Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Karolina wie, czego chce od życia. Skończy studia, zrobi karierę, pozna kogoś niezwykłego, a gdy wszystko w życiu będzie uporządkowane, założy rodzinę, urodzi dziecko. Dziecko jest ostatnim punktem planu. Jednak los wywraca wszystko do góry nogami. Chwila zapomnienia i… ciąża. Nie tak to miało być.
Za jedną złą decyzją idą kolejne. Karolina zrywa ważne dla niej relacje, ukrywa swój stan przed przyjaciółmi i ojcem dziecka. Trudno uporać się z dorosłością, gdy nie było się na nią przygotowanym.
Dziewięć burzliwych miesięcy, rozhuśtanych hormonami, to czas zmian. Karolina dojrzeje i lepiej zrozumie siebie. Zrealizuje część planów, inne porzuci. Przede wszystkim odnajdzie miłość życia, choć niekoniecznie tam, gdzie jej szukała.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Za oknem było już ciemno, moja pościel pachniała lawendowym płynem do płukania, mama krzątała się w kuchni, tato oglądał telewizję, a przy łóżku siedziała babcia Irenka.
– Opowiesz mi bajkę? – zapytałam. Wiedziałam, że babcia niczego mi nie przeczyta, bo cały wieczór narzekała na zawieruszone okulary, ale opowiedzieć przecież mogła.
– Bajkę?
– No. Najlepiej o królewnie i królewiczu.
– Moja droga, jeśli chcesz wyrosnąć na poważną osobę, nie powinnaś zawracać sobie głowy bzdurami. Nie ma królewien. A już na pewno nie ma żadnych królewiczów. – Zamilkła, widziałam, że się nad czymś zastanawia. – Wiesz, opowiem ci coś budującego, z czego będziesz mogła wyciągnąć wartościowe wnioski.
I babcia zaczęła opowiadać o dziewczynie imieniem Solangia.
– Jej rodzice byli bardzo biednymi ludźmi. Biednymi, ale uczciwymi i mocno wierzącymi. Wychowywali córkę według chrześcijańskich wartości i dlatego wyrastała na szlachetną osobę. Dzięki zasadom, których przestrzegała, stała się piękna wewnętrznie. Na swoje nieszczęście była też piękna zewnętrznie. Dlatego, by nie stanowić pokusy i nie przyczyniać się do grzechu, ślubowała czystość. Jej rodzice ciężko pracowali na zamku u złego hrabiego. Wiódł on życie prawdziwego bezbożnika, to znaczy, że pił i się łajdaczył.
– Co to znaczy się łajdaczyć? – zapytałam zaciekawiona.
Babcia się zawahała.
– Nic dobrego. Łajdaczenie jest gorsze niż kłamstwo i kradzież razem wzięte.
Pomyślałam o Kubie z mojej grupy w przedszkolu. Ten to się łajdaczył.
– Hrabia – ciągnęła babcia – płacił rodzicom Solangii nędzne grosze za ich trud. Bo był też skąpy i chciwy. Biedna dziewczyna odwiedzała ich przy pracy, wspierała dobrym słowem i pomagała, jak mogła. Niestety to, co miało być wsparciem dla najbliższych, stało się źródłem nieszczęścia. Pewnego dnia hrabia zobaczył Solangię na zamku i jej zapragnął.
– Chciał ją poślubić? – zapytałam rezolutnie.
– Poślubiać to chcą uczciwi mężczyźni. Tacy jak on myślą tylko o tym, by zaspokoić swoje żądze, pohańbić i zostawić. A ona przecież ślubowała czystość. Musiała się bronić. Rozzłoszczony hrabia chwycił za miecz i jednym zamachem obciął jej głowę. Nieszczęśnica wzięła tę swoją głowę i ruszyła w stronę cmentarza, by tam zostać pochowana.
– I co było dalej?
– To bohaterstwo podobało się Panu Bogu. Bo Solangia dała świadectwo wierze i broniła swojej cnoty.
Dopiero teraz zauważyłam, że w drzwiach stoi mama.
– Czy ona umarła? – zapytałam zaniepokojona.
– Ależ skąd. – Mama położyła rękę na ramieniu babci. – Gdy szła na cmentarz, drogą przejeżdżał akurat zacny rycerz z bukłaczkiem żywej wody. Skropił ranę i głowa przyrosła.
– To możliwe?
– W bajkach wszystko jest możliwe. Wkrótce młodzieniec się w niej zakochał, bo była ładna i miła. Żyli potem długo i szczęśliwie i rodzina tej Sol…
– Solangii.
– Właśnie. Jej rodzina nigdy już nie była biedna. A teraz śpij.
Zanim zasnęłam, usłyszałam jeszcze, jak mama robi babci wymówki.
– Co ty za bzdury jej opowiadasz?
– Żywoty świętych to nie są żadne bzdury. To budujące historie. Dużo lepsze od bajek.
– Straszysz dziecko.
– Zaraz straszę. Tobie opowiadałam i jakoś wyrosłaś na porządną kobietę.
– Niczego takiego mi nie opowiadałaś. I Karolinie też nie będziesz.
– To zobaczymy, co z niej wyrośnie.
Zacznę od początku. I to nie było w sierpniu ani we wrześniu. Cała ta historia zaczęła się zimą. I nie, nie miała nic wspólnego z pluszowym wymiarem walentynek.
A było to tak…
Jest luty, więc Anka i ja przypominamy sobie, że jesteśmy studentkami. Właściwie to ja sobie nie muszę tak bardzo przypominać. Prawdę powiedziawszy, to wcale nie muszę sobie przypominać, bo jestem pracowita, zakuwam jak dzika, mam stypendium i myślę o ścieżce naukowej, do której, według mojego promotora, mam otwartą drogę.
Natomiast Anka przypomina sobie o swoich studiach w chwili, gdy ktoś wysyła zbiorowego mejla do osób w grupie. Siedzimy akurat na kawie i plotkujemy o naszych znajomych, trochę rozczarowane tym, że historie miłosne, które mogłyby być kanwą scenariuszy hollywoodzkich filmów, zdarzają się wszystkim, tylko nie nam.
Telefon Anki brzdęka, ona spogląda na wyświetlacz i po chwili wahania decyduje się przeczytać wiadomość.
Patrzę na jej twarz i widzę, że robi się coraz bardziej skupiona.
– Fuck! – wyrzuca z siebie z frustracją. – Muszę napisać jakąś pracę, bo mnie wyleją.
– I tak cię wyleją – mówię spokojnie. – Zupełnie się nie przykładasz. – Czyż przyjaciółki nie są od tego, by mówić prawdę?
Zirytowana Anka patrzy mi w oczy.
– Po prostu jestem inna niż ty, Kinga czy Piotrek. Nie potrafię zakuwać. Bardzo się staram, tylko po swojemu. Wiem, jak ważne jest wykształcenie. I że muszę je mieć. Tylko idę do niego swoją drogą. Jasne? – Czeka, aż skinieniem głowy dam znak, że jasne jak słońce w pogodny letni dzień. – Zaprowadzisz mnie do biblioteki?
Bo Anka nie wiedziała, gdzie jest biblioteka. Przez wiele, wiele lat swoich różnorakich studiów nigdy nie zhańbiła się korzystaniem z czytelni czy wypożyczalni w bibliotece uniwersyteckiej. Gdybym miała wskazać powody, dla których jej nie szło na studiach, niewątpliwie byłby to jeden z nich.
– To bardzo niesprawiedliwe, że muszę pisać ten bzdurny referat tylko dlatego, że nie chodziłam na wykłady – gdera, pośpiesznie dopijając kawę. – Wykłady są nieobowiązkowe, prawda? Zwłaszcza na studiach zaocznych. Czy on nie rozumie, że ludzie pracują, by zapłacić czesne? Zresztą po co mi znajomość z Kantem… czekaj, jakoś inaczej – zerka na mejl – z Kantezjuszem?
Intuicja podpowiada mi, żeby tam nie iść. Wszystko we mnie krzyczy, że należy wrócić do akademika, owinąć się kocem i posłuchać muzyki.
– Po co ci biblioteka, skoro w domu masz wujka Google’a i ciocię Wikipedię?
– Tu piszą – stuka palcem w wyświetlacz telefonu – że jest taka książka, z której można przepisać, tylko trzeba trochę pozmieniać.
Gdy się później nad tym wszystkim zastanawiałam, doszłam do wniosku, że to był właśnie ten moment, w którym rzeczywistość podzieliła się na dwie alternatywne: tę dobrą i tę, w której wylądowałam ja. I gdybym wiedziała, jak to się skończy, nie byłabym uczynną duszą, pomagającą zagubionej w studenckiej rzeczywistości przyjaciółce. Niestety, nie wiedziałam i dlatego zgodziłam się być towarzyszką w tej wyprawie na nieeksplorowane dotąd tereny.
Biblioteka mieściła się w neogotyckim gmachu z czerwonej cegły. Budynek wyglądał zupełnie jak gotycki – strzeliste wieżyczki, cudowne sklepienia żebrowe, rozety i mozaiki w oknach. Wiadomo jednak, że nie powstał w gotyku, bo wtedy w całej Europie nie mieli tylu książek, by go wypełnić. Były ich tu tysiące – wielkie sale od podłóg po sufit zabudowane regałami, w wielu miejscach stały specjalne drabiny, ułatwiające sięganie do wyższych półek. Lubiłam chodzić długimi korytarzami i wyobrażać sobie, że to mój zamek. Czasem wchodziłam na piętro i ze szczytu schodów zerkałam, czy nie nadjeżdża mój książę. Wiem, to romantyczne i trochę głupie, ale każdy ma jakąś słabość. Na co dzień byłam poukładana i praktyczna, z sukcesami studiowałam nauki ścisłe, miałam plany, miałam perspektywy. A na marzenia pozwalałam sobie od czasu do czasu, jakby były kawałkiem szarlotki zjadanym do herbaty w sobotnie popołudnie.
Lubiłam to miejsce. Byłoby absolutnie cudowne, gdyby usunąć zielonkawych od zakuwania studenciaków, paskudne szafki katalogów i psujący nastrój współczesny automat do kawy.
Na początku Anka narobiła niezłego rabanu. Zupełnie nie umiała się zachować, do czytelni chciała wejść z kawą, którą kupiła w automacie, choć zaledwie pół godziny wcześniej wypiła jedną w kafejce. Wykłócała się z ochroniarzem też o torbę, której za nic nie chciała zostawić w szatni.
– Przecież ja mam tam swoje ważne rzeczy. Nawet do teatru wpuszczają z torbą. I popatrz, jaki brak logiki. Nie można pić kawy. To po co ustawiają automat na korytarzu?
Ktoś na nią syknął.
– Powiedz mi jeszcze, że nie wolno tu rozmawiać. Okropne miejsce, po prostu okropne.
W końcu usiadłyśmy. Anka otworzyła tę książkę, na podstawie której miał powstać referat, a ja rozglądałam się wkoło. Powinnam też coś robić. Znajdę sobie coś do czytania. Wstałam.
I wtedy go zobaczyłam.
Dwa stoliki od nas siedział najpiękniejszy facet na świecie. Wysoki, lekko przypakowany. Nie były to jednak mięśnie wyniesione z siłowni, widać, że chłopak w wolnym czasie lubił uprawiać sport. Miał gładką, delikatnie opaloną skórę i ciemne, ciut za długie włosy, które łagodnymi falami spływały na kark. Kilkudniowy zarost rzucał cień na pociągłą twarz. Rysy miał bardzo regularne, nos prosty, a usta! Przywarłabym do nich i nie dała się oderwać przez tydzień, takie to były usta. Dolna szczęka ociupinkę zbyt kanciasta, jednak zamiast szpecić, dodawała uroku. Migdałowe oczy patrzyły na świat lekko zamglonym spojrzeniem. Ze względu na odcień skóry i bardzo wysoki poziom roztaczanej słodyczy od razu nazwałam go w myślach Panem Karmelkiem.
Byłam przekonana, że to ja pierwsza go zobaczyłam. W końcu jestem specjalistką od zauważania przystojnych facetów. Chciałam szturchnąć Ankę, zorientowałam się jednak, że ona też go widzi – ślina z wywalonego jęzora kapała jej na notatki.
– Słodziak! – oceniła, a przechodząca akurat bibliotekarka posłała w naszą stronę mordercze spojrzenie. – Oddałabym mu swoją nerkę.
– Ej! To mi obiecałaś nerkę, pamiętasz?
– Jemu oddałabym tę drugą. Mogłabym dla niego umrzeć.
Te deklaracje nie były miłe z jej strony, nawet jeśli tylko żartowała. Znałyśmy się od lat, spędzałyśmy razem mnóstwo czasu, wspierałyśmy się w najtrudniejszych momentach życia, takich jak matura. Setki razy rozmawiałyśmy o sytuacjach kryzysowych i tym, co jedna by dla drugiej zrobiła. Donacja nerki wydawała nam się najwyższym możliwym przyjacielskim poświęceniem. Żadna z nas nigdy nie powiedziała, że mogłaby za tę drugą umrzeć. A tu nagle Anka tak swobodnie rzuca to na widok zupełnie obcego faceta. Poczułam złość na oboje.
Jeszcze raz uważnie przyjrzałam się Panu Karmelkowi. Ta toporna szczęka wcale nie dodawała mu uroku. I ten zamglony wzrok, pewnie wczoraj nieźle balował. Imprezowy Machoman – to on. A na blacie przed nim tablet i dwa smartfony. Koszulka polo, blezer, świetnie dopasowane dżinsy, czyste buty. Oczywiście mógł pochodzić z rodziny o wysokim statusie majątkowym, w której od dziecka mu wpajali, że wygląd świadczy o człowieku. Albo po prostu lubił nadmiernie dbać o siebie.
– Jestem pewna, że woli facetów. – Wcale nie byłam pewna, po prostu chciałam, żebyśmy przestały na niego patrzeć, mówić i myśleć o nim.
Anka przyglądała mu się wnikliwie.
– Blezer, czyste buty. Polo. Ilu znasz facetów, którzy w ogóle wiedzą, co to znaczy koszulka polo? – zapytałam.
Moje argumenty były silne, jednak Anka nie chciała odpuścić. Po chwili namysłu zaproponowała:
– Może zrobię biustowy test?
Spojrzałam na dekolt mojej przyjaciółki. Nie można było powiedzieć, żeby natura jej poskąpiła. Przejść obojętnie obok zawartości jej stanika stanowiło wyzwanie nawet dla heteroseksualnych kobiet, a co dopiero dla facetów. Zawsze im oczka uciekały ku piersiom Anki.
Trochę jej zazdrościłam, ale tłumaczyłam sobie, że w jej wypadku to wynagradza inne braki, bo tak ogólnie Anka była przeciętna. Czasem jej skóra nabierała ziemistego odcienia i przez to, oraz przez blizny po ospie na czole, wyglądała brzydko. Nie mogła wyjść z domu, zanim nie sięgnęła po wsparcie przemysłu kosmetycznego. Nie była szczególnie wysoka, nie była też drobna. Tęczówki oczu miały szaroniebieski odcień, a krótkie włosy rosły we wszystkich kierunkach, tworząc płową szopę, niemożliwą do poskromienia. W lepsze dni wyglądała całkiem ładnie, w gorsze – lepiej nie mówić. Anka ciągle narzekała na niesprawiedliwość losu, który dał Kindze urodę perskiej księżniczki. A choć o mnie nie wspominała, byłam przekonana, że też mi trochę zazdrości.
Przez chwilę rozważałam, czy chcę poznać preferencje seksualne chłopaka. Czy w ogóle miałam ochotę cokolwiek o nim wiedzieć? Postanowiłam powiedzieć: pas.
– Odpuśćmy. Mnie się podoba, tobie się podoba, to nie jest najzdrowsza sytuacja.
Anka niechętnie przyznała mi rację i wróciła do swojego referatu. Ja chwilę gapiłam się w telefon, w końcu przyniosłam sobie podręcznik do chemii organicznej, wychodząc z założenia, że repetitio mater studiorum est.
Kiedy pół godziny później chłopak wychodził z czytelni, żegnały go nasze tęskne spojrzenia.
Minął tydzień. Ogłosili wyniki i okazało się, że Anka dostała pałę z referatu i tym samym nie zaliczyła filozofii. Mogłam się tego spodziewać. Moja przyjaciółka jakoś nie pasowała do studiów, choć nie chciała się do tego przyznać ani przed sobą, ani przed rodzicami, którzy bardzo dużo od niej oczekiwali, właściwie nie mając podstaw. Zaczęła źle – nie dostała się na medycynę, więc żeby nie tracić roku, zahaczyła się ze mną na chemii. Dzięki niej pierwszy rok studiów był jednym z najlepszych okresów w moim życiu. Za drugim podejściem dostała się na wymarzony kierunek. Na krótko – nie wytrzymała nawet do połowy semestru. Uznała, że znalazła swoją ścieżkę, i jest nią kulturoznawstwo. Przez dwa lata wyglądała jak skrzyżowanie indiańskiego wigwamu z odpustowym kramem. I kiedy wszystkim się wydawało, że jest na najlepszej drodze do zdobycia jakiegoś wykształcenia, umyła się, wbiła w garsonkę i postanowiła studiować ekonomię. Zaocznie, bo rodzicom znudziło się finansowanie jej, jak się wyrazili, fanaberii.
Ja, w odróżnieniu od Anki, wiedziałam, czego chcę, od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłam rtęć – metal w płynie. Było w tym coś niezwykłego i magicznego, bo to przecież jednocześnie termometr i trucizna. Coś i romantycznego, i praktycznego. Potem okazało się, że wszystko w chemii jest takie: z jednej strony fajerwerki, z drugiej aspiryna. Bez zastanowienia wkroczyłam na ścieżkę alchemików. I świetnie mi szło. Jeszcze tylko rok nauki, a potem studia doktoranckie i szybka, błyskotliwa kariera w koncernie farmaceutycznym. Tak to widziałam.
Nie był to pierwszy niezaliczony przedmiot w czasie studiów Anki. Okazało się jednak, że ostatni. Taki gwóźdź do trumny jej wyższego wykształcenia. Oczywiście mogła walczyć, dodać jeszcze jeden przedmiot do długiej listy warunków i powtórzeń, ale odpuściła. Prawda jest taka, że trzeba się bardzo starać, by nie poradzić sobie na studiach zaocznych. Anka starała się bardziej niż bardzo.
Poddała się i zadzwoniła. Prosiła o wsparcie.
– Mam lody czekoladowe – kusiła.
Normalnie natychmiast bym do niej popędziła i utuliła. Tyle że akurat stałam przed gabinetem dyrektora do spraw personalnych w dużej firmie kosmetycznej, a dłonie, w których trzymałam podanie o staż, okropnie mi się pociły.
– Sorki, nie mogę teraz. Wpadnę wieczorem. – Tym ucięłam protesty Anki i wyłączyłam telefon, żeby przypadkiem nie zadzwoniła w czasie, kiedy będę się stawiać w dobrym świetle i przekonywać, że to właśnie ja jestem spełnieniem ich marzeń o odpowiednim kandydacie na „przynieśpodajpozamiataj” podczas trzech letnich miesięcy.
Anka zawalała studia tyle razy, że zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Ona też. Tylko tym razem było inaczej. Załamała się. Gdybym przyjechała, tak jak się umówiłyśmy, pewnie skończyłoby się na butelce wina i morzu łez.
Pojechałam tam dopiero następnego dnia, bo chciałam się cieszyć swoim zwycięstwem, a nie przeżywać jej porażkę. Słabo wyszło. Można powiedzieć, że jako przyjaciółka zawaliłam na całej linii.
Była sama w tym swoim studenckim mieszkaniu, które wynajmowała do spółki z jakimiś dziwnymi ludźmi, których nie lubiłam. Sama, samotna i nieprzytomna. Wokół walały się puste butelki. Odruchowo zaczęłam sprzątać i wtedy natknęłam się na puste opakowanie po leku uspokajającym. Ile Anka wzięła tych tabletek? Przeraziłam się i zadzwoniłam na pogotowie.
Kilka godzin później siedziałam przy jej łóżku. Była strasznie blada, wyglądała jak stara, zmęczona życiem kobieta.
– Ojciec ma rację – szepnęła, patrząc w ścianę. – Jestem do niczego.
– Sam jest do niczego! Jak on w ogóle może mówić ci takie rzeczy?
Nawet na mnie nie popatrzyła. Ze wzrokiem wbitym w zieloną lamperię, przybitym głosem ciągnęła:
– Niczego nie potrafię dobrze zrobić. Raz w życiu chciałam się upić i nawet to wyszło nie tak, jak powinno.
Maglowana przez szpitalnego psychologa Anka wyjaśniła, że nie chciała się zabić. Po prostu jest fleją i nie wyrzuciła starego opakowania. Nie wiem, czy psycholog jej uwierzył. Ja, mimo że bardzo chciałam, miałam wątpliwości.
– Ania, jesteś mega – zapewniałam ją z przekonaniem. – Bystra, mądra…
– Jasne – rzuciła z przekąsem. – Nawet studiów dla idiotów nie potrafię skończyć.
– Studia to nie wszystko.
– Wytłumacz to moim rodzicom.
– Nie cierpiałaś ekonomii. – Zmieniłam kierunek rozmowy. Chciałam, by sobie przypomniała własne narzekania. Wciąż psioczyła, mówiła, że to nie jest jej miejsce. – Nudziłaś się i niczego nie rozumiałaś z bankowości, finansów i tych innych przedmiotów, których nazw nie pamiętałam, podobnie jak ty sama – próbowałam żartować. Niestety, nie zadziałało.
– I co z tego? Wszyscy kończą jakieś studia, tylko nie ja.
– Ale dlaczego ty musisz tak jak wszyscy? Przecież… – Chciałam powiedzieć, że jest tyle rzeczy, w których jest dobra i które z powodzeniem mogłaby w życiu robić, ale Anka mi przerwała. Oderwała wzrok od ściany, popatrzyła na mnie i stanowczo powiedziała:
– Muszę mieć wykształcenie, po prostu muszę. Bez wykształcenia jestem nikim. Rozumiesz? N-i-k-i-m!
Rozryczała się. Usiadłam więc na brzegu szpitalnego łóżka, mocno ją przytuliłam i pozwoliłam płakać. Szeptałam, że wszystko będzie dobrze, że się ułoży. Cały czas czułam, jakbym miała w sobie kolec, a jego bolesne ukłucia wywoływały u mnie wyrzuty sumienia. Powinnam była pojechać do niej od razu.
Minęło pół roku. Skończył się rok akademicki i mój staż. Za bycie popychadłem w firmie dostałam śliczną laurkę – sumienna, punktualna, rzetelna. Zamierzałam nią w przyszłości ozdobić CV, które będzie grube jak Sienkiewiczowska trylogia.
Nadeszły upragnione wolne dni. Spędzałam je w domu. Całkowicie pochłaniało mnie pisanie pracy magisterskiej. To miała być taka praca, za którą dostanę najlepszą ocenę, wieniec laurowy i mnóstwo osobistej satysfakcji i która przyniesie mi ufundowaną przez urząd marszałkowski nagrodę w konkursie na najlepszą, związaną z szeroko pojętą ochroną zasobów naturalnych, pracę magisterską roku. To znaczy, całkowicie by mnie to pochłaniało, gdyby nie moja babcia. Powiedzieć o niej, że jest #teamberety, to nic nie powiedzieć. Codziennie bladym świtem szła do kościoła. To musiała być jakaś msza dla cierpiących na bezsenność, bo w naszym mieszkaniu zjawiała się, gdy tato wciąż był w piżamie, a on naprawdę wcześnie wychodzi do biura. Rodzice wykręcali się pilną potrzebą biegnięcia do swoich zajęć, a babcia zostawała ze mną. W zasadzie nade mną, bo ja wciąż leżałam w łóżku, a ona siedziała, patrzyła na mnie z góry i albo wyliczała grzechy główne, albo raportowała obecną sytuację w piekle.
Moje najlepsze przyjaciółki nie wróciły na prowincję. Czas wolny spędzały w dużym mieście, gdzie pracowały. Anka, bo musiała, Kinga, bo lubiła. Też chętnie znalazłabym sobie robotę, bo przytulenie paru złotych zawsze jest miłe, miałam jednak priorytety, a w zasadzie jeden. I była nim moja odkrywcza i błyskotliwa praca magisterska.
Prawda jest taka, że gdybym nie była tak bardzo zmęczona porankami z babcią, pewnie mniej optymistycznie zareagowałabym na wiadomość od Tomka. Może w ogóle bym nie zareagowała? Powiedziałabym, że mam do napisania jeszcze jeden ważny rozdział, a on ze śmiechem rzuciłby: „Jesteś strasznie nudnym nerdem, wiesz?”. Również ze śmiechem odpowiedziałabym, że owszem, wiem, choć wcale nie byłoby mi wesoło, tylko przykro. Przykro dlatego, że patrzę na życie inaczej niż Tomek, Kinga, Anka i Piotrek. Są moją paczką, drużyną, najbliższymi przyjaciółmi, a jednak nie rozumieją. Wciąż słyszę od nich, że za bardzo się wkręciłam w naukę, choć to Kinga studiuje na dwóch fakultetach, a Piotrek zrobił dwa lata w rok, i to na medycynie; i że traktuję życie zbyt poważnie, choć to Tomek rzucił studia, bo nie były dla niego rozwojowe, odbył prestiżowy zagraniczny staż i założył własną firmę.
Życie… No cóż, według mnie to skomplikowana sprawa. Kiedy wracałam z przedszkola, mama pytała, co było na obiad, z kim się bawiłam i jak się czuję. Potem zaczęła się szkoła i początkowo pytania były podobne. A później wygrałam konkurs w bibliotece, w jakimś teście z wiedzy miałam komplet punktów i zostałam wyróżniona za recytację wierszyka. Wtedy pytania zaczęły się zmieniać. A gdy pojawiły się oceny, to już nigdy nie usłyszałam: „Co było na obiad?”, tylko: „Co dostałaś?”. Okazało się, że podstawówka to zaledwie miejsce przygotowujące do szkoły średniej. Im lepiej sobie tu poradzę, tym lepszy ogólniak mnie przyjmie. W liceum usłyszałam dokładnie to samo, tyle że tym razem w kontekście studiów. Tych studiów, na których teraz wypruwałam sobie żyły, by stanąć w pierwszym szeregu biegu o szczęśliwe i satysfakcjonujące życie. Na razie byłam w miejscu przygotowującym. Moi przyjaciele tego nie rozumieli, bo… Bo byli w innych miejscach. Mieli łatwiej, tak myślę. Chociażby Tomek, którego rodzice byli bardzo zamożni i nie przywiązywali wagi, czy syn będzie magistrem, czy nie. Albo Kinga, zjawiskowo ładna. Taka delikatna, eteryczna blondyneczka z wielkimi niebieskimi oczyma. Studiowała polonistykę i dziennikarstwo, pracowała w gazecie. W indeksie piątki, w pracy pochwały i jeszcze związała się z facetem, który zabrał ją na randkę do Paryża. Owszem, zazdrościłam jej, ale nie studiów, pracy czy faceta, tylko tego, że jest tak wyluzowana. Jakby to wszystko wcale nie wymagało czasu i energii.
„Rodzicom coś wypadło i nasza górska chatka będzie pusta przez cały weekend” – napisał Tomek i dodał zdjęcie uroczego widoku na góry. „Za dwa tygodnie są urodziny Kingi, planowałem je inaczej, ale przyjęcie niespodzianka może być lepszym pomysłem. Jak sądzisz?”
Natychmiast odpisałam, że pomysł jest świetny. Nie przepadałam za górami, ale za Kingą już tak. Należała jej się impreza z przyjaciółmi. A mnie należało się kilka poranków bez babci.
Z perspektywy czasu myślę, że za swoje nieszczęście powinnam winić właśnie tych dwoje – babcię i Tomka.
W zasadzie jego najbardziej. Zrobiłam mu listę zakupów, podsunęłam masę pomysłów prezentowych. Obiecał po mnie przyjechać i razem mieliśmy wszystko przygotować. I gdy w napięciu czekałam, dostałam wiadomość: „Trochę młyn mam. Klient, więc nie pytaj. Podjedzie Rafał, ogarnia temat. Przygotuj wszystko, żeby było pięknie”.
Poczułam ten gorzkawy smak bycia wykorzystaną. Nie chodziło o to, że nie chciałam pomóc w organizacji przyjęcia niespodzianki dla najlepszej przyjaciółki. Chciałam. Tyle że pomóc, nie je zorganizować, bo Tomek ma ważniejsze sprawy. Zwłaszcza że później nic nie stanie mu na przeszkodzie, by przyjmować te wszystkie ochy i achy: „To dla mnie?”, „Sam to zrobiłeś?”, „Jesteś wspaniały!”.
Miałam ochotę odpisać „Też mam niezły młyn, praca magisterska, nie pytaj”. Nie zrobiłam tego z dwóch powodów. Pierwszym była moja miłość do Kingi, drugim – brak asertywności.
No więc bezproduktywnie spędziłam dwie godziny, czekając na chłopaka, o którym Tomek napisał: „Rafał dupę mi ratuje, więc bądź dla niego miła”. Jakbym ja nie ratowała Tomkowego zadu. I jakbym była jakąś jędzą, z natury wredną dla mężczyzn. Przecież tak nie było, po prostu… Prawdopodobnie nie poznaję w życiu właściwych facetów, bo wszyscy (poza Piotrkiem, ale on to zupełnie inna historia) mają mnie za przemądrzałą kujonkę. Zwykle się okazuje, że to nie ja jestem zbyt mądra, tylko oni zbyt głupi, a z taką prawdą narcystyczne męskie ego nie potrafi sobie poradzić. Dlatego jestem sama i dlatego, jeśli nie obniżę standardów (a tego nie chcę), tak zostanie.
Bez względu na to, jak bardzo moja zdewociała babcia chciała mi wmówić lenistwo, to jestem pracowita i bardzo żałowałam tych dwóch godzin zmarnowanych na wyczekiwaniu. Byłam przekonana, że nie będzie to długo trwało i nie ma sensu niczego zaczynać, tymczasem minuty płynęły, a ten cały Rafał się nie zjawiał. To stało się irytujące. Byłam na niego wściekła, gdy wreszcie przysłał wiadomość, że czeka na dole. Złapałam swoją walizkę z rzeczami na dwa dni, zostawiłam kartkę na kuchennym stole (mama wiedziała o wyjeździe z przyjaciółmi, ale lubiłam jej zostawiać karteczki, gdy wychodziłam. Później często znajdowałam je przypięte magnesem do drzwi lodówki).
Na schodach obiecałam sobie, że będę niemiła. Miałam gdzieś prośbę Tomka. Ktoś, kto nie szanuje cudzego czasu, nie zasługuje na uprzejmości.
Wyszłam na chodnik, a wtedy otworzyły się drzwi RAV-a. W pierwszej chwili go nie poznałam, ale gdy stanął naprzeciw… To był ON. Chłopak z biblioteki. Pan Karmelek. Sama słodycz owinięta w koszykarski podkoszulek. I to nie przylegający, tylko taki luźny, dużo za luźny. Bałam się, że jeśli opuści ramiona, to ciuszek mu spadnie, a ja zobaczę najładniejszy męski tors na świecie. Poczułam, jak się ślinię. Odwróciłam wzrok.
– Przepraszam, czy to ty jesteś znajomą Tomka Bartosika? – zapytał.
– Karolina Jabłońska – przedstawiłam się. Uścisnął mi rękę i powiedział, że nazywa się Rafał Witkowski.
– Przepraszam, że musiałaś na mnie tyle czekać. Korki straszne.
– Czekam na ciebie całe życie – odpowiedziałam spontanicznie. – Dwie godziny nie robią różnicy.
Roześmiał się, a ja trochę za późno przypomniałam sobie, że jestem na niego zła i mam być niemiła.
– To co, możemy jechać? – Wziął moją walizkę. – To mój debiut w roli organizatora przyjęcia niespodzianki, mam nadzieję, że mi pomożesz.
– Współorganizatora – podkreśliłam. A on znów się roześmiał. Mógłby pakować ten śmiech w puszki i sprzedawać, zbiłby na tym fortunę.
– Od razu zaznaczę, że mam problem. Gubię się. Nawigacja trochę pomaga, ale tylko trochę. Więc jeśli jutrzejszy ranek zastanie nas na Węgrzech, nie miej pretensji.
Chciałabym, żeby jutrzejszy ranek zastał nas na bezludnej wyspie, pomyślałam. Uznałam, że zachowam tę myśl dla siebie, na głos powiedziałam tylko, że może na mnie liczyć, bo ja trzymam się wyznaczonych szlaków. Tak na drodze, jak i w życiu.
Potem zapadła cisza. Żeby nie stała się ciężka i męcząca, zapytałam, od jak dawna zna Tomka.
– Od dziecka. Nasza kancelaria obsługuje prawnie firmę jego rodziców.
Wyobraziłam sobie przyjęcie firmowe, na którym rodzice Tomka rozmawiają z rodzicami Rafała, w czasie gdy ich dzieci siedzą na górze i grają na konsoli. Świat jak z Plotkary, a ja byłam „samotnym chłopcem”, który zupełnie nie pasował do takiego obrazka.
– Nasza kancelaria? – Chciałam go skłonić do mówienia.
– W zasadzie rodziców. Kończę prawo i całe życie myślałem, że moje miejsce jest w rodzinnym biznesie, ale teraz się waham. Najbardziej pociąga mnie prawo karne. Chciałbym spróbować sił w prokuraturze.
– Będziesz jak Hamilton Burger czy raczej jak Doug Selby?
Złapałam jego zaintrygowane spojrzenie, rzucone mi kątem oka.
– Nie mów, że czytałaś?
– To moje ulubione. Wciągnęłam się od podstawówki i ciągle do nich wracam. Teraz czytam po kolei i w oryginale, bo u nas wydawali je dość chaotycznie.
Zaczęliśmy rozmawiać o książkach. Nawet się nie spodziewałam, że trafię na takiego samego pasjonata kryminałów jak ja. Znał wszystko, od Chandlera i Christie po Rankina i Nesbø.
Nawet się nie zorientowałam, że już jesteśmy na miejscu. On też, bo choć Gracja Nawigacja oznajmiła miłym głosem: „Miejsce docelowe jest po prawej stronie”, jechał dalej.
– Może mnie pan gdzieś tu wysadzić? – zapytałam. – Stąd będę miała bliżej niż z Węgier – wyjaśniłam, a on przewrócił oczyma, westchnął: „A nie mówiłem”, i wrzucił wsteczny, by dojechać do podjazdu „chatki w górach” rodziców Tomka. Dlaczego ludzie nie nazywają rzeczy po imieniu? Przecież to była okazała willa. Architekt musiał się napocić, by połączyć nowoczesność z tradycją, dzięki czemu gmach wyglądał na zasiedziały i pasujący do otoczenia. Za to dekorator wnętrz to się tu nie napracował. Wnętrze miało w sobie tyle przytulności co hangar lotniczy. Nawet ulokowanemu w kącie kominkowi bliżej było do szarej nagiej jamy niż do domowego ogniska. Poczułam się bardzo obco i bardzo nie na miejscu. Z Panem Karmelkiem czy bez, ale pożałowałam, że tu jestem.
Widać było po mnie, o czym myślę, bo…
– Dziwnie tu jakoś, prawda? – Rafał bardziej stwierdził, niż zapytał. – Na szczęście mamy milion balonów i girlandy. Może uda nam się nadać temu miejscu ciut imprezowy charakter.
– Jeśli tylko Kinga oczekuje urodzin w opustoszałej hali fabrycznej.
Zachichotał.
– Pójdę po pudła, a ty nastaw kawę. Będziemy potrzebowali kofeiny.
Wyszedł, a ja ruszyłam do miejsca, który pewnie nazywają aneksem kuchennym. Kolejne niedomówienie. Aneks kojarzy się z czymś niewielkim, a ta przestrzeń była większa od mojego mieszkania. Musiała taka być. Ekspres miał wielkość szafy. Czułam, że trzeba skończyć specjalne półroczne szkolenie, zanim przygotuje się filiżankę espresso.
Rafał wrócił z pudłem, a ja wciąż stałam i gapiłam się na wyświetlacz.
– Problem z decyzją?
– Boję się, że coś nacisnę, a to urządzenie odleci w kosmos – wyznałam szczerze. – W domu mamy taki na kapsułki. Chociaż nie są eko. Mama się uparła.
– My w domu używamy takiego dwudziestoletniego na kawę sypaną i filtry. Dziadek to później wykorzystuje w swoim ogrodzie. Ma fioła na punkcie ekologicznej uprawy roślin. Lepiej nie pozwalać mu o tym mówić.
Co ty tam wiesz o fiołach i niepozwalaniu na mówienie? Posłuchałbyś mojej babci przez pięć minut i w podskokach pobiegłbyś do dziadka florofila. Ale ci tego nie powiem, nie będę plotkować o rodzinie. I tylko się uśmiechnęłam, patrząc przy tym na Rafała, przygotowującego nam kawę. W moim kubku pianka była ozdobiona serduszkiem, tak jak czasem się dostaje w kawiarni.
– O takie zdolności artystyczne cię nie posądzałam.
– To nie zdolności, to praca w barze. – Gdy dostrzegł moje zdziwione spojrzenie, dodał: – Dziadek uważa, że bez względu na status rodziny „młody człowiek” powinien na siebie zarabiać. To uczy młokosa szacunku do pieniądza i pokory. I jeszcze umacnia miłość do rodziców.
Jakbym swoją babcię słyszała. Widocznie to głos całego pokolenia.
Nie powiedziałam, że jego dziadek, podobnie jak moja babcia, uznałby mnie za pasożyta siedzącego na głowie rodziców. Nie pracowałam. To znaczy pracowałam, bardzo ciężko, ale w większości na bezpłatnych stażach. Mogłam starać się o płatne, ale chciałam, żeby mnie zapamiętali jako dziewczynę, dla której liczy się wiedza, nie kasa. Rodzice to rozumieli, babcia nie potrafiła. Ona w zasadzie nie potrafiła zrozumieć niczego, co wiązało się z normalnym życiem. Pojmowała tylko całą tę szopkę mistycznej egzystencji czy jak to tam nazywała.
Wcisnęłam nos do kubka, bo nie chciałam, żeby pomyślał, że posmutniałam. Za bardzo wcisnęłam. Rafał delikatnie wziął mnie pod brodę i starł pianę z czubka nosa.
– W porządku? – zapytał z czułością.
Skinęłam głową.
– Przeraża mnie myśl o tym, co nas czeka.
– Nie stresuj się, mamy czas.
Spojrzałam na zegarek. Trzy godziny to nie jest „mamy czas”.
– Przyjadą jutro po południu. Tomek ci nie powiedział?
No jakoś zapomniał. Byłam zła, bardzo zła. Mogłam być w domu i wykorzystywać czas na naukę i pisanie pracy. Tymczasem będę tu siedziała i dmuchała baloniki.
Rafał poznał, o czym myślę.
– Spójrz na to z innej strony. To ponad doba w moim uroczym towarzystwie.
– Wiem. I doceniam. – Mam nadzieję, że nie zauważyłeś, że wciąż się ślinię na twój widok. – Tylko… Nieważne. Bierzmy się do roboty.
Godzinę później hangar wypełniony był różowymi i błękitnymi balonikami. Szło szybko, bo mieliśmy specjalną pompkę. Nie wiedziałam, że istnieje taki gadżet. Cóż, organizowanie imprez było dla mnie terra incognita.
– Nie zwiotczeją do jutra?
Rafał wzruszył ramionami.
– Może niektóre. Będzie ich tyle, że nikt nie zauważy. W aucie mam drugie pudło.
– Błagam, nie idź po nie. – Udałam, że rzucam się na niego, by powstrzymać przed wyjściem. – Nie zniosę ani jednego balona więcej.
Przez chwilę się zastanawiał.
– Dobrze, że to powiedziałaś. Jestem w takim nastroju, że mam ochotę poszukać szpileczki i… – Wykonał sugestywny gest. – Chodź, powłóczymy się po mieście – zaproponował. – Zjemy coś przy okazji?
Entuzjastycznie przytaknęłam.
– To ja zmienię koszulkę. – I zupełnie się mnie nie krępując, ściągnął za duży podkoszulek, obnażając swój śliczny tors i sześciopak na brzuszku.
– W porządku? – zapytał, widząc, jak się na niego gapię. Oczy zamieniły mi się w serca, a nad głową pojawił się wianuszek rozświergotanych ptasząt.
Oczywiście, że nie. Nigdy w życiu nie widziałam równie apetycznego torsu, pomyślałam, a na głos, szeleszcząc jak kartka papieru, powiedziałam tylko:
– Jasne. Zastanawiam się, skąd ta opalenizna.
– Pomagam dziadkowi w ogrodzie – wyjaśnił.
Miałam rację wtedy w bibliotece. Piękna tężyzna fizyczna tego pana nie była efektem podnoszenia sztangi.
Uznałam, że ja też muszę coś zmienić. Generalnie chciałabym zmienić wszystko, łącznie z tymi trzema kilogramami, które mi przybyły na matczynym wikcie. Ale na to nie było już czasu. Musiał wystarczyć czarny top z koralikami. Na pewno ten czarny? W walizce dziesięć kilo ciuchów, a ja nie mam co na siebie włożyć! Na szczęście na samym dnie znalazłam bordową bluzeczkę na ramiączkach. Z falbanką tam, gdzie trzeba, żeby optycznie powiększyć biust. W pięć minut zrobiłam sobie ładny makijaż.
– Myślałem, że idziemy na piwo, a nie na przyjęcie do Belwederu – zażartował, kiedy wyszłam.
– W Belwederze nie spotkasz takiej fajnej dziewczyny – odpowiedziałam.
– To prawda. – I spojrzał na mnie tak, że się zarumieniłam.
Zeszliśmy na główny deptak. Wydawało się, że niskie kamieniczki wyrastają bezpośrednio z wyłożonego drobną kostką chodnika. Dlatego miałam wrażenie, że jest tłok, choć ludzi nie było wcale tak dużo. Co krok cukiernia albo restauracja, zapachy wypełniały ulicę. Minęliśmy wycieczkę małolatów, którzy dosłownie oblepili kram z pamiątkami. W końcu wybraliśmy pizzerię. Usiedliśmy w ogródku przy masywnym drewnianym stole i zamówiliśmy margaritę. Po sąsiedzku rozsiadła się rodzina z trójką dzieci. Najmłodsze było bardzo małe i cały czas się śliniło. Odwróciłam się. Patrzyłam na dom po drugiej stronie ulicy – miał śliczne drewniane ornamenty.
Chciałam zapłacić, przynajmniej za swoją część, ale Rafał zaprotestował.
– Zapłacę Revolutem Tomka. Coś nam się należy za pracę, którą tu odwalamy, nie sądzisz?
Miałam mieszane uczucia. Chciałam myśleć, że robię to dla Kingi. Bo przecież robiłam to dla niej. Tylko że jednocześnie czułam się wykorzystana przez jej chłopaka, który delikatnie mówiąc, nie potraktował mnie poważnie. Umówił się, nie poinformował o zmianie planów, zostawił samą ze wszystkim.
– Jeśli cię to gnębi, mogę zadzwonić i zapytać o zgodę.
– Chyba mi wystarczy, że twoim zdaniem to w porządku.
– Moim zdaniem to bardzo w porządku, a będzie jeszcze bardziej, jeśli dodamy do tego drinki. Nie sądzisz, że musimy czymś dobrym wypłukać smak gumy z ust?
– Przecież mieliśmy pompkę.
– To nie zmienia faktu, że czuję gumę. Nie pozwól, żebym musiał dłużej nalegać. – Złapał mnie za rękę i delikatnie pociągnął.
Po kwadransie poszukiwań znaleźliśmy fajne, niezobowiązujące miejsce z dobrą muzyką, coś w sam raz dla młodych ludzi, którzy chcą przyjemnie spędzić czas. Usiedliśmy w kącie sali. Patrzyłam na parkiet, żeby bezustannie nie gapić się na Rafała.
– Zatańczysz? – zapytał. Zaprzeczyłam ruchem głowy. Nie wychodzi mi to zbyt dobrze. Jakoś nigdy nie miałam poczucia rytmu. Nie przyjęli mnie przez to do kółka baletowego, do którego chodziły wszystkie moje kumpele, z Anką włącznie. Minęło trochę czasu, zanim to przebolałam.
– Daj spokój, chodź. – I pociągnął mnie na mały kawałek parkietu. Oprócz nas gibały się tam jeszcze dwie pary. Przy czym jedna właściwie kończyła już grę wstępną. Mimo początkowych oporów rozkręciłam się. Kiedy poczułam, że jestem zmęczona, wróciliśmy do stolika, a Rafał zamówił następną kolejkę.
Czas płynął tak, że zupełnie o nim zapomniałam. Jakbyśmy byli z Rafałem w bańce – istniał tylko ten bar, wypełniony muzyką, stolik, my i nasza rozmowa. Przypadkiem spojrzałam na zegarek i nie mogłam uwierzyć, że zrobiło się tak późno. Środek nocy.
– Powinniśmy wracać – powiedziałam wbrew sobie. Chciałam tu zostać, może nawet na zawsze.
– No to chodźmy.
Kiedy wyszliśmy, Rafał od razu ruszył w złą stronę. To mnie strasznie rozbawiło, jego też. Ze słowami: „Może lepiej ty prowadź” podał mi rękę. Nie wiem, jak to się stało, że prawie natychmiast znalazłam się pod jego ramieniem.
Letni wieczór powoli otulał miasto aksamitną szarością. Ciepłym, pomarańczowym światłem zajaśniały szklane kule na latarniach. Było już zbyt późno na zwiedzanie, ale uznałam, że możemy się jeszcze trochę powłóczyć deptakiem. To było klimatyczne górskie miasteczko z krętymi uliczkami, przy których stały kamieniczki tak fikuśne, że mogłyby stać się dekoracją do filmowej baśni albo przyprószone śniegiem do filmu świątecznego. Teraz, kiedy hałaśliwi turyści zniknęli z ulic, zrobiło się cicho i spokojnie. Miałam wrażenie, że słyszę szum górskiego strumienia. Gwiazdy zamigotały, ja szłam ramię w ramię z Rafałem i było tak… tak romantycznie.
To nie jest tylko scenografia, pomyślałam, tu bajka dzieje się naprawdę. I moje serce zatrzepotało gwałtownie.
– Naprawdę jest tak, że się gubisz, czy tylko chcesz zrobić wrażenie na dziewczynie? – zapytałam.
– Zero orientacji w terenie. Bez GPS-a jestem bezbronny. – Bezradnie rozłożył ręce.
Słodziak, pomyślałam.
– No to jesteś na mojej łasce. Mogę cię teraz wyprowadzić do lasu i … – Zawiesiłam głos. To jeszcze nic nie znaczyło. To mógł być zwykły żart.
– Nie miałbym nic przeciwko temu. – Czy jego głos był zmysłowy? Dałabym głowę, że tak.
– Przeciwko czemu? – zapytałam zalotnie.
– Przeciwko miłemu sam na sam z tobą w lesie. – I przytulił mnie tak mocno, że nie zostało miejsca na żadne wątpliwości. Byłam podrywana i podrywałam. Noc otuliła nas swoją granatową magią, która sprawiła, że słowa, które sobie szeptaliśmy, brzmiały wyjątkowo słodko.
Dochodziła druga w nocy, kiedy dotarliśmy pod dom. Pogrążony w ciemności wyglądał jeszcze bardziej obco i nieprzyjaźnie niż przedtem. Podzieliłam się z Rafałem moim spostrzeżeniem.
– Może jak rozpalimy w kominku, zrobi się przytulniej? – zasugerował.
Nie bardzo podobał mi się ten pomysł. Nie chciałam się nadmiernie szarogęsić w czyimś domu. Jednak Rafał nie miał skrupułów i pół godziny później w kominku wesoło trzaskał ogień. Rozłożyłam na podłodze koc i kilka poduch ściągniętych z kanapy. Leżeliśmy blisko siebie, ale nie za blisko, tak przyzwoicie. Czułam aromatyczny zapach jego skóry. Starałam się nie myśleć o tym, jaki z Rafała przystojniak. Rozmawialiśmy o jakichś bzdurach, żeby zagłuszyć to, co oboje przeczuwaliśmy. Cichutko zbliżało się do nas coś niesamowitego. Coś magicznego, co sprawia, że rodzi się niezwykle silne uczucie, takie, co zdarza się raz na milion lat. Wiedzieliśmy, że potrzebuje ono czasu, żeby się oswoić – bardzo łatwo je spłoszyć. Dlatego, żeby je zwabić, zaczęłam delikatnie gładzić dłoń Rafała. On się przysunął. Musnął ustami mój policzek, ja musnęłam jego wargi, które, choć to zupełnie niewiarygodne, smakowały jak słony karmel.
– Karolina, wstawaj. Zaspaliśmy.
Czy można zaspać w wakacje? I to jeszcze w sobotę?
– Wstawię kawę i pojadę po tort, a ty przypilnujesz ludzi z cateringu.
Catering? Przecież lodówka trzeszczy w szwach. Myślałam, że organizujemy tu kameralne studenckie przyjęcie niespodziankę, a nie wesele Sereny van der Woodsen. Głupio myślałam. Milion kolorowych balonów powinien sprawić, że wcześniej odkryję, że tu chodzi o wesele.
– Nie zapomnij o kwiatach – rzuciłam żartem.
– Dzięki, byłbym zapomniał.
Czyli będą też kwiaty?
Rafał cmoknął mnie w policzek i wybiegł, jakby się paliło. Byłam zła, bo nie takiego poranka oczekiwałam. Chciałam obudzić się pierwsza i patrzeć na cień, który rzęsy rzucały mu na policzki. Chciałam pić z nim kawę na tarasie i rozmawiać. Chciałam… No po prostu chciałam robić te wszystkie rzeczy, które robią ludzie, by się przekonać, czy to tylko chwilowa fascynacja, czy coś poważniejszego.
Tymczasem patrzyłam, jak ludzie z firmy cateringowej ustawiają półmiski na stołach przykrytych śnieżnobiałymi obrusami. Gdybym była Kingą, nigdy bym nie uwierzyła, że Tomek i ja sami to przygotowaliśmy.
Rafała nie było pół godziny, a miałam wrażenie, że wybył na co najmniej trzy. Nie mieliśmy czasu rozmawiać, bo wciąż było coś do zrobienia.
Rozwiesiłam ostatnie balony, ustawiłam kwiaty i ułożyłam obok tortu specjalny nóż i łopatkę, gdy na podjazd wjechał niebieski kabriolet. Pot spływał mi po plecach i nie pachniałam zbyt dobrze.
Pierwszy z samochodu wyskoczył Tomek. Pomógł wysiąść Kindze, jakby sama nie potrafiła tego zrobić. Potem wysiadł Piotrek. Ostatnia wygramoliła się Anka. Żadne z tych dwojga nie mogło przyjechać wcześniej i przyłączyć się do przygotowań?
Z „małej chatki” wyszedł też Rafał i stanął obok nas. Anka rzuciła mi pytające spojrzenie. Dałam znak, że później wszystko wyjaśnię.
Tomek poprosił posiadaczy chromosomu Y, żeby mu pomogli nosić torby.
– Wiesz, dokąd zaraz idziemy? – zapytała Kinga. Nie miałam szansy odpowiedzieć. – Do SPA!
– Muszę się przebrać.
– Niczego nie musisz. – Reakcja Tomka była histeryczna. – Świetnie wyglądasz. Jedźcie już. – I przewrócił gałami, co chyba miało znaczyć, że jestem głupia, przecież Kinga nie może wejść do domu.
Gdy tylko wsiadłam do samochodu (tak, zostało mi to niefajne miejsce z tyłu), Anka od razu zaczęła wypytywać o zaistniałą sytuację.
– No to wyjaśniaj, jak to się stało, że stałaś z tym chłopakiem na podjeździe?
Powinnaś zapytać, jak to się stało, że leżałam z nim na poduchach przed kominkiem, pomyślałam nie bez satysfakcji. Niestety na głos nie mogłam tego powiedzieć. Niewiele mogłam powiedzieć, bo przecież była z nami Kinga, która miała się nie spodziewać. Moja głęboka niechęć do kłamstwa była dowodem na to, że nie wszystkie nauki babci poszły w las. Pomyślałam o nocy w ramionach Rafała… Wydaje mi się, że z dwojga złego wolałaby już, żebym kłamała.
– Podwiózł mnie. – To była czysta prawda.
– Dlaczego cię podwoził?
– Tomka zapytaj.
Spojrzenie Anki odbiło się w lusterku i sprawiło, że przebiegł mnie zimny dreszcz. Na siebie powinna je skierować, bo to takie bazyliszkowe spojrzenie było.
– Co on ma do tego?
– Aniu, oni są kumplami. Prawda? – zwróciłam się do Kingi. A ta skinęła głową. – Znają się od dziecka. Rafał tak powiedział.
– A co jeszcze powiedział?
Że podobają mu się moje oczy i… nic, co chciałabym ci powtórzyć.
– Opowiadał o dziadku ogrodniku. I coś nudnego o prawie, nie słuchałam.
Anka prychnęła.
– Znam cię. Nie wmówisz mi, że siedziałaś z takim ciachem w samochodzie i nie spijałaś każdego słowa z jego całuśnych warg. A tak w ogóle to dlaczego właśnie ciebie podwoził?
– Bo jako jedyna jechałam z domu, a on… Nie mam pojęcia dlaczego.
– Jego dziadek mieszka w naszym miasteczku – wtrąciła się Kinga. – Rafał akurat był u niego z wizytą. Tomek pomyślał, że Karoli będzie milej, niż tłuc się autobusem czy pociągiem.
Wymownie spojrzałam na Ankę.
– Widzisz? A ty podejrzewasz, że podstępnie podrywam go za twoimi plecami – powiedziałam. To nie była do końca prawda. Podrywałam, ale tylko dlatego, że on zaczął. I nie robiłam tego podstępnie. Wiem, że sobie obiecałyśmy, ale raz: dawno temu, dwa: sytuacja uległa zmianie. Bardzo uległa.
– Jeśli mówicie o Rafale, on nie jest do poderwania.
Spojrzenia moje i Anki synchronicznie zwróciły się w stronę Kingi. Nasze źrenice, zupełnie jak w kreskówce, zmieniły się w znaki zapytania.
– Baran jeden! Bęcwał!
Potrzebowałam pięciu sekund, by zdać sobie sprawę, że inwektywy nie miały nic wspólnego z Rafałem.
– Chamsko ci zajechał! – Anka była poruszona.
Energicznie kiwałam głową, by potwierdzić, że akcja tamtego kierowcy była wypadkogenna, nieostrożna, pozbawiona szacunku do innych użytkowników drogi. Wspólnie zgodziłyśmy się, że takie coś to tylko facet, kobieta nigdy nie wymusiłaby w ten sposób.
Wciąż nabuzowane negatywnymi emocjami wysiadałyśmy z auta przed eleganckim budynkiem Źródła Odnowy Biologicznej.
– Ależ pani jest spięta – powiedziała masażystka pół godziny później.
Lista powodów do spięcia była długa. Zaczynała się od tego, że straszliwie niezręcznie czułam się, leżąc nago na stole do masażu i lekko śmierdząc, bo Tomek nie dał mi szansy na umycie się i zmianę ciuchów, a kończyła na tym, że do czegoś tam kiedyś się zobowiązałam, a teraz dotrzymanie słowa szło mi fatalnie. I jeszcze zżerała mnie ciekawość, dlaczego Rafał jest nie do poderwania, ale nie chciałam kontynuować dyskusji o nim przy Ance, a na rozmowę w cztery oczy z Kingą w obecnych warunkach nie było co liczyć.
– Tak szczerze wam powiem, że cieszę się na ten wieczór – wyznała Kinga, gdy leżałyśmy z błotem na twarzach. – Nasza paczka razem. Spokojnie sobie posiedzimy na tarasie przy piwku, pogadamy, pośmiejemy się. Ciągle nie mamy czasu dla siebie na takie spokojne popołudnie. Fajnie, że Tomek zaproponował ten wyjazd. – Zachichotała. – Wiem, że szykuje grilla. – Spojrzała na mnie. – Mów szczerze. Dlatego przyjechaliście wcześniej, bo trzeba było kupić kiełbasę i karkówkę tak, żebym niczego nie zauważyła?
Rozłożenie rąk w geście bezradności miało znaczyć „Przejrzałaś nas”.
– Wiedziałam! – wykrzyknęła Kinga z satysfakcją.
To się zdziwisz, pomyślałam. Kiełbasa i karkówka? Kochana, czas, żebyś zaczęła się przyzwyczajać do świata, z którego pochodzi twój facet. Wiem, że poznałaś go przypadkiem w supermarkecie, ale prawdopodobnie był tam z pierwszą w życiu wizytą. Randka w Paryżu powinna dać ci do myślenia – tacy jak on nie urządzają grilla, tylko fajfy. Nie będzie karkówki, będą krewetki.
Gdy w końcu wróciłyśmy, sama też się zdziwiłam.
Zaparkowałyśmy na podjeździe. Weszłyśmy do domu i Kinga aż westchnęła na widok kwiatów i balonów. Chciała coś powiedzieć, gdy nagle ze trzydzieści osób wyskoczyło na środek hangaru, krzycząc: „Niespodzianka!”. Powinnam była się domyślić. Pełna lodówka i jeszcze catering – tego było zdecydowanie za dużo dla nas sześciorga.
Jak na komendę wszyscy rzucili się do oniemiałej Kingi, przytulali, życząc jej najlepszości i w ogóle. Anka zaintonowała Sto lat i goście chórem odśpiewali piosenkę urodzinową. Fałszowali przy tym strasznie, ale to taki utwór, którego nie da się dobrze zaśpiewać, jeśli wcześniej nie ukończyło się szkoły muzycznej pierwszego stopnia. Sama fałszowałam z entuzjazmem, nie wstydząc się tego, w końcu brak słuchu to wina genów i nic z tym nie można zrobić.
Wielki bukiet podbiegł do Kingi. Trzeba było chwili, by zorientować się, że za gąszczem chabazi ukryty jest Tomek. Coś czule wyszeptał, Tomek, nie bukiet, a ona otarła łzy wzruszenia. W końcu zaczęli się całować, co należało uznać za zakończenie części oficjalnej.
I bardzo dobrze. Musiałam się przebrać. I wziąć prysznic. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że za uszami mam maziaje z błota, które według kosmetyczki były bardzo naturalną, mineralno-organiczną mieszanką, a według mnie zalatywały krowim łajnem.
Gdy wróciłam, impreza trwała w najlepsze, co w praktyce oznaczało, że większość przybyłych – bliżsi i dalsi znajomi ze szkoły, studiów i pracy – miała już na koncie dwa do trzech drinków. Stoły pustoszały w zatrważającym tempie, dlatego obrałam ten kierunek.
Atakowałam tartinki z serkiem fromage, gdy podszedł do mnie Piotrek.
– Wszystko w porządku?
– Dlaczego pytasz?
Przewrócił oczyma i westchnął teatralnie.
– Zachowujesz się jak nie ty.
– Że niby normalna ja nie rzuca się na supersmaczne darmowe jedzenie? A pamiętasz, jak w czerwcu byliśmy niby przypadkiem w centrum handlowym i tam ustawili te kramiki z serkiem i kiełbasą?
W jego spojrzeniu wyczytałam: „Wiesz, o czym mówię” i „Nie odwracaj kota ogonem” oraz „No przecież cię znam”. To była prawda. Znał mnie. Wcale nie najdłużej, ale najlepiej. Jakby miał dar zaglądania bezpośrednio do mojej głowy.
– Jestem tak jakby wkurwiona. Źle. Jestem wkurwiona, tylko nie do końca wiem, jak bardzo. Wydaje mi się, że skala skończyła się godzinę temu.
– Czy Tomek ma z tym coś wspólnego?
Uniosłam brwi.
– Wszystkich wkurwia.
Fakt. Wszystkich poza Kingą.
– Widzisz te balony? Sama je nadmuchałam. Nie, nie ustami, bo chyba bym umarła, taką specjalną pompką, ale i tak to mozolna robota. Dlaczego je dmuchałam? Bo Tomek poprosił mnie o pomoc w przygotowaniach. Co w praktyce wygląda tak, że jestem tu od wczoraj, dmucham balony, wpuszczam gościa z cateringu, który się rzuca, że coś tam nieprzygotowane tak, jak było mówione, ustawiam kwiaty, nie mam czasu na śniadanie, potem w spoconych ciuchach jadę do SPA, gdzie muszę wychodzić ze swojej strefy komfortu, a nikt mnie nie spytał, czy mam na to ochotę, a na koniec Anka jest na mnie zła, bo gdy przyjechała, stałam na podjeździe z pewnym przystojnym przedstawicielem płci przeciwnej. Widziałyśmy go raz dawno temu w bibliotece i wywarł na nas wrażenie, ale umówiłyśmy się, że odpuszczamy.
– Ale ty nie odpuściłaś.
– Oczywiście, że odpuściłam. Wtedy. I nie widziałam go aż do wczoraj, gdy mnie tu podwiózł na prośbę Tomka. Bo to kumple. A Tomek nie miał czasu. Twoim zdaniem miałam mu powiedzieć: „Hej, nie będę z tobą rozmawiać, bo tak się umówiłam z przyjaciółką”? Po prostu trzymałam go na dystans.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki