Nie licząc kota - Kasia Bulicz-Kasprzak - ebook + książka
NOWOŚĆ

Nie licząc kota ebook

Kasia Bulicz-Kasprzak

4,1

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Nie licząc kota

Fantastyczna lektura na lato i nie tylko.

Jeden telefon zaburza Joannie jej ustabilizowane życie w stolicy. Niespodziewanie staje się właścicielką domu, biżuterii i… kota, tyle że na drugim końcu Polski.

Na miejscu musi uporać się z przeszłością, by poukładać zabałaganione sprawy. A może i ułożyć sobie przyszłość…

Spotyka galerię barwnych mieszkańców, którzy skutecznie sprawiają, że ani chwili się nie nudzi.

Zabawnie i lekko o życiu, problemach i zawiłościach losu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (33 oceny)
15
9
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ela51

Z braku laku…

masakra. przeczytalam do 87 strony, a dalej nie dałam rady. żadnej treści, nie wiadomo o co chodzi, ciągnie się jak flaki z olejem. nie polecam.
10
lili_zileono_mi

Dobrze spędzony czas

Joanna w środku nocy odbiera telefon od matki, który wywraca jej życie do góry nogami, zmarła jej ciocia, okazuje się że zostawiła jej w spadku nie tylko dom, biżuterie ale i kota. Joanna po za sprawami spadkowymi na miejscu musi również uporać się z przeszłością, która wciąż nie daje o sobie zapomnieć. Jakie tajemnice odkryje kobieta na miejscu? Przed czym uciekła przed laty? Joanna nie miała lekkiej młodości, okazuje się że nie tylko ona, jej ciotka przez lata skrywała tajemnice przez które była tak zgorzkniała, odkrycie ich pomoże wszystkim uporać się z przeszłością i ruszyć do przodu. Historia o prawdziwym życiu, jego problemach i zawiłościach, jednak napisana w lekki i chwilami zabawny sposób, świetnie się bawiłam w trakcie lektury, chodź jej bohaterowie, ich zachowanie, czasem mnie irytowali. Dodatkowo postać kota, dodane wstawki z jego perspektywy tworzą fajny klimat podczas czytania
00
Adrianka90

Całkiem niezła

Przyjemna lektura. Kocie myśli mnie rozbawiły 😀
00
ewmat

Nie oderwiesz się od lektury

Super, bardzo fajna książka.
00
rastubrari

Dobrze spędzony czas

Kot chyba tylko, żeby przyciągnąć kociarzy. Ale książka ciekawa
00

Popularność




Copyright © Katarzyna Bulicz-Kasprzak, 2024

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Ilustracje na okładce

Huza Studio

Muriel

Natali Batu

(stock.adobe.com)

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Korekta

Katarzyna Kusojć

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-432-0

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Mojemu mężowi

ROZDZIAŁ PIERWSZY,

w którym telefon

zawsze dzwoni dwa razy

W przeszłości każdego z nas są rzeczy, o których chcielibyśmy zapomnieć. Czasem udaje nam się uciec przed błędami młodości. A czasem nas one dopadają. Moja przeszłość upomniała się o mnie w pewien czerwcowy ranek. Nie było rady − musiałam się z nią zmierzyć.

Student patrzył na mnie oniemiały.

– Tego miało nie być – wydusił z siebie w końcu.

– Jak miało nie być?! – zirytowałam się. – Zawsze pytam o wiek Hamleta.

– Ale tego nie było na liście. – I na poparcie swoich słów zaczął wyciągać z zielonej reklamówki jakieś stosy papieru, których było więcej i więcej, i w końcu nie widziałam już jego głowy, tylko papier. Chciałam coś powiedzieć, ale wtedy zabrzęczał telefon.

– Tyle razy prosiłam, żeby wyłączać komórki! – krzyknęłam na studenta. Skurczył się jakoś.

– To pani telefon – zapiszczał. A potem dodał głosem mojego chłopaka: – Odbierz ten cholerny telefon!

Moja świadomość powoli przecierała sobie drogę z niebytu do rzeczywistości. Spałam. Coś mi się śniło. Coś z telefonem…

– Aśka, no odbierz. To na pewno twoja matka – ponaglił mnie Łukasz, naciągając sobie kołdrę na głowę.

Spojrzałam na zegarek. Wskazywał siedem po czwartej. Tak, to na pewno moja matka. Mrucząc pod nosem brzydkie wyrazy, sięgnęłam po słuchawkę. Co to za idiotyczny pomysł, montować telefon w sypialni. Terkotałby sobie spokojnie w kuchni i nawet nikt by nie słyszał, bo to daleko. Ale Łukasz ma obsesję na punkcie bycia w zasięgu. Nawet jeśli wyłączy dźwięk w komórce, nie spuszcza jej z oczu. Najśmieszniejsze, że w środku nocy nie jest zdolny do odebrania telefonu. O czwartej nad ranem da się o nim powiedzieć wiele rzeczy, na przykład że brzydko mu pachnie z ust albo że włosy mu się skołtuniły, ale na pewno nie to, że jest w stanie skoordynować swoje członki i podnieść słuchawkę. Karmiąc się nadzieją, że może to ta jego anorektyczna asystentka, że nastąpiła zapaść finansowa i Łukasz musi szybko iść do banku, a ja będę mogła spać spokojnie do samego rana, odebrałam w końcu telefon.

– Ty śpisz jeszcze? – To jednak była moja matka. System monetarny świata nie zadrżał w posadach przez moje pobożne życzenia.

– Już nie.

– Bo nie odbierałaś i nie odbierałaś. Ja myślałam, że ty śpisz.

– Spałam.

Łukasz trącił mnie w ramię, dając mi tym samym do zrozumienia, żebym wyszła do drugiego pokoju. Pokazałam mu język. Za skarby świata nie wyjdę spod ciepłej kołdry.

– O tej porze ty jeszcze spałaś? – wyraziła swoją dezaprobatę mama.

– W tym kraju o tej porze śpią prawie wszyscy. Mamo, u nas jest czwarta.

– Ona mówi, że u nich jest czwarta! – Mama krzyknęła gdzieś w przestrzeń wokół siebie, nie racząc przy tym zasłonić słuchawki.

Doleciało mnie posapywanie ojca i jego pytanie:

− A ile godzin dodałaś?

Mama zaczęła mu coś tłumaczyć, a ja zamknęłam oczy, starając się odnaleźć resztki snu.

Wiele lat temu moi niemłodzi już rodzice rozpoczęli nowe życie w kraju za wielką wodą. Ja przez dziwne zrządzenie losu się na nie nie załapałam.

Tato był tam złotą rączką. Miał teraz nawet kilkuosobową firmę. Naprawiali wszystko. A zaczynał sam, chodząc od domu do domu i pytając o cieknące krany. Mama piekła koszerne ciasta na bar micwy. Nauczyła się nowego języka, przeliczać złotówki na dolary, kilometry na mile i kilogramy na funty. Nie potrafiła tylko zrozumieć, że kiedy ona zasypia, ja się dopiero budzę.

– Może zadzwonisz za trzy godziny? – zaproponowałam, czując, że oczy mi się kleją.

– Nie. Skoro już zadzwoniłam… Mam dla ciebie smutną wiadomość. Zmarła ciocia Wanda.

– Przykro mi – skłamałam. Za trzy godziny z pewnością miałabym siłę zjednoczyć się w bólu z mamą, teraz jednak mało mnie obchodziła staruszka, która miała nade mną tę przewagę, że mama już jej nie obudzi, telefonując nad ranem.

– W środku nocy zadzwoniła do mnie jej sąsiadka. Ja się przestraszyłam, bo wiesz, telefon w nocy… to nic dobrego.

– Masz rację – przyznałam skwapliwie.

– A ja jeszcze dwa dni temu z nią rozmawiałam…

– Z sąsiadką?

– Nie, z Wandą. Wiesz, skarbie, ty jakaś nieprzytomna dziś jesteś – oznajmiła z wyrzutem.

Chciałam powiedzieć, że to z niewyspania, ale zmieniłam zdanie.

– Pogrzeb jest jutro. Ja niestety nie zdążę przylecieć, ale mówiłam jej, że ty będziesz. Zrobisz to dla mnie? I dla niej? – przybrała błagalny ton. Nieczęsto go takim słyszałam.

– Tak – odpowiedziałam odruchowo. A potem zdałam sobie sprawę, że przecież jutro to dziś. – Przepraszam, mamo, ale nie dam rady, to już za kilka godzin.

– Gdybyś teraz wyjechała… to całkiem blisko.

Ponad sześćset kilometrów. W Stanach to rzut kamieniem, w Polsce − pół kraju.

– Nie mogę. Niedługo muszę być w pracy – rozpaczliwie szukałam wymówek.

– Nie możesz wziąć urlopu?

– Nie.

– Nawet na jeden dzień?

– Nawet. Gdybym chociaż wiedziała wcześniej… – próbowałam się usprawiedliwiać. Tylko czy starczyłoby mi odwagi, żeby pojechać na jej pogrzeb? − pomyślałam.

– Łatwiej by było powiedzieć, że nie chcesz. – I rzuciła w przestrzeń za słuchawką: – Ona nie chce jechać…! Nie wiem…! Ojciec pyta, dlaczego ty nie chcesz.

– Bo nie mogę. Za późno daliście znać. Pracuję. Są egzaminy. – Głos podniósł mi się z irytacji i prawie piszczałam. Łukasz trącił mnie znowu. Chciał się odezwać, ale gestem nakazałam mu milczenie. Tego jeszcze brakowało, żeby moja matka się dowiedziała, że ze sobą sypiamy. Myśli, że Łukasz i ja kulturalnie randkujemy.

Policzyłam do dziesięciu i powiedziałam najspokojniejszym tonem, na jaki mnie było stać:

– Mamo, pojadę tam. Za jakiś czas. Pomodlę się, mszę zamówię. Ale nie jutro. Jutro pracuję i to jest bardzo ważne.

– Ważniejsze niż ciotka, która cię tak bardzo kochała? Ważniejsze niż własna matka? Dlaczego ty raz w życiu nie możesz zrobić czegoś, o co ja cię proszę? A ja się tak dla ciebie poświęciłam, nawet tu, wśród obcych ludzi, ja tyram tylko dla ciebie. Przykro mi, że ty masz takie podejście. Do widzenia, kochanie. – I odłożyła słuchawkę, zanim zdążyłam powtórzyć, że dali znać za późno.

Tak. Moja matka jak nikt inny na świecie potrafi mi dokopać.

Oczywiście nie mogłam już zasnąć. Wstałam, poszłam do kuchni i zrobiłam sobie herbatę. Patrzyłam przez okno na szare niebo. Ten ranek miał wyglądać zupełnie inaczej. Za trzy godziny powinien zadzwonić budzik Łukasza. Za cztery mój. Weszłabym wtedy do łazienki wypełnionej zapachami wody po goleniu i mydła. W kuchni znalazłabym brudny kubek, mnóstwo plam po kawie i wczorajszą gazetę otwartą na stronie z ogłoszeniami. Zjadłabym śniadanie… Zamiast tego marznę i nie wiem, co zrobić.

Na dobrą sprawę mogłam wziąć wolne. Przecież zdarzają się wypadki losowe. Ludzie czasem chorują, czasem nawet umierają. Co najwyżej egzamin odbyłby się w innym terminie. Ale szkoda mi było studentów. Lubili mnie i tłumnie przychodzili na moje wykłady. No dobra, może tłumnie na jakieś dwa pierwsze, za to potem przychodzili jedynie ci naprawdę zainteresowani. Choć niektórzy spali, a wielu z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy rozwiązywało sudoku, żarło bułki albo czytało gazety. Ale nie o to chodzi. Też byłam studentką, nawet nie tak dawno. Jak bym się czuła po nieprzespanej nocy, podczas której próbowałam się jeszcze czegokolwiek nauczyć, gdybym nagle dowiedziała się, że egzaminator mnie olał i pojechał na pogrzeb kogoś, kto go nawet nie lubił? Cieszyłabym się – taka jest smutna prawda. Cieszyłabym się, że mam jeszcze dwa dni, w czasie których już na pewno się wszystkiego nauczę.

Niestety, moja matka jest mistrzynią świata we wzbudzaniu wyrzutów sumienia i psuciu mi humoru. Kurczę, a tak się cieszyłam na ten egzamin. W końcu to jedna z nielicznych okazji, aby spotkać się i pogadać z młodymi mądrymi ludźmi. Choć czasem wydaje mi się, że oni widzą to jakoś inaczej.

– Wracaj do łóżka – poprosił cicho Łukasz.

Tak się zamyśliłam, że nawet nie usłyszałam, jak wszedł. Pogładził mnie po włosach i wyjął z rąk kubek.

– Czego chciała twoja mama?

– Zmarła nasza krewna. Chciała, żebym pojechała na pogrzeb.

– I pojedziesz?

– Nie zdążę. To dziś.

Łukasz odkręcił kran, nalał wody do kubka i wypił kilka łyków. Patrzyłam na to z obrzydzeniem. Picie kranówy nie mieściło się w moich standardach zdrowego żywienia. Płukanie nią jamy ustnej i wypluwanie do zlewu też nie. Ciekawe, dlaczego nawet z pozoru dobrze wyglądający faceci mają okropne nawyki?

– Chodź, pośpimy jeszcze, pogadamy rano.

Pomyślałam, że rano raczej nie pogadamy, ale to było miłe. Skinęłam głową i posłusznie poczłapałam za nim do łóżka.

Poznanie Łukasza było jedną z lepszych rzeczy, jakie mi się w życiu przytrafiły. Swego czasu wymieniłam na ten całkiem ładny, choć niski, egzemplarz rodzaju męskiego swoją wątpliwej jakości przyjaciółkę. I od trzech lat nie mogłam wyjść ze zdumienia, jak tego dokonałam.

Z ową przyjaciółką, Żanetą, znałyśmy się od czasów studenckich. Nie byłyśmy sobie szczególnie bliskie, ale lubiła mieć mnie niedaleko, bo byłam zawsze chętnym do pomocy kujonem, a ona sama należała do tego rodzaju studentów cwaniaków, których teraz jako wykładowca serdecznie nie cierpię. Gdyby w przyswajanie wiedzy wkładali tyle energii, co w jej unikanie, mogliby wiele osiągnąć. Pamiętam, że Żaneta zupełnie nie denerwowała się przed egzaminami. Potrafiła przez cały dzień siedzieć pod drzwiami i wypytywać ludzi, z czego odpowiadali, a potem metodycznie skreślała to z listy zagadnień. Zawsze wchodziła ostatnia, pewna tego, o co ją zapytają. Ja z nerwów miałam motyle w brzuchu albo, jak kto woli, sraczkę na dziesiąty zagon. No i zawsze odpowiadałam z tego, co umiałam najgorzej.

Ponieważ po studiach nie byłyśmy już sobie potrzebne, kontakt się urwał. Ja usiłowałam robić karierę naukową, przez co wpadłam, jak to mawiała moja mama, „w złe towarzystwo starych panien”. Faktycznie, trafiłam do pokoju z dwiema uroczymi, mądrymi i oczytanymi doktorkami literatury angielskiej, które w pięknym wieku lat trzydziestu kilku wciąż były niezamężne i chwaliły sobie ten stan. Dołączyłam do ich klubu, bo jakoś nie miałam siły ani ochoty na szukanie faceta.

Żanetę spotkałam ponownie cztery lata temu. Pracowała w wydawnictwie, dla którego ja chałturzyłam, bo jak ogólnie wiadomo, praca na uczelni kokosów nie przynosi. A na ciągłe proszenie rodziców o wsparcie nie pozwalała mi duma. Gdyby to zależało tylko ode mnie, to z odświeżenia znajomości niewiele by wyszło. Ale najwidoczniej Żaneta miała inne plany. Zapewne widziała we mnie źródło nowych korzyści, bo wyraźnie jej zależało. Zawsze znajdowała czas, żeby zadzwonić, umówić się czy chociażby wysłać e-maila. Ciągle zapraszała mnie do jakichś swoich znajomych.

Nic dziwnego, na moim tle jej zjawiskowa uroda wypadała wręcz oszałamiająco.

Pewnego wieczoru zadzwoniła podekscytowana.

– Co robisz w sobotę wieczorem? – zapytała.

– Sprawdzam prace studentów.

– Czyli nic ważnego. Co za szczęście. Jestem uratowana. – Zaśmiała się perliście.

– Żaneta, to jest ważne – upomniałam ją.

– Tak, jasne. Rozumiem cię, ale moja sprawa jest ważniejsza, wiesz.

– Coś się stało?

– Wyhaczyłam supertowar, wiesz. Mówię ci, genialny facet. Na dodatek jakiś prezes czy coś tam. Ma stumetrową chatę na Kabatach.

– To raczej nie robi na mnie wrażenia. – Roześmiałam się. Od jakiegoś czasu moją koleżanką władała chęć korzystnego wydania się za mąż. Trochę mnie to bawiło, ale bardziej irytowało.

– Słuchaj, musisz mi pomóc – zaskomlała.

– O co chodzi? – dałam za wygraną.

– Byłam na imprezie u tej chudej Magdy, kojarzysz?

– Tak. – Zupełnie nie wiedziałam, o kim mówi, ale już dawno nauczyłam się na każde takie pytanie odpowiadać „tak”. W przeciwnym razie otrzymywałam mnóstwo wskazówek, z których każda zawierała tyle nowych imion i nazwisk, że ginęłam w ich gąszczu.

– No i był tam jeden facet. Przyszedł z Anią, tą, co ma takie gęste czarne włosy i twierdzi, że to naturalne, wiesz którą?

– Jasne.

– Nie są ze sobą, ale Magda też ma na niego oko. No a on rozmawiał z Tomkiem i Piotrem o filmach. Trochę się wtrąciłam. I tak mówię, zupełnie bezpośrednio, co nie jest w moim stylu, ale wiesz, va banque: „Widzę, że lubisz kino. Ja je po prostu uwielbiam, wiesz. W sobotę idziemy ze znajomymi, może się przyłączysz?”. No i on się zgodził! – zakwiczała z radości. – No i teraz mam problem.

– Jaki znowu? – Na początku opowiadania się wyłączyłam i teraz zwyczajnie nie nadążałam.

– A skąd ja ci wezmę wolnych znajomych na sobotni wieczór?

– To idź sama.

– Też mi rada, jakbym już o tym nie myślała. Niby mog­łabym powiedzieć, że mnie wystawili czy coś. Ale to nie przejdzie. On się zorientuje, że to polowanie, i kiszka. Dlatego jesteś mi potrzebna. Zrobimy tak: przyjdziesz i powiesz, że twój chłopak musiał iść do pracy czy…

– Ale ja nie mam chłopaka – weszłam jej w słowo.

– I co? Kazałaś to sobie wytatuować na czole? On nie musi wiedzieć. Zaraz po filmie się zwiniesz, a ja się już zajmę resztą, wiesz. Zrób to dla mnie, plissss – zajęczała.

– Jaki to film? – zapytałam, jakby to miało jakieś znaczenie.

– Jesteś boska, kocham cię, zrobię dla ciebie wszystko!!! – krzyknęła do słuchawki rozradowana. – Nie wiem, jakiś polski, nie pamiętam tytułu. W Kinotece na osiemnastą.

Polski? − pomyślałam. Jeśli facet się na to zgodził, to znaczy, że leci na Żanetę tak samo jak ona na niego.

Do kina przyszłam punktualnie. Może nawet bardziej niż punktualnie, bo o wpół do szóstej. Po drodze ciągle zadawałam sobie pytanie, czy to nie miała być przypadkiem siedemnasta albo dziewiętnasta. Co chwila wyciągałam telefon, żeby sprawdzić, czy nie zadzwoniła do mnie wściek­ła Żaneta. W hallu poczułam się głupio i nie na miejscu. Wszyscy byli z kimś, a ja sama. Ciekawe, czy przechodzący ludzie zastanawiają się, na kogo czekam, przemknęło mi przez głowę. A jeśli oni nie przyjdą? Będę tu stała i zastanawiała się nad tym, ale głupio mi będzie zadzwonić, żeby nie usłyszeć: „Och, bidulko, czekasz, zmieniliśmy plany, zapomniałam ci powiedzieć”. Miałam ochotę wyjść. Tłumacząc sobie, że nie mogę myśleć jak nastolatka, bo mam o dwadzieścia lat za dużo, i naprawdę już czas na dojrzałe zachowanie, ruszyłam na poszukiwanie miejsca gdzieś pod ścianą, w którym bym się mniej rzucała w oczy.

I wtedy zobaczyłam faceta, który wybrał sobie do czekania to samo miejsce, co ja. Popatrzył na zegarek i rozejrzał się dokoła. Coś mi podpowiedziało, że to właśnie znajomy Żanety. Normalnie nigdy bym do niego nie podeszła i nie zagadnęła. Bałabym się, że to nie on, że mnie wyśmieje lub tylko coś odburknie. Cierpliwie czekałabym na Żanetę. Ale w tym mężczyźnie było coś, co wzbudziło moją ufność. Kiedy był młodszy, pewnie wyglądał jak ci angielscy chłopcy z prywatnych szkół − dobrze wychowani, nienaganni młodzi dżentelmeni. Wyobraziłam go sobie ubranego w pulowerek, z tomikiem Blake’a pod pachą. Uśmiechnęłam się do tej myśli i z tym uśmiechem podeszłam do niego.

– Przepraszam – chrypnęłam. Z nerwów zawsze zasycha mi w gardle. – Czy pan może jest znajomym Żanety? – zapytałam już w miarę normalnym głosem.

– Tak. Dzień dobry. Łukasz Strzelecki. – Podał mi rękę.

Uścisnęłam ją mocno i też się przedstawiłam:

− Joanna Poraj. Miło mi. – Lubię, kiedy mężczyźni wyciągają rękę na powitanie. To taki ładny, prosty gest, który daje odpowiedź na pytanie, czy chce się takiej ręki na swoim udzie.

Ten miał suche, ciepłe dłonie i mocny, zdecydowany uścisk. Jakby podawanie ręki stanowiło część jego pracy. Żaneta się myliła. Nie był supertowarem. Nie był nawet specjalnie atrakcyjny, no i jak dla mnie − za niski, nawet nie metr osiemdziesiąt. Jego broda znajdowała się na wysokości moich oczu. Na pewno zbliżał się do czterdziestki, ale miał ciągle chłopięcą twarz i gęste, jasne włosy, bardzo zadbane. Te nad czołem zaczynały się już jednak przerzedzać. Kiedy niedługo zrobią mu się zakola, będzie wyglądał po prostu brzydko, pomyślałam. W całej twarzy piękne były tylko oczy − dość duże, ciemnoszare, oplecione zmarszczkami i schowane za szkłami okularów w prostej srebrzystej oprawce. Takie są najdroższe. W ogóle cały był taki prosty, a drogi. Płaszcz, spodnie i niesamowicie czyste czarne buty − bez nosków ani tych idiotycznych ściętych obcasików. Zastanawiałam się, czy pod płaszczem ma koszulę, czy sweter.

Nie bardzo wiedziałam, o czym mam z nim rozmawiać, czekałam więc, aż pierwszy się odezwie. On pewnie miał ten sam problem.

– Słyszałam, że lubi pan filmy – zagadnęłam, kiedy cisza między nami zaczynała się robić zbyt ciężka.

– Tak, bardzo.

I tyle.

– Czym się pani zajmuje? – Jego kiepska próba nawiązania kontaktu.

Już miałam powiedzieć, że wykładam literaturę angielską, kiedy zmieniłam zdanie.

– Tłumaczę studentom, że Shakespeare wielkim poetą był.

Zrozumiał dowcip i zaśmiał się swobodnie.

– Lubi pani polskie kino?

– Ja szczególnie nie chodzę na filmy polskie. – Ten żart też zrozumiał i zaliczył u mnie kolejny punkt.

– W takim razie co tu robimy?

– Czekamy na Żanetę – przypomniałam.

Spojrzał na zegarek.

– Kto późno przychodzi… Chodźmy. – Położył mi rękę na plecach i powoli, ale zdecydowanie skierował nas w stronę wyjścia.

Poszłam z nim posłusznie, trochę nerwowo rozglądając się, czy na horyzoncie nie widać Żanety.

– Zaparkowałem tam. – Wskazał głową. – To jakie filmy pani lubi? – zapytał, otwierając przede mną drzwi szarego volvo.

– Dobre. – Zreflektowałam się, że to do niczego nie prowadzi. – Takie, w których gra Samuel L. Jackson. – Lubię jeszcze komedie romantyczne, ale do tego nie chciałam się tak od razu przyznawać.

Właśnie skręcaliśmy w Jana Pawła, kiedy zadzwoniła moja komórka.

– To Żaneta. Nie wiem, co jej powiedzieć – przyznałam się głupio.

– Proszę wyłączyć telefon.

– Jak…?

Wyjął mi aparat z ręki.

– Tak. – Rzucił komórkę na tylne siedzenie, skąd biedaczka co chwila rozpaczliwie dawała o sobie znać.

A potem od tytułu do tytułu prowadziliśmy naprawdę pasjonującą rozmowę o filmach.

– Jesteśmy – powiedział, parkując pod Tesco.

Rzuciłam mu pytające spojrzenie.

– Nie, nie mieszkam tutaj. Ale moja lodówka nie pozwala mi zapraszać gości, jeśli wcześniej nie zrobię zakupów. – Roześmiał się, a ja uznałam, że jest uroczy.

Łukasz wziął wózek i dziarsko ruszył przed siebie. Rozpiął też płaszcz i zobaczyłam, że ma na sobie zwykłą szarą sportową bluzę. Zaczynałam go lubić.

W sklepie szybko się zorientowałam, że jeśli nie wezmę spraw w swoje ręce, to czekają nas męskie zakupy.

– Mogę coś ugotować – zaproponowałam.

– Na to liczyłem.

I tak do koszyka trafiła sałata oraz inne warzywa.

Wędrując w poszukiwaniu reszty składników na kolację, cały czas rozmawialiśmy. Coraz swobodniej i przyjemniej. Coraz bardziej ciekawi siebie. Poczułam się jak nastolatka, która nie może się nagadać z chłopakiem z sąsiedztwa. Od lat mi się z nikim tak przyjemnie nie rozmawiało.

– Wolisz białe wino czy czerwone? – zapytał.

– Wolę żywca.

Popatrzył na mnie z uznaniem i wstawił do koszyka całą zgrzewkę.

Przy kasie na chwilę przerwaliśmy miłą pogawędkę, prawie sprzeczając się o to, kto zapłaci.

– Wiesz, sprzedawczynie mnie tu znają, będą potem plotkować – zażartował, machając najbardziej platynową kartą, jaką w życiu widziałam.

Dziesięć minut później byliśmy już w jego mieszkaniu. Weszłam i dech mi zaparło.

– Nie podoba ci się? – zapytał.

– Nie o to chodzi. Nie wyobrażałam sobie, że są tak duże mieszkania.

– Ja też nie. Dopóki nie zobaczyłem tego. Wcześniej miałem taką norkę, cztery na cztery, w Śródmieściu.

– Ja teraz mam taką norkę, tylko że na Tarchominie.

Chyba zrobiło mu się trochę głupio. Mnie też. Nie mog­łam przecież mieć do niego pretensji, że zarabiał dużo lepiej niż ja. Sama się pchałam do budżetówki.

– To miał być żart – wyjaśniłam. – Ale chyba mam kiepskie poczucie humoru.

– Wręcz przeciwnie. Udajmy, że tej rozmowy nie było, i chodźmy do kuchni. Zgłodniałem.

Kiedy zobaczyłam to, co on nazywał kuchnią, trochę mnie przytkało z wrażenia − chrom, szkło, mnóstwo dziwnych sprzętów o nieznanym przeznaczeniu i lodówka jak pół mojego mieszkania. Żeby ją zapełnić jedzeniem, potrzeba by chyba samochodu dostawczego.

– Wygląda jak wycięta z katalogu wnętrzarskiego – zauważyłam.

– Bo tak jest. Zatrudniłem dekoratorkę. Zapytała, co mi się podoba. Oglądałem zdjęcia i na jednym był superekspres do kawy, więc go jej pokazałem. Ucieszyła się. A miesiąc później poczułem się, jakby mnie wmontowała w to zdjęcie. – Rozejrzał się dookoła dość krytycznie.

– Wiesz, może zamiast tylko gadać, pokroiłbyś warzywa? – Wręczyłam mu nóż i deskę.

Szło mu dość opornie, ale nie narzekał. Już po chwili jednak, dla żartu, włożył mi kawałek marchewki za koszulę, a ja z zemsty obrzuciłam go obierkami z ziemniaków. Zrobiło się wesoło i wreszcie przestałam się czuć nie na miejscu w tej za dużej i zbyt sterylnej kuchni.

– Bardzo mi smakowało – powiedział Łukasz, kiedy już ewidentnie nie było szansy, że wciśnie w siebie jeszcze jedną dokładkę. – Jak to się nazywa?

– Nie nazywa się. Babcia mi to gotowała.

Uśmiechnął się słodko.

– To co oglądamy?

Wspólnie wybraliśmy film. Obejrzeliśmy go wyciągnięci na wielkiej skórzanej sofie, tak wygodnej, że dałabym się dla niej zabić. Piliśmy piwo, zagryzając orzeszkami.

– To był naprawdę uroczy wieczór – westchnęłam, niechętnie podnosząc się z kanapy. Nie zamierzałam zdradzać Żanecie, jak dobrze się bawiłam. – Szkoda, że muszę już iść.

– Dokąd? – zapytał zaskoczony.

– Do domu. Nie wiesz, jak o tej porze jeździ metro?

Zrobił taką minę, jakbym zapytała go o wiersz stychiczny.

– Rozumiem, że nie wiesz. Nic to, jakoś sobie poradzę.

– Nie musisz nigdzie iść. To znaczy… Zostań. Zostań jeszcze.

Tak naprawdę też nie chciałam się z nim rozstawać. Poklepałam go po ramieniu.

– W takim razie zrobię herbaty. – I poszłam do kuchni.

Słyszałam, jak westchnął. Z radości, ulgi czy ze zmęczenia? Nalałam wrzątku do dwóch kubków, a potem zaparzyłam dwie herbaty z jednej torebki. Postawiłam kubek przed Łukaszem. Wypił łyk, a potem się skrzywił.

– Gorzka – wyjaśnił.

– Wiem, nie znalazłam cukru.

– Bo chyba nie ma.

Siedzieliśmy blisko siebie, piliśmy gorącą gorzką herbatę, milczeliśmy. Spojrzałam na zegarek i aż się zdziwiłam. Było po dwunastej. O tej porze raczej nie miałam szans na sprawne dotarcie do domu komunikacją miejską.

– Teraz już naprawdę muszę iść. Zadzwonię po taksówkę.

Ale Łukasz wyciągnął rękę i pogładził mnie po policzku.

– Zostań, proszę. – I popatrzył mi w oczy z taką dziwną, niezmierzoną tęsknotą, że przeszył mnie dreszcz.

Kiwnęłam głową. To była odpowiedź na pytanie, którego nie zadał, a które zawisło między nami, gdy mnie dotknął.

Jego usta błądziły po mojej szyi, a ja z rozpaczą myślałam o tym, że nie ogoliłam nóg. Na dodatek zupełnie nie pamiętałam, jakie majtki mam dziś na sobie. Chyba nie te bawełniane ze Snoopym? Jeśli zgasi światło, to pół biedy. Najwyżej zauważy rano. Ale nic nie wskazywało na to, że zgasi, bo już był w okolicach mojego biustu, a jego aktywność z każdą chwilą przybierała na sile. Kiedy ja ostatnio uprawiałam seks? Żaneta mnie zabije. Może nie powinnam? A co tam, w końcu coś mi się od życia należy, zanim na dobre wypadnę z obiegu. Ostatnio zaczynałam tracić wiarę w to, że mogę się jeszcze komuś podobać. Żaneta sama sobie winna. Na przyszłość niech przychodzi na czas. Zresztą zawsze może jeszcze mieć swoje pięć minut, bo na dłuższą metę nie jestem zainteresowana. Jest za niski.

Może to nie był najlepszy seks w moim życiu, ale na pewno najbardziej mi się podobał. Ujęła mnie czułość i delikatność Łukasza. Kiedy zasypialiśmy, większość ludzi już wstawała. Miałam nadzieję, że moje wyposzczenie nie za bardzo rzuciło mu się w oczy. Przez chwilę rozważałam, czy nie byłoby rozsądniej wstać i wyjść, ale zmęczenie wzięło górę nad rozumem. Zasnęłam.

Obudził mnie swąd spalenizny. Jak błyskawica przeleciała mi przez głowę myśl, że wczoraj zostawiłam włączoną kuchenkę albo inne z tych dziwacznych urządzeń i teraz fajczę facetowi tę fikuśną chatę. Serce podskoczyło mi do gardła, ja z kolei podskoczyłam na łóżku. Grzebnęłam ręką w pościeli tam, gdzie powinien leżeć Łukasz, ale go nie znalazłam. Już gasi! – stwierdziłam. Czułam, jak ogarnia mnie panika. Chciałam pędzić na pomoc. Ale byłam goła. Na dodatek żadna część mojej garderoby nie znajdowała się w zasięgu wzroku. W końcu owinięta kołdrą, trochę drepcząc, trochę skacząc, dotarłam do kuchni. Smród był coraz mocniejszy. Ale kiedy weszłam, nie zobaczyłam jęzorów ognia. Łukasz nie gasił pożaru. Stał przy zlewie i zdrapywał spaleniznę z tosta.

– Już wstałaś? Szykowałem ci śniadanie do łóżka – powiedział.

– To miłe. Wystarczyłaby kawa. – Uśmiechnęłam się. Postanowiłam nie dzielić się z nim moimi wcześniejszymi obawami.

Mimo wielkiej determinacji zdołałam zjeść tylko jednego tosta. Grubo posmarowany dżemem dał się przeżuć, ale zostawiał wstrętny posmak w ustach. Nawet zapijanie kawą nie pomogło. Już miałam powiedzieć, że wezmę prysznic i się zmywam, ale Łukasz mnie wyprzedził.

– Wolisz wyskoczyć na obiad gdzieś na miasto czy zamawiamy coś do domu?

– Wiesz… – Co miałam powiedzieć? Nie planowałam wspólnego śniadania, o obiedzie nie wspominając. Dawno minęły czasy, gdy wychodząc na imprezę, brałam zapasowe majtki i szczoteczkę do zębów.

– Ja wolałbym coś zamówić. Przy okazji obejrzymy jakiś film.

– Możemy porozmawiać później? Chciałabym się umyć.

– Jasne.

Ale to, co robiliśmy po moim wyjściu z łazienki, niewiele miało wspólnego z rozmową. Potem zamówiliśmy pizzę, trochę rozmawialiśmy, trochę nie. Wieczorem pojechaliśmy do mnie, żebym mogła wziąć jakieś czyste ciuchy na poniedziałek.

Następnego dnia czułam się ledwo żywa. Nie tyle z powodu nadmiaru seksu i niedoboru snu, ile od szalonych uczuć szarpiących moją duszę i myśli kłębiących się w głowie. Właściwie powinnam była o tym porozmawiać z Łukaszem, ale z jakiegoś powodu zgodziłam się na jego scenariusz. To się chyba stało w chwili, kiedy zamiast wyjść jak przyzwoity człowiek i wrócić do domu, zaczęłam parzyć herbatę. Łukasz przejął inicjatywę. A ja nawet nie wiedziałam, dlaczego to zrobił.

Dziś, trzy lata później, w dalszym ciągu nie byłam bliższa rozwiązania tej zagadki. Nie powiedział nigdy, że mnie kocha ani nawet że mu się podobam. Kiedy mnie komuś przedstawiał, nie mówił: „moja dziewczyna”. I ani razu nie wypowiedział słowa „ślub”. A jednak mieszkałam z nim, jadłam i spałam. I czułam się bardzo zadowolona. Miałam nadzieję, że on też tak się czuje.

Żaneta oczywiście śmiertelnie się na mnie obraziła. Nie pomogło tłumaczenie, że Łukasz mi się nawet nie podoba, nie zależy mi na jego kasie i jeśli ona ma ochotę, to może się z nim umówić. Zerwała ze mną wszelkie kontakty, a kiedy przypadkiem spotykałyśmy się w wydawnictwie, nie odpowiadała na powitanie.

Ledwo zasnęłam – zadzwonił budzik. Dlaczego zawsze tak się dzieje? Pewnie czułabym się lepiej, gdybym w ogóle nie spała. Cholera, co za noc. Czy ciotka Wanda nie mogła pożyć choć dwa dni dłużej? Pojechałabym wtedy na jej pogrzeb. Mama nie miałaby do mnie pretensji, ja nie miałabym do siebie pretensji, świat nie miałby do mnie pretensji i życie byłoby piękne. A tak? Przez dziesięć godzin będę patrzeć na studentów, którym albo się wydaje, że wszystko umieją, albo że nic nie umieją, a ja wiem, że tak naprawdę nie ma między nimi szczególnej różnicy. Będzie mi się chciało jeść, pić i spać, a zamiast tego usłyszę mnóstwo cytatów z siebie samej. Życie nie jest sprawiedliwe.

W kuchni siedział Łukasz, pił kawę i bezmyślnie przeglądał gazetę sprzed tygodnia.

– Myślałam, że jesteś w pracy. – Stłumiłam ziewnięcie i nalałam sobie kawy do kubka.

– Postanowiłem trochę się spóźnić. Mam nadzieję, że nikt tego nie zauważy. – Puścił do mnie oko.

Doprawdy, bardzo zabawne. Czemu ja nie mogę sobie pójść do pracy, na którą mi się podoba? Nalałam mleka do kawy.

– Pomyślałem, że zjemy razem śniadanie, a potem odwiozę cię na uniwersytet.

– Super! – Udałam, że się cieszę, i otworzyłam lodówkę w poszukiwaniu czegoś, co da się zjeść. Potem zaczęłam robić nam kanapki.

– Wiesz, gdybyś chciała pogadać… – zaczął Łukasz.

– Chyba nie ma o czym.

– Ale widzę, że ci smutno.

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

– Nie bardzo ją lubiłam. – Szczerze? Nie potrafiłam o niej myśleć bez niechęci. – Miałam nawet na ten temat bardzo nieprzyjemną rozmowę z mamą. Coś w stylu pogadanki: „Jaka ty jesteś okropna, jaka ciocia jest urocza”.

Łukasz pogładził mnie po ramieniu.

– Jesteś wspaniała. Twoja matka też to wie.

Och! Gdybyż moja rodzicielka mówiła mi czasem takie miłe rzeczy jak Łukasz. Istnieje szansa, że przy odpowiednim wsparciu nie byłabym wiecznie zestresowaną, zakompleksioną introwertyczką ze skłonnością do tycia, topiącą smutki w czekoladzie.

– To kiedy dokładnie jest ten pogrzeb? – zapytał.

– Dziś, chyba. Wiesz, że moja mama nie potrafi zrozumieć, na czym polega różnica czasu.

– Zauważyłem – mruknął z przekąsem.

Potem odwiózł mnie na uczelnię i obiecał przyjechać wieczorem.

Student patrzył na mnie z mieszaniną nadziei i przerażenia. Ewidentnie nic nie umiał. O co można by go zapytać? To był kolejny dzień egzaminowania i powoli traciłam cierpliwość. Jeśli wiedzą, że nic nie umieją, to po co przychodzą?

– Może mi pan coś powie o wieku Hamleta? – poprosiłam najłagodniej, jak umiałam, żeby mi nie zemdlał ze strachu.

– Ale jako sztuki? – upewnił się.

– Nie, jako osoby.

– Nie bardzo rozumiem – powiedział z przepraszającym uśmiechem.

Ludzie, co za głąb! Co tu jest do rozumienia? To najłat­wiejsza rzecz, o jaką mogłam zapytać.

– W sztuce pod tytułem Hamlet występuje postać o imieniu Hamlet. Pytam o to, ile on ma lat. – Byłam jak wrzące mleko – kipiałam.

Student popatrzył na mnie oniemiały.

– Tego miało nie być.

– Jak to miało nie być? – I wtedy zadzwonił telefon, a ja doznałam najokropniejszego uczucia déjà vu w moim życiu.

– Przepraszam – powiedziałam do studenta, który wyraźnie odetchnął z ulgą, i rzuciłam się do torebki szukać komórki. Czemu jej, do licha, nie wyłączyłam? Przecież studenci znają mnie z tego, że zawsze zaczynam zajęcia od słów: „Dzień dobry, proszę, teraz wszyscy wyłączamy swoje telefony. Powtarzam: wyłączamy, a nie przestawiamy na wibrację. Dziękuję”. Miałam nadzieję, że może to nic ważnego. „Mama dzwoni” – poinformował mnie migający ekranik. Kiedy się wreszcie obudzę?

Wstałam zza biurka i podeszłam do okna. Odwróciłam się bokiem do studenta.

– Tak? – rzuciłam do słuchawki.

– Tato mi policzył i mówi, że ja teraz mogę rozmawiać, bo u ciebie jest dzień.

– Przepraszam cię, mamo, ale ja nie bardzo mogę rozmawiać.

– Pomylił się? – zapytała rozczarowana.

– Nie, jest dzień. Ale właśnie egzaminuję studenta – wytłumaczyłam.

Rzeczonemu żakowi wystąpiły właśnie na czoło wielkie krople potu. Co chwila rzucał mi spojrzenia przerażonego królika, a jego drżące ręce szperały w okolicach wewnętrznej kieszeni marynarki. Miałam ochotę podejść i palnąć go w łeb.

– To nie zajmie długo. Kontaktował się z nami ten adwokat, bo chce jak najszybciej załatwić biznes.

Adwokat? Przestraszyłam się. Co jest grane? Myślałam, że tamta sprawa to już zamknięty rozdział. Mama miała się o niej nigdy nie dowiedzieć.

– Po co wam adwokat?! – krzyknęłam.

Przerażony student aż podskoczył i zrobił się kredowobiały. Muszę uważać, jeszcze zasłabnie, a mnie zwolnią za znęcanie się, pomyślałam mimowolnie.

– Nam nie, cioci Wandzi.

Może to wszystko to jednak sen.

– Mamo, powiedz, o co chodzi – poprosiłam. Nie bardzo rozumiałam, po co ciotce adwokat, skoro nie żyła.

– O testament. Ciocia Wandzia zostawiła testament. No a ten adwokat nie mógł się z tobą skontaktować, więc on zadzwonił do mnie. W środku nocy, wyobrażasz sobie? Ja już myślałam…

– Wiem, co myślałaś. A co ja mam z tym wspólnego? – dociekałam, trochę uspokojona.

– Jak to co? Wszystko ci zapisała.

Poczułam, że robi mi się słabo. Obiecałam mamie, że potem do niej zadzwonię, i ciężko opadłam na krzesło.

– Dwadzieścia osiem – powiedział student.

Spojrzałam na niego nieprzytomnym wzrokiem.

– Pytała pani o wiek Hamleta. Dwadzieścia osiem lat. – Był tak z siebie zadowolony, jakby właśnie odkrył lekarstwo na raka.

– Wie pan, to kwestia dyskusyjna. Poświęciłam temu nawet jeden wykład. No cóż, czy trójka pana satysfakcjonuje, czy spotykamy się ponownie?

Skinął głową i podał mi indeks.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, usłyszałam zbiorowy szept: „O co pytała?”, a potem jakieś mętne wyjaśnienia studenta, że o bardzo trudne rzeczy i że tego nawet nie było na wykładach, bo to było na myślenie. Mógł chociaż kłamać z finezją, przecież z czymś na myślenie miałby zerowe szanse.

Otworzyłam drzwi.

– Kwadrans przerwy, jeśli państwo pozwolą. Chciałabym się napić kawy.

Tak naprawdę to chciałabym napić się wódki.

– Będę musiała na kilka dni wyjechać – poinformowałam Łukasza, kiedy wieczorem wróciliśmy do domu.

Rzucił mi pytające spojrzenie.

– To dotyczy tej zmarłej ciotki – wyjaśniłam.

– Kiedy chcesz jechać?

– Nie wiem, może na początku przyszłego tygodnia.

– A nie możesz poczekać? Na początku sierpnia wziąłbym urlop i pojechalibyśmy razem. Zrobilibyśmy sobie takie małe, sentymentalne wakacje. Pokazałabyś mi swoje przedszkole.

– To nie tak. Nie planuję tam być długo. Dwa, trzy dni. Adwokat mówił, że to mniej więcej tyle potrwa – wyjaśniłam, nakładając sobie dużą porcję lodów czekoladowych i obficie polewając je kremem czekoladowym z tubki. Moje lekarstwo na stres.

– Jaki adwokat? – zapytał.

– Ten, który zajmuje się sprawą spadkową mojej ciotki.

– To notariusz, nie adwokat – sprostował Łukasz. – Dostałaś spadek? Będziesz bogata? – zainteresował się.

– Daj spokój. Co mogła mi zapisać emerytowana nauczycielka?

– Fakt. A może była rosyjską księżną w przebraniu i zapisała ci jakieś bardzo cenne jajko Fabergé? Sprzedasz je z zyskiem, dostaniesz mnóstwo kasy i już mnie nie zechcesz. – Śmiał się.

– Nie sprzedam, postawię w sypialni. – Też się roześmiałam i pocałowałam go namiętnie w usta.

Łukasz nie pozostał mi dłużny.

– Jajko to ja zniosę bez ciebie – szepnął.

A mnie zrobiło się bardzo, bardzo miło.

Stałam nad rozbebeszoną walizką, którą pożyczyłam od Łukasza. Jak każdy młody burżuj posiadał ich cały komplet – od wielkiej, w którą sama bym się zmieściła, po maleńki słodki kufereczek, w który wchodziła szminka i paczka chusteczek. Mówił, że to prezent z pracy. Ale ja oczami wyobraźni widziałam, jak ogląda je w sklepie, dając się podrywać wychudzonej sprzedawczyni, która przeciągając samogłoski, opowiada o mocnej skórze i solidnym wykończeniu, jakby miała na myśli coś zupełnie innego. A potem dodaje obiecująco: „Będzie pan zadowolony”. W sumie dobrze, że kupił u niej tylko walizki.

Otrząsnęłam się z zazdrosnych myśli. Co powinnam spakować? Jak długo tam będę? Dlaczego w ogóle muszę jechać? Nie miałam na to najmniejszej ochoty. Nie chciałam zostawiać Łukasza. A przede wszystkim nie chciałam powrotu do przeszłości. Po co ciotka mi coś zapisywała? Przecież dobrze wiedziała, że nic od niej nie chcę.

Potrząsnęłam głową. Co się ze mną dziś dzieje? Pewnie na domiar złego dostanę miesiączki.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI