji niż niemiecka, masz schodzić z drogi i w pas się kłaniać przedstawicielom lepszej rasy. Po tym, co się działo we wrześniu, nikt nie pytał, w czymże Niemcy są lepsi. Wspomnienie huku wystrzałów rozbrzmiewało w głowach, mroziło serca, budziło w nocy.
Swąd spalenizny wciąż unosił się w powietrzu. Tam, gdzie jeszcze latem stały domy, czerniły się zwęglone brusy, a spomiędzy nich sterczały osmolone kominy, jak kości, które bieleją wśród niepochowanych zwłok. Ilekroć Wera na to patrzyła, myślała, że miasto zostało ranne i pewnie sporo czasu minie, nim to oparzenie się zagoi. Wszak spłonęła prawie połowa zabudowań. Po ataku bombowym wybuchł pożar, który doszczętnie strawił dzielnicę żydowską. Wera pamiętała tę wrześniową noc. Najpierw warkot samolotów, potem wizg spadających bomb, na koniec serie wybuchów, gdy płomienie wdzierały się do domów, w których zgromadzono zapasy nafty i benzyny. Bam! Bam! Bam! Po pożarze smród był tak okropny, jakby naraz przejechało tysiąc samochodów. Nie dawało się przejść obok, bo szarpało trzewia. Choć tyle czasu minęło, w powietrzu wciąż unosił się zapach nafty i zwęglonego drewna. Woń tragedii, pomyślała Wera.
Przed wojną kilka razy tylko była w Tomaszowie. Wybrały się razem z Dorotką, bo się chciało młodym kozom świat zobaczyć. To dopiero była wyprawa. Próbowała sobie przypomnieć, czy to był odpust, czy tylko jarmark, ale szczegóły wyprawy zatarły się we wspomnieniach. Zostało tylko kilka obrazów. Pamiętała buty niesione pod pachą i swoje brudne od pyłu dróg stopy, i głos Doroty: „Trzeba będzie obmyć, z takimi nogami nie pójdziem między ludzi”. Pamiętała przeciskanie się przez tłum, mężczyzn w koszulach ozdobionych czarno-czerwonym haftem, czerwone korale na szyjach kobiet. Pamiętała żydowskich handlarzy, zachwalających swoje towary, a także zapach placków z cebulą i bułeczek z cynamonem. Pamiętała wąskie uliczki i stłoczone przy nich drewniane domy. Kto by pomyślał, że ten świat zniknie?
Ruscy i szkopy uzgodnili między sobą przebieg linii granicznej, tak że ziemia tomaszowska znalazła się pod okupacją niemiecką. Gdy w drugim tygodniu października Armia Czerwona wycofywała się za Bug, podążyły za nią tysiące tomaszowskich Żydów. Pozostali nieliczni, zbyt starzy i zbyt chorzy, by ruszyć na poniewierkę. Zostali też ci naiwni, którym się wydawało, że są na świecie instytucje, które ich ochronią, że istnieje jakiś porządek, a życie ludzkie ma znaczenie. Nie miało. Przekonali się o tym, gdy tylko Niemcy wrócili do miasta.
Zabili wszystkich chorych i niepełnosprawnych. Pozostałych przesiedlono. Żyli teraz na niedużym spłachetku ziemi. Choć znajdował się on w najgorszej części miasta, musieli za niego słono płacić. Ich trudna sytuacja budziła oburzenie, szeptano o tym między sobą, ale na głos nikt słowa nie powiedział, strach nie pozwalał. Niemcy nie potrzebowali dużo czasu, by uświadomić Polakom, że są jak zające na łące w czasie polowania – ani ucieczka, ani siedzenie w ukryciu nie gwarantowały przeżycia. Śmierć spadała nagle i niespodziewanie. Pewnego dnia jedna z pielęgniarek przyszła do szpitala straszliwie roztrzęsiona. Po drodze do pracy była świadkiem, jak Niemiec zastrzelił na ulicy młodego chłopaka za to, że niewystarczająco szybko zdjął czapkę z głowy. Mało schodzenia z drogi i kłaniania się, trzeba to było jeszcze zrobić na czas.
Więcej nas ginie teraz niż we wrześniu, pomyślała Wera. Tak strasznie na świecie, smutek człowieka nie odstępuje, a jednak nikt nie chce umierać. Nawet ja. Dziwna jej się wydała ta przewrotność natury, nie wiedzieć, czy tylko jej własnej, czy ludzkiej. Przecież po śmierci kochanka i pozbyciu się jego dziecka też chciała umrzeć. W tamtym momencie, gdy świat wokół wciąż był jasny i radosny, tak bardzo chciała z niego odejść. Teraz, gdy zapadł mrok i można było przeczuwać noc jeszcze ciemniejszą, Wera czuła determinację, by żyć. To było tak, jakby doktor Peter tchnął w nią nowe życie. Takie, z którego mogła być dumna, sprawiające, że gdy szła ulicą Lwowską, nie chowała głowy w ramionach.
Więcej niż kiedykolwiek myślała o Pułkowniku. Rozmawiała z nim tak często, jak tylko jej się udało. Tkwiło w niej głębokie pragnienie, by uklęknąć przy jego grobie, nie było to jednak możliwe, raz, że daleko, dwa – inna tam wdowa łzy lała. Dlatego też Wera znalazła na cmentarzu grób, który wydawał jej się opuszczony. Litery na nagrobku dawno się zatarły, lecz nie miało to znaczenia. Wyrwała chwasty, których wiele narosło wokół, czasem przynosiła kwiaty, odmawiała modlitwę za ukochanego i ich wspólne dziecko, którego duszyczka nie wiedzieć gdzie się błąka, a także płakała.
– Sytuacja w szpitalu jest straszna – mówiła podczas ostatniej wizyty. – Nie ma pieniędzy ani jedzenia, nie ma nawet jak herbaty zrobić, bo ruscy zabrali kuchnię polową. Pamiętam dobrze twoje słowa o nich, o tym, by mnie nie zwiódł sentymentalny rys Tołstoja czy romantyzm Puszkina, bo to tylko kwiaty, które cudem wyrosły na stercie gnoju. Nie żałuję wcale, żeś nie mógł tego zobaczyć, bo straszne to było i śmieszne. Grabili wszystko, co się dało. Łóżka polowe spod pacjentów wyciągali i zabierali. A ponieważ w dzikim szale to robili, więcej jak połowę wszystkiego pomarnowali. Widziałam, jak jeden z nich niósł worek z kaszą. Zaczepił o jakiś wystający gwóźdź i worek się rozerwał. Kto inny szukałby czegoś, by zawinąć, zabezpieczyć, przesypać. Ten nie. Worek cisnął na ziemię, ziarno się rozsypało, a ten w śmiech. Jeszcze nogą kopnął, by mieć pewność, że wszystko zmarnowane. Przerażała mnie ta ich dzikość równie mocno, co niemieckie okrucieństwo. Mocniej nawet, bo po szwabach przynajmniej wiadomo, czego można się spodziewać. Ruscy zaś wydają się serdeczni, a gdy tylko uśpią twoją czujność, odzywa się ich dzika natura. Gdybyś nie umarł i nie zginął we wrześniu, to niewątpliwie wpadłbyś w ich łapy. Aresztowali wojskowych, księży, szlachtę, nauczycieli i bydlęcymi wagonami powieźli na Sybir. Tak, wiem, co byś powiedział – że to ironia, bo zrobili rewolucję i zabili cara, żeby coś się zmieniło, a tymczasem nic się nie zmieniło.
To było kilka dni temu, od tego czasu nie zajrzała na cmentarz. Pracy dużo. Czasem, gdy skończywszy obowiązki, zerkała na zegar i uświadamiała sobie, że przyjdzie jej wracać na stancję tuż przed godziną policyjną, zostawała. Miało to tę dobrą stronę, że tutaj palące się światło nie wzbudzało niczyjego zainteresowania. Gospodyni, do której poleciła Werę siostra Loretta, bardzo pilnowała, by lampy gasić. Bała się bombardowania.
– Kto nas miałby zbombardować, skoro tu wszędzie Niemcy?
– Anglicy. Toż oni nas nie zostawią. Obiecali, a to niehonorowo tak sprzymierzeńca zostawiać.
Wera nic nie odpowiadała. Ludzie mówili różne rzeczy i w wiele z nich wierzyli. Było to lepsze od przyznania, że nie ma już dla Polski nadziei, że teraz właśnie tak będzie wyglądała rzeczywistość.
Mówisz, że nie ma nadziei, usłyszała w głowie głos Znamienieckiego, czemu więc robisz to, co robisz?
Czemu, czemu? Bo… Po prostu tak trzeba. Trzeba siedzieć nocami i z podręcznika dla pielęgniarek w jedną noc nauczyć się tego, na co inne miały pół roku. Trzeba, gdy doktor wezwie i powie, by dokumentację medyczną zanieść pod wskazany adres, iść tam krokiem pewnym, zamaszystym i z głębokim przekonaniem, że właśnie taką dokumentację się niesie, choć wiadomo, że to coś zupełnie innego, coś, czym nie powinna się interesować, coś, co pod żadnym pozorem nie może wpaść w łapy ludzi w czarnych mundurach z trupimi czaszkami na czapkach, którzy swoją siedzibę mieli w domu doktora Sulkowskiego, a sprowadzili się tam z samego piekła. Gdy kto do nich trafił, miał dwie drogi wyjścia. Jedna wiodła do zamojskiej Rotundy, a później do ziemi, druga od razu do ziemi.
Przed wejściem do szpitala powiatowego stała Cesia, młoda pielęgniarka, wyjątkowo ładna i wyjątkowo miła.
– Jesteś nareszcie. Doktor na ciebie czeka.
– Na mnie? – Czyżby przez zamyślenie zmarudziła? – Nie spóźniłam się chyba?
– Nie. Prosił, żebyś, jak tylko zjawisz się w szpitalu, od razu do niego poszła.
– Pewnie coś zbroiłam.
– Gdyby tak było, to nie przed doktorem, tylko przed siostrą przełożoną musiałabyś się kajać. Mnie się wydaje, że potrzebują cię przy pacjencie. Podobno rano przywieźli kogoś bardzo poparzonego.
Wera skinieniem głowy dała tamtej znak, że nie będzie już czasu mitrężyć, i czym prędzej pobiegła do pokoju lekarskiego, by odnaleźć doktora Petera.
Gdy tylko uchyliła drzwi, natychmiast zerwał się z miejsca.
– Dobrze, że siostra już jest. Potrzebuję pomocy przy poparzonych. – I swoim zwyczajem od razu ruszył przez korytarz. Stawiał długie kroki i mało kto nie wyglądał przy nim jak kaczuszka drepcząca za wyżłem.
– Trzeciego stopnia? – Wera próbowała zgadywać.
– Nie o skutek tu chodzi, ale o przyczynę. Źródłem poparzenia nie jest ogień.
– Wapno?
– Coś jeszcze innego. Być może jest siostra jedyną w szpitalu osobą, która nie ma szans odgadnąć, co to takiego. Obawiam się, że może być z tego kłopot. Jak Niemcy się dowiedzą… Na pewno będziemy mieli kłopoty. – Westchnął ciężko.
– Tak czy owak, wciąż je mamy, a jeszcze żyjemy.
– Pytanie, moja droga Wero, jak długo.
Uśmiechnął się. Lubiła ten jego uśmiech, wszyscy, tak personel, jak i pacjenci lubili, taki był ciepły i serdeczny, a zarazem odległy. Jedna z pacjentek powiedziała kiedyś, że uśmiech u doktora kubek w kubek taki jak u świętego Antoniego z obrazu w Radecznicy.
– To od prochu?
– Proszę nie zgadywać. Jeśli prawda wyjdzie na jaw, dowie się siostra, tak jak wszyscy. Jeśli nie wyjdzie, powiem, gdy ani rannym, ani nam nic już grozić nie będzie.
– Czyli dopiero po wojnie.
– Siostra to nie jest optymistką.
Weszli do sali, w której leżało trzech rannych. Ręce mieli poowijane szmatami, twarze wykrzywione bólem. Werę uderzyło to, jak bardzo byli młodzi. Dzieci, pomyślała. Nasze dzieci poszły na wojnę.
– My myśleli, panie doktorze, że w tych beczkach to smar – powiedział jeden z nich.
Doktor skinął głową, jakby doskonale wiedział, co się wydarzyło. Wera przygotowywała się do przemycia ran. Miała nadzieję, że jeszcze są bandaże. W szpitalu brakowało wszystkiego. Po interwencjach doktora Niemcy w końcu znaleźli sposób, by uzupełnić zapasy – przysłali do szpitala wszystko, co zrabowano na polu walki z polskich ambulansów. Jednak nie było tego wiele. Siostra przełożona powiedziała ostatnio, że planuje na opatrunki drzeć prześcieradła, a pacjentów kłaść będzie na gołych łóżkach.
– Z tamtym najgorzej. – Doktor wskazał na chłopca z ciemną czupryną i przymkniętymi powiekami. – Trzeba go będzie operować. Na nic cała moja konspiracja.
– Mogę asystować.
– Potrzebuję zgody ordynatora, a jemu wystarczy rzut oka na tego młodzieńca i już będzie wiedział, co się stało.
– To znaczy, że może mi doktor powiedzieć.
– Iperyt.
Złowieszcza nazwa. Werze nie trzeba było mówić więcej. Pochyliła się nad mniej poparzonym i delikatnie opatrywała mu ramię.
– Do wesela się zagoi – szepnęła.
– Zechce mnie teraz która? Z takimi rękami?
– Przynajmniej przeżyjesz – odpowiedziała chłodno.
Chłopak nic już nie powiedział, spuścił oczy.
– Mnie się wydaje, że dziewczyny to bardziej w serce patrzą niż na ręce, a z ciebie odważny kawaler. – Doktor zmierzwił mu czuprynę. – Teraz czas ratować waszego kompana. Powie mi który, co się stało?
– Znaleźliśmy te beczki, niby ze smarem. A uczono nas, że broń znalezioną trzeba jak najszybciej zabezpieczyć. To my ją od razu tym smarem. Walkowi – głową wskazał nieprzytomnego – na chlebak nakapało. No ale co? Chleb wyrzuci? I grzech, i żal. Zjadł. Bo to raz jadło się chleb usmarowany?
Wera zagryzła zęby. Dobrze wiedziała, o czym chłopak mówi. Zdarzało się podnosić chleb z ziemi, za swoją nieuwagę przepraszało pocałunkiem, a potem się jadło ubłoconą czy zapiaszczoną pajdę, bo często był to jedyny tego dnia posiłek.
– Skończyłam, doktorze.
Skinął głową i kazał przysłać siostrę Szpytównę, bo trzeba pacjenta przygotować do operacji. Wera podejrzewała, że i tamta jest w konspiracji. Nikt tego wprost nie powiedział, nastał bowiem czas niemówienia wprost, kłamstw i mataczenia.
Znalazła przełożoną, przekazała jej polecenie i ruszyła do swoich obowiązków. Szpitalna rutyna, zadziwiające, jak szybko do niej przywykła. Robiła dużo, mało rozmawiała, wciąż w obawie, że zostanie zdemaskowana.
Szła właśnie do chorego, który prosił wody, gdy podbiegła do niej Cesia.
– Słyszałaś? Mamy poparzonych iperytem. Niemcy wściekli.
– Nic mi o tym nie wiadomo. – Wera weszła do sali.
– Wszystkich nas każą rozstrzelać.
– Trudno. Nic na to nie poradzimy.
Tamta spojrzała na nią z wyrzutem. Cóż ja ci poradzę, dziewczyno, skoro to prawda? Chcesz mieć nadzieję, miej ją zatem. Mnie ona niepotrzebna. Życie moje póty ma znaczenie, póki przeciw okupantowi występuję.
Chciałaby móc wytłumaczyć Cesi, że po tym, co przeszła, i tym, co się działo, życie nie miało znaczenia, ale nie mogła i dziwnie jej się zrobiło. Wyjdę na chwilę, głowę przewietrzę, pomyślała.
W drzwiach szpitala minęła się z młodzieńcem, który wydał jej się dziwnie znajomy. Przystanęła. Obejrzała się za siebie. On uczynił to samo i oto ich spojrzenia się spotkały.
– Ciotko?
– Cóż ty tu robisz, Dominiku?
– Powiedzcie lepiej, co wy tu robicie? Przecież wy…
Nie pozwoliła mu skończyć, szarpnęła za ramię.
Dobrze będzie, powtarzał ojciec, nic się nie martw, jeszcze dobrze będzie. Pola zaciskała zęby, by nie krzyczeć, i potakująco kiwała głową. Cóż miała powiedzieć? Nic już nigdy nie będzie dobrze. Owszem, może zdarzy się cud i przeżyją, ale w tym też nie będzie nic dobrego. Żyć dalej, nosząc pod powiekami takie obrazy?
Dawno, dawno temu, w sierpniu, na chwilę przedtem, nim świat pogrążył się w szaleństwie, siedziała na ganeczku, piła herbatę i myślała o życiu, jakie ją czeka. Świat oferował kobietom więcej możliwości niż w czasach młodości jej matki. Pola nie miała nic przeciw wyjściu za mąż za miłego żydowskiego młodzieńca, nie uważała jednak, że musi się do tego śpieszyć. Wcześniej mogła pójść do pracy albo gdzieś wyjechać, ot, choćby do Lwowa. Jak już mama wyzdrowieje, a to rychło nastąpi, jak zapewniał ojciec, Pola zostanie zwolniona z obowiązków gospodyni i będzie mogła robić, co zechce. Mama znów zacznie się zajmować ojcem i domem. Wyjadę, postanowiła. Świat zobaczę, a później wrócę, wyjdę za mąż, urodzę dzieci, będę szczęśliwa.
Nie myślała wtedy, że całe szczęście, którego miała w życiu zaznać, to owo popołudnie na ganeczku, filiżanka z herbatą i snucie planów na przyszłość.
Kilka dni później wybuchła wojna. Ojciec mówił Poli, żeby się nie martwiła, bo wszystko będzie dobrze. Dobrze nie było, bo żadna ze spadających na Tomaszów bomb nie uderzyła w ich dom. Gdyby tak się stało, umarliby wszyscy razem, w jednej chwili, nieświadomi tego, co właśnie się wydarzyło. Pola nie dowiedziałaby się, że ojciec kłamał, twierdząc, że choroba matki to nic poważnego. Nie dowiedziałaby się też, jak świat potrafi być okrutny.
– Wyjedźmy – powiedziała do ojca, gdy stało się jasne, że wrócą Niemcy. – Wszyscy nasi znajomi wyjeżdżają. Sam rabin wyjeżdża. Rosjanie nie są źli. Na pewno o wiele lepsi od Niemców. Przeczekamy wojnę na Wołyniu albo i gdzieś dalej, jeśli będzie trzeba. Jesteś doktorem, wszędzie znajdziesz zajęcie. Ja też nie muszę siedzieć bezczynnie, wyszukam sobie jakąś pracę. Mama zajmie się domem.
Spojrzenie ojca powiedziało prawdę, jeszcze zanim padły słowa: „Obawiam się, że mama nie przeżyje podróży”. Jak to? Pola się oburzała, zaprzeczała, zarzucała ojcu pomyłkę.
– Przecież jej się poprawia. Wczoraj widziałam, że miała rumieńce – oszukiwała i jego, i siebie.
Niestety, kłamstwo nie zadziałało. Nie ma słów, nie ma wiary, która mogłaby zmienić rzeczywistość. Mama była umierająca i nic nie dało się na to poradzić. Jedyne, co mogli zrobić w tej sytuacji, to zapewnić jej godne warunki w tych ostatnich chwilach.
– Jest z nami, w swoim domu. Nie wezmę jej na poniewierkę – mówił ojciec.
To był błąd. Śmierć matki na wozie, gdzieś na polnej drodze, byłaby dla nich wszystkich dużo lepsza od tego, co się stało w październikowy poranek. Nie pukali. Weszli jak do siebie. Przeszukali dom i zabrali wszystko, co uznali za cenne. Księgozbiór ojca wynieśli na podwórko i podpalili. Pola opłakiwałaby książki, ale gdy ogień zwijał ich kartki i z radosnym trzaskiem posyłał je w niebo roztańczonymi iskierkami, miała inny powód do płaczu.
Jeden z żołnierzy, o szarych, spokojnych oczach i nawet miłym spojrzeniu, który akurat nie był zajęty wynoszeniem z domu majątku Feldbergów, zapytał ojca, dlaczego jego żona leży w łóżku.
– Jest bardzo chora – odpowiedział ojciec. – To rak. Zostało jej dwa, trzy miesiące życia.
– Wydaje mi się, że mniej.
Ojciec już otwierał usta, by wytłumaczyć, że nigdy nie wiadomo, jak będzie reagował ludzki organizm, czasem tych ostatnich tygodni jest nadspodziewanie wiele, nie dane mu było jednak nic powiedzieć, bo młody Niemiec z uśmiechem wyjął z kabury pistolet, przyłożył lufę do czoła matki i strzelił, zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, co się stanie.
– Nie będzie się męczyła – powiedział takim tonem, jakby wyświadczył im ogromną uprzejmość.
Ojciec zamarł, nie był w stanie się ruszyć, nie był w stanie pojąć tego, co właśnie się wydarzyło. Pola rzuciła się na Niemca, ale zdzielił ją kolbą. Oczy zasnuła ciemność, zachwiała się i upadła. Wtedy kopnął Polę w brzuch. Fizyczny ból, jakiego jeszcze nie doświadczyła, sparaliżował ciało. Gniew zamienił się w strach, bała się poruszyć, bała się złapać oddech. Czuła w ustach metaliczny smak. Na skroni krew zlepiała włosy.
Zrujnowali świat Feldbergów i wyszli. Poszli do sąsiadów, by tam też niszczyć, palić i zabijać.
Ojciec zawodził. Pola leżała na podłodze, przyciskając kolana do brody. Nie chciała wstawać, nie chciała patrzeć na tężejącą twarz matki.
Wszystko będzie dobrze, tato?
Nazajutrz zjawił się urzędnik. Oznajmił, że mają natychmiast opuścić dom. Oficer, który go zajmie, chce się wprowadzić jeszcze tego dnia. Niech nie utrudniają i pod żadnym pozorem nie myślą o zabieraniu czegokolwiek.
– To coś jeszcze zostało do zabrania? – z przekąsem zapytała Pola. Natychmiast tego pożałowała. Rozcierając policzek, pomyślała, jak szybko można się nauczyć trzymać język za zębami.
– Nie martw się, Polu. Wszystko będzie dobrze. Mam znajomych w mieście, pomogą nam.
Po raz kolejny dokonał złej oceny sytuacji. Wydawało mu się, że tylko on i Pola znaleźli się w tym okropnym położeniu i doświadczyli niewyobrażalnej przemocy. Prawda była taka, że doświadczali jej wszyscy Żydzi. Nie jesteśmy już ludźmi, myślała Pola, tylko tłumem bezwolnych bytów, wypełnionych strachem. W nocy nie śnimy, tylko odtwarzamy te najgorsze sceny, których staliśmy się świadkami. Miła twarz, ładne oczy, pistolet, dziura w głowie matki, krew w ustach i tak na okrągło, aż do szaleństwa.
Mieszkali teraz w malutkim pokoiku w dzielnicy, którą zajmowali sami Żydzi. Ojca od czasu do czasu wzywano do chorego. Każdy dzień Poli wypełniony był lękiem o to, co przyniesie następny. I powstrzymywaniem się przed krzykiem, gdy ojciec mówił, że będzie dobrze.
Jakie to szczęście, że dziś gdzieś poszedł. Potrzebowała chwili, by w samotności napić się wody z blaszanego kubka. Był tu co prawda kuchenny piec, z którego wszyscy mieli prawo korzystać, ale Poli szkoda było opału na gotowanie odrobiny wody. Herbaty też jej było szkoda, niech zostanie dla ojca, z niego przynajmniej był pożytek. Pola czuła się taka bezużyteczna.
Z zamyślenia wyrwał ją hałas w sieni. Gospodyni rozmawiała z kimś obcym. Po plecach przebiegł dreszcz. Nie, to nie Niemcy. Serce się uspokajało, ale zamarło znowu, gdy rozległo się pukanie.
– Panienko Polu, jacyś ludzie do panienki.
W drzwiach stanął młody chłopak, a za nim kobieta w średnim wieku, która mogła być jego matką. Polacy. Może do ojca?
– Wy po doktora? – zapytała.
Chłopak zdjął kaszkiet i zmiął go w dłoni.
– Pola Feldberg? – Głos kobiety był wyjątkowo zimny.
– Tak, to ja.
Zza otoka kaszkietu chłopak wyjął złożoną kartkę i podał ją Poli. Papier był ciepły. Wystarczył rzut oka, by zrozumiała.
– Proszę, wejdźcie. – Przesunęła się, by wpuścić ich do środka, i zamknęła drzwi tuż przed nosem wścibskiej gospodyni.
– Nazywam się Wera Adamczuk, jestem pielęgniarką w szpitalu, a to mój chrześniak, Dominik Hub z Tynczyna.
– Od panienki Heleny Wiśniewskiej – dodał.
– Wiem. – Wskazała na list. – Domyśliłam się, kto was przysłał.
– Tylko mnie. Lena, to znaczy panienka Helena, sama chciała iść, ale to niebezpieczne. Dała adres, ale tam teraz kto inny mieszka, nawet nie pytałem o was, strach. Przyszło mi do głowy, że skoro panienki tato jest doktorem, to może w szpitalu wiedzą. Powiedzieli mi, że teraz wszyscy Żydzi, co nie uciekli, tutaj mieszkają. Panienka nie uciekła.
Bo ojciec mój okazał się wyjątkowo niemądrym człowiekiem.
– Nie uciekłam.
– Lena bardzo się o panienkę zamartwia.
Och! Lena się zamartwia. Jakże miło to wiedzieć, pomyślała, a złość paliła policzki.
– Niepotrzebnie się martwiła. Żyję i mam się dobrze, czego i Lence życzę.
Kobieta otaksowała ją wzrokiem. Zimna wredna polska baba, uznała Pola. Pewnie nie lubi Żydów.
– Lena prosiła jeszcze przekazać, że znajdzie się u niej miejsce dla panienki i rodziców. Gdyby trzeba było.
– Nie trzeba. Dobrze sobie tu radzimy.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale kobieta szarpnęła go za rękaw. Wyszli. Pola nie odpowiedziała nawet na słowa pożegnania. Drżała ze złości. Lena się martwiła i przysłała tego chłopa, by się dowiedział, co też się dzieje z jej przyjaciółką! Przyjaciółką, dobre sobie. Jakby Pola nie wiedziała, co się mówiło w domu Wiśniewskich o Żydach. Ojciec Leny, który godzinami w kościele klęczał, chętnie posłałby całą rodzinę Feldbergów na koniec świata. Nic dziwnego, że córka, nienawidząca go z całego serca, na złość mu afiszowała się z afektem do Poli. „Jesteś, Poluniu, najlepszą moją przyjaciółeczką, serduszkiem moim. Jakże ty masz piękne włosy. I buzię masz najcudniejszą na świecie. Może my, kochana Polu, nie szukajmy mężów? Będziemy razem podróżować, razem mieszkać?” A potem, jak to bywa, co z oczu, to i z serca, nawet słowem się nie odezwała. Teraz nagle ruszyło ją sumienie. Chce wiedzieć, co u Poli? Zaprasza do siebie. No byłby pan Wiśniewski bardzo rad, gdyby przyszło mu ich gościć.
Przyłożyła dłonie do rozpalonych policzków i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręku przyniesiony przez chłopaka list. Nie zamierzała go czytać, ale że słów było niewiele, wystarczyło jedno spojrzenie.
Polu, wiem o chorobie Twojej mamy. Moi rodzice zostali zabici we wrześniu. W Tynczynie jest dla Ciebie miejsce. Tęsknię. Twoja Lena
Ach, więc oto nagły przypływ troski znalazł wyjaśnienie. Ojciec nie żyje, można robić, co się chce. Nie, panno Heleno, nie jesteśmy już przyjaciółkami.
Pola zmięła list i włożyła go do kieszeni żakietu z postanowieniem, że wieczorem wrzuci kartkę w ogień.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI