Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Michalina nie prowadzi bogatego życia towarzyskiego – od kontaktu z ludźmi woli obcowanie z naturą. Pracuje w Instytucie Botaniki, powoli pnąc się po szczeblach naukowej kariery. Nieśpieszne tempo wynika z faktu, że jest mało przebojowa i nie potrafi zawalczyć o swoje. No i jest kobietą, której w męskim świecie badawczym ciężko się przebić. Oparcia nie znajduje też w domu – władcza matka i jej równie władcza siostra mają wszystko to, czego Michalinie brak: urodę, przebojowość, zdecydowanie. I często jej przypominają o tym, co tak bardzo je różni. Jasnym promykiem słońca na pochmurnym niebie życia Michaliny staje się nowy pracownik Instytutu – Filip. Choć wyprzedza ją w drodze po awans, to wydaje się, że ich związek jest w stanie zrekompensować jej tę przykrość. Oraz wiele innych życiowych braków. Do czasu. Najpierw ginie przełożony Michaliny, profesor Potoczkiewicz, a potem akcja nabiera tempa.
Kto jest przestępcą, a kto ofiarą? Komu można zaufać, a kogo się bać? Świat spokojnych z pozoru botaników to nie subtelne storczyki a żarłoczne rosiczki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
Ciało wykonało gwałtowny ruch i w pierwszej chwili myślałam, że zbyt pochopnie uznałam je za martwe. Gdzieś tam w środku mogła się tlić iskierka życia. Prawie jednocześnie z tą myślą i nadzieją przez nią wywołaną, przyszła refleksja, że to tylko te impulsy nerwowe, które nie dotarły do mózgu przed jego zgaśnięciem i teraz snują się po ciele, wywołując drgania.
Kiedy ja pogrążałam się w biochemicznej analizie śmierci, jeden z tych impulsów rzucił ciałem gwałtowniej niż inne, rozpoczynając tym samym lawinę niefortunnych zdarzeń. Ciało minimalnie zmieniło swoje położenie na nasypie, a to wystarczyło, by zadziałała grawitacja: nagle zaczęło się staczać, zrazu z wolna, później coraz szybciej, a ja stałam oniemiała. W sytuacjach stresowych zachowywałam się jak kawia – zamierałam w bezruchu. Potrzebowałam kilku sekund, by przełamać oszołomienie i podjąć działanie. Rzuciłam się więc za ciałem w dół po skarpie. Przykucnięta, przytrzymując się krzewinek, żeby uniknąć poślizgu, najszybciej jak to możliwe, zsuwałam się i w ostatniej chwili chwyciłam je za nogę. Odetchnęłam. Niestety, zbyt wcześnie. Fizyka była przeciwko mnie – waga, prędkość, przyciąganie ziemskie. Walczyłam, lecz bez szans. Chlupnęło i ciało zaczęło się pogrążać w błotnistej otchłani. Musiałam puścić, jeśli nie chciałam, by pociągnęło mnie za sobą.
W dłoni został mi but.
O czym myślisz, gdy stoisz nad bagnem, a twoje palce ściskają but należący do kogoś, kto był jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą osobą w twoim życiu? Wstyd się przyznać, o czym w tej chwili pomyślałam…
Budząc się wczesnym rankiem, nigdy nie wiemy, czy dzień, który się właśnie zaczyna, będzie dniem wyjątkowym, czy też jednym z szeregu zwykłych dni, których nie pamiętamy już w następny wtorek.
A jednak Los, który wiedział, bo przecież on wie wszystko, zadbał, żeby już od rana wszystko było idealnie.
Obudziło mnie słońce. Promienie znalazły szparę między kotarami, prześliznęły się przez nią i połaskotały mnie w twarz. Zapowiadał się bardzo pogodny dzień, a nie ma nic wspanialszego niż jasny, ciepły dzień pod koniec września, zwłaszcza że ostatnio aura była listopadowa.
Śniadanie zjadłam w samotności, bo moja matka i ciotka Klara jeszcze spały. Zwykle śpią długo, bo podobno na cerę nie ma nic lepszego od wielogodzinnego snu, niemniej czasem zdarza im się wstawać wcześniej. Zamieniają wtedy mój pierwszy posiłek w koszmar. Każde ich spojrzenie mówi: „Jeśli będziesz tyle jadła, będziesz gruba”. Nawet już nie próbuję tłumaczyć, że moje BMI jest w normie, choć od niepamiętnych czasów jadam obfite śniadania.
Samotność przy stole miała jeszcze ten plus, że obok talerza mogłam położyć telefon, na co matka nie pozwalała, i ułożyć kilka pasjansów. Uwielbiam pasjansy i traktuję je jak poranny trening mózgu.
Trening mózgu? Moje Krytyczne Ja uśmiechnęło się z przekąsem. No, może odrobinkę, ociupineczkę byłam od tej gry uzależniona, ale w końcu każdy ma prawo do jakiejś drobnej słabości.
Część drogi do pracy przejechałam tramwajem, a gdy zaczęło się w nim robić tłoczno, wysiadłam i szłam pieszo. Na jednym ze skwerów zauważyłam zielonego dzięcioła. Ucieszyło mnie to, bo od dawna żadnego nie spotkałam. Lubię, spacerując przez miasto, obserwować ptaki. Czasem nawet się zastanawiam, czy nie powinnam zrobić specjalizacji z ornitologii. To niby dość odległe od botaniki, którą się zajmuję, ale przecież człowiek powinien mieć w życiu różnorodne pasje.
Słońce z mozołem wdrapywało się na niebo i było coraz jaśniejsze i coraz cieplejsze, ale od ścieżek ogrodu, który otaczał Instytut Botaniki, ciągnęło wilgotnym chłodem. Tu i ówdzie wciąż były kałuże. To zadziwiające, ale w słoneczny dzień wyglądają one o wiele przyjaźniej niż w zimny czy deszczowy.
Wspaniały ranek, pomyślałam, siadając przy swoim biurku. Zwykle stawiałam się w pracy pierwsza. I to nie tylko dlatego, że byłam pracowita i ambitna. Nic nie sprawiało mi większej przyjemności niż świadomość, że gdy profesor będzie szedł do swojego gabinetu, zobaczy mnie przy pracy. Zwykle się wtedy delikatnie uśmiechał. Nie wiem, czy był to uśmiech świadomy, czy nie i czy byłam jego adresatką, ale stanowił dla mnie najwspanialszą gratyfikację. Bo, nie ma co ukrywać, profesor Stanisław Potoczkiewicz stanowił dla mnie największy autorytet w sprawach przyrodniczych. Nie tylko dla mnie zresztą był wzorem. Znany w kraju i za granicą. Prowadził ważne badania dotyczące epifitów. Wygłaszał odczyty, publikował, występował w telewizji, a honoris causami mógł sobie gabinet wytapetować.
Po profesorze zwykle zjawiał się doktor Piotr Deker, specjalista od porostów, niski, grubawy, przedwcześnie wyłysiały facet, którego jedyną zaletą była małomówność. Wiedziałam jednak, że dziś go nie zobaczę, wziął kilka dni wolnego.
Ostatnia na naszym piętrze zjawiała się Julka, czyli doktor Julia Dembowicz. Każdego ranka wyglądała tak, jakby stoczyła ze snem walkę fizyczną – włosy miała potargane, oczy podpuchnięte, na policzkach ślady zadrapań. Wiecznie spóźniona, przyprowadzała ze sobą chaos, który od razu przysiadał na jej biurku.
Piotr i Julka byli kumplami od wychodzenia na papierosa. Tylko to ich łączyło, byli bowiem tak różni, jak dzień i noc. On brzydki, ona zjawiskowo piękna, loki w kolorze nadmorskiego piasku, oczy niebieskie jak bałtycka toń, smukła i gibka jak trzcina. On poukładany, ona bałaganiara. On małomówny, ona gaduła.
Przez to wspólne papierosowanie stanowili osobną frakcję, nie wrogą, po prostu inną. Swego czasu bałam się, że mogą stanowić zagrożenie, w porę jednak sobie uświadomiłam, że żadne z nich, w przeciwieństwie do mnie, nie jest jednocześnie ambitne i inteligentne. Moje Dobrze Wychowane Ja zarzuciło mi od razu, że przechwalanie się nie należy do dobrego tonu, ale szybko mu wyjaśniłam, że to nie przechwałki, tylko szczerość, w której nie ma nic zdrożnego. To nawet zaleta, co trzeba podkreślić, zważywszy na to, ile mam wad. I prawie za wszystkie winę ponosi moja matka, bo te, których we mnie nie wyrobiła, odziedziczyłam po niej.
Tego ranka naturalny porządek rzeczy został zakłócony, bo przed Julką zjawił się Stan Potoczkiewicz, zwany czasem Stankiem albo Juniorkiem. Jedyne dziecko i największe rozczarowanie profesora jednocześnie. Ze wszystkich dróg naukowej kariery wybrać gramatykę historyczną? Jak można własnemu ojcu zrobić coś takiego?
Nic dziwnego, że się wiecznie kłócili. Teraz też. Ledwo Stanek przyszedł, a zaraz z gabinetu profesora zaczęły dobiegać krzyki. „Jak możesz?” i „Nie zrobisz tego!” przedzierało się przez drzwi. Biedny profesor, będzie miał cały dzień zepsuty. Szczerze mu współczułam i dlatego nie chciałam stawiać go w kłopotliwej sytuacji, gdy wyjdzie z gabinetu i zda sobie sprawę, że byłam świadkiem zajścia. Założyłam więc słuchawki na uszy, odpaliłam muzykę i pochyliłam się nad badaniami. Jedna chwila i świat odpłynął. Byłam tylko ja i nauka.
Kiedy w końcu podniosłam głowę, zdałam sobie sprawę, że minęło mnóstwo czasu.
Za oknem wrześniowe przedpołudnie, ciepłe i złociście słoneczne. Liście drzew wciąż były zielone, ale już z wolna zaczynały rdzewieć. Z miejsca, w którym stało moje biurko, widziałam szpaler platanów; kora z ich pni schodziła jak strupy ze świeżo zagojonych ran. Dalej nadgryzione przez szrotówka korony kasztanowców. Lubiłam ten widok, nawet szrotówka lubiłam, w końcu to nie jego wina, że pociągają go kasztanowce, a nie ma u nas naturalnych wrogów. Ten cudowny widok zawdzięczałam wielkiej szklanej ścianie. Kilkanaście lat temu, w czasach, gdy ja zastanawiałam się nad wyborem liceum, władze uniwersytetu doszły do wniosku, że budynek, w którym mieścił się Instytut Botaniki, to nie jest miejsce, które chciałoby się pokazywać zagranicznym gościom. Obcięto budżet tu i tam, zdobyto dotacje i wybudowano supernowoczesną konstrukcję ze stali i szkła. Piękną, nowoczesną i funkcjonalną. Uwielbiałam ją. Podobnie jak ciszę, która panowała tu od czerwca. To dlatego, że studenci wciąż jeszcze cieszyli się wakacjami. Ci nieliczni, którzy nie zaliczyli przedmiotów w czerwcu, przemykali po korytarzach szybko i z pochylonymi głowami, zawstydzeni tym, że gdy trzeba się było uczyć, woleli balować na prymitywnych imprezach w akademikach. „Dlaczego byłem tak głupi?”, można było wyczytać w ich spojrzeniach.
Z rozmyślań o ciasnych horyzontach myślowych żaków wyrwała mnie Julka. Podniosła wzrok znad mikroskopu, przetarła zmęczone oczy, przeciągnęła się tak, że stawy jej zatrzeszczały, i oświadczyła, że musi zapalić.
– Chodź ze mną.
Udałam, że nie słyszę.
– Pójdziesz ze mną – rozkazała.
No i masz! Zostałam postawiona w bardzo niekomfortowej sytuacji. Nie znoszę palenia i robię wszystko, by nie stać się jego ofiarą, bo bierne czy aktywne – zawsze szkodliwe. Pech, że akurat Piotra nie ma w pracy. A Julka nie lubi palić w samotności. Nie uda mi się wykręcić. Ton jej głosu świadczył o tym, że nie zaakceptuje sprzeciwu kogoś, kto jest niżej w hierarchii stadnej.
Trudno, powiedziałam sobie. Stanę tak, żeby dym na mnie nie leciał, a kiedy wrócimy, przepłuczę śluzówki roztworem wody morskiej. Przecież nie chcę umrzeć przed osiemdziesiątką, bo mam wiele rzeczy do zrobienia w życiu. Ważnych rzeczy. Muszę poszerzyć wiedzę na temat rosiczek i zdobyć kilka nagród naukowych, w tym tę najważniejszą.
Wyszłyśmy przed Instytut i Julka wyciągnęła z paczki papierosa. Rzuciła mi pytające spojrzenie, a kiedy potrząsnęłam głową, wzruszyła ramionami, robiąc minę „nie to nie”. Zaciągnęła się z taką lubością, jakby na oczy nie widziała raportów dotyczących chorób wywołanych paleniem
– Lubię wrzesień – stwierdziła.
– Ja też.
– Nienawidzę studenciaków.
– Ja też.
Ucieszyła ją ta zgodność.
– Przypominają mi owce. Wybałuszają te durne gały i pogrążeni w całkowitej bezmyślności prą przed siebie. Im się czasem wydaje, że się wyróżniają, bo se łby pokolorują albo przerobią uszy na sitka, ale jak patrzysz na masę, to wszyscy wyglądają tak samo. Już mi się nawet nie chce zapamiętywać imion. Nazywam ich zgodnie z płcią. – Zamyśliła się. – Nie sądzisz, że to seksistowskie? W tym roku będę do nich mówić „człowieku”.
Szerokim uśmiechem wyraziłam entuzjazm dla tego pomysłu.
Julka zaciągnęła się po raz ostatni i czubkiem czerwonego trampka zmiażdżyła niedopałek.
– No, Michalino, wracamy do roboty.
Ruszyłyśmy ku wejściu do Instytutu. I wtedy właśnie w drzwiach stanął chłopak, który wyglądał jak uciekinier z amerykańskiego filmu akcji. Blond grzywka spadała mu falą na wysokie opalone czoło. Oczy miał niebieskie jak niebo nad Prowansją, nos prosty, usta… Usta warte były miliona dolarów. Uśmiechnął się do nas i jego białe zęby błysnęły oślepiająco. Zbiegł po schodach tak, jakby dawał show na Broadwayu.
Jego „dzień dobry” zdecydowanie było skierowane do Julki.
– Kto to był? – zapytałam, gdy drzwi zamknęły się za nami i nie mogłyśmy być już usłyszane.
– Nie wiesz? W jakim ty świecie żyjesz, Michalino?
Retoryczne pytanie w odpowiedzi na moje pytanie. I jak wybrnąć z takiej oratorskiej szarady?
– Pod okiem profesora będzie prowadził badania na temat storczyków. Taka jest wersja oficjalna. – Widocznie Julka nie była uczennicą Cycerona.
– A jest nieoficjalna? – Moje Ciekawe Wszystkiego Ja nie mogło się powstrzymać przed zadaniem tego pytania.
Wywróciła oczami, co miało wyrażać, jak bardzo boleje nad moją naiwnością.
– Nie ma, ale wystarczy pomyśleć, by wydedukować co i jak. Szefem naszego zakładu jest profesor, który jest najlepszym w kraju specjalistą od storczyków. A w zakładzie same baby. I żadna z nas nie zajmuje się storczykami. Rozumiesz teraz? Właśnie minęłyśmy następcę tronu.
Udałam, że mnie te słowa nie obeszły. Tak nawet powinno być, w końcu to mógł być żart, a facet to nie przyszły autor odkrywczych obserwacji epifitów, tylko człowiek od marketingu bezpośredniego, czy jak tam teraz nazywa się komiwojażerka. Julka lubi ci dokuczać, a zna twoje słabe punkty, tłumaczyło Moje Nieulegające Emocjom Ja. To przez zazdrość. Mimo że jest starsza, jako naukowiec ja osiągnęłam znacznie więcej. Jestem inteligentniejsza i profesor bardziej mnie lubi. Julka jest ode mnie tylko ładniejsza. Czy to miało jakieś znaczenie? Spójrzmy na Rosalind Franklin. Żadnego.
Wróciłyśmy do swoich stanowisk, ja do przerwanej pracy, Julka do oglądania zabawnych zdjęć z kotkami.
Dwie godziny później, gdy stało się jasne, że w całym internecie nie ma żadnego zdjęcia kota, którego by już nie widziała, zaczęła się zbierać do domu. Przechodząc obok mojego biurka, zatrzymała się, jakby sobie o czymś przypomniała.
– Na twoim miejscu bym się z nim przespała.
Zupełnie nie zrozumiałam, o co jej chodzi.
– Z kim?
– No z tym nowym pieszczoszkiem profesora.
– Co ty mówisz? – Nie wiedziałam, czy się rozzłościć, czy zbyć ją śmiechem. Szczerze, byłam bliższa tego pierwszego. Zwłaszcza sformułowanie „pieszczoszek profesora” w kontekście kogoś innego niż ja bardzo mnie zabolało.
A Julka, jakby nieświadoma burzy emocjonalnej, którą we mnie wywołała, ciągnęła:
– Bądźmy szczere, Michalino. Bez względu na to, jak pracowita, zdolna i ambitna jesteś, pociąg twojej kariery naukowej właśnie zjechał na bocznicę. Jedyną szansą powrotu na tory jest podczepienie się do lokomotywy, którą jest ten nowy. Co prawda zawsze z tyłu, ale przynajmniej kariera nie będzie stała w miejscu.
I ruszyła ku drzwiom. W progu się odwróciła i ze śmiechem rzuciła jeszcze na pożegnanie.
– A jakby ci się udało za niego wyjść, to już w ogóle miód. Bo jak się nie może zostać profesorem, to bycie profesorową stanowi niezłą nagrodę pocieszenia.
Poczekałam, aż odgłos jej kroków ucichnie, i pozwoliłam, by łzy wściekłości i żalu popłynęły mi z oczu. Chciałam je zatrzymać, ale nie potrafiłam. Złapałam szalkę Petriego, która leżała na biurku, i cisnęłam nią w ścianę. Szkło się posypało, a ja czułam, jakby to we mnie coś pękło.
Nie pierwszy to raz wściekałam się z powodu tego, co mi powiedziała. Dlatego wciąż miałam do niej ambiwalentne uczucia.
Julka była ładna w ten szczególny sposób, który wzbudza w innych kobietach nie zazdrość, a sympatię. Wysoka i chłopięco szczupła, miała twarz okrągłą, lekko piegowatą, okoloną piaskową czupryną. Szare oczy patrzyły na świat z rentgenowską przenikliwością. Julka była niesamowicie inteligentna i, jak to z takimi osobami bywa, czasem bywała miła, a czasem okrutnie złośliwa. Poznałyśmy się, gdy ja byłam na pierwszym roku, a ona zaczynała studia doktoranckie. Zawaliłam kolokwium z systematyki i miałam je zaliczyć właśnie u przyszłej doktor Dembowicz. Pamiętam, że pierwszym pytaniem, które mi zadała, było nie „Jakie gatunki należą do rodziny Veronica?” tylko „Jaki ty masz problem z ojcem?”. Maksymalnie zawstydzona wyjaśniłam, że nie mam żadnego problemu, ponieważ mój ojciec zmarł przed siedemnastu laty. Jej twarz się rozjaśniła, jakby nagle odkryła nowy gatunek storczyka, i z uśmiechem powiedziała: „To tłumaczy twój bałwochwalczy stosunek do profesora”, wpisała mi piątkę i pozwoliła odejść. Zebrałam swoje rzeczy i wyszłam bez słowa. Strach, skrępowanie nie pozwoliły mi na skomentowanie sytuacji. Pamiętam, że zrobiło mi się bardzo przykro. Nie chciałam już nigdy usłyszeć niczego podobnego i dlatego uznałam, że najlepszym rozwiązaniem będzie unikanie Julki.
A potem przyszedł ten moment, kiedy ze studentki stałam się pracownikiem naukowym i nie miałam wyjścia, musiałam z nią pracować. To był ciężki czas, bo cokolwiek tamta powiedziała, wywoływało u mnie łzawienie. Jesteś przewrażliwiona na swoim punkcie, powiedziało w końcu Moje Wnikliwie Na Mnie Patrzące Ja, a wszystko to przez matkę. Wzięłam głęboki wdech i stawiłam czoło trudnej rzeczywistości. Postanowiłam zostać przyjaciółką Julki. Nie prawdziwą oczywiście, tylko taką, o której ona myślała, że żywi w stosunku do niej ciepłe uczucia. Czas pokazał, że była to mądra decyzja. I kiedy Julka mówiła jakąś złośliwość, ja śmiałam się jak z najlepszego dowcipu. A gdy ona przekonała się, że mnie nie rani, przestała zadawać ciosy. Z czasem okazało się, że potrafi też mówić rzeczy, które były słuszne i szczere, choć zawsze brzmiały jak złośliwość.
No, może nie zawsze miała rację. „Pociąg twojej kariery naukowej właśnie zjechał na bocznicę”. Julka wiedziała, gdzie zaboli najbardziej. Kurara, którą nasączone były jej słowa, przeniknęła cały mój organizm, odbierając mi wolę życia. Tego życia, w którym nie miałam nic poza pracą i poza jednym, jedynym marzeniem. Chciałam, by moje nazwisko znalazło się na liście laureatów nagrody Nobla. I to nie była jakaś tam mrzonka. Wszystko dobrze sobie przemyślałam i zaplanowałam. Prawie wszystko. Nie wzięłam pod uwagę pojawienia się chłopaczka z grzyweczką koloru blond.
Wytarłam oczy i zaczęłam się zbierać. Bez względu na to, jak bardzo nie miałam ochoty wracać do domu, musiałam w końcu wyjść z Instytutu.
Właśnie pakowałam do torebki wydruk artykułu z „Science” na temat apoptozy komórek u Veronica chamaedris, który zamierzałam przeczytać w tramwaju, gdy skrzypnęły drzwi. Podniosłam głowę. Na progu stał on, „nowy pieszczoszek”, śliczny jak majowy poranek. Uśmiechał się promiennie i wyglądało to dokładnie tak, jak błysk słońca wychylającego się zza chmurki plus tęcza i sznur lecących żurawi. Ludzie, jak ja go w tym momencie nienawidziłam!
A on, zupełnie tego nieświadomy, tylko błyskał szkliwem białym jak płatki Anemone nemorosa.
– Cieszę się, że jeszcze kogoś zastałem. Zostawiłem torbę z laptopem w gabinecie profesora. Mogę? – Wskazał drzwi.
I co ja miałam mu powiedzieć? To pytanie rozdarło mnie wewnętrznie. Z jednej strony wiedziałam, że drzwi do gabinetu są otwarte i nie ma tam nic cennego, a profesor wielokrotnie powtarzał, że jeśli zajdzie taka potrzeba, możemy korzystać z jego biurka jak z własnego. Z drugiej strony Majowy Poranek był nieznajomym mężczyzną, który mógł mieć niecne zamiary i plany, by zrobić coś nielegalnego. Będziesz współwinna, ostrzegło Moje Czujne Ja.
Majowy uznał, że moje wahanie trwać może w nieskończoność, bo postanowił nie czekać na przyzwolenie. Wszedł jak do siebie. Zostawił jednak otwarte drzwi, mogłam więc zobaczyć, jak schyla się pod biurko i wyciąga szarą torbę. Przynajmniej nie kłamał. Odłożyłam gałąź sekwoi olbrzymiej, która leży na moim biurku niby dla ozdoby, ale tak naprawdę stanowi narzędzie obronne na wypadek, gdyby ktoś zakradł się do Instytutu, kiedy będę tu sama. Sekwoja to dobre drewno i ma ładne usłojenie.
Tymczasem Majowy wyszedł z gabinetu, starannie zamknął za sobą drzwi i podszedł do mnie. Może zbyt pochopnie odłożyłam gałąź? Nie. Nie wyglądał na kogoś, kto ma złe zamiary.
– Powinniśmy się poznać, skoro będziemy razem pracować – powiedział. – Jestem Filip Góralczyk.
Julka nie kłamała. „Pracować”! Powinien powiedzieć raczej: wciskać się na nie swoje miejsce w kolejce do botanicznej chwały. I jeszcze to „razem”. Zapamiętaj sobie, pięknisiu, że niczego nigdy nie będziemy robili razem.
Chyba oczekiwał, że też mu się przedstawię. Z ociąganiem wyciągnęłam rękę.
– Doktor Michalina Zielińska.
Patrzył mi w oczy, czerwone teraz jak owoce głogu.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Alergia – skłamałam. Moje Nieskore Do Mówienia O Sobie Ja zasugerowało, by szybko zmienić temat. – Słyszałam, że zajmujesz się storczykami?
– Wieści się rozchodzą. – Znowu błysnął zębami. Dlaczego nie szukał pracy w modelingu? – A co jest twoją pasją?
– Rosiczki.
– Czyli oboje wybraliśmy te rośliny, które wykorzystują owady?
Chciałam powiedzieć coś inteligentnego na temat różnic między drapieżnikami, którymi są rosiczki, a storczykami, które uważałam za roślinne kurwiszony, ale ten jego filmowy uśmiech mnie onieśmielał. Milczałam, czekając, aż sobie pójdzie.
Nie szedł. Ociągał się. Przez chwilę gapił się w okno, za którym świat był tak piękny, jak ja w tej chwili byłam rozgoryczona.
– To co, idziemy na kawę? – zaproponował nagle i niespodziewanie. – Chociaż nie…
No i dobrze, nigdzie bym z nim nie poszła.
– Na kawę za późno. Może pójdziemy na piwo? Pijasz piwo? – Filip, znany wcześniej jako Majowy Poranek, wpatrywał się we mnie wyczekująco.
Wewnętrzne rozdarcie się pogłębiło. Chciałam odmówić, ale Moje Mądre Ja zauważyło, że to nierozsądne. W końcu to okazja do rozmowy, w czasie której mogłabym sprawdzić, na ile dobrze poinformowana jest Julka. Przyjaciół trzymaj blisko, wrogów jeszcze bliżej, tak powiedział filozof, a ja zamierzałam realizować to w praktyce.
Co prawda nie piłam, ale on o tym nie wiedział, więc powiedziałam, że owszem, pijam, a piwo to nawet bardzo lubię. No i poszliśmy.
Jeśli chodzi o życie rozrywkowe miasta, byłam kompletną ignorantką. Nie znałam knajp, barów ani restauracji. Jedynym lokalem, który kojarzyłam, był ten, w którym Julka organizowała swoje imieniny – imieniny, bo jest jedną z tych kobiet, których o wiek nie wolno zapytać. Pomyślałam, że skoro tak obyta osoba jak ona wybiera takie miejsce, to znaczy, że jest ono topowe.
Pierwszy raz w życiu mogłam porównać wiedzę teoretyczną na temat tego, jak działa alkohol na organizm człowieka, z doświadczeniem praktycznym. Było to bardzo interesujące, dlatego też, gdy Filip zapytał, czy mam ochotę na jeszcze jeden kufel, entuzjastycznie odpowiedziałam, że owszem. Oczywiście tylko dlatego, by móc kontynuować badania. Trzeci kufel ja zaproponowałam, w końcu nie mogło być tak, że tylko on to robi. Mamy przecież równouprawnienie, prawda? Do czwartego nie doszło, bo Filip musiał już iść. Było mu bardzo przykro z tego powodu, bo, jak powiedział, jestem wspaniałym interlokutorem i mógłby tak siedzieć i gadać ze mną do rana, ale załatwił tego dnia masę formalności i po prostu pada już na pysk. Prześliczny pysk. Nie jestem już teraz pewna, czy to pomyślałam, czy powiedziałam na głos.
Mój plan, by w tramwaju poczytać, okazał się niemożliwy do realizacji. Literki tonęły w wartkim nurcie rwącej rzeki druku, a mnie od tego mdliło.
Marzyłam, by dotrzeć do domu… Wróć. Marzyłam, by dotrzeć do łóżka. Jakiegokolwiek. Gdyby akurat była wystawka i ktoś postawiłby wersalkę obok kosza na śmieci, to bym się na niej położyła. Tak tylko na chwilę, bo powieki miałam niesamowicie ciężkie.
– Niedługo zaczniesz wracać z pracy nad ranem. – Tymi słowami przywitała mnie matka. Stała w przedpokoju i przyglądała mi się uważnie.
– Czy ty piłaś alkohol?
– Tylko jedno małe piwo.
– Piwo! Wiesz, co się dzieje z kobietami, które piją piwo? Kurczą się im mózgi, za to rosną brzuchy.
– Od jednego piwa?
– Wszystko zaczyna się od jednego. – Matka strzepnęła ze swojego mankietu paproszek. Był to gest teatralny, obie bowiem dobrze wiedziałyśmy, że w jej idealnym wyglądzie nie ma miejsca na paproszki. – A twój mózg już chyba się skurczył, bo cóż to za pomysł, by kobieta sama chodziła po barach i upijała się piwem.
– Nie jestem pijana i nie byłam sama.
– Koleżaneczki. – Przewróciła oczyma. – Czy wiesz, jak to wygląda, gdy grupa samotnych kobiet siedzi w barze, pije i zachowuje się ordynarnie?
– Byłam z mężczyzną.
Moją matkę na moment zatkało, a był to widok tak rzadki, że wart zapamiętania.
Kiedy już odzyskała głos, zasypała mnie gradem pytań. Czy żonaty, gdzie go poznałam, czy przystojny.
– Owszem – odpowiedziałam skwapliwie.
– Tyle razy ci powtarzałam, żebyś nie zawracała sobie głowy przystojnymi. – W tonie głosu słyszałam, jak bardzo jest mną rozczarowana. – Nie masz szans. Zwłaszcza gdy zaczynasz od picia z nim piwa. Co on sobie o tobie myślał, gdy patrzył, jak się upijasz?
Nie wiem, co myślał. Za to wiem, co powiedział, a to było bardzo, bardzo miłe. Okazało się, że czytał mój artykuł na temat możliwości wykorzystywania w dalekiej przyszłości obszarów bagiennych w gospodarce rolnej i zrobił on na nim ogromne wrażenie. Muszę się zastanowić jak, w możliwie najboleśniejszy sposób, powiedzieć o tym Julce.
„Nie spodziewałem się, że można mieć tak szeroki horyzont myślowy”, mówił Filip. „Cóż za wyobraźnia! Wyznam ci, że moim zdaniem to, czego brakuje naukowcom, to właśnie wyobraźnia. Idziemy wydeptaną ścieżką, a powinniśmy iść…”. „Iść na bagna”, dokończyłam.
Roześmialiśmy się i on spojrzał na mnie w taki sposób… W sposób, który wywołał refleksję, że gdy jest się kobietą zabawną, inteligentną i błyskotliwą, to może niekoniecznie należy się martwić brakiem urody?
Oczywiście nie powiedziałam o tym mojej matce. Wyśmiałaby mnie. Jednym zdaniem odrąbałaby skrzydła moim marzeniom. I kazałaby spojrzeć w lustro, a tam nie znalazłabym nic godnego uwagi, ot, przeciętną buzię, która mogłaby być piękna, gdyby więcej było w niej matki, a mniej ojca.
Moja matka była piękna. Nie ładna, nie śliczna. Ona była nieziemsko piękna i to jeszcze w ten retro sposób, jak z przedwojennej ilustracji. Drobniutka twarz, wielkie oczy ocienione długimi rzęsami, mały, zgrabny nosek, a wszystko tak harmonijne, jak rysowane z linijką. Żeby sprostać wymogom narzuconym przez wygląd zewnętrzny, zachowywała się według norm obowiązujących kobietę sto lat temu. Miała obsesję na punkcie zachowywania się z klasą i odmieniała słowo elegancja przez wszystkie przypadki.
Mój ojciec wyrządził jej wielką krzywdę, którą byłam ja, i wielką przysługę, którą był zawał przed czterdziestką. W ten sposób wyzwolił moją rodzicielkę z oków małżeństwa, w którym nie była szczęśliwa. Wdowieństwo jest eleganckie, mawiała, a bycie rozwódką jest takie ordynarne.
Kiedy dorosłam na tyle, że zaczęłam myśleć samodzielnie, doszłam do wniosku, że ojciec i mnie wyświadczył przysługę. W końcu lepiej żyć ze szczęśliwą matką niż z dwojgiem bardzo nieszczęśliwych rodziców. Lukę po ojcu wypełniłam sobie wymyślonym tatusiem. Był miły, kochał mnie ponad wszystko i zawsze wspierał. Prawdziwy nie podołałby temu wyzwaniu. Zwłaszcza że pewnie siedziałby pod pantoflem żony. A moja matka nie miała o mnie najlepszego zdania i za nic nie pozwoliłaby mu zrobić ze mnie rozpieszczonej księżniczki tatusia.
I właśnie dlatego nie powiedziałam jej o tym, co usłyszałam od Filipa. Nie powiedziałam też o tym, co działo się między nami później, a działo się naprawdę sporo.
Poszłam do swojego pokoju, rzuciłam się na wytęsknione łóżko. Zanim zasnęłam, wpatrywałam się w sufit. Ten dzień był piękny nie tylko ze względu na pogodę, zauważyło Moje Romantyczne Ja. Ten dzień był piękny, powtórzyłam w myślach.
To był piękny dzień, pomyślałam. Pewnie najpiękniejszy dzień z całego życia. Moje Desperacko Pragnące Uciec Z Tej Ciemnicy Ja słusznie zauważyło, że rozmyślanie o przeszłości nie jest sposobem na wyważenie drzwi. Niestety, nie byłam w stanie podjąć innej aktywności, ponieważ guz na mojej głowie wciąż pulsował i był źródłem bólu, który falami rozlewał się na całe ciało. Niektóre uderzenia były tak silne, że odbierały oddech.
Trudno sobie wyobrazić lepszy sposób na spędzenie niedzielnego popołudnia od siedzenia w ciemnej piwnicy z guzem na łbie, zauważyło Moje Cyniczne Ja. Dodało jeszcze, że doprowadziła mnie tu naiwność. No i jeszcze chorobliwa ambicja. Cecha, której na pewno bym nie miała, gdyby nie moja matka. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to nie tylko Filip ponosi winę za sytuację, w której się znalazłam. Współwinna była również moja matka.
Jesień sprawia na mnie wrażenie osoby z chorobą dwubiegunową. Jest tak zmienna, że nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Zimne, mgliste poranki potrafią się zamienić w świetliście słoneczne dni, bywa jednak i tak, że w słoneczne południe wiatr przygoni bure chmury, z których leje, leje i leje.
Siedziałam w swoim pokoju z nosem przyklejonym do szyby i patrzyłam na mokry świat. Nie miałam nic przeciwko opadom. Deszcz jest przyrodzie potrzebny, woda to źródło życia, choć, jak mówi moja matka, wilgoć w powietrzu fatalnie wpływa na moje włosy. Chyba nie powinnam się tym martwić, według matki wszystko fatalnie na mnie wpływa.
Byłam nieładnym dzieckiem, ale dopóki nim byłam, istniała nadzieja, że z tego wyrosnę. W końcu motyl zaczyna jako paskudna gąsienica. Jednak w pewnym momencie stało się jasne, że na genetycznej loterii wylosowałam same nagrody pocieszenia.
– Musimy pogodzić się z faktem, że jesteś brzydactwem – powiedziała moja matka pewnego dnia. – Nie ma szans, byś znalazła męża, który zapewni ci odpowiednią stopę życiową. Musisz zyskać zawód, który da ci utrzymanie. To musi być coś eleganckiego. – Zamyśliła się na chwilę. – Zanim zdecydujemy się na coś konkretnego, musisz być dobra we wszystkim.
Dlatego spędzałam młodość, ślęcząc do późna nad książkami. Wkuwałam chemię i matmę, wygrywałam olimpiady z polskiego i biologii, chodziłam na eskaes, bo matka uznała, że kariera sportowa, wyjąwszy pchnięcie kulą i podnoszenie ciężarów, nie jest niczym hańbiącym. W końcu sam proces uczenia się przestał mi być wstrętny. Zobaczyłam szeroki kontekst, uświadomiłam sobie, że emocje, które sprawiają, iż poeci piszą tkliwe wiersze, to nic innego jak chemia mózgu. Zafascynowało mnie to. Chciałam wiedzieć więcej, rozumieć lepiej. Chłonęłam wiedzę jak gąbka wodę. Gdy porównywałam się do rówieśniczek, zauważałam, że owszem, są ładniejsze, ale jednocześnie i głupsze ode mnie. To napawało nadzieją. Oto istniało pole, gdzie mogłam być najlepsza. Wystarczy, że się bardzo, bardzo mocno postaram. Podjęłam decyzję o wyborze drogi życiowej i postanowiłam poinformować o tym matkę, zanim wymyśli coś własnego, durnego i „eleganckiego”, na co nie będę miała ochoty, a ona będzie się upierała. Nie chciałam wojny.
Pamiętam, że długo zbierałam się na odwagę. W końcu nadszedł dzień, gdy ciotki Klary nie było, a moja rodzicielka miała zadziwiająco dobry humor.
Siedziała w salonie i sączyła herbatę z angielskiej filiżanki.
– Zamierzam zostać naukowcem – oświadczyłam.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
– Naukowcem?
– Tak, mamo, naukowcem.
– Czy ten zawód zapewni ci właściwą stopę życiową?
Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Bałam się, że niewiedza na temat zarobków kadry naukowej może być argumentem przeciwko mnie. Musiałam szybko coś wymyślić.
– Będę chodzić w białym fartuchu. – Od bieli elegantsza jest tylko czerń. – I będę wygłaszać odczyty na międzynarodowych konferencjach. – A przynajmniej taki miałam plan.
Matka przez chwilę się zastanawiała. W końcu po królewsku skinęła głową, dając mi przyzwolenie, i dodała jeszcze:
– Prestiżowy zawód. Ojciec byłby z ciebie dumny.
Często podkreślała wagę swoich słów autorytetem mego nieżyjącego rodzica. Zwykle miałam wrażenie rażącego nadużycia, ale ten jeden raz przyznałam jej rację. Nie dlatego, że ojca napawałoby dumą to, że zostanę naukowcem, ale dlatego, że ojciec, gdyby żył, w ogóle byłby ze mnie bardzo dumny.
– Naukowiec. Twój brak urody może być tu atutem. Tylko pamiętaj, że musisz być najlepsza – skomentowała sprawę ciotka Klara.
Ciotka Klara, siostra mojej matki, równie piękna i jeszcze bardziej pokręcona. Podejrzewam, że to kwestia wychowania. Babka była osobą na wskroś przedwojenną. To zresztą ona zaaranżowała małżeństwo moich rodziców. Moim zdaniem kierowała się zasadą przyciągających się przeciwieństw. Niestety, nie zadziałało. Ojciec był jak woda, a matka jak gorąca lawa – zamieniła go w chmurkę pary wodnej i uleciał ku niebu. Zostałyśmy we cztery, a później, gdy miałam pięć lat, we trzy. Jak przez mgłę pamiętam pogrzeb mojej babki. Czarna suknia i białe perły, szept matki „Sztuczne perły są takie nieeleganckie” i odpowiedź ciotki Klary „Jeśli to poprawi ci humor, to proszę, włóż do trumny pamiątkę rodzinną, która ma dwieście lat”, a po chwili moja matka „Nie sądzisz, że słowo trumna jest wulgarne?”. Niczego więcej z pogrzebu nie pamiętam.
Ciotka Klara nie wyszła za mąż. Oczywiście mogłaby to zrobić, gdyby chciała, ale nie chciała. Była jedną z tych kobiet, które nienawidzą mężczyzn. Nie robiła tego jawnie, pogardzała nimi skrycie, w zaciszu domowego ogniska, sącząc angielską herbatę z dziewiętnastowiecznej filiżaneczki. Publicznie przyjmowała ich hołdy, uśmiechała się chłodno, gdy dawali jej prezenty, ale gdy rzucali się do całowania po rękach, zaciskała zęby, by powstrzymać dreszcz obrzydzenia.
Kiedy byłam pyskatą nastolatką, zarzuciłam jej dwulicowość. Spojrzała na mnie z wyższością charcicy patrzącej na mysz. „To, co nazywasz dwulicowością, tak naprawdę jest kindersztubą, kochanie. Nie mogę sobie pozwolić na bycie niemiłą, co by ludzie o mnie pomyśleli?”. I uznawszy rozmowę za zakończoną, wróciła do przerwanej lektury.
Sądzę, że gdyby moja matka wyzwoliła się spod wpływu swojej siostry, nasze życie mogłoby wyglądać inaczej. Moje życie mogłoby wyglądać inaczej. Nawet nie, że „mogłoby”, ono wyglądałoby inaczej, bo ja byłabym inna. Mogłabym mieć taki luz, jaki ma Julka.
Jestem głęboko przekonana, że gdyby nie chorobliwa ambicja, pielęgnowana we mnie przez matkę, miałabym inny stosunek do siebie. Byłabym bardziej wyluzowana, nie traktowałabym Filipa jak konkurenta i wszystko potoczyłoby się innym torem.
Kilka dni po wyprawie na piwo Filip zjawił się w Instytucie. Miał ze sobą pudło, na którym napisano „rzeczy osobiste”, ale oczywiście mogło zawierać coś innego. Nie, nie byłam ciekawa. Ranek po akcji z piwem przyniósł i kaca, i refleksje. Doszłam do wniosku, że mogę być dla Filipa uprzejma, ale powinnam wyznaczyć własną strefę komfortu i nie pozwolić mu się do niej nadto zbliżać, przynajmniej dopóki nie poznam jego zamiarów i planów, które miał wobec niego profesor. Gadanie Julki mogło być tylko jej konfabulacjami, nie zmienia to jednak faktu, że pojawienie się Filipa zmieniło układ sił na naszym piętrze. Dotąd nikt mi nie zagrażał, bo Julka była zbyt leniwa, a Piotr zupełnie niezainteresowany robieniem spektakularnej kariery naukowej. No ale Filip? Zupełnie nie wiadomo, jak to z nim będzie.
– Jest profesor? – zapytał, stawiając pudło na podłodze. Nie wyglądało na ciężkie.
– Wyszedł.
– Miałem nadzieję, że go zastanę, potrzebuję, by podpisał mi kilka dokumentów. – Wyraźnie posmutniał. Było mu z tą markotnością jeszcze bardziej do twarzy niż z uśmiechem.
– Nie wyszedł na zawsze – pocieszyłam go. Profesor odbył rano długą rozmowę z produktem swoich lędźwi. Była to prowadzona podniesionymi głosami pełna złych emocji dyskusja, po której Stanek wyszedł, trzaskając drzwiami.
Kwadrans później profesor opuścił gabinet, rzucił w przestrzeń między mnie a Julkę, że idzie do gmachu głównego coś załatwić i jakiś czas go nie będzie.
Zaraz po nim zmyła się Julka. Z ironicznym uśmiechem oświadczyła, że idzie do gmachu głównego, bo ma tam coś do załatwienia. Nie skomentowałam. Wiedziałam dobrze, że w obu przypadkach była to wymówka. Wszyscy jej używaliśmy, gdy potrzebowaliśmy wyjściu na chwilę z Instytutu nadać rangę oficjalną.
– Może mógłbym na niego zaczekać? – zapytał Filip.
Wzruszyłam ramionami.
– Za kilka dni zaczniesz tu pracę, więc chyba nie potrzebujesz mojego pozwolenia?
– Potrzebuję. Nie chciałbym ci przeszkadzać.
Wzruszyłam ramionami, żeby dać do zrozumienia, że jest mało istotny i prawie go nie zauważam, więc o przeszkadzaniu nie może być mowy.
Stał nad tym swoim pudłem, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.
– Michalino… A może poszlibyśmy na kawę?
Nie miałam ochoty przerywać pracy, nie miałam ochoty nigdzie z nim iść, ale Moje Frontem Do Ludzi Ja nalegało, żebym się zgodziła. Nie ma nic gorszego niż nieprzyjazna atmosfera w miejscu pracy. Możemy konkurować i lubić się jednocześnie. Nie, nie możemy.
Jednak na kawę się zgodziłam.
Dzień nie był specjalnie ładny, miedziane chmury wisiały tuż nad czubkami drzew, gotowe w każdej chwili zmienić się w jesienny deszcz. A my wcale się nie baliśmy, że zmokniemy. Szliśmy wolno pod parasolami gałęzi i rozmawialiśmy. Początkowo rozmowa ta była jak Tuwimowska lokomotywa – stała w miejscu. Później ruszyła, ale powoli, ospale, by ostatecznie nabrać tempa strzałów oddawanych z karabinu maszynowego. Jak dzieci, mówiliśmy jedno przez drugie, o wszystkim – o poziomie wód gruntowych, o migracji monarcha, o populacji biedronek i o tym, które rośliny lubimy, a których nie. Opowiadaliśmy sobie o naszych planach, tych najbliższych i tych dalszych, choć tu nie do końca byłam szczera, Filip pewnie też nie. Pytaliśmy się wzajemnie o nasze przyrodnicze fascynacje i inspiracje. Okazało się nawet, że podczas przyjazdu Jane Goodall oboje byliśmy na jej prelekcji.
– Wiesz, miałem pewne obawy przed pracą tutaj.
W pierwszej chwili opacznie to zrozumiałam i zaczęłam tłumaczyć, że nie powinien się bać nowych wyzwań, w końcu jest niezłym – tylko taki komplement przeszedł mi przez gardło – naukowcem.
Potrząsnął głową, a ta jego blond grzywa zafalowała, jak w disnejowskiej animacji.
– Bałem się wrogości, braku akceptacji ze strony zespołu – wyjaśnił. – I choć myślę, że wciąż mi to grozi, to teraz wiem, że mam tu przynajmniej jedną życzliwą osobę.
Nie powiem, trochę trwało, zanim zajarzyłam, że ta życzliwa to ja. Nawet najbłyskotliwsze mózgi miewają chwile słabości.
– Jestem przekonana, że znajdziesz tu wiele życzliwych osób – powiedziałam, byle coś powiedzieć. No bo kto, oprócz profesora, mógł być mu życzliwy? Piotr miał tyle sympatii do ludzi co chełbia modra, Julka zaś… Julka to była Julka. Filip jeszcze o tym nie wiedział, dlatego uśmiechem wyraził swój entuzjazm do malowanej przeze mnie wizji przyszłości.
– Fajnie by było. Ale i tak to ty będziesz wyjątkowa.
I delikatnie musnął palcami moją dłoń.
Długo potem czułam delikatne ciepło w miejscu, gdzie jego skóra dotknęła mojej.
Zaczął się październik i zaczęła się praca Filipa w Instytucie. Przez kilka dni przyzwyczajaliśmy się do tego nowego stanu. Piotr musiał przyjąć do wiadomości, że już nie tylko on potrafi konwertować zdjęcia z mikroskopu elektronowego. Julka musiała się pogodzić z tym, że Nowy nie będzie należał do jej frakcji palaczy, bo na pytanie, czy pójdzie na fajka, Filip zdecydowanie odpowiedział „Nie palę, to szkodzi zdrowiu”. A ja musiałam zaakceptować fakt, że dodatkowe biurko zasłania mi częściowo widok przez okno i teraz, gdy podnosiłam wzrok, widziałam nie tylko platany i kasztanowce, lecz także zajętego pracą Filipa.
To był czwartek, jakoś tak się niefortunnie złożyło, że w porze obiadowej zostaliśmy z Filipem sami. Nie zauważyłam tego, bo tak wciągnął mnie artykuł na temat dofinansowania, jakie rząd Szwecji przekazał grupie meksykańskich kryptozoologów na badania aktywności nocnej czupakabry właściwej. Skończyłam czytać, wstałam od biurka i powiedziałam:
– Czas coś zjeść.
A wtedy Filip również wstał, uśmiechnął się, bo on przecież nie potrafi bez tego błyskania siekaczami, i odpowiedział, że on bardzo chętnie.
Cóż mogłam zrobić?
– To zapraszam. – Potraktuję to jako rewanż za piwo i kawę, będę miała z głowy. Nie chciałam mieć wobec Filipa żadnych zobowiązań. Moje Ambitne Ja wciąż widziało w nim zagrożenie i choć próbowałam tłumaczyć, że konkurencja jest dobra, bo czyni nas kreatywniejszymi, nie chciało zmienić zdania.
Wybrałam małą, nie rujnującą portfela jadłodajnię z domową atmosferą. W czasie obiadu dotknęliśmy się osiem razy. Nic niezwykłego, trzeba przecież podać sobie solniczkę, pieprzniczkę, serwetkę, wodę. Za każdym razem czułam się tak, jakbym nie dotykała człowieka, tylko kabli pod napięciem. Miałam wrażenie, że Filip prowokuje te sytuacje, by mieć okazję niby przypadkiem musnąć mnie palcami.
– Pozwolisz, że zrewanżuję się kolacją w sobotę? – zapytał, gdy wracaliśmy.
Zupełnie wbrew sobie, wbrew temu, co postanowiłam do Filipa czuć, choć czułam coś zupełnie innego, wbrew Mojemu Rozsądnemu Ja, powiedziałam, że owszem, z przyjemnością.
Wciąż powtarzałam sobie, że to tylko zwykłe koleżeństwo. W jego zachowaniu nie ma podtekstu, który chcesz tam widzieć, mówiło Moje Realistycznie Na Świat Patrzące Ja. Jesteś smutną starą panną, pozbawionym słońca owocem, który zgorzkniał, nim zdążył dojrzeć, i łapiesz skrawki czegoś, czego nie ma, by stworzyć z tego barwny płaszcz do nakrycia smutnej rzeczywistości, dodawało. Wiedziałam, że to prawda, ale wolałam słuchać tego głosu, który szeptał z głębi serca i był w duchu Goethego romantyczny.
Jest po prostu miły, powtarzałam sobie w czasie kolacji, nawet gdy powiedział, że wspaniale wyglądam, nawet gdy jego łydka otarła się pod stołem o moją.
– Idziemy do mnie? – zapytał przy deserze, a ja omal nie udławiłam się bezą.
– Chyba jest już późno – zauważyłam.
– Nie należysz do tych, co idą do łóżka na pierwszej randce?
To była randka? Dusza moja odłączyła się od ciała i uleciała ku stratosferze.
– Nie wiedziałam, że to randka – wyznałam. – Myślałam, że to koleżeńska kolacja.
– Nie chcę być tylko twoim kolegą.
A ja chcę… Nie, też tego nie chcę! Chcę… Sama już nie wiedziałam. Jeszcze tak niedawno miałam plan, że będę go nienawidzić. To był dobry plan. Dlaczego się go nie trzymałam? Co sobie myślałam w chwili, gdy pozwoliłam, by dystans między nami się zmniejszył? I w tej chwili, w chwili, gdy Filip zaprasza mnie do swojego łóżka, nie ma już żadnego dystansu. Wbrew pozorom to wcale nie jest fajne. Gdyby była to zapowiedź przyszłego, słodkiego jak Pavlova szczęścia, byłoby uroczo. Jednak smutna prawda była taka, że takie szczęście nie mogło być moim udziałem.
I kiedy tak walczyłam z myślami, stało się coś niezwykłego. Filip pochylił się ku mnie i jego wargi dotknęły moich. Myślałam, że to będzie tylko muśnięcie, ale to trwało i trwało, i trwało. W głowie słyszałam te wszystkie wypowiedzi matki dotyczące mojej nieatrakcyjności. Wtedy odezwało się Moje Optymistyczne Ja, które mądrość ludową „każda potwora znajdzie swego amatora” zmieniło na refren w rytmie disco polo. I nagle życie wydało się prostsze. I tak piękne, jak kwiaty Fritillaria meleagris.
Pozwoliłam, by Filip odprowadził mnie pod dom. Nie pozwoliłam, by mnie pocałował, bo wiedziałam, że z któregoś okna śledzi nas szpiegowskie spojrzenie.
– Twoje zachowanie jest w złym stylu – usłyszałam na przywitanie.
– Przecież się nie całowałam.
Matka przewróciła oczami.
– Nie jestem w stanie niczego cię nauczyć. – Teatralne westchnienia. – Wiesz, że on się z tobą nie ożeni?
– Znam go niespełna trzy tygodnie, nie sądzisz, że to zbyt wcześnie, by myśleć o ślubie?
Owszem, bywałam naiwna, ale nawet ja nie byłam aż tak naiwna, by po jednej randce, jeśli naprawdę była to randka, bo będę się upierać przy tym, że tylko kolacja, i spotkaniu warg widzieć welony i słyszeć dzwony.
– Próbował cię pocałować. – Moja matka bywała uparta.
– I co z tego?
– To, moja droga, że myślał o łóżku. A myślał tak, bo dałaś mu do zrozumienia, że jest to możliwe. Mówisz, że trzy tygodnie to zbyt krótko, by myśleć o ślubie, ale widać wystarczająco długo, by myśleć o łóżku. Ten mężczyzna czegoś od ciebie chce i dobrze by było, gdyby chciał tylko twojej cnoty.
Ależ byłam wściekła na matkę. Poszłam do swojego pokoju, po drodze bezczelnie trzaskając drzwiami.
Świat jakby chciał się dopasować do mojego nastroju – zaczęło padać. Miałam nadzieję, że Filip zdążył na tramwaj i nie stoi teraz na przystanku w strugach deszczu.
Filip… Gdybym nie bała się matki, chwyciłabym parasol i pobiegła sprawdzić, czy nie moknie. Niechby nawet uznał mnie za idiotkę, ale gdyby jeszcze był na przystanku, zapytałabym, czy jego zaproszenie jest wciąż aktualne.
Moje Panujące Nad Emocjami Ja wzięło wolne i pozwoliło, bym straciła nad sobą kontrolę. Niewiele czasu było trzeba, by wściekłość na matkę zastąpił żal nad sobą i smutek tak głęboki, jak Rów Mariański. Przepłakałam całą noc. Najbardziej smuciło mnie to, że być może straciłam ostatnią szansę na utratę dziewictwa. Bo gdzie jest powiedziane, że Filip jeszcze raz zaprosi mnie do siebie?
A jednak, wbrew temu, co myślałam, pojawiła się kolejna propozycja. Co prawda musiałam na nią trochę czekać, ale nie dlatego, że Filip stracił mną zainteresowanie. Wręcz przeciwnie. To, że kazałam mu czekać, jakby rozdmuchało w płomień żar, który się w nim tlił. Kleił się do mnie, dotykał włosów, szeptał do ucha czułe słówka.
– Mądrze robisz, Michalino – skomentowała to zachowanie Julka. – Nie tylko posłuchałaś mojej rady, ale też jeszcze wzięłaś się za rozkładanie kart.
– To nie tak, jak myślisz. – A policzki mi płonęły.
– Dobrze ci życzę, więc wolałabym, żeby było dokładnie tak, jak myślę. – I roześmiała się perliście, a mnie było bardzo głupio. Bezsensem było tłumaczenie, że nie z powodu jej rad jestem z Filipem. Jestem z nim, bo tak wyszło. Los nas zetknął, a ponieważ intelektualnie do siebie pasowaliśmy… Oczywiście była jeszcze kwestia mózgu i korelacji. Na pierwszy rzut oka widać było, że mamy taki sam rozstaw oczu i podobne proporcje dłoni, co według Dröschera dobrze wróży związkowi… Jeszcze nie byliśmy związkiem. Istniała na to szansa. Na razie… Na razie coś magicznego wisiało w powietrzu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki