Trochę wstyd - Kasia Bulicz-Kasprzak - ebook + audiobook + książka

Trochę wstyd ebook

Kasia Bulicz-Kasprzak

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jak to jest robić coś „po luśkowatemu”?

To znaczy działać pod wpływem emocji, bez zastanowienia, wbrew intuicji, logice i zdrowemu rozsądkowi. Dlatego biedna Luśka codziennie mierzy się z konsekwencjami swoich impulsywnych decyzji – utratą pracy, kryzysem sąsiedzkich relacji, opieką nad starszym bratem, który jest totalną życiową ofermą, romansem z dopiero co poznanym, przystojnym szefem firmy, a także utratą najlepszej przyjaciółki.

To ostatnie okazuje się najbardziej bolesne. Bo Marta jest dla niej tym, czym mapa i kompas dla wędrowca. A ponieważ wszyscy wiemy, jak może się skończyć wędrówka bez tych akcesoriów, Luśka postanawia nie tylko odzyskać Martę, ale też naprawić kilka spraw, które, delikatnie mówiąc, wymknęły się spod kontroli.

Poznaj Luśkę, nałogową czytelniczkę książek psychologicznych, trochę zawstydzoną swoim wiejskim pochodzeniem, jej brata Zenia, który uważa, że prawdziwy mężczyzna nigdy nie tknie babskich prac, gburowatego sąsiada podobnego do jeżozwierza, zagubionego w meandrach relacji damsko-męskich Olka i groźną Emilię Ewelinę Malinowską de domo Stojadło, dumną ze swego pochodzenia. A także kamienicę w samym sercu Saskiej Kępy. Odrobinę refleksyjne, ale przede wszystkim zabawne.

Kasia Bulicz-Kasprzak – mieszka pod Warszawą w domu wypełnionym książkami. Czas wolny najchętniej spędza na czytaniu i spacerach ze swoimi nieco ekscentrycznymi psami. Uważa, że własny gabinet to najfajniejsze miejsce, w którym zdarzyło jej się pracować, dlatego nie zamierza zamieniać go na nic innego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 314

Oceny
4,3 (75 ocen)
44
17
9
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Eosia

Dobrze spędzony czas

Zabawna obyczajówka z nieoczywistym finałem. Polecam.
10
LidiaKaminska

Nie oderwiesz się od lektury

Nieoczekiwanie zwykła historia przemienia lat się w niezwykłą i jakże znajomą.
00
Kaganaabooklover

Dobrze spędzony czas

Luśka. Działająca pod wpływem impulsu, zanim pomyśli to już coś zrobi czy powie. Prowadzi to niestety do sytuacji, kiedy musi ponosić konsekwencje swoich decyzji i stawiać im czoła, co czasami bywa trudne. Przy tym wszystkim jest bardzo ambitna, dumna i zdeterminowana aby odnieść sukces. Urodzona i wychowana na wsi jako dziecko kobiety po czterdziestce, od małego miała „pod górkę”. Przecież to wstyd, albo kara za grzechy urodzić dziecko w tym wieku. „Trochę wstyd” Kasi Bulicz-Kasprzak to historia z pozoru lekka, ze sporą dozą inteligentnego humoru, jednakże pod tą warstwą lekkości ukryte są też problemy, z którymi przyszło borykać się niejednemu z nas. Na przykładzie Luśki autorka pokazała jak stereotypy i uprzedzenia wpływają na nasz los. Potrafią wpędzić w kompleksy, obniżyć naszą samoocenę, ale też doprowadzić do tego, że za wszelką cenę chcemy udowodnić, że jesteśmy coś warci i potrafimy osiągać wyznaczone cele. Kasia Bulicz-Kasprzak potrafi bardzo lekko i przyjemnie pisać, d...
00
Moniock

Nie oderwiesz się od lektury

Książka pod tytułem "Trochę wstyd" opowiada historię Luśki, która szybciej działa niż myśli mając na głowie kredyt na mieszkanie i czując wypalenie zawodowe postanawia z dnia na dzień rzucić pracę. Do wszystkich problemów młodej kobiety dołącza jeszcze kłótnia przyjaciółki i udar jej mamy. Jednak Luśka nie jest z tych osób co się poddają i przypadkowo znaleziona u przyjaciółki wizytówka pomaga Luizie znaleźć pracę w agencji nieruchomości. W nowej pracy kobieta nie unika kłopotów wplątuje się w sprzedanie winnicy, w której spadkobiercy są skłóceni a do tego wplątuje się w romans z szefem. Co wyniknie z działania po Luśkowatemu przekonaj się czytając pełną poczucia humoru książkę Kasi Bulicz-Kasprzak
00
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

🫦Szukasz lekkiej lektury z zwariowaną bohaterką potrafiącą poradzić sobie z przeciwności losu pomimo piętrzących się kłopotów.Dobrze trafiłeś,ponieważ powieść „Trochę wstyd” jest wręcz idealna!!! Powieść jest dowodem na to,że kobiety to silna płeć i nikt ich nie złamie,nawet intrygi poza ich plecami. 🫦Nasza bohaterka jest niesamowicie szaloną dziewczyną,która sama dąży do osiągnięcia celów życia.Z dala od bliskich zamieszkała w Warszawie i nie licząc na pomoc innych.Jest bardzo pozytywną postacią,która nie boi się wyzwań.Nigdy się nie poddaje a nieprzemyślane zachowanie często żałuje.Potrafi przyznać się do błędu,choć nie przychodzi jej to łatwo. 🫦Historia pokazuje,że nie warto się poddawać w trudnych chwilach swojego życia.Nigdy nie wstydzić się swojego pochodzenia i zawsze akceptować siebie takim jakimi jesteśmy.Spełniać się zawodowo i kochać pracę,którą się wykonuje.NIE tłumić swoich żalów tyle je wprost mówić.Doceniać przyjaźń i mówić otwarcie o swoich planach. 🫦Z lektura ni...
00

Popularność




Copyright © Katarzyna Bulicz-Kasprzak, 2024

Projekt okładki

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Ilustracje na okładce

© 101dalmatians/istockphoto.com

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-686-7

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

ROZDZIAŁ PIERWSZY

w którym występuje małe tąpnięcie, w sposób istotny zmieniające losy bohaterki.

Trudno jednoznacznie stwierdzić, jak długo mierzyły się wzrokiem. Pół minuty, może kilka sekund dłużej, ale subiektywnie wydawało się, że trwa to godzinę.

Zebrani w sali konferencyjnej pracownicy zastygli w oczekiwaniu. Żaden odgłos nie mącił ciszy. Wielki, designerski zegar rozłożył wskazówki, on też czekał w napięciu, co się dalej wydarzy.

Gdyby była to scena z filmu o superbohaterkach, z miejsca na styku spojrzeń dwóch kobiet, które stały przy przeciwległych krańcach długiego stołu, sypałyby się iskry. Zapach rozżarzonego żelaza wypełniłby pomieszczenie, tak że nie czuć by już było lawendowego odświeżacza, cytrynowego płynu do mycia podłóg, cukrowych perfum Basi i przepoconej koszuli Adama z działu wdrożeń. Gdyby to był film, skoczyłyby sobie do gardeł, gotowe walczyć na śmierć i życie.

Lecz to nie był film. To było zwyczajne daily.

– Skończyłaś? – Marta nie wytrzymała presji spojrzenia i uznała, że musi coś zrobić. Jej autorytet topniał szybciej niż włoskie lody w słoneczny lipcowy dzień.

Luśka poczuła, jak satysfakcjonujące ciepło wypełnia jej ciało. Odniosła zwycięstwo w pojedynku na patrzenie prosto w oczy. A wiadomo, że kto wygra taką potyczkę, wygrywa od razu całą wojnę.

– Nie, nie skończyłam – odpowiedziała hardo. – I nie skończę, dopóki nie przyznasz, że to najlepszy projekt, jaki powstał w tej firmie w ciągu ostatnich czterech lat. Jestem prawie pewna, że to najlepszy projekt, jaki w ogóle powstał w tej firmie.

Ledwo dosłyszalne mruknięcie aprobaty było znakiem, że zespół uważa tak samo, ale wszyscy nazbyt boją się szefowej, by wyrazić to głośno. Luśka nie bała się Marty. To Marta bała się Luśki i dlatego od pół roku toczyły tę durną wojnę.

Luśka czuła drżenie własnych kolan. Miała nadzieję, że pozostali nie słyszeli łomotu serca, które zamierzało wyrwać się z piersi i zadusić Martę. Technika zakorzeniania się w rzeczywistości, znajdź pięć rzeczy, które możesz poczuć, powiedziała sobie. Uspokój się i… Olać to! Czas, by powiedziała, co myśli.

– Dlaczego nie powiesz tego na głos? Przecież wszyscy to widzą. Uwalasz jeden za drugim moje projekty, mimo że są świetne i idealnie dopasowane do potrzeb naszych klientów, a zamiast tego wciskasz im jakieś gówno… – Tu spojrzała na Basię, nie bez powodu uważaną powszechnie za zakałę firmy. – Sorki, kochana, ale taka jest prawda… Zamiast czegoś naprawdę dobrego. Wiesz dlaczego? Bo kumplujemy się od dwudziestu lat, a nagle ty dostajesz awans i jesteś moją przełożoną. Zupełnie nie odnajdujesz się w nowej rzeczywistości naszej relacji. I zamiast normalnie, po ludzku pogadać, zachowujesz się jak ten pies, który z zadartą łapą lata wokół ogrodzenia – muszę oszczać teren, żeby wszyscy wiedzieli, że ja tu rządzę. – Może nie powinna, ale wystawiła język i przez chwilę dyszała jak pies. Adam zakrył usta dłonią, więc Luśka natychmiast wybaczyła mu niedomyte pachy. – Szczerze ci powiem, Marta, twój przekaz do mnie dotarł. To już nie jest moje miejsce.

Kolana trzęsły jej się tak, że dosłownie uderzały jedno o drugie. Władza w rękach kończyła się na wysokości przegubów. Luśka była pod wrażeniem sprawności, z jaką jej dłonie zbierały ze stołu notatki i wkładały je do teczki, bo zupełnie nie miała czucia w palcach.

– Nie możesz odejść.

– Zabronisz mi?

– Jesteśmy w trakcie ważnego projektu.

– Właśnie olałaś mój pomysł. Podobnie jak pięć poprzednich. Do czego jestem ci potrzebna?

– Do… – Marta się zawahała.

– No właśnie.

Jaka szkoda, że drzwi do konferencyjnej miały zamontowany spowalniacz i nie dało się nimi trzasnąć. Luśka bardzo chętnie by trzasnęła.

– Jeśli odejdziesz, to pamiętaj, z nami koniec – zdążyła usłyszeć.

Zabrzmiało to mocno melodramatycznie.

– Między nami nic nie było, żadnych uczuć, żadnych wspomnień, nic nas z sobą nie łączyło, prócz… prócz… Prócz tego, że jesteś sucz – dokończyła nie bez satysfakcji. Cokolwiek poeta miał na myśli, wyraziła to trafniej.

Może to nie był poeta, tylko poetka? Poczuła, że ma braki w wykształceniu. Wszystko przez to, że wieczorami jest zbyt zmęczona, żeby czytać. Wraca po dwudziestej i wystarcza jej energii tylko na prysznic, przebranie się w piżamę i zawleczenie ciała do sypialni. Własnego ciała, bo innych, męskich nie widuje… Ho, ho, ho, ileż to czasu minęło, odkąd widziała w swojej sypialni męskie miłe dla oka ciało? Dlaczego? Bo nie ma energii nawet na to, by zainstalować sobie apkę w telefonie. Całe zasoby szły w tę durną pracę. I po co? Nie dość, że Marta sprzątnęła Luśce sprzed nosa awans, to jeszcze strasznie się szarogęsiła.

Czy to podpada pod mobbing?, zastanawiała się, idąc do kadr. Może, ale nie będzie robić afery. Po prostu odejdzie. Tkwiła tu zbyt długo. Osiągnęła, co mogła, i teraz może albo odejść, albo zabić Martę i zająć jej miejsce. Czekając na windę, cieszyła się układaniem w głowie planu uśmiercenia szefowej i pozbycia się ciała.

Pięć minut później składała w kadrach wypowiedzenie.

Wygrała tę cholerną, wycieńczającą wojnę. Tyle że trochę innego zwycięstwa się spodziewała. Za jednym zamachem straciła pracę i najlepszą przyjaciółkę. Trzeba to sobie szczerze powiedzieć, dała się ponieść emocjom. To, co wyczytała w poradnikach o życiu, relacjach, emocjach i całej reszcie, do niczego się nie przydało.

Luśka postąpiła po luśkowatemu. Bezmyślnie. Bez zastanowienia. Jak zawsze.

ROZDZIAŁ DRUGI

w którym wstyd ma swój początek.

Jadwiga Maciejak, lat czterdzieści siedem, od jakiegoś czasu czuła się gorzej. Nie przyznawała się do tego ani przed mężem, Janem, ani przed najstarszą córką, Grażynką. Po co ich martwić? Jan był już po pięćdziesiątce, czasem dokuczało mu serce, lekarz zakazał picia, palenia, tłustego jedzenia i soli. A co to dla chłopa za życie, gdy nie może walnąć sety i zagryźć dobrą, zimosoloną słoninką i kwaszeniakiem? To żadne życie i Jan powoli żegnał się z tym światem. Jadwiga myślała o tym, jak będzie wyglądało jej życie bez męża, i już wszystko sobie w głowie poukładała, gdy okazało się, że to ona pierwsza może zapukać do bram niebieskich.

Ponieważ córka Grażynka, najlepsza przyjaciółka i powiernica Maciejakowej, akurat urodziła dziecko i miała wystarczająco własnych zmartwień, trzeba było szukać porady u kogoś innego.

Jadwiga uznała, że najbardziej godną zaufania jest Maria Treszczyńska. Usiadły u niej w chałupie, przy nowej, gazowej kuchni i odbyły rozmowę w największej tajemnicy. Oczywiście wiadomo było, że tydzień nie minie, a wszyscy dookoła będą wiedzieli, ale cóż poradzić, taki świat, jeśli mieszkasz na wsi i chcesz coś zachować w tajemnicy, to jedynym sposobem jest nie tylko o tym nie mówić, ale nawet głośno nie myśleć.

Wysłuchawszy historii objawów, zafrasowana Treszczyńska pokiwała głową. Westchnęła. Zgarnęła ręką okruchy ze stołu, by je szpyrnąć na podłogę. Wreszcie, po długim namyśle, zaczęła:

– Gadam wam, moja Koziołkowa… – Na Jana Maciejaka mówili Koziołek, bo w młodości nosił brodę podobną do koziej. I choć już od dawna gładko się golił, przezwisko zostało i przywarło do całej rodziny. – To na pewno ten ze szczypcami. – I zrobiła gest jak podczas zabawy „Idzie rak nieborak, gdy uszczypnie, będzie znak”.

– I ja tak myślę. Ot, nagle się przypałętał. Toż na żniwa ja jeszcze byłam baba ho, ho, w sobie. Dwie przyczepy tymi rękami rozładowałam. I jeszcze kotletów uwaliłam z kila schabu.

– Mnie jedna taka mówiła w kościele, że u nich na wiosce była kobita, co ją w trzy dni rak zeżarł. W piątek całkiem zdrowa była, w niedzielę jej się we łbie zakręciło, w poniedziałek pojechała do doktora, a ten tylko ręką machnął. Do tygodnia było już i po pogrzebie, i po stypie.

Pokiwały głowami, zjednoczone w żalu nad biedną kobieciną z innej wioski.

– To co mnie radzicie?

– Jakby to jesień była, to wy by mogli zupy z czerwonych muchomorów sobie nagotować. Jeśli to rak, to grzyb go zabije, jeśli nie rak, grzyb zabije was. No ale akurat ich nie ma. To jedno wyjście jest takie, że możecie na czczo przez dni trzydzieści pić swój mocz z rana. A drugie takie, że możecie iść do ośrodka zdrowia.

– Toż oni tam jeszcze nigdy nikogo nie wyleczyli.

– A bo to wy do leczenia?

Niby racja. Jadwiga westchnęła.

– Chyba żeby wy jakiego innego lekarza poszukali. Może w Lublinie?

Prawda to, taki lekarz w samym Lublinie to mógł się znać na ratowaniu ludzi. I dlatego zaraz w poniedziałek, wypruwszy z poszewki zwitek zaskórniaków, ruszyła Jadwiga Maciejakowa w świat, po ratunek dla siebie. Nie mogła przecież zostawić męża Jana, słabującego na serce, córki Grażynki z dzieciakiem, córki Krysi, której ślub był planowany na lato, i syna Zenusia, dziedzica majątku, który miał gospodarstwo po rodzicach przejąć. Najpierw szła piechotą do krzyżówki, tam złapała wozaka, zbierającego bańki z mlekiem, i podjechała z nim do mleczarni, bo naprzeciwko niej władza ludowa ustawiła przystanek autobusowy. Pekaesem zabrała się do miasteczka, tam się przesiadła, później, w Tomaszowie, przesiadła się jeszcze raz. W Lublinie wzięła taksówkę.

– Co panią do mnie sprowadza? – zapytał doktor.

Jadwiga wyłuszczyła sprawę. Lekarz badał, dotykał, osłuchiwał. Na koniec walnął zimnego żelu na brzuch i jeździł po nim ustrojstwem, które robiło „pik”.

– Zdecydowanie to nie nowotwór, którego się pani tak obawiała. Jest pani zdrowa.

– To co mnie dolega?

– To ciąża. Piąty miesiąc. Z dużym prawdopodobieństwem mogę powiedzieć, że urodzi pani dziewczynkę.

– Jakże ciąża, kiedy ja przekwitłam.

– To się czasem zdarza. Koniec miesiączkowania nie oznacza, że nie można już zajść w ciążę. Proszę spojrzeć na monitor. Tu widzi pani główkę.

Jadwiga nic nie widziała. Wpadła w jakąś dziurę i choć później usilnie starała się odtworzyć to, co było między: „Tu widzi pani główkę” a powrotem do domu, nie pamiętała zupełnie nic. Ocknęła się dopiero w domu, przy kuchennym stole, gdy Jan podawał jej kieliszek z wódką.

– Ale co ojciec? – powiedział Zenuś.

– Wódka dobra na wszystko, jak se golnie, to może jej świadomość wróci.

– Gdzie z tą wódką! – obruszyła się Jadwiga. – Mnie pić nie wolno.

Jan westchnął ciężko.

– Tak z tobą źle? Maryśka mnie wszystko powiedziała.

– Ona gówno się zna. U doktora byłam. To nie rak.

Jan spojrzał pytająco.

– Brzucha żeś mi zrobił, dziadzie durny.

– Toż gadałaś… – Urwał, bo Jadwiga tak na niego spojrzała, że aż mu się zimno zrobiło. – I co my teraz zrobimy?

– Powiemy, że to Grażyny.

– Toż ona dopiero urodziła. Nikt nie uwierzy.

– Powiemy, że Kryśka się skurwiła.

– Wstyd będzie.

– Ale mniejszy niż powiedzieć, że ja w odmiennym stanie. Ot, kara za grzechy. Ludziom na oczy się nie pokażę.

– Kryśka się nie zgodzi. Narzeczonego ma, chłopa z kombajnem podłapała. Co będzie, jak ją rzuci?

Jadwiga westchnęła ciężko. Trzeba wziąć swój krzyż, pomyślała. Trudno, może nie będzie aż takiego wstydu?

Cztery miesiące później przyszła na świat dziewczynka. I jedyne, co można powiedzieć, to że nadzieja matki okazała się płonna.

ROZDZIAŁ TRZECI

w którym Luśka trochę się martwi, trochę wspomina.

Co ja najlepszego zrobiłam?, zapytała siebie Luśka, gdy cudowna euforia „Ależ jej pokazałam” już minęła.

Czuła pokusę, by pójść do Marty i przeprosić, jednak głos wewnątrz mówił, że postąpiła słusznie i nie wolno dawać sobą pomiatać.

Poza tym, dodał po chwili zastanowienia ten wewnętrzny głos, to trochę wstyd tak iść i przyznać się do błędu.

Z tym, że popełniła błąd, Luśka zupełnie się nie zgadzała, dlatego zamknęła się na uwagi wewnętrznego głosu.

Bardzo dobrze zrobiłam. Znajdę nową, lepszą pracę. No i jest nadzieja, że uda się uratować przyjaźń z Martą.

Westchnęła. Nie była najlepsza w międzyludzkich relacjach. Jak mogło być inaczej, skoro sprawy w domu były… Nie potrafiła znaleźć innego słowa niż skomplikowane, chociaż nie oddawało dobrze istoty układów w jej rodzinie. Może to zbyt ubogie słownictwo, a może nie sformułowano określenia, które w pełni oddawałoby ich rodzinny galimatias. W zasadzie wszystko było dobrze i wszystko w miarę do siebie pasowało. Poza Luśką.

Rodzice poznali się na zabawie odpustowej. Było lato sześćdziesiątego drugiego, świat żył swoim światowym życiem, o którym w małych wsiach Zamojszczyzny wiedziano niewiele, ot tyle, co tam napisali w gazecie. Zresztą nikogo to nie obchodziło, ciekawsze rzeczy działy się za płotem. U Brysiów krowa urodziła dwoje cieląt i było to wydarzenie na miarę lotu w kosmos. O tym właśnie, to znaczy o cielętach, nie o locie, gadały baby, zebrane na kościelnym placu, raz po raz zerkając w stronę straganów, wabiących kolorami korali, chust, cukrowych szczyp i świętych obrazków.

Mama od razu wpadła ojcu w oko. Poprosił ją do tańca, ale tylko się roześmiała i uciekła między koleżanki, bo osiemnastolatce prawie trzydziestoletni kawaler wydał się starym dziadem. Choć podobno był bardzo przystojny (Luśka patrzyła na ojcowskie podobizny z tamtych czasów z czułością, chociaż nie widziała w nich owej przystojności, o której tyle mówiła mama) i całkiem majętny, bo miał po rodzicach całe pięć hektarów ornego, a do tego kawał łąki pod lasem, jego zaloty nie wzbudzały w mamie chęci zmiany stanu cywilnego. Ojciec jednak okazał się uparciuchem. Nie po to odwlekał ożenek, czekając na wymarzoną pannę, by, gdy ją wreszcie spotkał, odpuścić tylko dlatego, że była młodą kozą.

Tak naprawdę to mama taka młoda, jak na ówczesne standardy, wcale nie była. Niektóre z jej koleżanek już niańczyły swoje potomstwo – w znakomitej większości owoce parnych letnich nocy. Bo choć istniała świadomość, skąd biorą się dzieci, i choć ogólnie wiadomo, że niezawodnym sposobem na ustrzeżenie się ciąży jest trzymanie kolan razem, to gorąca krew i młodzieńcza nadzieja, że wszystko będzie dobrze, są niebezpieczną mieszanką. Mama Luśki dobrze o tym wiedziała, dlatego trzymała się z daleka od chłopaków. Miała ambicje, chciała skończyć szkołę średnią i pójść do pracy, może w geesie. Rodzice ją w tym wspierali, niestety, tylko do momentu, gdy bogaty kawaler stanął na progu. I choć ostatecznie mama szkołę skończyła, zaraz po maturze zaczęły się przygotowania do wesela, a praca w geesie pozostała na zawsze jej niespełnionym marzeniem.

Dwa lata po weselu, które wielu starszych mieszkańców wsi wciąż wspominało z rozrzewnieniem, że „kiedyś to było”, na świat przyszło pierwsze dziecko Jadwigi i Jana Maciejaków – Grażynka. Kolejne dwa lata i rodzina powiększyła się o Krysię. W tym czasie z ośmiu hektarów, bo do pięciu ojcowskich doszły jeszcze trzy mamine, zrobiło się dwanaście. Jak na owe czasy była to ogromna gospodarka. Ponieważ ojciec nie miał żadnych ideałów młodości, z przyczyn czysto praktycznych zapisał się do partii, nie dało się bowiem nie zauważyć, że partyjni mają lepiej. Specjalnie się nie udzielał, uznając za prorocze słowa swojej matki: „Tak być nie może, wcześniej czy później to wszystko pieprznie”. Nie przeszkadzało mu to jednak ratować, co się da, póki jeszcze można, bo przecież jak już pieprznie, niczego dla siebie się nie wyszarpie.

We wsi akurat zaczęto budować nową szkołę, porządną, całą z cegieł. Stary, jeszcze przedwojenny budynek udało się ojcu „przejąć”. Solidne, dębowe brusy stały się ścianami nowej stodoły. Przy okazji ich zwożenia przywieziono też sporo cegieł na słupy. Z taką dużą stodołą mogli sobie Maciejakowie pozwolić na dodatkowe dwie krowy, bo było gdzie paszę trzymać. Starą stodółkę przerobiono na kolejny chlewik, ale to tymczasowo, bo już był plan, by postawić murowaną oborę, taką nowoczesną, na dwie strony, i z posadzkami, żeby łatwo było gnój wygartać.

Dwa lata później, gdy pijani w sztok dekarze wieszali wianek na nowym budynku, mama zwijała się z bólu, usiłując wypchnąć na świat swoje trzecie dziecko, bo Zenon po ojcu odziedziczył powolność i upór.

Ojciec doczekał się spadkobiercy, dlatego z jeszcze większym entuzjazmem zabrał się do pomnażania majątku. Kupował ziemię, postawił chlewnię, załatwił traktor.

Czas płynął, świat się zmieniał, zmieniała się wieś. Grażyna wyszła za mąż po sąsiedzku, za chłopaka, z którym chodziła od szkoły podstawowej. Oboje byli do siebie podobni w braku szerszych perspektyw i dalekosiężnych planów. Po prostu chcieli wziąć ślub i mieszkać razem. To im się spełniło. Ojciec z bólem serca odpisał pierworodnej dziesięć hektarów.

– Więcej nie dam – powiedział. – Reszta dla Zenia. Tak jak to za czasów naszych ojców bywało, syn gospodarkę po ojcu przejmuje.

Kryśka, choć wydawało się, że podobnie jak Grażyna zostanie na wsi, bo nawet się zaręczyła z synem bogatego gospodarza z sąsiedniej wioski, znalazła inny pomysł na życie. Może to niespełnione marzenie matki było dla niej inspiracją? W każdym razie, zanim przygotowania do ślubu nabrały rozpędu, oddała pierścionek, spakowała walizkę i nawiała do Warszawy. Można byłoby powiedzieć, że przyniosła wstyd rodzinie, gdyby nie to, że akurat w drodze była Luśka i to jej w udziale przypadł ów „zaszczyt”. Niektórzy we wsi to nawet mówili, że Kryśka nie mogła znieść tego, co się w domu wydarzyło, i dlatego wyjechała. Żeby dwoje takich starych dziecko zmajstrowało to tego świat nie widział, wstyd i obraza boska.

Z wczesnego dzieciństwa Luśka pamiętała ludzi, którzy dziwili się, że jest ładna, mądra i zdrowa. Niektóre kobiety tłumaczyły matce, że to tylko na razie dobrze wygląda, że z czasem coś wylezie, a na poparcie swoich słów snuły opowieści, jak to na jednej wiosce też tak było, że para starych miała dziecko i początkowo wyglądało, że zdrowe. Aż tu któregoś dnia idzie pewna kobita przez podwórek, a to kuma jednej takiej znajomej z kościoła, osoba zaufana, nie ma powodu jej nie wierzyć, i patrzy, że dziecko tej starej leży przewrócone. No i ona w krzyk, niedługo matka przyszła, nie tak zaraz, bo wolno szła, młoda już przecież nie była. Zawezwali pogotowie, zabrali dzieciaka do szpitala, do jakiegoś profesora, a ten tylko ręką machnął. Łapówkę mu wciskali, ale nie wziął, a wiadomo, że jak lekarz boka nie weźmie, to już żadnej nadziei nie ma.

Na to wspomnienie dreszcz przeszedł Luśce po plecach. Jak tamta mogła takie rzeczy mówić przy niej, małej dziewczynce? Przecież to nie był ani koniec świata, ani wieki średnie. Widocznie ludzie głupi i nieczuli są głupi i nieczuli bez względu na czas i miejsce.

Na szczęście mama zbywała to spokojnym: „Głupoty gadacie”.

Mama bardzo lubiła Luśkę. Można powiedzieć, że potraktowała ją jako ostatnią szansę na spełnienie marzenia z młodości o pracy w geesie. (Kryśka go nie spełniła. Po trzech latach w Warszawie wyjechała do Wiednia. Tam zajmowała się jakimiś dziadkami, później podłapała chłopa z kasą i od tamtej pory zajmowała się już tylko swoimi paznokciami).

– Ucz się, Lusiu, to daleko zajdziesz – powtarzała mama.

– Co ma się uczyć, lepiej niech se znajdzie bogatego chłopa, jak Kryśka. Co, Kryśce źle? – wcinał się ojciec.

– Dobrze czy źle, jak ją ten chłop w dupę kopnie, to co ona zrobi? Lepiej nie być od nikogo zależnym.

– Bratu mogłaby pomagać w gospodarstwie. Co on zrobi bez baby, jak nas zabraknie?

– Może Zeniu jeszcze se kogoś znajdzie? Co, Zeniu? – To pytanie kierowała do syna.

– Kto wi? Może tak, może ni.

– Widzisz go, z nim taka gadka.

I ojciec wydawał z siebie charakterystyczne chrząknięcie, które świadczyło o irytacji.

Prawda była taka, że o ile gospodarka mu się udała, to spadkobierca nie. Ojciec twierdził, że to wina matki, która za bardzo rozpuszczała dzieciaka, matka, że zawinił ojciec, zbyt krótko trzymając chłopca. Prawda była taka, że Zeniu od początku był, jaki był, w związku z tym wydawało się, że nie można go ani zepsuć, ani naprawić.

Był jak zeszyt z bardzo szerokimi marginesami – niewiele, no naprawdę niewiele dało się tam zapisać. Na dodatek to, co tam trafiło, małą miało wartość, bowiem cała mądrość Zenia pochodziła z rozmów, które prowadził z „chłopami”, jak zwykł mawiać o tych najstarszych mieszkańcach wsi, co to pamiętali jeszcze insurekcję kościuszkowską.

Chłopy kładły mu do głowy prawdy objawione o tym, że człowiek na Księżycu nie wylądował, to amerykańska bujda, podobnie jak śmierć Elvisa i Kennedy’ego, szkodliwość tytoniu i udział ruskich w zwycięstwie nad szwabami. Poza bujdami amerykańskimi istniała jeszcze radziecka propaganda, żydowski spisek i farmaceutyczne kłamstwa. Na szczęście było na świecie pięciu ludzi znających prawdę – czterech dziadków i Zeniu, którego do niej dopuścili.

Gdyby ktoś zapytał Luśkę – oczywiście nikt nie pytał, bo z jej zdaniem nie liczono się w domu – to powiedziałaby, że brat został kawalerem właśnie przez te dyrdymały, jakie wygadywał. Kobiety są w stanie wiele znieść, a cierpliwsze od nich są tylko koty, ale żadna nie wytrzyma z chłopem, który od rana do późnego popołudnia głupoty gada, a wieczorem idzie się napić i po pijaku plecie jeszcze większe bzdury. Żaden majątek nie jest tego wart. Zresztą czasy przyszły takie, że zamożny rolnik przestał być poszukiwanym towarem na rynku matrymonialnym. Jeśli więc nie szła za nim ogłada, uroda i odrobina inteligencji, jako kawaler do wzięcia był przegrany.

Zeniu mało się przejmował swoim bezżeństwem. Dobrze mu było. Matka jeść dała, oprała, a w sobotę przypomniała, że warto się wykąpać i ogolić. Po śmierci ojca nikt mu już kołków na głowie nie ciosał, nawet więcej – Grażyna przekonywała, że to już lepiej wcale się nie ożenić niż jakąś cytrę do domu sprowadzić, starej matce na zgryzotę.

Luśka nie lubiła, gdy siostry mówiły o starości mamy. Owszem, zdawała sobie sprawę, że to prawda, ale słuchać na ten temat nie chciała. Miała po dziurki w nosie ludzkich ciekawskich spojrzeń, podgadywania i dokuczania dzieciaków, które mówiły, że jej matka na wywiadówki z laską chodzi. Od najbliższych nie musiała tego słyszeć.

Ani tego, że się z domu zawinęła, że wybrała łatwe życie, że tylko kasę wyciąga. To ostatnie było kłamstwem, bo choć rodziców stać było na opłacanie akademika, Luśka od nich pieniędzy nie brała. Tylko jedzenie popakowane w słoiki. Utrzymywała się z różnych prac dorywczych, dostała stypendium. W głowie miała, że rodzice starzy, sterani życiem, zmęczeni ciężką pracą, a ona… taki trochę kłopot na stare lata, taki trochę wstyd. Dlatego radziła sobie bez rodziny, a rodzina radziła sobie bez niej.

Moja biedna mama, pomyślała. Pod żadnym pozorem nie może się dowiedzieć, że nie mam pracy.

Tak niedawno chwaliła się swoim nowym mieszkaniem, zdjęcia z remontu pokazywała.

– Dziecko, dziecko, tyle pieniędzy w to idzie. Skąd ty nabierzesz?

– Kredyt wzięłam.

– No a jak spłacisz? Jakbyś pracę straciła, co wtedy?

– Czemu miałabym stracić pracę?

Musiała to wypowiedzieć w złą godzinę. Najpierw przyszła pandemia, na szczęście nie odbiła się znacząco na ich firmie. Swoją drogą, należy spytać: dlaczego? Może to zasługa Martusi, która tak bardzo się angażowała w pozyskiwanie nowych klientów? Gówno prawda! Przetrwali prawie wyłącznie dzięki determinacji Luśki. Strach był, ale dobrze się skończyło i dlatego przyszły zasłużone awanse, w których najbardziej zasłużona została pominięta.

– Poradzę sobie bez was! – krzyknęła w stronę okna.

Spacerujące po parapecie gołębie przekręciły głowy, próbując dociec, jakże to Luśka zamierza sobie bez nich poradzić. Z oczu przypominały Zenia, i to tak bardzo, że nie mogła się nie roześmiać.

– Poradzę sobie, zobaczycie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI