Nalewka Zapomnienia - Kasia Bulicz-Kasprzak - ebook + książka

Nalewka Zapomnienia ebook

Kasia Bulicz-Kasprzak

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jaga ma dobrą pracę w korporacji, samochód jak czołg i ogromne mieszkanie. Prowadzi samotne życie i nie jest szczęśliwa, ale w zasadzie już do tego przywykła. Niespodziewanie jednak cały jej świat rozpada się za sprawą jednej diagnozy… Dziewczyna zaszywa się na prowincji, w skrzypiącej chatce z niedrożnym piecem, i zaczyna nawiązywać nowe, niebanalne znajomości. Z sąsiadką, która okazuje się wiejską szeptuchą, oraz z przystojnym weterynarzem…

Kasia Bulicz-Kasprzak– kolekcjonuje historie, pisze książki, żeby zwyczajne życie innych było równie fascynujące jak jej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 269

Oceny
4,1 (12 ocen)
5
5
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mpawlik88

Dobrze spędzony czas

W ręce wpadła mi ostatnio Nalewka zapomnienia Kasi Bulicz-Kasprzak, która zmusza do zastanowienia się czy niekorzystna diagnoza może wpłynąć na podjęte życiowe decyzje. Jaga to przebojowa i energiczna kobieta sukcesu. Ma pięknie urządzone mieszkanie, narzeczonego i całkiem dobrą posadę. Aby podnieść swoją pozycję w firmie decyduje się na przebiegnięcie maratonu i wyzwanie to spełnia celująco - zdobywa medal dla drużyny. Niestety po dobiegnięciu na metę traci przytomność, trafia do szpitala i otrzymuje druzgocącą diagnozę - zostało jej tylko kilka miesięcy życia. Odrzuca propozycję podwyżki, awansu, odrzuca wszystko, nawet narzeczonego, rodzinę i wyjeżdża do małego domku dziadków, który przewija się w jej wspomnieniach z dzieciństwa. Jednak chatka, którą zastaje na miejscu, rozmija się z obrazem zachowanym w pamięci. Chwasty, brak toalety, brak bieżącej i ciepłej wody, opłakany stan budynku to spore wyzwanie, nawet dla zdrowej osoby. A dokładając do tego gadające zwierzęta, martwą kro...
00
Malgorzata92

Nie oderwiesz się od lektury

polecam serdecznie sięgnąć po tę książkę ❤️ rozbawi, zaskoczy, ale i wywoła łzy 🥺
00
annabiala3

Nie polecam

Powinnam przestać czytać w chwili, w której bohaterka zaczęła rozmawiać z psem, potem było już tylko gorzej.
00

Popularność




Copyright © Katarzyna Bulicz-Kasprzak, 2023

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcia na okładce

© Rekha Garton / Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-550-1

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Mojemu synowi

Część pierwsza

O tym, jak się dowiedziałam…

Czasem ludzie próbują zmienić swoje życie. Czasem życie zmienia ludzi. Na przykład mnie. Seria zdarzeń, do których nigdy nie powinno dojść, sprawiła, że musiałam się, jako człowiek, zdefiniować na nowo.

Wszystko zaczęło się od zmiany prezesa. Wydawało się, że to mało istotna zmiana. Zarówno stary, jak i nowy byli zadufanymi w sobie złamasami w drogich garniturach, szytych na miarę. Obu charakteryzowała głupota, upór i spryt, cechy niezbędne w naszym kraju, żeby robić karierę. Mieli podobne samochody, żony i kochanki. Jedyne, co ich różniło, to ulubiony sport.

Poprzedni prezes grał w golfa. Sport prezesów i celebrytów. Miał fioła na punkcie kijów i śmiesznych swetrów, jakby ukradzionych z szafy babci. Nowy prezes biegał. A ponieważ jest to dziedzina dostępna dla zwykłych zjadaczy chleba, szybko się okazało, że pół firmy też biega. No i tak zaczęły się moje problemy. Bo ja oczywiście nie biegałam.

Nigdy tego nie robiłam, no bo po co? Dieta i masaż równie skutecznie pozwalają utrzymać ładną figurę, a przy tym są dużo przyjemniejsze. Nie ma potu, smrodu i zadyszki. Zamiast tego pachnący olejek, świece i kubeczek odtłuszczonego jogurtu.

Nie żebym w życiu nie myślała o uprawianiu sportu. Tyle że konie gryzą, rowerem nie ma gdzie jeździć, a na basenie można złapać grzybicę.

Wzięłam, co prawda, kilka lekcji tenisa, ale potem trener mi odradził. Gdy patrzę na to z perspektywy, już wcale nie jest mi głupio. Więcej, całą winę przypisuję trenerowi. Przecież każdy głupi wie, że człowiek odruchowo się schyli, widząc lecącą w swoją stronę piłkę. I ja właśnie się schyliłam, a mój nauczyciel jakoś nie zdążył, wskutek czego na zawsze pożegnał się z górną jedynką.

Zresztą mam tak dużo pracy, że brak mi czasu na cokolwiek innego. Odnoszę wrażenie, że nasza firma funkcjonuje tylko dzięki mnie. Prezesi się zmieniają, pracownicy również. A ja trwam jak ta skała, stała i niezmienna, i już tylko dwa szczeble dzielą mnie od szczytu. Dziesięć lat morderczej wspinaczki, ale się opłaciło. Zaczynałam jako popychadło na umowę zlecenie, teraz dysponuję własnym gabinetem i szalenie zestresowaną asystentką. Boi się mnie. Właściwie wszyscy się mnie boją. Mam takie motto życiowe zaczerpnięte z Sienkiewicza: „Jeśli się ludzie nie będą ciebie bali, to się będą z ciebie śmiali”.

Nie wiem, jak długo nie dostrzegałam, co się święci. Minęło chyba pół roku, może więcej, od czasu zmiany prezesa. I nagle któregoś ranka zobaczyłam jego i tego tłuka z piaru, jak sobie wracają z treningu. Obaj równie spoceni i obleśni. Za to w jakiej komitywie. Z dzióbków sobie spijali. A co najgorsze, byli na ty. Nie urodziłam się wczoraj i wiem, że nawet jeśli prezes tylko się koleguje, to ten drugi na pewno coś knuje. Wiem też, że jak trafia się okazja, żeby pominąć babę przy awansie, to należy ją wykorzystać. Okazję, nie babę. Sama praktykowałam taki proceder milion razy.

Co mogłam zrobić w tej sytuacji? Oczywiście tylko jedno – pojechałam kupić buty do biegania. Chłoptaś w trampkach nie odbierze mi tego, na co ciężko pracowałam wiele lat.

Po tygodniu mojego ostentacyjnego noszenia asicsów do garsonki prezesowi w końcu coś zaświtało.

– Pani też biega? – zapytał.

– Od lat – zapewniłam żarliwie. – Miałam krótką przerwę. Kontuzja biodra. To się zdarza pronatorom.

Niech żyją fora internetowe. Trzy godzinki surfowania i już jestem specjalistką.

– Montujemy ekipę do sztafety, może się pani przyłączy? – zaproponował prezes. – Potrzebna nam kobieta.

– Z przyjemnością. I jeszcze jedno. Przyjaciele mówią do mnie Jaga. – Słowo „przyjaciele” okrasiłam słodkim uśmiechem.

Właściwie nie przyjaciele. Sama to wymyśliłam. Dawno temu, szukając jakichś wariacji na temat mojego imienia. Dziewczynki urodzone w połowie lat siedemdziesiątych mają przechlapane. Dziewięć na dziesięć to Agnieszki. Imię tyleż brzydkie, ileż długie. Z debilnymi zdrobnieniami, odpowiednimi dla żaby. Sięgnęłam więc głębiej. Jagna być nie mogło, nie wzbudza szacunku. Kojarzy się albo z orzechami, albo z gnojem. A może Jaga? Pomyślałam, że będą mnie za plecami nazywać Babą-Jagą. I to przeważyło szalę.

Przyjaciele nie mieli szansy na wymyślenie mi ksywki, bo ich po prostu nie mam.

Rozmowy o bieganiu bardzo mnie i prezesa zbliżyły. Podobnie jak ja uważał, że nie istnieją lepsze buty do biegania niż asicsy. (Pomyśleć, że jeszcze do niedawna nie wiedziałam o takiej marce.) I że bieganie z pulsometrem to nie dla nas, tradycjonalistów biegających od lat. Nie zgadzaliśmy się natomiast co do treningu interwałowego. Ja zdecydowanie wolałam od niego fartlek1, bo, jak wiadomo, wszystko, co pochodzi ze Skandynawii, jest lepsze. W czasie tych dyskusji pozwalaliśmy sobie nawet na niewinne flirty. Bo w zasadzie oboje dobrze wiedzieliśmy, że aby były winne, ja musiałabym mieć o piętnaście lat mniej albo on o trzydzieści więcej.

No i wszystko układało się pięknie. Aż do dnia feralnej sztafety.

Oczywiście nie jestem na tyle głupia, żeby nie zdawać sobie sprawy, że teoria to jedno, a praktyka – drugie. Mogę być skarbnicą wiedzy, ale to mnie nie przyśpieszy. Dlatego trochę potrenowałam. Tylko odrobinkę za późno przyszło mi do głowy, że bieganie na bieżni może się mieć do biegania w terenie tak jak jazda na rowerku stacjonarnym do kolarstwa. Ale co tam, na wszelki wypadek przygotowałam sobie alibi. Z zerwaniem więzadła kolanowego nikt nie będzie dyskutował, zwłaszcza jeśli do tego padnę na ziemię i zacznę się zwijać z bólu.

I w zasadzie wszystko byłoby dobrze, gdybym pobiegła na pierwszej albo drugiej zmianie. Niestety, przypadła mi w udziale ostatnia. Mogłam zaprzepaścić wysiłek drużyny. W zasadzie drużynę, zawody i to całe bieganie miałam gdzieś. Dobrze wiedziałam jednak, że jeśli na biurku prezesa stanie pucharek, to codziennie mu przypomni, kto pomógł go zdobyć. Chciałam być obecna w myślach przełożonego. Chciałam robić pieprzoną karierę, bo byłam urodzonym korposzczurem. Bo kariera to jedyna rzecz, jaka mi w życiu dobrze wychodziła. Nie mówiąc już o tym, że to jedyne, co miałam.

Kiedy więc dostałam pałeczkę do ręki, zaczęłam pędzić. Zasadniczo chodziło o to, żebym nie dała się wyprzedzić, bo zajmowaliśmy trzecią lokatę, a to już sukces. Tyle że nagle zobaczyłam, jak odległość między mną a tym tłustym facetem z przodu maleje. Przyśpieszyłam. Albo on zwolnił. Może zresztą stało się i to, i to. W każdym razie zrównaliśmy się. Ruszył z kopyta, lecz było już za późno, minęłam go. Ostatni raz dostałam taką dawkę endorfin, kiedy moja szefowa poszła na macierzyński, a mnie zaproponowano zastępstwo. Trzy miesiące później okazało się, że szefowa właściwie nie ma po co wracać. Tamten biegacz też był już pieśnią przeszłości.

Zostało może pięćset metrów do mety, kiedy zobaczyłam, że pierwszy ewidentnie osłabł. Ja w zasadzie też. Ale, jak to mówią, kto nie próbuje, ten nie je. Przyśpieszyłam. Nie wiedziałam, czy go wyprzedzę, wiedziałam jednak, że na pewno umrę. Szybciej, jeszcze szybciej. Nie widziałam nic, tylko tyłek faceta przede mną. A potem już nic. I krzyk prezesa. Jaki tam krzyk! On histerycznie piszczał. Poczułam, jak taśma uderzyła mnie w brzuch. Moje płuca rozpaczliwie pchały się do tchawicy, a żołądek zaraz za nimi. Prezes coś mówił i walił mnie po plecach. Posypało się konfetti. Chciałam mu się bliżej przyjrzeć, bo w życiu takiego nie widziałam. Wyglądało jak duże, czarne płaty. A wtedy ktoś nagle wyłączył światło.

Przytomność odzyskałam kilka minut później, w karetce. Śliczny, młodziutki sanitariusz pochylał się nade mną z troską w oczach.

– No i warto było? – zapytał z naganą w głosie.

– Teraz już tak – odpowiedziałam, myśląc przy tym, jaki jest słodki. Ciekawe, czy lubi zabawę w doktora?, zastanowiłam się mgliście.

– Jaga, jesteś super. – Głos prezesa dochodził gdzieś z okolic moich stóp.

Spróbowałam podnieść głowę, ale szybko zmieniłam zdanie.

– Jesteś moją bohaterką! – piał dalej.

Wolałabym, żeby się zamknął. Chciałam za to, żeby sanitariusz coś mówił. Nawet jeśli była to tylko informacja o kroplówce i rychłym odjeździe do szpitala.

– Wszyscy na to pracowaliśmy. Praca zespołowa – zacytowałam Poradnik dla lizusów.

– Moja dziewczynka! – ucieszył się prezes. – No, postawcie ją szybko na nogi – zwrócił się do sanitariusza – bo musimy to uczcić. Czekamy, Jaga!

Poklepał mnie po przyjacielsku w łydkę i poszedł. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i ruszyliśmy.

Sanitariusz zapytał, jak się czuję. W zasadzie byłoby lepiej, gdybym nie miała na sobie tego absolutnie aseksualnego, sportowego stroju. Powinien mnie zobaczyć w czymś bardziej twarzowym.

– Myślę, że jeśli nie da mi pan swojego numeru, to znowu zemdleję – zaryzykowałam.

– Jest pani niepoprawna. – W jego głosie zabrzmiała nagana, lecz nie tylko…

– Ja tylko chciałabym się jakoś odwdzięczyć za opiekę. – Uśmiechnęłam się najładniej, jak umiałam, choć kosztowało mnie to niemało trudu. Po ekstremalnym wysiłku bolały mnie wszystkie mięśnie, te twarzy również.

Popatrzył na mnie z wyrzutem i zapisał mi numer na przedramieniu.

Nie cierpię szpitali. Strasznie przeszkadza mi ten dziwny zapach. Kolorystyka jest przygnębiająca. Najgorsze zaś są durne procedury. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego muszę jechać na wózku, jak jakaś niepełnosprawna, kiedy mogłabym iść. Mój sanitariusz odwiózł mnie do izby przyjęć, ładnie się pożegnaliśmy, ja popatrzyłam wymownie na swoje ramię, on puścił oko i sobie poszedł. Zostałam sama. Jeśli nie liczyć całego tłumu dziwnych, na ogół zakatarzonych ludzi i znerwicowanej pielęgniarki, która zachowywała się jak recepcjonistka. Może zresztą nią była? Na szczęście dotychczas nie miałam okazji zgłębiać tajników funkcjonowania SOR-ów. Minęły wieki, zanim do mnie podeszła.

– Lekarz zaraz się panią zajmie – zapewniła. – Wypełnimy formularz przyjęcia, dobrze? Proszę podać dane.

Utknęłyśmy zaraz po nazwisku. Nie mogłam sobie przypomnieć numeru PESEL-u, nie miałam dokumentów. Tamta patrzyła na mnie ze złością. Hej, nie ma powodu do zdenerwowania, chciałam powiedzieć. Zgarnęli mnie nieprzytomną z Pola Mokotowskiego. Pojechałam tam biegać, przez myśl mi nie przeszło, że będę się musiała wylegitymować.

W końcu uznała, że rozmowa ze mną to strata czasu, i poradziła, żeby ktoś przywiózł mi dowód osobisty.

– Mogę zadzwonić? – zapytałam, zanim zdążyła uciec do innego pacjenta.

– Jasne – odparła.

Westchnęłam ciężko nad jej głupotą. Opadłam z powrotem na krzesło. To był jeden z takich momentów, kiedy człowiek czuje się bezsilny wobec absurdalnej rzeczywistości.

– Może pani zadzwonić z mojej komórki – ulitowała się nade mną jakaś staruszka. Wygrzebała telefon z kieszeni pasiastego szlafroka. – Syn mi zostawił na wszelki wypadek.

– Dziękuję.

Wybrałam numer Eweliny. Jedyny poza swoim, który znałam na pamięć.

– Słucham? – powiedziała radośnie.

Nieznany numer, nie spodziewała się, że to ja. Wyobraziłam sobie, jak uśmiech na jej twarzy gaśnie.

– Podskoczysz do mojego samochodu. Koło Stodoły zaparkowałam. – Co za szczęście, że Ewelina miała klucze od mojego auta i mieszkania, wygodnie było się nią wysługiwać. – Zabierzesz stamtąd torebkę. Potem pojedziesz do mnie, weźmiesz kosmetyki, ręcznik i może jakąś piżamę i zameldujesz się tu u mnie, w szpitalu. Weź mój samochód, to mi go zaparkujesz gdzieś tutaj, nie będę musiała wracać taksówką.

– Ale… – W jej głosie zabrzmiało coś jakby opór.

– Co? – warknęłam.

– W Ikei jestem…

– No to mamy szczęście, że jest sobotnie popołudnie. Mały ruch, nie będziesz w korkach długo stała – pocieszyłam ją.

To było okrutne. Dopiero teraz mi się przypomniało, że cały tydzień paplała, jak to będą z narzeczonym kupować meble.

Kwiknęła jak mordowana świnka morska.

– Wiem, że dasz radę. Dlatego proszę ciebie, bo nikt inny by nie ogarnął, ale ty sobie poradzisz. Obie wiemy, jaka jesteś niezawodna. – Grunt to pozytywne wsparcie.

Westchnęła ciężko i obiecała, że będzie najszybciej, jak się da. Zastanawiałam się, jak bardzo mnie nienawidzi w skali od jednego do dziesięciu.

– Młodsza siostra – skłamałam staruszce, oddając telefon, bo trochę dziwnie na mnie patrzyła. – Jak przyjedzie, oddam pani pieniądze za rozmowę.

– Nie trzeba. – Uśmiechnęła się do mnie życzliwie. – Ludzie powinni sobie pomagać. A co się pani stało?

– Zemdlałam. Nic wielkiego. Właściwie mogłabym już iść do domu – zorientowałam się.

Czułam się świetnie, a czekanie w tym okropnym miejscu nie mogło mi pomóc. Wstałam energicznie, ale zakręciło mi się w głowie. Usiadłam więc ostrożnie.

Staruszka popatrzyła na mnie z troską.

– Może lepiej nie? Lekarz musi panią obejrzeć – doradziła. – Ja też dziś zasłabłam. Wnuk mnie przywiózł. Od jakiegoś czasu, wie pani, tak mi się w głowie dziwnie kręciło. Lekarz mówi, że to nic, witaminy kazał brać. Niby się poprawiło. Aż dziś rano nagle całkiem zasłabłam. No i córka mówi do wnuka: „Marek, nie ma co, trzeba babcię wieźć na pogotowie”. No i tak tu siedzę, córka ma zaraz przyjść, to może wtedy szybciej pójdzie. Wcześniej nie mogła, musi czekać na synową, aż z pracy wróci i dzieckiem się zajmie, bo on mały jeszcze. Kubuś, dwa latka ma. Ale taki już mądry, że klękajcie narody. A u pani to może… – Znacząco popatrzyła na mój brzuch.

– Nie, to nie to. Jestem panną – wyjaśniłam.

– Teraz to panny częściej rodzą niż mężatki – zażartowała, ale od razu rzuciła mi pytające spojrzenie, czy mnie przypadkiem nie uraziła.

– Tak się porobiło – zgodziłam się szybko. I z uśmiechem spojrzałam jej w oczy. Całą twarz miała pomarszczoną, ale te oczy, duże, błyszczące, ciekawe jak u dziecka. Piękne po prostu. – Śliczne ma pani oczy – zachwyciłam się spontanicznie.

Podziękowała skinieniem głowy.

Nie wiem, czemu to zrobiłam. Zwykle kontroluję podobne odruchy, bo nie przynoszą nic dobrego. Jak się komuś obcemu powie coś miłego, to niestety powstaje więź. A ponieważ większość ludzi uważa, że podtrzymywaniu więzi służy rozmowa, to za karę musiałam wysłuchać niekończącej się historii córki, która zaraz przyjdzie, jej syna i tego drugiego wnuka. Do tego jeszcze jakieś prawnuki w dużej liczbie. Łał. Dobrze, że nikt mnie z tego nie będzie egzaminował, bo na bank bym oblała.

Tymczasem recepcjonistka, której nie wiem, za co płacą, podeszła do nas jeszcze ze trzy razy, zapewniając, że lekarz zaraz się nami zajmie. Gdyby przyszedł od razu, starsza pani nie zdążyłaby się ze mną zaprzyjaźnić. A tak byłyśmy jak Mały Książę i Lis. Czułam się za nią odpowiedzialna.

Moja asystentka ledwie się pojawiła, a już zapracowała na premię. Wydaje mi się, że była mocno zdeterminowana, aby załatwić sprawę przed zamknięciem sklepu. Poza tym kipiała w niej agresja, której nie mogła wyładować na mnie, lecz na personelu placówki już tak. I zaraz się okazało, że wcale nie muszę czekać. Bo tak się akurat szczęśliwie składa, że dziś przyjmuje profesor. Co prawda prywatnie i ma komplet, ale… I właśnie za to lubię pieniądze. Nie ma żadnego „ale”.

Już wstawałam, żeby zamienić publiczną służbę zdrowia na prywatną, kiedy podchwyciłam spojrzenie staruszki, która siedziała obok mnie. Patrzyła jak pies, kiedy się go uderzy. Z taką mieszaniną żalu i niedowierzania.

– Proszę wziąć też kartę tej pani – rozkazałam. Postanowiłam objąć nową przyjaciółkę płatną protekcją. – Przecież nie będzie tu pani siedziała cały dzień. Prawnuczek czeka.

Ludzie, jaka ona była mi wdzięczna! Podobnie jak Ewelina, której pozwoliłam już iść. Dałam jej nawet swoją służbową kartę kredytową i poprosiłam, żeby sobie coś ładnego kupiła. Potem wrzucę je obie w koszty. Jako działalność dobroczynną.

W ten sposób babinka i ja przeszłyśmy przez badanie krwi, sików, rezonans i inne dziwności.

W końcu trafiłam do gabinetu. Odbiegał trochę od szpitalnego standardu. Kolorystyka nie do przyjęcia, ale skórzany fotel na pewno był drogi. Podobnie jak pełen książek regał, stojący w kącie. Widać, że osoba, która tu urzędowała, lubiła luksus i nawet w tych „publicznych” warunkach chciała mieć jego namiastkę.

Profesor spojrzał w moją kartę, zadał kilka zdawkowych pytań, szybko przerzucił wyniki. Na koniec stwierdził, że wszystko ze mną w porządku. Tylko jestem przemęczona. Zapisał mnie na wizytę w przyszłym tygodniu, kiedy będzie już komplet wyników z badań, które przeszłam, i dał ulotkę preparatu witaminowego.

Do babci dołączyła córka. W jej oczach dostrzegłam dziwną podejrzliwość. Pożegnałam się więc szybko, podziękowałam za telefon i życzyłam zdrowia. Chciałam dodać jeszcze coś miłego, ale córka wepchnęła matkę do gabinetu i zamknęła mi drzwi przed nosem. Pomyślałam, że nie ma co na nie czekać, i poszłam na parking.

W mieszkaniu od razu rzuciły mi się w oczy ślady cudzej obecności. Dosunęłam szuflady, wyrównałam papiery na biurku, odpowiednio ustawiłam żaluzje. Nalałam sobie pół szklanki szkockiej i zadzwoniłam do sanitariusza.

– Panie doktorze, nie czuję się najlepiej – odezwałam się zmysłowym szeptem.

– Chyba mam coś, co pani pomoże – odpowiedział ze śmiechem.

– Czekam z niecierpliwością.

Odłożyłam słuchawkę. Nienawidzę siebie.

Na twarzach lekarzy zwykle maluje się znudzenie. Czasem, kiedy są jeszcze młodzi, troska. Ten był wyraźnie zaintrygowany.

– Wie pani, to ciekawe. Badania krwi ma pani bardzo dob­re. Śmiałbym rzec, że hemoglobina jak u starego marynarza. – Uśmiechnął się, rozbawiony własnym dowcipem. – Jednak zdjęcia nie pozostawiają wątpliwości. Pani raczy zerknąć.

I podsunął mi coś, za co marszandowi zapłaciłabym duże pieniądze, zadowolona, że lokuję kasę w sztuce współczes­nej najwyższych lotów.

– Ależ pani źle patrzy – powiedział z wyrzutem. Stuknął paluchem w miejsce, na którym powinnam skoncentrować wzrok. – Tu! Widzi pani? Kształt jakby motyla?

– Tak. Teraz widzę.

Zupełnie jak z tymi obrazkami z głębią. Jeśli zrobisz zeza, zobaczysz motylka. Skłamałam więc w obawie, że bez mojego potwierdzenia nie ruszymy dalej.

– To bezapelacyjnie glejak – oświecił mnie.

– Czyli? – Nie podobała mi się ta nazwa. Nie wróżyła nic dobrego.

– Nowotwór mózgu – wyjaśnił. W jego głosie pobrzmiewała pewna ekscytacja.

Wydaje mi się, że potem wstałam i wyszłam, jednak pewna być nie mogę. Nie pamiętam niczego między jego „nowotwór mózgu” a moim „kurwa mać”, kiedy nalewałam sobie wódki do szklanki. We własnym mieszkaniu.

Jakiś tydzień i dwa opakowania środków uspokajających później wróciłam do gabinetu. Miałam nadzieję, że doktor się pomylił. W końcu nie można komuś powiedzieć, że ma raka, tylko na podstawie tego, że ma raka. I jakiego, do cholery, raka? Przecież w czasie pierwszej wizyty wszystko było w porządku!

– Rozumiem pani mechanizm zaprzeczenia. – Lekarz pokiwał głową. – To normalne. Znam świetnego psychologa, nie jest tani, ale na pewno będzie pomocny. I jeśli pani sobie życzy, jeszcze raz zrobimy wszystkie potrzebne badania. Niemniej należałoby już podjąć kroki…

– Podczas pierwszej wizyty mówił pan, że jestem całkiem zdrowa.

– Tak mówiłem? – zdziwił się. – Proszę mi wybaczyć. Przy takiej liczbie pacjentów zawsze coś może umknąć. Jednak zdjęcie nie pozostawia wątpliwości. – Pokiwał głową.

– Pan jest pewien? – Ciągle nie wierzyłam.

Nie mogłam! To jakiś absurd.

– Niestety tak. – Stuknął palcem w zdjęcie.

– Czeka mnie operacja czy chemia? – zapytałam, bo chciałam wiedzieć, w którą stronę prowadzą kroki, o których mówił.

– Czekają panią trzy, może cztery miesiące cierpienia. Na tym etapie choroby niewiele możemy zrobić – oświadczył spokojnie.

– Wie pan, jeśli nie można zrobić operacji w ramach ubezpieczenia, to ja zapłacę. Komu trzeba i ile trzeba. – Byłam zdeterminowana.

– To smutne. – W pierwszej chwili myślałam, że mówi o próbie przekupstwa, i nawet zrobiło mi się głupio. Ale on mówił o mnie. – To smutne, bo jest pani bardzo młodą i piękną kobietą. I gdyby był cień nadziei, walczyłbym razem z panią. Przykro mi. Nic nie można zrobić. – Położył nacisk na te słowa. – Trzy miesiące. Przy pani ogólnie dob­rym stanie organizmu cztery, może pięć. Obejmiemy panią najlepszą opieką medyczną, jaką dysponujemy. Na naszym oddziale…

– Ale to nic nie da? – przerwałam mu.

– Z pewnością złagodzi objawy.

– Umrę? – Musiałam wiedzieć.

Nie chciałam mieć wątpliwości. Albo, co gorsza, złudnej nadziei.

– Wszyscy kiedyś umrzemy, tylko pani niewątpliwie trochę szybciej.

I boleśniej, dodałam w myślach za niego, zastanawiając się, czy jest nieempatycznym palantem, czy zwykłym dupkiem.

– Umrę? – powtórzyłam. Skinął głową. – Leczenie, o którym pan mówi, nic nie da?

– To środki przeciwbólowe, morfina… – wyjaśnił.

– Jeśli dobrze pana zrozumiałam, jedyny wybór, jaki w tej chwili mam, to taki, czy umrę w domu, czy w szpitalu?

Odpowiedział mi skinieniem głowy.

– No to wolę w domu. – Zaczęłam się zbierać do wyjścia.

– Proszę poczekać. – Gestem usadził mnie z powrotem. – Proszę to przemyśleć. Może pani uważać, że da sobie radę, ale niedługo zaczną się pojawiać objawy. Problemy z koordynacją ruchową, zaburzenia czucia, zaburzenia mowy, wzroku, słuchu, osłabienie sprawności umysłowej, zaburzenia pamięci, omamy…

– Wystarczy – przerwałam mu.

I wyszłam.

Przez tydzień próbowałam żyć normalnie. Jakby to, co się stało, dotyczyło innej kobiety. W innym świecie. Wmawiałam sobie, że mam swoją pracę, mieszkanie, życie.

Po tygodniu zrozumiałam, czym jest życie w kłamstwie. Uświadomiłam sobie, że bez względu na to, jak bardzo bym się starała udawać, nic już nie będzie normalnie. Ogłoszono koniec świata. Nieodwołalnie. Wsiadłam do autobusu, który wiózł mnie na drugą stronę, i jeśli miałam umrzeć, to już lepiej z godnością. W miejscu, gdzie będę sama, a nie samotna. Powiedziałam sobie, że zawsze żyłam według własnych zasad i, do cholery, umrę tak, jak będę chciała.

Zastanawiałam się, co się ze mną stanie. To znaczy nawet nie tu, tylko tam. Potrzebowałam wiary. Głównie dlatego, żeby na kogoś zwalić winę za to, co mnie spotkało. Z drugiej strony, wziąwszy pod uwagę wszystkie epitety, jakimi ostatnio obrzucałam Boga, to raczej skutecznie zamknęłam sobie bramę raju.

I kiedy tak myślałam o miejscu wiecznej szczęśliwości, przypomniał mi się dom babci na Roztoczu. Jedyne miejsce, gdzie byłam szczęśliwa. Tak naprawdę i długotrwale. Nie chodzi mi o ulotne chwile euforii, kiedy dostałam awans, czy nawet te dłuższe, kiedy jeszcze byłam z Juliuszem, tylko o prawdziwe, niezmącone uczucie szczęścia, z którym człowiek się budzi i zasypia. Kiedy się nie boi, bo obok są rodzice. A tata jest częścią naszej rodziny, a nie jakiejś cudzej.

Jako osoba rozsądna, zdawałam sobie sprawę, że w zaistniałej sytuacji powrót do tamtego stanu jest niemożliwy. Może jednak same wspomnienia wystarczą?

Doszłam do wniosku, że chyba mogłabym tam pojechać. Spędzić trzy miesiące na sielskiej wsi. Oddychać świeżym powietrzem i pić mleko prosto od krowy. Może nawet przeczytać jakąś książkę? Książki odeszły z mojego życia razem z Juliuszem. I ani jego, ani ich mi nie brakowało.

Jedyną osobą, która mogła coś wiedzieć o domu babci, był mój ojciec. Z niechęcią wybrałam jego numer.

– Cześć, co słychać? – przywitał mnie wesoło, wiedziałam jednak, że to tylko przykrywka.

Tak naprawdę ojciec był przerażony. Tak to właśnie jest, kiedy przez lata dzwoni się do kogoś tylko po to, żeby na niego wrzeszczeć.

– W porządku. – To tyle, jeśli chodzi o kurtuazyjne rodzinne konwersacje. – Słuchaj, co się teraz dzieje z domem babci?

– Nie wiem, kochanie. Przepraszam. – Miałam wrażenie, że przepraszał za wszystko, łącznie z rozbiorami Polski.

– Nic nie wiesz?

– Przepraszam, nie interesowałem się. Powinienem był od czasu do czasu tam pojechać, zobaczyć, w końcu chodzi o twoją własność… – Jego głos brzmiał, jakby ojciec płaszczył się przede mną. – Wystarczało mi, że ten człowiek, co dzierżawi pole, wszystkiego dogląda, a powinienem był sam… Przepraszam, kochanie. Przepraszam.

Ojcu dobrze by zrobiła jakaś terapia. Fatalnie się z nim rozmawia.

– Czyli ten dom jest czyj? – Wdrożyłam technikę małych kroków, żeby wyciągnąć z niego jakieś informacje.

– Twój. To jasne. Dom, pole i taka… łąka chyba. Przepraszam…

– Może i jasne, że mój. Tyle że nic o tym nie wiedziałam – mruknęłam z przekąsem.

I prawie od razu ugryzłam się w język. Ojciec spanikował. Zaczął mnie jeszcze gwałtowniej przepraszać. Przecież nie chciał źle. Bał się jedynie przywoływać wspomnienia, bo wie, jakie są dla mnie bolesne. Jasne. Nie wiem, dlaczego własne wyrzuty sumienia maskuje troską o mnie. Byłoby mi w życiu o wiele łatwiej, gdyby zamiast wymyślać takie pierdoły, po prostu przyznał: „To przeze mnie twoja mama nie żyje”. Ja bym powiedziała, że wiem i że nigdy mu tego nie wybaczę. To by bardzo uprościło nasze wzajemne relacje.

– A ten dom stoi jeszcze? Ktoś w nim mieszka? – dopytywałam się.

– Myślę, że tak. To znaczy nie. To znaczy myślę, że stoi, ale nikt w nim nie mieszka.

– Czyli mogę tam pojechać?

Przyśpieszony oddech ojca świadczył o megahisterii. W takim stanie nawet moje świetnie relaksujące prochy niewiele by mu pomogły.

– A po co masz tam jechać? – Jego głos prawie drżał ze strachu.

To nawet zabawne, bo na ogół to dzieci boją się rodziców.

– Nie po to, żeby grzebać w przeszłości – uspokoiłam go. To akurat było zgodne z prawdą. Potem już kłamałam: – Mam urlop. Pomyślałam, że dla odmiany zamiast na Majorkę pojadę gdzieś w Polskę.

– To świetny pomysł. Może wybrałabyś się na Warmię? Na Warmii jest naprawdę ładnie. Spędziliśmy tam z Halinką wolne dni w zeszłym roku.

Wspominanie przy mnie drugiej żony nie było najrozsądniejszym posunięciem. Zwykle kiedy ktoś wymówił jej imię, wpadałam w furię. Nie to, żebym nie lubiła macochy, nic do niej nie miałam. Nie podobało mi się tylko, że ojciec jest z nią szczęśliwy. Nie powinien być szczęśliwy. Nie zasłużył na to.

– Potrzebuję ciszy i spokoju, a nie tabunu turystów. – Logicznym kłamstwem próbowałam wytłumaczyć dziwny wybór.

– Na Warmii… – zaczął ojciec, jednak nie dałam mu skończyć.

– Tato, to nie do końca urlop. Mam ważny projekt do zrobienia. Potrzebuję dwóch S, spokoju i skupienia. – Nie wiem, kiedy wpadłam w ton ze szkoleń motywujących. Dwóch S? Ja tak mówię do ludzi?, zdumiałam się.

– No, skoro tak. – Ojciec dał za wygraną. – To ja zadzwonię do tego człowieka, co się zajmuje polem, i go zapytam, skoro ci zależy. A pieniądze za to pole też od razu chcesz?

– Jakie pieniądze? Nie, no coś ty, tato, nie chcę.

– Bo jakbyś chciała, to ja ci odkładam i ze wszystkiego mogę się rozliczyć. Tylko ci nie mówiłem, bo ty nerwowo reagujesz, jak wspominam twoją matkę.

– Wcale nie reaguję nerwowo! – krzyknęłam. – Nic mnie nie obchodzą żadne pieniądze, możesz je sobie wziąć.

– Nie chcę twoich pieniędzy. – Poczuł się dotknięty.

Wiadomo, „jestem biedny, ale uczciwy”. Zresztą na tym polegał problem – gdyby nie był tak uczciwy, nie klepałby biedy. Szkoda tylko, że owa uczciwość w pracy nijak się miała do uczciwości w życiu prywatnym. Uznałam, że należy skończyć tę nieprowadzącą już donikąd rozmowę, żebym mogła spokojnie powyzywać ojca w myślach.

– To zadzwoń, jak się czegoś dowiesz – poleciłam.

Rozłączyłam się tak szybko, że nawet nie usłyszałam westchnienia ulgi, które zwykle towarzyszyło naszym pożegnaniom.

Delikatnie zapukałam do drzwi i weszłam, nie czekając na zaproszenie. Prezes podniósł głowę znad papierów i cały się rozpromienił na mój widok.

– A kogóż to moje piękne oczka widzą! – wykrzyknął. Jego tyłek uniósł się o jakieś dwa centymetry, bo przecież kulturalni mężczyźni nie siedzą, gdy kobieta stoi. – Wiem, po co przyszłaś. – Puścił do mnie oko, a ja przez ułamek sekundy rozważałam, czy to możliwe. – Mam, mam. Już szukam. – Z głośnym „puff” opadł z powrotem na fotel i zaczął otwierać szuflady swojego olbrzymiego biurka w stylu kolonialnym.

Czekając, co z tego wyniknie, omiotłam wzrokiem gabinet szefa. Do niedawna moje marzenie numer jeden. Duży, jasny, z widokiem na pół Warszawy. Szkoda, że prezes tak go zagracił. Zatrzymałam wzrok na wielkim szklanym stożku. „Za zajęcie pierwszego miejsca w Sztafecie Tygrysów Biznesu”, informowała grawerowana tabliczka, przyczepiona do niego srebrnym łańcuszkiem

– Piękny, prawda? – zapytał z rozczuleniem prezes. – A to dla ciebie. – Podał mi kawałek blachy na kolorowej wstążce z logo sponsora. – Świętowaliśmy jego zdobycie. Szkoda, że ciebie zabrakło.

– Prywatnie świętowałam. – Uśmiechnęłam się do wspomnienia sanitariusza, a prezes pomyślał, że do niego.

Schowałam medal do kieszeni. Szef był w świetnym humorze, świadomość, że za chwilę go popsuję, dostarczała mi przyjemności.

– Odchodzę – oświadczyłam stanowczo.

Popatrzył na mnie uważnie, lekko przekrzywiając głowę. To jego spojrzenie z czymś mi się kojarzyło. W poprzednim życiu musiał być papugą.

– Chcesz podwyżki. – W jego głosie pobrzmiewała nutka zadowolenia, że tak szybko mnie rozgryzł. – W zasadzie możemy to załatwić od ręki! – Zaśmiał się rubasznie.

Opanowałam ochotę palnięcia go w łeb oraz inne złe emocje i powiedziałam spokojnie:

– Nie chcę podwyżki. Po prostu odchodzę.

Nagle zdałam sobie sprawę, że w zasadzie mówię mu prawdę. I jak tu się nie zachwycać mową ojczystą? Zachichotałam.

– Aż tak? – Zdziwił się. – Dobra, dorzucę jeszcze samochód służbowy i wyjazd szkoleniowy – puścił do mnie oko – w tropiki. Jako bonus.

– Przykro mi, ale to już postanowione. Odchodzę nieodwołalnie.

Coś w moim tonie sprawiło, że do prezesa w końcu dotarło, że nie przyszłam się targować. Złapał się więc ostatniej deski ratunku – szantażu emocjonalnego.

– Jaga, nie możesz odejść. Że tak powiem, ta firma to ty!

Westchnęłam. Całe życie pragnęłam usłyszeć te słowa.

Trochę żałowałam, że nigdy wcześniej nie wpadłam na pomysł z udawanym zwalnianiem się z pracy. Mogłam coś ugrać. Teraz już za późno. Z drugiej strony, jak to mówią, zobaczyć minę szefa – bezcenne.

– Sam mówiłeś, że nie ma ludzi niezastąpionych – odparłam wesoło. – I jeśli wolno mi coś doradzić, zastąpiłabym siebie Anią. Jeśli awansujesz Piotrka, boleśniej odczujesz moje odejście.

No i poszłam sobie. Uprzątnięcie biurka zajęło mi jakieś trzydzieści sekund. Trudno dłużej pakować kosmetyczkę i terminarz. Żadnych innych osobistych rzeczy nie miałam.

Ewelina siedziała w kącie i płakała. Oczywiście nie za mną, tylko nad sobą. Bo kto zechce asystentkę mocno używaną?

Siedziałam naprzeciwko Ariela w kawiarni. Wybrałam jeden z tych lepszych lokali, w których zatrudniają prawdziwego baristę, a kawa nie jest mieszaniną cukru, mleka i neski. Lubiłam tu przychodzić. Mieli taki fajny nowoczes­ny wystrój, meble chyba z Mediolanu i zawsze były wolne miejsca. Zamówiłam latte. Ariel tylko spojrzał na kartę i powiedział, że nic nie będzie pił, bo trochę się śpieszy.

Nie spotykaliśmy się zbyt często. Moi rodzice rozwiedli się w czasach, kiedy rozwody nie zdarzały się co dzień, więc matka Ariela została „tą drugą”, suką i zdzirą, a nie znajomą, z którą ustala się grafik sobotnich zajęć dzieci naszych i waszych.

Nie nawiązałam z Arielem więzi i choć był moim przyrodnim bratem i w zasadzie najbliższą mi na świecie osobą, traktowałam go jak obcego, tym chętniej, że wszystko nas różniło. Byliśmy jak ogień i woda. Ja mogłabym grać u braci Coen, Ariel bez problemu dostałby robotę u braci Farrelly. Do tego wyglądał jak niedźwiedź siłą wywleczony z gawry, brunatny, zarośnięty i otłuszczony. Aż trudno uwierzyć, że spłodził nas ten sam mężczyzna. Wewnętrzne różnice były jeszcze wyraźniejsze. Ja – praktyczna i ambitna, Ariel – nie. Lista jego potrzeb życiowych zawierała dwie pozycje: spanie i chlanie. Jeśli podejmował jakiś wysiłek, to tylko po to, żeby którąś z nich zaspokoić. Poza tym tkwił w marazmie. Intelektualnie zaś przypominał deskę – czysta prostota.

Jedyne ciepłe uczucie, jakie potrafiłam z siebie wykrzesać, to ulga, że nasze krótkie na ogół spotkanie się skończyło. To zaczęło się chwilę temu. Spóźnił się i zwalił winę na tramwaj. Niedojrzałe podejście, należało pojechać wcześ­niejszym.

Jak zwykle grzecznie zapytałam, co u rodziców, a Ariel poinformował mnie, że spoko. No i wreszcie mogłam przejść do części oficjalnej.

– Muszę wyjechać na dwa, trzy miesiące i chcę, żebyś zajął się moim mieszkaniem – poinformowałam brata.

– Kwiatki mam podlewać, tak?

– Nie mam kwiatków – odparłam.

Nie wiem czemu, ale odniosłam wrażenie, że z kudłów sterczy mu igliwie.

– To co mam robić? – Próżno by szukać w jego oczach, choćby na dnie, jakiegoś błysku intelektu.

– Myślałam, że może byś tam zamieszkał pod moją nieobecność? – Kiedy powiedziałam to na głos, zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem chora. Oddaję ukochane miejsce temu troglodycie, żeby przerobił je na jaskinię!

– Za ile? – zapytał Ariel.

– Co: za ile? – Nie zrozumiałam go.

– Ile musiałbym ci zapłacić? – doprecyzował.

– Nic.

Teraz on nie rozumiał, ale to raczej norma. Czasem myślę, że z szympansem prowadziłabym dużo ciekawsze rozmowy.

– Próbujesz mi powiedzieć, że mogę mieszkać u ciebie dwa miechy za friko? – zdziwił się.

– Właśnie tak. – Szczerze się ucieszyłam, że w końcu załapał.

– A gdzie jest haczyk? – drążył sprawę.

– Nie ma haczyka. Daj spokój, Ariel! – Czułam narastającą frustrację. Ta rozmowa powinna była dawno się skończyć. I zdecydowanie powinna zupełnie inaczej przebiegać. – Daję ci mieszkanie, bo inaczej będzie stało puste. – Powinnam powiedzieć: Bo i tak za kilka miesięcy zostaniesz jego właścicielem. – Nie tak dawno miałam tyle lat co ty i wiem, jak to jest, kiedy człowiek nie ma odrobiny prywatności.

– Wybacz, siostro. Mogę ci mówić: „siostro”? Otóż ty nigdy nie byłaś w moim wieku. Urodziłaś się stara i wyracho…

Nie czekałam, aż skończy. Nie mogłam pozwolić, żeby zaczął mnie obrażać, bo wtedy nie pozostałabym mu dłużna. W końcu nie chodziło o to, żebyśmy okazywali sobie wzajemną niechęć, tylko o to, żebym uporządkowała swoje sprawy.

– Chcesz to mieszkanie czy nie? – zapytałam zdecydowanym tonem.

Widziałam w jego oczach wahanie.

– To jest transakcja wiązana – tłumaczyłam. – Ty będziesz miał na trochę chatę, a ja pewność, że mieszkanie jest w dobrych rękach. Nie knuję żadnego podłego spisku. Ludzie się zmieniają.

Ariel popatrzył mi w oczy i powiedział:

– Ludzie tak, ale ty nie jesteś istotą ludzką.

Wstał, jednak pokusa okazała się zbyt silna. Dlatego tak wielu ludzi idzie do piekła – tanio sprzedajemy własne dusze.

– Jeśli naprawdę tylko o to chodzi, to może być. Od kiedy?

– Wpadnij jutro wieczorem. Dam ci klucze i pokażę, co i jak.

Kiwnął głową i wyszedł. Ja zostałam i powoli sączyłam swoje latte.

Ariel przyszedł tak, jak się umówiliśmy. Zachowywał się nawet mniej arogancko niż zwykle. Rozglądał się z zainteresowaniem. Zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu jest w moim mieszkaniu. W ogóle był pierwszą spokrewnioną ze mną osobą, którą wpuściłam za próg. Pewnie matka z ojcem będą go wypytywać, jak mieszkam. Imponująco – to chyba najlepsze określenie. Mieszkanie, zwane przez dewelopera apartamentem, miało ponad sto metrów powierzchni. Był to głównie salon, bo idąc za radą dekoratora, wyburzyłam prawie wszystkie ścianki działowe. Z czterech sypialni została ostatecznie jedna, niewielka i przytulna, która szybko stała się moim ulubionym miejscem w domu. Nawet pracowało mi się tu lepiej niż przy wielkim biurku w salonie. Dlatego poprosiłam Ariela, żeby z niej nie korzystał.

– Czynsz jest opłacony pół roku do przodu. Prąd i gaz też. Może być jakaś niedopłata, więc na wszelki wypadek zostawiam ci pieniądze w szafce nad lodówką. Tylko nie przepij ich od razu – upomniałam go. – Tu masz telefon do administratora. Ja powinnam się zmyć za jakiś tydzień. Dam ci znać, gdy będę wyjeżdżać.

Ariel w skupieniu wysłuchał moich poleceń i potakująco kiwnął głową. Beznamiętnie wziął klucze, wcisnął je do kieszeni kurtki i ruszył do wyjścia.

– Ariel?

Zatrzymał się.

– Ta?

– Dlaczego ty mnie nie lubisz?

Przez chwilę przyglądał mi się uważnie.

– Nie, moja droga. To ty nie lubisz mnie. – I wyszedł.

No to teraz wiem, co znaczy „czuć się, jakby ci ktoś w mordę dał”.

Przez chwilę analizowałam jego słowa. Potem poszłam się pakować. We wszystkim metodyczna i skrupulatna. To był klucz do mojego zawodowego sukcesu. I życiowej porażki chyba też.

Sprawnie i szybko mi szło. Przy okazji oczyściłam Arielowi przestrzeń życiową z pamiątek po mnie. Opróżniłam szafy, zapełniłam niszczarkę. Nawet kurze zaczęłam wycierać. Kiedy przesuwałam książki w witrynie, jedna z nich mi upadła. Podniosłam ją z podłogi. Wtedy zauważyłam wsunięte w nią zdjęcie. Ocalało z pogromu, jaki zrobiłam po odejściu Juliusza, tylko dlatego, że któreś z nas użyło go jako zakładki. Pewnie Juliusz, to do niego pasowało. Nie świadczy to o mnie najlepiej, że od lat nie zaglądałam do książek.

Przez chwilę przyglądałam się zdjęciu. Juliusz i ja na ławce w parku, jakieś dwadzieścia lat temu. On w dżinsowym uniformie, ja w dziwnym swetrze, prezentująca absolutny brak fryzury. To było pewnie na wycieczce szkolnej przed maturą. Do Krakowa chyba. Jak przez mgłę pamiętam długi dzień chodzenia. Wszyscy mieli już dość. Cała sztuka, którą podziwialiśmy, zlała się w jedną szarą masę. Usiadłam znużona na ławce, Juliusz obok. „Musisz mi zawsze zajmować miejsce obok”, powiedział. „Dlaczego?”, zapytałam. „Bo cię…”, zaczął Juliusz, ale wtedy przybiegła profesor Żak, nasza wychowawczyni. „Och, jak oni ładnie wyglądają – zachwyciła się. – Anka, zrób im zdjęcie do kroniki! Uśmiechnijcie się!” Błysnął flesz. Przestałam się szczerzyć. „…kocham”, dokończył Juliusz.

To było jego ulubione zdjęcie. Przez lata się z nim nie rozstawał. Powoli przedarłam je na pół i wrzuciłam do niszczarki. Słuchałam odgłosu mielenia, a potem się rozpłakałam. Poszłam pod prysznic, żeby zagłuszyć szloch i ukryć łzy. Stałam w strugach wody. W końcu usiadłam naga i bezbronna w zimnym brodziku. Płacząc, trzęsłam się z zimna i strachu. Nie płakałam dlatego, że niedługo umrę, ale dlatego, że umarłam już dawno temu.

Kochany Arielu!

To nie tak, że Cię nie lubię. Lubię Cię. Nawet bardzo. Ty i tata jesteście moją jedyną rodziną. Ja…

Przypomniałam sobie chwilę, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Ariela. Tato zabrał mnie do szpitala w niedzielę, zaraz po kościele. Był ciepły czerwcowy dzień, więc po drodze jedliśmy lody.

Halinka leżała w łóżku i wyglądała na bardzo chorą. Obok niej, na kołdrze, dostrzegłam zawiniątko. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co się kryje w zwoju flaneli. Tato wszedł na salę, usiadł na łóżku, zapytał z troską, jak się czują, a ja wciąż stałam w drzwiach, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.

– A ty, Aguś, nie chcesz zobaczyć braciszka? – zapytała Halinka. – No chodź.

Nieśmiało zrobiłam trzy kroki i stanęłam w nogach łóżka. Halinka uśmiechnęła się do mnie łagodnie. Wyciągnęłam szyję. Prawdę mówiąc, byłam ciekawa. Nigdy jeszcze nie widziałam noworodka.

– Chodź, zobacz, jaką ma malutką rączkę. – Poklepała miejsce na kołdrze obok siebie.

Podeszłam, ale nie usiadłam. Patrzyłam z góry na zawiniątko. Z bielą becika mocno kontrastowała czerwonofioletowa, pomarszczona buzia. To była najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam.

– Chcesz go potrzymać?

Kiwnęłam głową.

Usiadłam na łóżku, a Halinka delikatnie podniosła zawiniątko i położyła mi je na kolana.

– Daj tu rękę. Trzeba podtrzymać główkę – wytłumaczył tato.

Siedzieliśmy teraz wszyscy. Tak blisko jak nigdy w życiu. Skupieni wokół malutkiej istotki, która patrzyła na nas wielkimi niebieskimi oczyma i lekko się śliniła.

– Ładnie pachnie – powiedziałam. – Jak się nazywa?

– Ariel – wyjaśniła Halinka. Była z niego bardzo dumna.

– Mogę go pocałować?

– Oczywiście…

Pochyliłam się…

…ja nigdy nikogo tak nie kochałam jak Ciebie. Przytuliłam się wtedy do Ciebie z całej siły. Czułam Twoją delikatną skórę i zapach. Byłeś taki śliczny, taki bezbronny i mój. I ja, Arielu, byłam bezbronna. Ale czułam, że muszę Cię obronić przed złym, okrutnym światem. Chciałam Cię wziąć na ręce i uciec gdzieś, gdzie będziesz bezpieczny, żebyś nigdy nie musiał tak cierpieć jak ja.

Jeśli nigdy nie okazywałam Ci tego, jak bardzo Cię kocham, to ze strachu. Wszyscy, których kochałam, mnie zostawiali. Ja… ja mogłam znieść śmierć mamy, ale nie przeżyłabym Twojej.

A teraz tak sobie myślę, że to nawet dobrze, że nigdy nie byłam Ci bliska. Przynajmniej moja śmierć Cię nie zaboli. Kocham Cię, Arielu. Z całego siostrzanego serca Cię kocham…

Co za idiotyzm! Co się ze mną dzieje?, pomyślałam nagle ze złością i wyrzuciłam zmiętą kartkę do kosza.

1 Fartlek – szwedzka metoda treningu, która ma rozwijać zarówno szybkość, jak i wytrzymałość biegaczy.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Część pierwsza. O tym, jak się dowiedziałam…

Część druga …co wtedy zrobiłam…

Część trzecia …i co z tego wynikło