28,00 zł
Opowieść o dwóch młodych chłopcach, podejmujących na progu dorosłości krok, który radykalnie odmieni ich życie. Różne pobudki i środowiska, inne charaktery, lecz ta sama decyzja – kariera zawodowego żołnierza. Czy wybór na całe życie, podjęty, kiedy osobowość człowieka dopiero się kształtuje, może być tym właściwym? Jaki wpływ na niepokornego, lekkomyślnego Karola będzie miało zderzenie z wojskowym drylem? Czy pochodzący z tradycyjnej wielodzietnej wiejskiej rodziny Paweł odnajdzie swoje miejsce w koszarach w nadgranicznym mieście? Czy w ogóle można mówić o własnej drodze, kiedy każdego dnia trzeba wykonywać czyjeś rozkazy?
Losy głównych bohaterów wielokrotnie splatają się ze sobą, łączy ich wspólna służba i pragnienie szybkiego awansu, ale przede wszystkim ta szczególna żołnierska przyjaźń, która rozpoczęła się jeszcze na początku kariery wojskowej i trwa, pomimo wielu zawirowań, na dobre i złe.
Kasia Bulicz-Kasprzak urodziła się 20 marca 1976 roku w Lubaniu na Dolnym Śląsku. Po ukończeniu liceum im. Adama Mickiewicza przeniosła się do Wrocławia. Na wrocławskim uniwersytecie studiowała początkowo biologię, później polonistykę. Od 2000 roku związana jest z podwarszawskim Sulejówkiem, gdzie mieszka.
Literaturą była zafascynowana od zawsze. Rozmowy o książkach sprawiają jej niesamowitą przyjemność. Każdą wolną chwilę wykorzystuje na czytanie.
Zadebiutowała w 2012 roku powieścią "Nie licząc kota". W kolejnych latach ukazały się między innymi "Nalewka" zapomnienia i trzytomowy cykl "Po sąsiedzku".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 383
Copyright © Katarzyna Bulicz-Kasprzak, 2017
Projekt okładki
Sylwia Turlejska
Agencja Interaktywna Studio Kreacji
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcia na okładce
© Mark Owen/Trevillion Images;
Marek Koperkiewicz/Fotolia.com;
Tomasz Wozniak/Fotolia.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Katarzyna Kusojć
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8123-427-6
Warszawa 2017
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
W podziękowaniu za inspirację i wszelką pomoc
książkę tę dedykuję
starszemu chorążemu sztabowemu
Romanowi Buliczowi
Karol, 4 sierpnia 1976 – środa
Morska woda łaskotała stopy, wymywała spod nich piach, skuwała kostki zimnymi kajdankami. A nad głową słońce grzało jak piec martenowski. Pot spływał po nagich plecach, wsiąkał w majtki. Jeszcze sto metrów, jeszcze dziesięć kroków... Karol łapał oddech, jakby był rybą, którą fala wyrzuciła na brzeg. Zgięty wpół czekał, by serce przestało tak szaleńczo bić. Starł pot z głowy. Krótkie włosy załaskotały wnętrze dłoni. I pomyśleć, że kiedyś chciał je zapuścić, by upodobnić się do amerykańskich muzyków. Myślał nawet, że zostanie muzykiem. Naiwny gówniarz! – z czułością pomyślał o sobie sprzed lat, ochlapał się wodą i ruszył przed siebie spokojnym krokiem.
Mógł pojechać na urlop do domu. Nie chciał. Matka pewnie była rozczarowana, na szczęście miała córkę i jej świeżo upieczonego małżonka. Na pośpieszny ślub siostry Karol dostał przepustkę. Anka, która nawet nie próbowała ukryć swojego stanu, wyglądała zaskakująco ładnie w krótkiej, niebieskiej sukience. Jej narzeczony, Michał, był przejęty, może zdenerwowany. Pewnie ojciec w krótkich, żołnierskich słowach wyjaśnił mu, co czeka człowieka, który skrzywdzi jego ukochaną córeczkę. Po cywilnej ceremonii poszli do restauracji na, jak się wyraziła matka, „skromny poczęstunek”. Karol czuł się nie na miejscu. Znajomych siostry nie znał, z ciotkami nie miał o czym rozmawiać. Dłuższą chwilę spędził z siostrą, która szeptem wyznała, że gdy już dziecko przyjdzie na świat, planują cichy ślub kościelny.
– Od razu z chrzcinami. Tylko nie mów ojcu, wściekłby się, wiesz, jaki jest.
Obiecał dyskrecję. W końcu co mu do tego? Dziwiło go, że siostrze zależy na takich sprawach. Nie byli religijną rodziną.
Stary, jeszcze niewstawiony, ale już pod muchą, też chciał z synem pogadać.
– No jak tam, podchorążówkę kończysz – zagaił.
– Jak to mówią, „Nie matura, lecz chęć szczera”...
– A jak ci jest, no wiesz, tak ogólnie, w życiu?
– Szczerze? Byłoby mi łatwiej, gdybym nie miał ojca skurwysyna.
No i rozmowa się urwała. Więzi między nimi nie było, nic ich nigdy nie łączyło. A może... Bał się tych „może”, które czasem przychodziły mu do głowy, tych „może jestem taki sam jak mój ojciec, może to po nim mam charakter, może lubię się znęcać nad innymi”. Kiedyś zagłuszał je alkoholem, ale zdał sobie sprawę, że ojciec pije, bo też coś zagłusza. Nie ma sensu kroczyć po jego śladach, lepiej zostawić własne.
Wcześniej biegł linią na styku plaży i morza, tam, gdzie mokry piach wydaje się twardy do momentu, gdy zaleje go fala. Teraz szedł środkiem plaży, po piachu suchym, parzącym bose stopy. Cieszyły go te wszystkie doznania – chłód, gorąco, miękkość, lepkość. Jego stopy zdecydowanie potrzebowały wolności. On sam też jej potrzebował.
Z przeciwnej strony szły dwie dziewczyny. Minąwszy go, zachichotały. Widywał je już wcześniej. Wysoka, szczupła szatynka, z głęboko wciętą talią i sporym biustem. Miała ładną, pociągłą twarz i nos, który z profilu przywodził na myśl ptasi dziób. Jej towarzyszka była niższa i grubsza. Nad biodrami wisiała jej fałdka, tłuszcz zaokrąglał również biust dziewczyny i podbródek. Widać było, że obie wiedzą, która z nich jest ładniejsza. Pewnie ta wyższa nawet nie bardzo lubiła swoją koleżankę. Zabierała ją, świadoma, na czyją korzyść działa kontrast między nimi.
Może to była wolność, której potrzebował? Dogonił dziewczyny.
– Cześć! Jestem Karol. Można się przyłączyć?
Królowa skinęła głową, bo jakżeby inaczej. Służka wyciągnęła rękę. Miała pulchne paluszki, ciepłe, w pewien sposób dziecięce i nieporadne. Marta, przedstawiła się, a to moja przyjaciółka Lucyna. Karol uśmiechnął się do tej naiwności, uwielbienia słodyczy, do wiary w ludzi.
Rozmawiał z Martą, która po prostu była miła. Lucyna, zagadywana, odpowiadała monosylabami. Od czasu do czasu, myśląc, że Karol tego nie widzi, zerkała na niego.
Poszli do kawiarni, dziewczęta sączyły czerwoną oranżadę, on pił wodę mineralną. Umówili się na wieczór na plażę. Karol domyślał się, że spotka tam tylko jedną.
Spodziewał się Lucyny, ale na piasku siedziała Marta. Przeprosiła za koleżankę, kłamiąc, że tamtej coś wypadło. Nie coś, tylko ktoś, zgadł. Zawstydzona Marta spuściła oczy. Lucyna spotyka się z tym chłopakiem, odkąd tu przyjechały. W kółko tylko się kłócą i godzą. Trudno wytrzymać. Wakacje zepsute. Taka była podekscytowana, myślała... Nieważne, lepiej przejść się plażą. Zdjęła sandały. Zaproponował, że je poniesie, ale się nie zgodziła.
– Omnia mea mecum porto.
Nie przyznał się, że nie wie, co to znaczy ani co to za język.
Milczeli, morze szumiało. Zachód słońca czerwienią rozlewał się po falach.
– Wolałbyś, żeby przyszła Lucyna?
– Dlaczego?
– Ona się podoba chłopakom. Jest ładna.
– Ty też jesteś ładna.
Między jej twarzą a tarczą słońca nie było różnicy. Rumieńce! Pewnie rzadko słyszała komplementy. Czy wolność nie oznacza odrzucenia jarzma kłamstw?
– Tak. Wolałbym, żeby przyszła Lucyna. Chciałem się z nią pie... przespać.
Słońce zbladło.
– To dlatego nie mam powodzenia. Nie robiłam tego i faceci mnie nie chcą.
Zaraz zacznie płakać.
– Nie chcą cię faceci, którzy, jak ja, szukają przygody. Spotkasz kiedyś uczciwego, co się z tobą ożeni.
– Nie chcę czekać. Nigdy tego nie robiłam i dlatego... nie jestem interesująca.
Mówisz w obcym języku, a to znaczy, że jesteś mądra. A jednocześnie tak głupia, by nie rozumieć, co w życiu jest ważne? Przeklęta przyjaciółka, co sączy ci w uszy truciznę rozgoryczenia.
Pociągnął Martę za rękę, ku kępie traw. Zapewnił, że jest piękna. Położył dziewczynę na piasku i przytulił się do niej.
– Jesteś żołnierzem?
– Skąd wiesz?
– Pachniesz mundurem.
Tak. To jad, który wżera się w skórę i nie ustępuje od mydła czy wody kolońskiej.
– Ostatni dzień wolności. Jutro o tej porze będę w jednostce. Chciałem zaszaleć z twoją koleżanką.
– Możesz ze mną.
Nie mogę. Ale zrobię wszystko, by wspomnienia z tych wakacji były lepsze niż marzenia.
Był delikatny i czuły, pieścił ją nieśpiesznie, jakby zawiśli w nieskończoności. Nie rozdziewiczył jej, bo po co? Jeśli się czegoś nauczyła, uszanuje ten swój mały skarb i obdarzy nim kogoś, kto ją będzie kochał.
Doczekali szarości poranka, ogrzewając się wzajemnie. Odprowadził ją, czule pocałował na do widzenia i patrzył, jak odchodziła. W jej kroku było dużo pewności siebie. Gdy królowa się obudzi, zrozumie, że przegrała, i długo będzie żałować swojej decyzji.
Karol zebrał swoje rzeczy i ruszył na dworzec.
Paweł, 14 sierpnia 1970 – piątek
Słońce paliło ziemię. Rozgrzanym powietrzem trudno było oddychać, dlatego Paweł Leszczenko przerwał pracę i położył się pod gruszą. Wysuszona trawa zachrzęściła jak jesienne liście. Od Matki Bożej Jagodnej nie spadła ani kropla deszczu, a przecież jutro Wniebowzięcie. Babka zapowiadała deszcz na Przemienienie, nic się jednak nie zmieniło ani w przyrodzie, ani w ludziach.
A przecież wiadomo było, że despotyczne rządy słońca niedługo się skończą. Mimo że w dzień jeszcze paliło żywym ogniem, straciło już władzę nad nocami. Paweł, który całe lato sypiał w stodole, nad ranem budził się zziębnięty. Zagrzebywał się wtedy głębiej w sianie i czekając na pierwsze ciepłe promienie, wsłuchiwał się w dobrze znane odgłosy – chrobotanie myszy, która szukała ziaren zeszłorocznej pszenicy, ukrytych w szparach zasieku, ciężkie dyszenie Burka, nocą pilnującego obejścia, wesoły rozgwar kurnika, parskanie Gniadego, a na koniec skrzypienie drzwi, gdy matka wychodziła z domu, by wydoić krowy. Lubił te chwile i chciałby je zatrzymać, ale tak jak kończyło się lato, tak i jego dzieciństwo się kończyło. Za dwa tygodnie będzie wrzesień, lecz on już nie wróci do szkoły z rozwrzeszczaną dzieciarnią, nie pobiegnie po lekcjach do ogrodu starej Domagalskiej, by kraść najpyszniejsze na świecie gruszki. Nie będzie przemoczonych butów w listopadzie ani rzucania śnieżkami w grudniu. Zamieszka w wielkim internacie, stanie się jednym z pięciuset uczniów technikum rolniczego. Trochę się bał, trochę był ciekaw. I wciąż miał ochotę tulić się do matki, ale przecież nie był już małym dzieckiem, więc tylko z zazdrością patrzył na Madzię, która pulchnymi łapkami wczepiała się w matczyną spódnicę.
Sięgnął po oranżadówkę z wodą ze studni. Pchnięty palcem ceramiczny korek odskoczył. Woda, jeszcze tak niedawno, gdy ją nalewał, lodowato zimna, teraz już była ciepła, mimo że zostawił butelkę w cieniu pod gruszą. Dobrze chociaż, że mokra, uznał i pociągnął kilka łyków. Wstał, by sięgnąć po kosę, którą dla bezpieczeństwa zawiesił na drzewie. Ojciec był bardzo czuły na punkcie ostrych przedmiotów. Paweł łączył tę obsesję z paskudną blizną na łydce taty. Nigdy jednak go nie zapytał, czy słusznie się domyśla. Ojciec nie był zły, ale, jak to określała matka, „humorzasty”. Urażony potrafił się rozedrzeć albo, co gorsza, obrazić. Właśnie dlatego Paweł z większą śmiałością zwracał się do matki. Dziś też to mamę poprosi, by mu pozwoliła iść na zabawę do remizy. Może, jeśli skończy robotę, matka się zgodzi?
Srebrne ostrze błysnęło i zatopiło się w porastającym miedzę kłębowisku roślin. Przed żniwami nie było ich widać, ukryte pośród zboża rosły sobie cicho i spokojnie. Teraz już z daleka rzucały się w oczy zielonożółte wstążki, upstrzone ostatnimi kwiatkami rumianku. Ojciec kazał je wykosić, by chwasty nie rozsiewały się po polu. Choć nic nie zostało głośno powiedziane, była to kara za wczorajsze wygłupy przy zwożeniu snopków. Paweł, sam teraz nie wiedząc dlaczego, tak smagnął Gniadego, że układająca snopy matka omal nie spadła z wozu. Wina nie była duża, kara też nieciężka. Chodziło raczej o to, by Paweł spędził dzień sam i przemyślał swoje nieodpowiedzialne zachowanie. Jak inaczej tłumaczyć odesłanie go do tak mało ważnej pracy w chwili, gdy w gospodarstwie było najwięcej roboty?
Spłoszony skowronek szarą kulą wystrzelił ku niebu. Milczał, bo w sierpniu skowronki nie śpiewały już swoich piosenek o niebie i wolności. Ostatnia kępa suchej trawy upadła z cichym szelestem. Słońce zdążyło już się przetoczyć na zachodnią część nieba, ale upał jeszcze nie zelżał. Paweł wrócił pod gruszę, dopił wodę i ruszył do domu. Po drodze rozważał, co zrobi, jeśli go nie puszczą na zabawę. Mógł udać senność, skłamać, że idzie spać, a potem wymknąć się cichaczem ze stodoły. Zdawał sobie jednak sprawę, że to trochę dziecinne rojenia, bo ani ojca, ani tym bardziej matki nigdy by nie oszukał. Jedyna szansa w tym, że wysłuchają jego argumentów. Tylko jak ubrać w słowa to, co czuł? Tę dziwną tęsknotę, co wyła mu w piersiach, ten strach, który go czasem paraliżował, i odwagę, podpowiadającą, że świat należy do niego.
Mimo że strasznie chciało mu się pić, pierwsze kroki skierował nie pod studnię, lecz do szopy. Odwiesił kosę na kołek, wrzucił ostrzałkę do dziurawego garnka, który służył ojcu za pojemnik na narzędzia. Wychodził już, gdy zatrzymała go Grażynka, młodsza o rok siostra.
– Nie poszedłbyś na zabawę? – zapytała.
Paweł milczał.
– Mnie samej matka nie puści, ale z tobą to tak. Poszedłbyś, co?
Iść jako starszy brat, żeby pilnować siostry, nie musieć prosić rodziców, nie musieć przekonywać – taki układ bardzo Pawłowi pasował. Ale tak od razu nie mógł się zgodzić, trzeba było poudawać, że mu to nie na rękę, że się zastanawia i waha. Mruknął więc, że nie wie, że jest zmęczony.
– Jak się zgodzisz ze mną pójść, dam ci ćwiartkę czekolady.
– A niby skąd ty masz czekoladę?
– Przecież dostałam od babki na urodziny.
– Mówiłaś, że zjadłaś.
– Ale nie zjadłam, schowałam, żeby mieć na dłużej.
Na samą myśl o smakołyku ślinianki Pawła zaczęły pracować intensywnie. W domu Leszczenków nigdy się nie przelewało. Trzy hektary, a w chałupie ośmioro ludzi. Zawsze na coś brakowało. Słodycze dzieci widziały dwa razy do roku – na Boże Narodzenie i swoje urodziny. A Paweł dałby sobie palec uciąć za kostkę czekolady.
– No dobra, ale to ty będziesz z matką gadała.
Grażynka pisnęła z radości, a słowa lały się jak woda, która zerwała tamę. Było i o wstążce, co to ją kupiła na odpuście, i o Wandzi Śledzikównie, która umrze z zazdrości, i o Jurku Bugajskim, co też na pewno będzie.
W remizie pachniało kurzem, który kolejne pary butów wybijały ze szpar w podłodze. W kącie sali siedział rudy akordeonista, obok stał skrzypek i stroił instrument. Obaj ubrani byli w błękitne koszule, których kołnierzyki dawno pożółkły od potu.
Ludzi przyszło sporo, stali w grupach po kilka osób, a gwar ich rozmów wypełniał salę. Paweł szukał wzrokiem kolegów, wreszcie wypatrzył swojego najlepszego przyjaciela, Mariana Łubińskiego. Znali się od dziecka, chodzili razem do szkoły, siedzieli w jednej ławce. I to Marian, jedyny z ich klasy, miał iść razem z Pawłem do technikum rolniczego. Zdolniejsze dziewczęta kontynuowały naukę w liceum w Tyszowcach, reszta wybrała espeerkę, bo to tylko trzy lata, bo rodziców nie stać, bo do pracy, bo za mąż. Marian Łubiński szedł do technikum, jego ojciec miał pieniądze i związane z synem ambicje. Pawłowi, ponieważ był najzdolniejszym uczniem w szkole, nauczyciele pomogli załatwić stypendium. „Jakoś sobie bez ciebie poradzi” – powiedziała matka, gdy syn głośno się zastanawiał, czy nie odrzucić tej możliwości ze względu na ojca.
Marian też już dostrzegł przyjaciela. Uścisnęli sobie ręce. Z powodu natłoku prac nie widzieli się od tygodnia.
– Siano już zwieźliście? Stara Gancarzowa mówiła, że jutro ma padać.
– Jakby padało za każdym razem, kiedy ona przepowiada deszcz, mielibyśmy drugi potop – zażartował Marian. – Idziesz na papierosa?
Paweł skinął głową. Pierwszy raz spróbował palenia w szóstej klasie i choć gryzący dym mu nie smakował, dobrze się czuł z papierosem. Jakoś doroślej, pewniej. Dlatego kiedy trafiała się okazja, chętnie przyjmował tytoniowy poczęstunek. Sam papierosów nie miewał. Jak mu się czasem zdarzył jakiś własny grosz, wydawał go w sklepie na cukierki. Widać bardziej był łakomy niż uzależniony. Zresztą posiadanie papierosów było niebezpieczne, bo gdyby ojciec wyczuł dym albo, co gorsza, znalazł u Pawła paczkę, sprałby go na kwaśne jabłko.
Stanęli pod remizą, podobnie jak wielu innych chłopaków. Przyglądali się ludziom, komentując od czasu do czasu, kto z kim i co też z tego wyniknie. Czasem wybuchali szczekliwym, szczenięcym śmiechem. Kiedy muzykanci zaczęli grać, weszli do środka, obaj świadomi, że zabraknie im odwagi, by zatańczyć z jakąś dziewczyną.
Było już dobrze po dziesiątej i zabawa rozkręciła się w najlepsze, gdy Paweł zaczął odczuwać znużenie. Całodzienna praca w upale dała o sobie znać, mięśnie ramion go piekły. Marzył tylko o tym, by zagrzebać się w sianie i zasnąć.
Rozglądał się za siostrą, szukał, pytał. Nigdzie jej nie było i Pawłowi różne rzeczy zaczęły przychodzić do głowy. Bo może poszła do domu czy też ktoś pijany zrobił jej krzywdę albo z głupoty dała się zbałamucić?
W końcu ją zobaczył. Razem z dwiema innymi dziewczynami stała w kącie sali. Opowiadała coś, a każdy jej ruch był pełen ekscytacji. Paweł podszedł do siostry, dziwnie onieśmielony, dotarło bowiem do niego, że przestała być małą dziewczynką, że podobnie jak on dojrzała i teraz to już młoda kobieta.
– Wracamy do domu.
Był pewien, że Grażynka zaprotestuje, ale tylko skinęła głową i posłusznie za nim ruszyła.
– Z kim rozmawiałaś?
– No z Agatką.
– A ta druga?
Grażynka się roześmiała.
– Jadzi Mazurówny nie poznałeś? Zmieniła się – dodała, nie wiadomo, czy z dumą, czy z zazdrością.
A więc ta dziewczyna to Mazurówna? Paweł nie pamiętał, kiedy ją widział ostatnio, pewnie dawno. W jego wspomnieniach Jadzia była chudym dziewczątkiem z mysimi włosami splecionymi w cienkie warkoczyki. I rysy tamtej dziewuszki rzeczywiście można było dostrzec w twarzy ślicznej blondynki, z którą rozmawiała Grażynka.
Szli do domu w milczeniu, każde pogrążone w swoich myślach.
Paweł położył się na sianie, ale nie mógł zasnąć. Dotychczas miał dwa marzenia. Chciał choć raz do syta najeść się słodyczy i mieć na własność Trylogię. Teraz doszło do nich trzecie – Paweł pragnął zatańczyć z Jadzią Mazurówną.
Karol, 15 sierpnia 1970 – sobota
Przesypując piasek między palcami, Karol Barczyński zastanawiał się, czy nad każdą rzeką jest taka plaża, o której wiedzą nieliczni, ukryta przed ludzkimi oczami za szpalerem wierzb i osik. Woda w zakolu płynęła wolno, jakby ją również rozleniwiało piekące słońce. Nad trzcinami fruwały ważki o szklistych skrzydłach. Czasem ciszę przerwał gwizd trzciniaka albo rechot żaby, nic jednak nie mąciło spokoju. Ze wszech miar było to najcudowniejsze miejsce na ziemi i Karol czuł się bardzo szczęśliwy, że mógł tu przyjść.
Na pasiastym kocu obok leżała jego starsza siostra, Anka, i jej chłopak, Michał. Trochę dalej, w cieniu wierzb, kumple Michała, Adam i Grzesiek, grali w karty.
Michał uniósł głowę.
– Schłodziło się już?
Grzesiek tylko wzruszył ramionami. Adam natomiast podniósł się i ruszył w stronę sitowia, gdzie związane sznurkiem chłodziły się butelki z piwem.
– Wystarczy – zawyrokował. – Karol, ty też pijesz?
– Nie częstuj gówniarza – zaprotestowała Anka, lecz Adam jakby nie słyszał jej słów.
Butelka była mokra, przesiąknięta wodą etykieta odpadła, zostawiając lepki ślad kleju. Karol wyjął z kieszeni szortów wielofunkcyjny scyzoryk, prezent od ojca, podważył kapsel i pociągnął łyk bursztynowego płynu. Piwo nie było już ciepłe, ale też nie było zimne. Kto by jednak marudził? Na pewno nie on. Był dziś królem życia. Miał piętnaście lat, skończył podstawówkę i dostał się do dobrego ogólniaka, a co najważniejsze, spędzał wakacje, włócząc się ze starszą siostrą i jej paczką. Oczywiście Anka nie była zachwycona towarzystwem braciszka, nie miała jednak wyjścia, nie chciała bowiem, by matka wiedziała, że nocna nauka z Terenią była kłamstwem. Tak naprawdę Anka spotykała się z Michałem.
Chłopak Anki, przystojny student medycyny, pojawił się w jej życiu rok temu. Rodzice przyjęli go z jednej strony z życzliwą sympatią, z drugiej z pewną obawą. Starszy od dziewczyny o cztery lata mógł namieszać w jej życiu. Anka była ładna, mądra i niesamowicie zdolna. Postanowiła iść na prawo i nikt nie miał wątpliwości, że uda jej się zrealizować te plany, jeśli oczywiście coś nieprzewidzianego ich nie pokrzyżuje. Obawy rodziców były zrozumiałe, jedno dziecko przysparzające kłopotów wystarczyło.
Karol się przeciągnął. Nic nie potrafił poradzić na to, że był, jaki był. W dzieciństwie bardzo się starał. Wiedział, jak ważny jest dla rodziców, czuł się niemal jak następca tronu. Problemy się zaczęły, kiedy matka poszła do pracy, a on trafił do przedszkola. Ma zły wpływ na inne dzieci, skarżyła się przedszkolanka. To nie była jego wina, usprawiedliwiała malca matka. Za bardzo rozpuściłaś gówniarza, miał pretensje ojciec. I potem wybuchła między rodzicami awantura. Ojciec zarzucał matce wiele rzeczy, ona wytykała mu wieczną nieobecność w domu. Karol słuchał tego, siedząc w swoim pokoju głodny, bo posyłanie dzieci spać bez kolacji było ulubioną metodą wychowawczą ojca, i obiecywał sobie, że nigdy więcej nie zorganizuje antyszpinakowej demonstracji, nie będzie odpowiadał na zaczepki Mateuszka, a już na pewno nie pozwoli się sprowokować do bójki.
Kiedy poszedł do szkoły, do problemów z zachowaniem doszły jeszcze kłopoty z nauką. Ojciec zawyrokował, że z chłopaka nic nie będzie, i Karol w końcu mu uwierzył. Poczuł nawet ulgę, bo już nie musiał się starać. Był do niczego i dlatego wszystko, do czego się zabrał, wychodziło nie tak, jak trzeba.
Tylko matki mu było szkoda, wierzyła w niego i tuszowała rzeczywistość. To ona poruszyła niebo i ziemię, by, mimo słabych wyników, umieścić Karola w najlepszej szkole średniej. Tylko obiecaj, że będziesz się uczył, prosiła. No to obiecał.
Piwo go rozluźniło. Wprawdzie miałby teraz problemy ze składną odpowiedzią, jednak nikt z obecnych nie miał ochoty gadać z dzieciakiem. Anka i Michał czule szeptali między sobą, Grzesiek z Adamem, znudzeni grą w karty, drzemali w cieniu wierzb. Karol czuł, że powieki mu ciążą, bardziej z powodu upału niż alkoholu. Walczył z tym przez chwilę, w końcu pozwolił, by opadły.
Ze snu wyrwały go pełne ekscytacji głosy. Z trudem otworzył oczy. Anka nie leżała już na kocu. Siedziała nad rzeką i moczyła nogi w wodzie. Trzej młodzi mężczyźni żywo dyskutowali.
– Zgodzę się z tobą, że to był przejaw geniuszu ze strony Piłsudskiego, nie zaprzeczysz jednak, że miał sporo szczęścia.
– Nie widzisz, jak gubi nas takie myślenie? Jeśli coś czemuś zawdzięczamy, to nie pracowitości, przedsiębiorczości czy inteligencji, ale szczęściu. Błędy zaś nie wynikają z głupoty i niekompetencji, tylko z pecha.
Karol uniósł się na łokciach.
– O czym rozmawiają? – zapytał siostrę, ale ta tylko wzruszyła ramionami i dalej rozchlapywała wodę.
– O tym, że gdybyśmy żyli w wolnym kraju, dziś byłoby wielkie święto – wyjaśnił Grzesiek. Zorientował się jednak, że to nie wystarczy, Karol bowiem zupełnie nie wiedział, o co chodzi. – Mamy pięćdziesiątą rocznicę Cudu nad Wisłą.
Lekko uniósł brwi i skinął głową, co miało oznaczać, że świetnie wiedział, tylko po prostu nie skojarzył, ale Grzesiek nie dał się oszukać.
– Komuniści fałszują wszystko, zwłaszcza przeszłość. Uczą nas historii z podręczników, w których brakuje najważniejszych stron. A tacy ludzie jak wasz ojciec stoją na straży obecnego porządku.
– Odpierdol się od mojego starego – uniosła się Anka.
Grzesiek chciał jej odpowiedzieć, ale Michał położył mu rękę na ramieniu.
– Ma rację. Nie mieszaj w to jej ojca, nie rób z tego sprawy osobistej.
– Kiedy to właśnie jest sprawa osobista. – Grzesiek wstał. – Żyjemy w państwie, gdzie wojsko i policja, zamiast strzec zwykłych ludzi, zajmują się pilnowaniem obywateli. Wolna Polska to sprawa każdego z nas. A ci, którzy zgadzają się chodzić w kagańcach, nie są warci więcej od tych, co im te kagańce założyli. – Spojrzał wymownie na Karola.
Ten przez chwilę zastanawiał się, czy zareagować na zaczepkę. Uznał jednak, że jeśli zaczną się bić, to po pierwsze, straci kumpli, a towarzystwo studentów szalenie mu imponowało, a po drugie, wyjdzie na to, że stanął w obronie dobrego imienia ojca. Miał w dupie i starego, i jego dobre imię.
– Uzupełnij więc tę wyrwaną kartę historii – zaproponował ugodowo.
Grzesiek przez chwilę trwał w zaskoczeniu, w końcu podszedł do Karola. Usiadł obok niego i kreśląc na piasku linie, tłumaczył, gdzie my, gdzie Tuchaczewski, a gdzie Budionny. Karol udawał, że słucha.
Paweł, 31 maja 1973 – czwartek
Wjeżdżający na przystanek autobus jęknął z ulgą. Pasażerowie zerwali się z miejsc i pośpieszyli ku drzwiom, przepychając się gwałtownie. Paweł wciąż siedział i czekając, aż wszyscy wysiądą, przyglądał się pasażerom. Mężczyzna w sztruksowej marynarce, bez bagażu, pewnie jechał do pracy, babina z koszem jajek na bazar albo do rodziny. Raczej na handel, do bliskich nie jechałaby z samymi jajkami, miałaby jakąś kurę, może śmietanę albo twaróg. Ładna blondynka ze sporą torbą chyba wybrała się na zakupy.
– No wysiadamy.
Szturchnięty przez Mariana podniósł się i ruszył do wyjścia. Z przyjemnością odetchnął świeżym powietrzem. Gorący dzień i autobus pełen ludzi to było okropne połączenie. Choć Paweł nie cierpiał na chorobę lokomocyjną, woń perfum, potu i naftaliny przyprawiła go o mdłości.
Na dworcu autobusowym w Tomaszowie ludzi było więcej niż na odpuście. Co jakiś czas na stanowiska podjeżdżały autobusy i wylewał się z nich różnokolorowy strumień pasażerów. Jedni opuszczali plac, drudzy pozostawali na miejscu, powiększając tłum, który jak wielkie narośle oblepiał betonowe słupki z numerami stanowisk.
Chłopcy przecisnęli się przez oczekujących i weszli do hali dworca. Nowoczesny budynek, choć wielki jak dwie sale gimnastyczne, był jednak za mały, by pomieścić i podróżnych stojących w kolejkach po bilety, i tych, którzy czekali na swój autobus, usadowieni na drewnianych ławkach. Hałas był większy niż w szkole na przerwie.
– Oż ty! Kwadrans temu odjechał nasz autobus. – Marian miał minę zbitego psa.
– Pojedziemy następnym.
– Następny jest pośpieszny do Poturzyna. Za dwie godziny.
– Możemy spróbować pieszo albo złapiemy okazję.
Marian stuknął się w czoło.
– Urwałem się ze szkoły, żeby być wcześniej w domu, nie później. Poszukajmy lepiej miejsca w cieniu. Może byśmy loda zjedli, co?
Paweł obojętnie wzruszył ramionami. Nie mógł przecież pokazać, że chętnie zjadłby nie jednego loda, ale dwa, może i trzy. Miał jednak tylko tyle pieniędzy, ile kosztował bilet.
– No przecież ci postawię. – Marian przyjacielsko klepnął go w ramię.
– Nie trzeba.
– „Nietrzeba” to się jedna taka baba z Gródka nazywała. A ja mam wobec ciebie dług.
Paweł podniósł ręce, dając do zrozumienia, że jest bezbronny wobec takiego argumentu. Wiedział również, że przyjaciel użyje go jeszcze nie raz. Ogromna wdzięczność Mariana wzięła się stąd, że Paweł uczył go matematyki, pomagając przyjacielowi odsunąć widmo dwói, a co za tym idzie, powtarzania klasy. Pewnie, jak w poprzednich latach, stary Łubiński wziąłby sprawy w swoje ręce i jakoś kupił litość nauczycielki jajkami i mięsem, jednak Marianowi te kupowane promocje stały ością w gardle, bo ojciec nie przepuścił żadnej okazji, by o swoim wkładzie w edukację syna przypomnieć.
W lodziarni był tłok, odstali swoje, a potem nieśpiesznie ruszyli przez miasteczko, przyglądając się ludziom i wystawom sklepowym. Pawłowi, który w dotychczasowym życiu niczego więcej nie widział, Tomaszów wydawał się pępkiem świata, stolicą elegancji. Marian miał szerszą perspektywę. Był na wycieczce szkolnej w Warszawie, miał ciotkę w Zamościu i ojciec zabrał go dwa razy do Lublina. Dlatego też teraz uśmiechał się pobłażliwie, słuchając zachwytów Pawła. Jemu jednak to nie przeszkadzało. Lubili się, zwyczajnie, po prostu, po męsku.
– Może bilety w kasie kupić? – zastanawiał się Paweł.
– Tam ludzi tyle, że na godzinę stania. – Marian rozwiał jego wątpliwości. – U kierowcy się kupi.
– A jak nie będzie nas chciał wziąć?
Przyjaciel w odpowiedzi wzruszył ramionami. Różnili się. Jeden był zapobiegliwy, ostrożny, staranny, drugi świszczypała.
Tłum na stanowisku gęstniał, co chwila ktoś ich poszturchiwał. Wreszcie, gdy ludzie byli już ściśnięci jak sardynki, rozległ się komunikat, że autobus wjeżdża. Oczekujący podjęli walkę o takie miejsce w tłumie, które zapewniłoby im dopchanie się do drzwi. Trudno było utrzymać równowagę, ale nikt nie mógł upaść, bo z każdej strony ktoś stał.
– Ja z biletem, ja z biletem! – krzyczała jakaś kobiecina, jednak nikt się nią nie przejął.
Marian podniósł brwi. Widzisz? – miał wyrażać ten grymas. Przepychali się dziarsko do przodu i po chwili stali już na schodkach.
– Ja w Łaszczowie nie staję – krzyknął kierowca w odpowiedzi na czyjąś próbę kupienia biletu.
Paweł zaczął się wycofywać, lecz Marian chwycił go za rękaw.
– Ty dokąd?
– Słyszałeś, w Łaszczowie nie staje.
Marian wywrócił oczyma, by pokazać, jak bardzo zadziwia go głupota przyjaciela.
– Dwa szkolne do Poturzyna – rzucił do kierowcy i wyciągnął rękę. Paweł wysupłał z kieszeni pieniądze i podał je przyjacielowi.
Zajęli dwa ostatnie wolne miejsca i patrzyli na kolejnych pasażerów, którzy, jeden po drugim, wciskali się do autobusu.
– Ale jak to nie staje? Zawsze stawał! – utyskiwała kobieta w granatowym żakiecie i kwiecistej chustce.
– I co mu pani zrobisz? Na kierowcę nie poradzisz. Taki kawał przyjdzie iść – odezwała się inna.
Paweł odwrócił się do okna. Trochę się niepokoił, jak wytłumaczy w domu czwartkowy przyjazd. Zaczynał żałować, że pozwolił się namówić Marianowi. Kiedy siedzieli w dusznym pokoju internatu, argumenty przyjaciela wydawały się logiczne. Polonistka zachorowała, więc w piątek i tak przepadnie jedna lekcja, a w sobotę dwie. Propedeutykę można sobie darować, wuefu zaś będą mieli w domu aż nadto. Teraz jednak nie wyglądało to już tak dobrze. Wagary to wagary. A jakby ojciec się dowiedział...
Z zamyślenia wyrwał go głos Mariana.
– Pani sobie usiądzie – powiedział do kobiety w chuście.
Ten nagły przypływ uprzejmości zdziwił i zagadniętą, i Pawła. Ona skwapliwie przyjęła propozycję, on posłał przyjacielowi pytające spojrzenie, na które Marian odpowiedział szerokim uśmiechem.
Na horyzoncie ukazała się figura Świętego Antoniego, widomy znak, że zbliżają się do Łaszczowa, gdy w autobusie rozległ się krzyk:
– Ta pani mdleje, mdleje! – wołał Marian.
Kobieta, której jeszcze chwilę temu daleko było do utraty przytomności, teraz wywracała oczami i trzymała się za serce.
– Dusi mnie, dusi!
Jej towarzyszka zaczęła histerycznie zawodzić, ktoś zaordynował otwieranie okien, ktoś inny wołał, by zatrzymać autobus. Kierowca, klnąc na czym świat stoi, przystanął na wysokości urzędu gminy.
Oprócz chłopców i kobiety w chustce wysiadło jeszcze dziesięć osób.
– A zapamiętajcie sobie, że więcej was nie zabiorę – krzyknął na odjezdnym kierowca, ale nikt się nim nie przejął.
Niedoszła ofiara zasłabnięcia podeszła do Mariana.
– Zuch chłopak – pochwaliła go i pogrzebawszy w torbie, wyciągnęła tabliczkę czekolady. – Jedz, na zdrowie.
Marian podziękował, a gdy tylko kobieta zniknęła z pola widzenia, wsunął czekoladę do torby Pawła.
– Co ty robisz?
– Jakoś nie przepadam.
Obaj wiedzieli, że to nieprawda, ale żaden nie powiedział tego na głos. Ruszyli ceglanką, która wiodła do wsi.
Na środku podwórka stał wóz. Gniady, wyprzężony, ale wciąż w szorach, leniwie skubał kępkę trawy, która wyrosła pod płotem, odgradzającym ogród od podwórza.
Siano wożą, zgadł Paweł. Może ojciec się ucieszy z niespodziewanego pomocnika? Pchnął drzwi do sieni.
Chałupę, w której mieszkała cała rodzina Leszczenków, postawił przed wojną dziadek Józef, ojciec matki Pawła. Pewnie jak na tamte czasy była ona obszerna. Sień, komora, kuchnia z piecem chlebowym i dwie izby – było to aż nadto dla trzyosobowej rodziny. Bo dziadkowie długo nie mieli dzieci. Gdy w końcu, po latach oczekiwania, urodziła się córka, traktowali ją jak uśmiech losu. Pewnie dlatego nie bardzo byli przychylni zięciowi, który obdarzył ich jedynaczkę ciężkim losem i czwórką dzieci.
Wszyscy domownicy zgromadzili się w kuchni. Matka i Grażynka stały przy piecu, babcia siedziała w kącie na zydlu. Druty w jej palcach śmigały tak szybko, że dostrzec można było tylko srebrzyste smugi w powietrzu. Paweł wiedział, że wełna, która teraz zamieniała się w pulowerek, pochodziła ze starego swetra. Jak już nie było sensu łatać, babcia pruła i przerabiała. Nic nie mogło się zmarnować.
Przy stole, tak dużym, że zajmował pół kuchni, siedzieli ojciec, dziadek, Madzia i Wojtuś. Chłopiec zajęty był odrabianiem lekcji, dziewczynka rysowała, dziadek czytał gazetę, pewnie przyniesioną od pana Wołyńskiego, ojciec kończył obiad. Na jego kolanach siedział Reks, pies, do którego królewskie imię zupełnie nie pasowało. Nie dość, że mały, to jeszcze brzydki. Stary był już bardzo, Paweł nie pamiętał czasów, gdy zwierzaka z nimi nie było. Ze wszystkich domowników pies najbardziej kochał ojca. Niestety, o ojcu można było powiedzieć, że ze wszystkich w domu najbardziej kochał psa.
Paweł, wchodząc do kuchni, Boga pochwalił. Dałby mu dziadek, gdyby inaczej rodzinę powitał.
– A ty skąd? – zapytała matka.
– Nauczycielka zachorowała. – Odwrócił głowę, by nie patrzeć jej w oczy.
– A to tylko jedna nauczycielka w tej twojej szkole? – zapytał ojciec.
– Nauczycieli nie brak, ale dyrektor kazał do domu jechać. Miałem się z nim kłócić? Marian też przyjechał.
– No jak Marian przyjechał, to musi być stuprocentowa prawda! – zakpił ojciec.
– Antek, daj spokój – upomniała matka.
– Co daj spokój? Co daj spokój? – Miska zachrobotała o stół. – Od rana do nocy zasuwamy, żeby dać dzieciakowi lepszy los. A on się zwąchał z tym chłystkiem Łubińskich i ze szkoły wagaruje.
Ciszę, która teraz zapadła, mącił tylko miarowy stukot babcinych drutów.
W końcu ojciec wstał. Wysoki był, ale ramiona miał wąskie, prawe wyżej niż lewe, na dodatek się garbił, co odzierało jego posturę z dostojności. A mógł wyglądać dużo szlachetniej, bo twarz miał przystojną, a oczy mądre i szczere. Powolne ruchy ojca nie mogły zwieść dzieci, które wiedziały, ile ma siły, i drżały na myśl, że w gniewie użyje jej przeciwko nim. Jak prawica ojca spadła na dziecięcy pośladek, przez tydzień trudno było siedzieć.
– No skoro już jesteś, pomożesz przy sianie.
– Choć pozwól dzieciakowi coś zjeść.
– Głodnyś?
Paweł zaprzeczył ruchem głowy.
– To przebieraj się i do roboty. A tego pomiotu Łubińskich nie chcę na oczy widzieć.
W tej chwili Grażynka, która mieszała kaszę w garnku, pisnęła. Wszystkie oczy zwróciły się na nią. Pokraśniała.
– Upiekłam się.
– Poparzyłam – odruchowo poprawił ją Paweł.
– Patrzcie go, jaki wykształcony – prychnął ojciec, wychodząc z kuchni.
Paweł zagryzł wargi. Co też go podkusiło, żeby wcześniej do domu wracać? Przecież wiedział, że ojciec żyć mu nie da. Trzeba było w szkole siedzieć do soboty.
Wrócić w sobotę i co? Tylko jedno popołudnie spędzić z Jadzią Mazurówną, z jego Isią? Uśmiechnął się. Była na tym świecie rzecz, która nawet gderanie ojca czyniła znośniejszym – spojrzenie niebieskich oczu jego Isi. Na samo wspomnienie ciepło mu się zrobiło na sercu i choć ogromne to było wyrzeczenie, sięgnął do torby. Z napomnieniem, by się równo podzielili, położył tabliczkę czekolady przed młodszym rodzeństwem.
– Skąd masz? – zapytała Madzia, oczy jej zabłysły.
– Dał mi Mikołaj.
– Pleciesz. Mikołaj w zimie przychodzi.
– Ten akurat na urlop jechał. W autobusie go spotkałem. Jakby nie broda, w życiu bym nie poznał, że to on. Złapałem za tę brodę i mówię: Dawaj mi co dobrego dla moich brata i siostry albo wszystkim wygadam, coś ty za jeden...
– Głupot byś dzieciakom nie gadał – upomniała go matka.
Paweł przytulił się do niej i szeptem wyznał, skąd ma smakołyk. Uśmiechnęła się, z czułością zmierzwiła mu czuprynę. Od zawsze tak robiła. Od czasów, gdy był jej jedynym dzieckiem, gdy miała dla niego czas i mogła obdarzać go całą miłością matczynego serca. Siedział jej na kolanach, patrzył w oczy, a wtedy głaskała go po włosach i nuciła piosenki.
Potem na świat przyszła Grażynka i wszystko się pozmieniało. Paweł rozumiał, że tak być musi, we wsi w każdej chałupie było po dwoje, troje dzieci, a u Kaczorowskich siedmioro. Jednak co innego wiedzieć, a co innego tęsknić za czasami, gdy się było dla matki najważniejszą osobą na ziemi.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI