Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cykl powieściowy inspirowany barwną historią Kresów południowo-wschodnich.
Kresy, XVIII wiek. Po burzliwym okresie wojen, które przetoczyły się przez Rzeczpospolitą w XVII wieku, następuje czas pokoju. Rządy elektora saskiego Augusta, zwanego Mocnym, i jego syna, Augusta III, zasłyną powiedzeniem: „Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”. Jednak dobrze się żyje tylko zamożnej szlachcie. Chłopi są wyzyskiwani, zmuszani do pracy ponad siły, żyją w nędzy i poniżeniu. Bieda i niesprawiedliwość powodują, że młodzi mężczyźni uciekają do lasu. Ich schronieniem stają się górskie jaskinie, kupieckie szlaki wiodące przez Karpaty dostarczają bogatych łupów.
Konstanty Złotnicki, właściciel pięknego dworu, folwarku i przyległych ziem, decyduje się na walkę z opryszkami, którym przewodzi były parobek, Aleksy. Teresa, żona Konstantego, choć wiedzie spokojne, dostatnie życie, nie jest szczęśliwa. Po wielu latach małżeństwa nie urodziła swemu mężowi syna, dziedzica majątku, co jest tematem plotek całej okolicy. W czyich ramionach Teresa znajdzie miłość, której tak pragnie? Miłości szuka też młodziutka Augustyna. I choć szybko ją znajduje, i jej, i ukochanemu przyjdzie zapłacić wysoką cenę za kilka niewinnych pocałunków. Chabrosi, służącej we dworze, wydaje się, że rozsądnie podchodzi do życia, a jednak decyzje, jakie podejmuje, sprowadzają nieszczęście na jej bliskich. Lup, leśny odludek, opuścił ludzi, by żyć w samotności. W cieniu karpackich szczytów rozgrywają się dramaty, które czas przemieni w legendę.
Kasia Bulicz-Kasprzak– mieszka pod Warszawą w domu wypełnionym książkami. Czas wolny najchętniej spędza na czytaniu i spacerach ze swoimi nieco ekscentrycznymi psami. Uważa, że własny gabinet to najfajniejsze miejsce, w którym zdarzyło jej się pracować, dlatego nie zamierza zamieniać go na nic innego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
Copyright © Katarzyna Bulicz-Kasprzak, 2024
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcia na okładce
© ILINA SIMEONOVA/Trevillion Images,
© Victoria Davies/Trevillion Images,
© DimaBerkut/iStock,
© vecstock/Freepik,
© macrovector/Freepik,
© tohamina/Freepik,
© Freepik
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8352-488-7
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.p
ROK 1744
Obudził go własny kaszel. Otworzył oczy. W alkierzu ciemno było, ale przez okienko z bladozielonymi szybkami wpadało światło. Wygramolił się z łóżka. Oczy zaczęły mu łzawić. Zobaczył łunę, jak od zachodzącego krwawo słońca. Zawołał, ale nikt nie odpowiedział. Może dlatego, że nie on jeden krzyczał. Te głosy wywoływały strach. Te głosy… Było w nich coś zwierzęcego. Chciał się schować, poczekać, aż go znajdą i wyniosą z pożaru, postanowił jednak, że będzie dzielny. Śmiało pchnął drzwi i wyszedł. Wielka sień wyglądała, jakby była kominkiem, języki ognia pełzały po ścianach, lizały ozdobne kilimy, obrazy – portrety i pejzaże. Rozglądał się przerażony, bo własny dom stał się nagle miejscem obcym i strasznym.
Wtedy zobaczył diabła, który, cały czerwony, stapiał się w jedno z ogniem. Z czerwonych dłoni na podłogę coś skapywało. Metaliczny zapach roznosił się wszędzie. Diabeł nie pachniał siarką, pachniał żelazem.
Ich spojrzenia się spotkały. On mnie zabije, pomyślał, ale nie mógł uciekać. Nie mógł też zawołać matki ani ojca. Zresztą czy miałoby to sens? Pewnie diabeł już u nich był. W tym momencie poczuł wilgotne ciepło na nogach. Chciał spojrzeć w dół, ale też nie mógł. Przypomniał sobie opowieść ojca, że wąż zaczarowuje mysz spojrzeniem i ona, choć chce, nie może się poruszyć. Diabeł miał oczy węża.
Uśmiechnął się i była to najstraszniejsza rzecz, jaką można zobaczyć.
– Zostaw!
Odwrócił się. Stojący za nim człowiek położył mu dłoń na ramieniu.
– Przyrzekłem wybić całe to podłe plemię.
– W takim razie razem ze mną.
Mierzyli się wzrokiem i w końcu diabeł się poddał. Zniknął w płomieniach.
– Chodź, mały, to wszystko zaraz runie.
Wyszli i czas jakiś szli w milczeniu.
– Butów nie mam – odważył się w końcu powiedzieć.
– Cóż z tego?
Spojrzał na stopy mężczyzny. Nieznajomy też był boso.
ROK 1736
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Chłop, jeśli natura wyrwie go ze snu podczas najczarniejszej nowiowej nocy, gdy brzemienne deszczem chmury wiszą nad ziemią, i każe biec za oborę, nie maca wokół siebie, nie myśli, tu zydel, tam cebrzyk na ławie. Nie. Idzie pewnie, jakby to jasny dzień był, tak dobrze zna swoją chałupę i wszystkie w niej sprzęty.
Lup był jak ten chłop. Z tą różnicą, że jego chałupą był las, porastający góry i te jary, które przez wieki Dniestr, Seret, Czeremosz i Prut pracowicie żłobiły czy to w miękkiej lessowej ziemi, czy w twardej skale. Od Płoskierowa aż po sam Kamieniec, od Worochty po Halicz, od Okopów Świętej Trójcy po Lwów nie było drugiego, kto by tak dobrze te strony znał.
Wołosi zza gór nazywali go Varcolakiem albo Lupem, tutejsi mówili „Dikij”. Bogacze ze dworów w zimowe wieczory snuli opowieści, w których był zbójem, a oni ratowali przed nim świat. Gdyby wierzyć w te bajdy, umarłby już ze sto razy. Tymczasem żył i miał się dobrze.
Ludzie czasem go pytali, jakie jest jego prawdziwe imię, ale tylko się uśmiechał. Zostawił je w dawnym życiu, w ludzkim świecie. I tak jak on teraz do owego świata nie należał, tak tamto imię nie należało już do niego. Zapomniał o nim, wyrzucił wspomnienia, tak jak z dna kieszeni wytrzepuje się paprochy, nawet nie patrząc, czy wiatr je roznosi, czy lecą w błoto.
Dawniej żył między ludźmi, lecz byli mu oni obcy, choć bliscy. To, co ich łączyło, przypominało zbutwiały sznur konopny, tylko z pozoru wytrzymały, wszakże gdy szarpniesz, pęka z suchym trzaskiem, wzbijając chmurę szarego pyłu. Jeśli twarz znajdzie się zbyt blisko, kurz wejdzie do oczu i będzie piec dopóty, dopóki łzy go nie wypłuczą. Lup znajdował się na tyle daleko, że gdy pękł powróz, trzymający go blisko rodziny, ani jedna łza nie popłynęła.
Z początku uciekał tylko na chwilę. Z czasem chwile zbiły się w godziny, te w dni, dni w tygodnie. W końcu wracał jedynie po to, by w cieple przezimować.
Pewnej jesieni stanął na skraju lasu. Patrzył na smużki dymu kreślące kręte ścieżki między ziemią a niebem i myślał o rozgrzanym piecu, izbie i panującej w niej ciasnocie. Ciasnocie nie tyle miejsca, ile myśli. I jeszcze ten zaduch, wywołany strachem i beznadzieją. Czy warto za miskę ciepłej polewki porzucać leśne ostępy, które dawały przestrzeń jego myślom i sprawiały, że strach stawał się zapomnianym uczuciem?
A jednak się wahał. Stał i patrzył. Niebo traciło krystaliczny błękit, mętniało szarością zmierzchu. Wreszcie, gdy zarysy dachów rozmyły się w nocnej czerni, zawrócił. Wszedł między drzewa. Jego krok był pewny, plecy miał proste, ale dusza w nim dygotała. Czuł się tak po raz pierwszy w życiu i z uwagą wsłuchiwał się w samego siebie, próbując zrozumieć, co z nim się dzieje. To nie strach, dobrze to wiedział, tylko ta odrobina niepewności, towarzysząca człowiekowi, gdy ciekawość wiedzie go ze znanej ścieżki na bezdroża. Miał też w sobie radość, znacznie większą od tej, którą do tej pory zdarzało mu się odczuwać. Gdyby porównać to, co czuła dusza, do tego, co czuje ciało, to można by powiedzieć, że było tak, jakby zrzucił z barków niezmierny ciężar. I tak jak ciało odczuwa ulgę, tak jego dusza ją poczuła. A także własną siłę. I niezmierzoną przestrzeń, którą mogła zająć.
Poczuł się wolny.
Świat odrobków na pańskim, przymusu, batów, głodnych dzieci, pustych garów, szczerbatych starców, wyglądających łaski synowych czy córek, chudych chabet, braku grosza, beznadziei, ekonomów i polowych, wyroków, gorzałki, smutku, strachu, Tatarów, Kozaków, obcych i swoich, orki, nawałnic, spalonych wiosek, zabitych bliskich – cały ten świat, liczony w stratach, a nie w zyskach, przestał być jego światem.
Był wolny.
Świadomość tego rozlała się po jego duszy tak, jak po języku rozlewa się kropla lipowego miodu.
Wybrał wolność, choć ceną za nią mogło być zagryzienie przez wilki, rozszarpanie przez niedźwiedzia, śmierć od żmijowego jadu albo po prostu z głodu, czy też zamarznięcie w styczniową noc, porwanie przez wzburzony prąd rzeki. Lecz była to cena niepomiernie mała wobec tego, co zyskał.
Nie on jeden żył w lesie. Wielu chłopów, nie mogąc znieść życia, które stało się ich udziałem, wycieńczonych pańszczyzną albo przestraszonych wyrokami szlacheckich sądów, uciekało do lasu. Zbijali się w gromady i żyli razem. Niektórzy wędrowali w najdalsze ostępy, by tam założyć osadę. Mimo strachu przed odkryciem starali się wieść życie, jakie znali, podobne do tego, przed którym uciekli – znojne, wypełnione pracą, wszakże o tyle lepsze, że była to praca dla siebie. Niektórzy nie wytrzymywali leśnego trudu i wracali do wiosek. Pozwalali, by wymierzono im kary za ucieczkę, nawet te najgorsze. Chodzili potem po wsi bez nosów, uszu czy warg, żywy dowód pańskiego miłosierdzia, bo przecież mógł ich szlachcic zabić, a jednak żyć pozwolił, tylko jakiegoś drobiazgu z ciała pozbawił, by, gdyby chłopu znów przyszła ochota uciec, każdy wiedział, że to zbieg. Taki w innej wiosce się nie poratuje, nikt mu jeść nie da, przy piecu ogrzać się nie pozwoli. A gdy go kto z innego majątku złapie, od razu wyrok za ucieczkę wykona. Czasem ci oszpeceni tylko dlatego uciekali, by ich złapano i zabito, śmierć bowiem zdawała się łatwiejsza od życia.
Lup był inny. Nie odszedł, by wieść życie podobne do poprzedniego, ani też po to, by zawisnąć w niepewności między przeszłością a przyszłością. Odszedł od ludzi, by stać się częścią lasu.
Kiedyś tak właśnie żyli ludzie. Ci, których los rzucił na step, byli częścią stepu, ci, których los rzucił w las, byli częścią lasu, a ci, którzy zawędrowali w góry, stawali się częścią gór. W gawędach przetrwała cząstka pamięci o tych czasach. Przetrwała też w zwyczajach; choć ich istoty nikt nie potrafił wyjaśnić, powtarzano je rok w rok. Tylko cząstka, ułomek, sam w sobie niewiele wart. Dlatego też ludzie orali step i siali na nim pszenicę, dlatego ścinali drzewa, dlatego zabijali dwunastaki.
Lup patrzył ze smutkiem, jak miotali się, wiodąc swoje marne żywoty, nieświadomi siły, jaką daje prawdziwa wolność. Bolało go serce, gdy słyszał drwali, a jeszcze bardziej, gdy słyszał myśliwych. Wiedział jednak, że ze wszystkich sił na świecie jest jedna, której nic nie zdoła zahamować, a niesie za sobą większe zniszczenia niż najgroźniejsza nawałnica. Siła ta to ludzka głupota.
Próbować z nią walczyć to jak stanąć naprzeciw burzowej chmury i usiłować jej wyjaśnić, że lepiej, by stała się śnieżnobiałym obłokiem. Nie poradzisz nic na burzę i nie poradzisz nic na głupotę. Próby wywołują gniew, a ten toczy wnętrze człowieka jak grzybnia pień drzewa – wybiera najsłabszą część, przerasta ją, wysysa, a ono jeszcze stoi, jeszcze się zieleni, ale po hubowych kapeluszach poznasz, że w środku już próchnieje, przyjdzie silniejszy wiatr i zwali się z hukiem na ziemię.
Nie chciał być takim drzewem.
Dlatego pozwalał sobie na smutek, lecz nie dopuszczał do serca czarnej trucizny gniewu. Uciekał od niego tak, jak kiedyś uciekł od ludzi – w głąb lasu, w ciszę.
Tak i tego dnia szedł sobie tylko znajomą ścieżką w leśny ostęp. Jesienny poranek był wyjątkowo chłodny, jednak w miejscach, gdzie podszyt chronił ziemię przed mroźnym oddechem wiatru, wciąż pozostała ciepła. Liście, jeszcze suche, zdradzały jego kroki szelestem. Były w lesie miejsca, gdzie bał się tego odgłosu, rozglądał się więc uważnie i nasłuchiwał. Wszakże tu czuł się bezpieczny. Nikt poza nim nie znał tej drogi, nikt, nawet leśne zwierzęta, nią nie chodził.
Na ścieżce przed sobą dojrzał leżącego na grzbiecie chrząszcza, który przebierał odnóżami tak wolno, jakby topił się w miodzie. Lup pochylił się i podniósł owada. Przez chwilę patrzył w jego maluteńkie oczka, podziwiając precyzję, z jaką natura wyrzeźbiła strzępiaste czułki. Fascynowali go ci najmniejsi mieszkańcy lasu. Wiedział o nich wiele, chociaż wciąż zbyt mało. Czemu niektóre z tych istot, jak mrówki czy pszczoły, żyją razem, inne zaś, jak ten, którego trzymał, wybierają życie samotne? Czemu jedne żyją krótko, inne długo? Czemu niektóre są tak piękne, że dech zapiera, a inne tak paskudne, że wyglądem wzbudzają odrazę?
– Spokojnie, mały przyjacielu – szepnął. – Nie zjem cię przecież.
Ostrożnie odłożył owada na poduszkę z mchu. A potem patrzył, jak tamten niezdarnie próbuje iść przed siebie, zaczepia się o własne nogi i zwala na grzbiet.
– Siedź spokojnie. – Znów posadził chrząszcza na mchu. – Potrzebujesz ciepła.
Owady, podobnie jak żaby i węże, potrzebowały ciepła, by nabrać siły. Te jesienne chłodne dni i noce, podszyte mrozem, to dla nich najgorszy czas. Umierały. Jedne dlatego, że ich życie się kończyło, inne dlatego, że w porę nie zdążyły znaleźć kryjówki w spękanej korze.
Chrabąszcz jakby zrozumiał. Zastygł w bezruchu. Liście, choć już pordzewiałe, wciąż były gęste, na szczęście zdarzały się między nimi prześwity. Przez jeden z nich prześlizgnął się promień słońca i padł prosto na mech. Pokrywy skrzydeł owada, które wydawały się czarne, błysnęły głęboką zielenią, granatem i złotem.
Lup cofnął się o trzy kroki, wciąż bacznie go obserwując. Nagle nad jego głową rozległ się gwizd. A chrząszcz już rozwijał skrzydła, już próbował z głośnym warkotem, czy tyle w nich siły, by zdołały go unieść ku koronom drzew, gdzie znajdzie więcej ciepła i jakiś kąt, w którym zdoła przetrwać zimę.
Nim się wzbił, spadło na niego nieszczęście. Złoty dziób kosa wbił się w jego ciało i uniósł ku górze, nie po to jednak, by owad mógł tam się schronić, tylko po to, by skończył żywot.
Lup w milczeniu patrzył za nimi.
– Tom ci pomógł – rzucił przepraszająco.
Są sprawy, w które lepiej się nie mieszać.
Wiedział to, a jednak nie potrafił się powstrzymać. Podnosił z ziemi ptaki z przetrąconymi skrzydłami, łapał lisięta, które zwichnęły łapki, i pogryzione zające. Nastawiał kości, kładł zioła na rany.
Czasem pomagało. Ptak dawał się nosić za pazuchą przez kilka dni, nadstawiał dziób, by mu wlać wody, a gdy poczuł, że jest gotów odlecieć, zaczynał się szamotać, wyrywać, a na koniec odfruwał z dzikim krzykiem, nie obejrzawszy się nawet na swego wybawcę.
Czasem nie. Rankiem Lup znajdował sztywne już truchełko albo zwierzaka w takim stanie, że jedyne, co mógł zrobić, to skrócić jego cierpienie. Śmierć nie napełniała go smutkiem, bo jeśli pojmie się istotę życia, wtedy dostrzega się piękno w nieuchronności jego końca.
Zatopiony w myślach szedł prowadzony instynktem. Tu, w lesie, ów wewnętrzny, zwierzęcy głos mówił najsilniej. Dlatego Lup wybierał las. Zdarzało mu się chodzić po połoninach, wspinać się na szczyty tak wysoko, że zdawało się, iż dostrzega w oddali kraj świata, wędrował po stepie, ale najbezpieczniej czuł się między drzewami. W stepie wciąż się rozglądał, nasłuchiwał, dotykał ziemi, by sprawdzić, czy nie wprawiają jej w drżenie końskie kopyta, bo ci, co dosiadali wierzchowców, budzili w nim lęk. W czasie swoich wędrówek zdarzyło mu się spotkać niechrystów i zawsze gdy się z nimi rozstawał, miał wrażenie, że cudem uniknął czegoś złego. Podobni byli w zachowaniu do zwierząt, które uciekły z niewoli – mogli się łasić jak one, ale też mogli zaatakować w nagłym szale. Lup lubił przewidywalność. Dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Mieszkańcy stepów nie byli przewidywalni.
Wolał ormiańskich kupców. Przychodzili czasem do niego i prosili, by im towarzyszył w wędrówce. Chcieli płacić. Zawsze zaczynali od pokazywania mu monet, choć już powinni wiedzieć, że ich nie weźmie. Szedł z nimi, bo lubił ich jedzenie i towarzystwo. Jedzenie najbardziej. Po tygodniach żywienia się mdłymi rybami, które łowił w Dniestrze czy Prucie, potrzebował odmiany. Jeden kęs mięsa marynowanego w wonnych przyprawach, plaster warzywa pieczonego nad ogniem, łyżka kaszy w oleistym sosie, ułomek bułki z aromatycznym nadzieniem sprawiały, że miało się wrażenie ognia w gębie. Jakby kto proch podłożył i wszystko nagle wybuchło. Zaczynało się na języku, a kończyło w głowie. Oczy zachodziły łzami, z nosa się lało, po brodzie leciała ślina. Nie mógł jednak przestać jeść, tak było to dobre.
No, może nie tak do końca. Paliło żołądek, a po posiłku kiszki żaliły się rzewnie na swoją niedolę. Mówiły, że lepsze dla nich jagody. On jednak wiedział swoje – przecierpią dzień, dwa, potem zaś przywykną. Wystarczy po jedzeniu pić wodę, a baraninę koniecznie zapijać gorzałką.
Lubił też zwykłych chłopów. Trafiał do ich chat zwykle wtedy, gdy mu się zdarzyło odnaleźć zgubione w lesie dziecko. Nie tyle dziecko, ile podrostka, bo te najmniejsze, co na świat patrzyły wielkimi modrymi oczyma, lasu się bały. Zdawało im się, że tuż za linią drzew czeka na nie śmierć straszliwa z rąk niawki albo też innego dida. Była w tym prawda, choć to nie Czuhajstryn stałby się przyczyną pożegnania z tym światem. Jednak ciekawość dziecięca zdawała się niezmiernie silna i by nad nią zapanować, należało wzbudzić ogromny strach, dlatego też matki powołały do życia zastępy dziwacznych leśnych stworzeń, dybiące na nieposłuszne dzieci, co dalej niż za próg własnej chałupy się ruszą. Lup spotkał wielu ludzi, którzy, choć dorośli, wierzyli w te straszydła. Cóż, gdyby to była prawda, to jakaś leśnica dawno pozbawiłaby go życia. Tymczasem żył i miał się dobrze.
Jednak podrostki, które już trochę życia poznały, zaczynały ufać własnemu osądowi. To one wchodziły do lasu, pewne, że znajdą tu skarb przez diabła ukryty albo kwiat paproci. Pokusa zdobycia bogactwa była bardzo silna, czasem jeszcze wzmocniona widokiem matki złożonej śmiertelną chorobą czy też ojca, który dogorywał po wybiczowaniu przez karbowego. Nie, nie po bogactwo czy uzdrowienie wchodziło to dziecko w las. Szukało tam innego skarbu. Od małego niezauważane, przepychane po izbie, powołane na świat po to, by można je na odrobek posłać albo w domu zostawić, gdy pańszczyzna się o rodziców upomni, szukało uznania, życzliwego spojrzenia, choć okruchu miłości.
Nie było świadome, że z próżnego i Salomon nie naleje, a niekochana matka nie będzie potrafiła dać swemu potomstwu więcej nad to, co wymusi instynkt. To zbyt mało i ten czy ów chłopak, szukając rodzicielskiej pochwały, szedł do lasu na poszukiwania, nieświadom, że skarb największy, życie, już ma, a w lesie niechybnie może go stracić.
Znajdował ich Lup wystraszonych, czasem zapłakanych, zawstydzonych własną słabością, i odprowadzał do wsi. Nawet do samej chałupy, by ochronić przed nieprzyjemnym końcem takiej wyprawy, bo nie raz się zdarzało, że rodzic, nie rozumiejąc intencji winowajcy, na jego widok, gdy już odetchnął z ulgą, wpadał w złość, chwytał za bat, lejce czy powróz i wymierzał karę za wszystkie swoje własne łzy niepotrzebnie wylane, za strach i żal. Obecność obcego i związane z tym zawstydzenie sprawiały, że rozliczenie odkładano na później, często więc w ogóle do niego nie dochodziło, bo pierwsze emocje opadały, a drugie nie były już tak gwałtowne.
Najczęściej jednak spotykał zbiegów. Nie mogąc swojego losu odmienić, uciekali przekonani, że to najlepsze, co mogą zrobić. Dopiero w leśnej głuszy docierała do nich bolesna prawda, że ucieczka jest początkiem, nie końcem, a oni nie pomyśleli, co dalej. Większość z nich szwendała się do czasu, aż głód stał się nie do wytrzymania. Wtedy się poddawali. Choć wiedzieli, co ich czeka, wracali.
Byli i tacy, którym wiara w opowieści o lepszych miejscach dawała siłę. Ci, mimo zimna i głodu, podejmowali wędrówkę na zachód, gdzie, według tego, co mówiono, los chłopa był znośniejszy, a pańszczyzna mniej uciążliwa. Na koniec zdarzali się i ci, których złość na los tak odmieniła, że z ludzi stali się zwierzętami. Ci szukali w lesie podobnych sobie, a gdy się odnaleźli, tworzyli stado jak wilki. I jak wilki na sarnę, tak oni polowali na podróżnych, wybierając tych najtłuściejszych, wiadomo bowiem, że skoro brzuchy, to i sakiewki musiały być u nich pękate.
Lup dawno doszedł do wniosku, że tylko niektórzy ludzie, a jest ich naprawdę niewielu, rodzą się dobrzy albo źli. Tacy są z natury, od urodzenia do śmierci. Pozostałym los każe wybierać, rzucając ich, z właściwą sobie złośliwością, w coraz to inne przygody. I często tak to się kończy, że ten, co wczoraj oparł się pokusie, jutro zgrzeszy, a czasem ten, co źle czynił, zaczyna rozumieć i dokonuje właściwego wyboru. Jednak nie jest to postanowione raz na zawsze. Człowiek nie wie, co przyniesie kolejny dzień i z czym przyjdzie mu się borykać.
Dlatego też przyglądał się ciekawie grasantom, ale spotkań z nimi unikał, chyba że zdarzyło się inaczej i zagubionym trzeba było wskazać drogę. Bo nawet tym, co w lesie mieszkali i znali jego najtajniejsze ścieżki, zdarzało się pobłądzić. Czemu tak się działo? Z tej prostej przyczyny, że ludzie zwykli patrzeć na las jak na coś, co jest niezmienne. Wynikać to mogło z faktu, że żyjąc we wsiach czy miastach, przywykli każdego dnia oglądać to samo. Uczyli się więc na pamięć widoku gościńca, ścieżki, chałup, gontów, strzech, zagród, płotów i sięgali po te obrazy, nie dostrzegając drobnych, codziennych zmian.
Czasem ten i ów się zatrzymał, rozejrzał po wiosce i zadał sobie pytanie: A kiedyż to ten dach tak się zapadł?, zdarzało się to jednak niezwykle rzadko. Nawet zmiany w innych ludziach im umykały. „Toż ty już panna! Kiedy to się stało? Pamiętam, jak w maminą spódnicę wczepiona, pierwsze kroki stawiałaś” – tak mówili, nie potrafiąc pojąć upływu czasu. A skoro wokół siebie nie widzieli zmian, to jakże mogli je dostrzec w lesie, tym ogromnym stworzeniu, które każdy dzień wita odmienione. Tam, gdzie wczoraj rosło drzewo, dziś pień próchnieje, gdzie dziś samica gniazdo wije, jutro cicha pustka ranek powita. Jeśli więc nie chcesz w lesie pobłądzić, musisz nauczyć się go widzieć takim, jaki jest dziś, i takim, jakim będzie jutro, bo wspomnienie wczorajszego tylko cię zwiedzie. A o ile w las wejść łatwo, to wyjść z niego trudno. Lup dobrze to wiedział.
Pogrążony w rozmyślaniach pozwolił, by nogi same go niosły. Ufał im, że go nie zmylą, tylko zaprowadzą w jakieś dobre miejsce, gdzie znajdzie barć. Zbliżało się południe, głód dawał o sobie znać.
Nagle instynkt krzyknął przeraźliwie, jak sójka, gdy coś ją spłoszy.
Lup rozejrzał się wokół. W dali przed sobą ujrzał człowieka odzianego w keptar zdobny sośniwką, haczki, haftowane na żółto i czerwono, w filcowym kapeluszu – czarnym, owiniętym barwną krajką. Tamten szedł pewnym krokiem wiodącą w górę ścieżką. Chód miał lekki, nawykł do przemierzania leśnych ostępów i wędrówek połoninami. Nie rozglądał się na boki, widać ścieżka była mu dobrze znana, musiał już nią iść, pytanie tylko kiedy. Pewno nie ostatnio, inaczej zwolniłby znacznie, świadom, że czerwcowa ulewa podmyła brzeg i tam, gdzie wcześniej było zejście na kamienisty brzeg strumienia, teraz jest urwisko. Nie wyższe od chłopskiej chałupy, dość strome jednak, by przy upadku kark skręcić albo na śmierć się połamać, na dole bowiem są gołe skały.
Jeszcze pięć kroków, jeszcze cztery. Czyli nie wie o osuwisku. Jeszcze trzy.
– Stój! – krzyknął Lup. Głos, jak zawsze, gdy go przez szereg dni nie używał, wydał mu się dziwnie obcy.
Wędrowiec zamarł w pół kroku, trwał przez chwilę w zawieszeniu, jednak zbyt późno się zatrzymał, ciało ciągnęło go w dół. Zachwiał się, rozpaczliwie próbując odzyskać utraconą równowagę. Wyglądał jak liść targany wiatrem, na chwilę przedtem, zanim na zawsze opuści gałąź. I już. Lup widział ręce tamtego, tuż nad krawędzią. Jakim cudem ten człowiek zdołał się odwrócić na tyle, by dłońmi wczepić w skraj urwiska? Nie był zwykłym pasterzem, choć na takiego wyglądał. Siły i zwinności w nim było więcej. Jakąkolwiek jednak miałby siłę, kępa trawy, w którą się wczepił, nie dałaby wystarczającego oparcia, by człowiek, nawet najzwinniejszy, mógł się podciągnąć.
Szczęściem Lup był blisko i w chwili, gdy korzenie trawy puszczały, rozsypując wokół deszcz ziarenek piasku i grudek ziemi, złapał tamtego za rękę. Pociągnął ku górze. I już trzymał go za łokieć, już widział nogi, machające na wszystkie strony w poszukiwaniu podparcia.
Wędrowiec wstał, sapnął, portki otrzepał. Podszedł na skraj, w dół spojrzał.
– Życie to może bym i zrazu zachował, ale kulasy połamane, to pewne. – Splunął, a potem głowę skłonił. – Za ratunek z serca dziękuję.
Lup nic nie odpowiedział. Z uwagą przyglądał się obcemu. Spod kapelusza wystawały włosy, ciemne i zmierzwione. Skórę twarzy zbrązowiło słońce, wygarbował wiatr. Radość i złość poznaczyły ją nitkami zmarszczek. Sądząc z długości zarostu, ostatni raz golił się przed tygodniem, jednak szczecina na policzkach, zamiast odbierać, dodawała mu uroku, łagodząc rysy. Przyjemnie się patrzyło na tę twarz, zwłaszcza w oczy. Lup pierwszy raz w swoim życiu takie widział – z brzegu zielone, ale tą zielenią gnilnego leśnego jeziorka, z którego nawet spragnione zwierzęta się nie napiją, a przy źrenicy złote jak słońce, kiedy jego promienie przenikały zieloność i wraz z nią tworzyły brązowe plamki. Była w tych oczach mądrość i spryt, a także radość, ale czuło się, że i zło w nich tkwi.
Szczęściem teraz stał uśmiechnięty, szczerząc białe zęby i poprawiając wąsy. Nie był wysoki, a chudość sprawiała, że wydawał się niższy. Lata życia w górach upodobniły jego ciało do drewna – twarde się stało i wytrzymałe.
Sprawiał wrażenie miłego, otwartego i pewnie uchodził za urodziwego. Lup jednak widział w jego oczach dobrze skrywaną złość i wiedział, że zobaczyć tego człowieka w gniewie to ostatnie, co chciałoby się ujrzeć.
– Wy to ten Leśny Dziad, co nim dzieci straszą? Myślałem, że to bajka.
– Bo i bajka. Żadnych Dziadów w lesie nie ma.
Tamten się roześmiał.
– Tyle lat tymi lasami wędruję i nigdym wcześniej was nie widział.
– I cóż z tego?
– Ano nic. Będę teraz chodził po świecie i opowiadał, że Dido życie mi uratował. A ludziska będą głowami kręcić i będą się dziwować. – Odwrócił się i jeszcze raz spojrzał w dół urwiska. – Przysiągłbym, że tu była taka ścieżynka w dół. Wąska, bo wąska, ale zejść się dało.
– Bo była. Jak polało, to glinę wymyło i spory kawał się urwał. Tam. – Lup wskazał ręką na rumowisko.
– Ot, a mnie się zachciało skrótem iść. Prawdę powiadają, że kto drogi prostuje, w domu nie nocuje. Gdyby nie wy, dziś miałbym nocleg u Świętego Piotra. – Roześmiał się, jakby powiedział najlepszy żart.
Lup przez grzeczność również się uśmiechnął, nie sądził jednak, by nieznajomy mógł to dostrzec, bo jego rysy przykrywał krzaczasty zarost – gdy broda zaczynała przeszkadzać, obcinał ją nożem, ale policzków nie golił nigdy.
– Patrzcie, kolana mi latają, jakbym był panną, co się utopca ze studni wystraszyła. – Wędrowiec wskazał na swoje nogi. – Lepiej na chwilę przysiąść. – Przycupnął na mchu, gestem zachęcając Lupa, by uczynił to samo. – Jeszcze pomyślicie, żem się przestraszył.
– Mądrze jest czasem się przestraszyć. Wtedy człowiek zachowuje czujność.
W zielonozłotych oczach obcego błysnęło zdumienie.
– Dziwniście. Z wyglądu straszydło, z mowy człek rezolutny. Skąd wy tacy?
Odpowiedzią było wzruszenie ramion.
– Prawda więc to, co mówią, że wy swego pochodzenia nie znacie?
Lup skinął głową.
– I nigdyście nie byli ciekawi, kto wasza matka, a kto wasz ojciec?
– Co mi z tej wiedzy?
Jego rozmówca się zadumał.
– Mnie tam miło wiedzieć, jakie imię ojca, matki, dziadka, gdzie pochowani ci, co pomarli, kto w wiosce kum, kto brat, kto swat.
– Jakby mnie to było miłe, tobym między ludźmi żył.
– Niby prawda. Jednak pojąć trudno.
Ileż to razy prowadził takie rozmowy? Nie potrafiłby zliczyć.
– I imienia swego nie znacie? Nie wiecie, czyście Rusin, czy Madziar? Chłop, Kozak czy szlachcic? Prawosławny czy mojżeszowy? A może wy luter? Nic nie wiecie?
– Chłop raczej, bo pamiętam chałupę. Może gdybym zechciał, tobym i swoje imię przywołał, ale jakie ono ma znaczenie, skorom się wyrzekł tych, co mnie mogli nim wołać?
– I dobrze wam tu samemu?
– Dobrze.
Tamten potrząsnął głową, jakby miało mu to pomóc myśli ułożyć.
– Dla mnie moi najważniejsi. Ojciec, brat, matka, krewni, ludzie z wioski. Tak całkiem samemu na świecie? Sczezłbym.
Lup nic nie mówił. Oto kolejny z ludzi, którzy, nie mogąc pojąć jego wyboru, najchętniej siłą by go do wioski zaciągnęli, wykąpali, ogolili, przyodzieli w płócienną koszulę i haftowany bajbarak, a potem ożenili i kazali być szczęśliwym, bo takie życie im samym daje szczęście. Albo przynajmniej tak sądzą.
Pomyślał, że ten człowiek będzie go dalej wypytywał, i zaczął się zastanawiać, czy nie czas najwyższy wstać i odejść.
– Głodniście? – Obcy sięgnął za pazuchę serdaka. – Mam serek i całego małaja.
Wyciągnął jedzenie w stronę Lupa, który urwał kawałek placka.
– Bierzcie. Nic więcej nie mam, choć tym się odpłacę. Znacie tę historię o chłopie i małaju? Nie znacie? Babka moja opowiadała. Był sobie chłopek. Na targ jechał, a że droga daleka, dała mu żonka wypieczonego małaja. Myśli sobie chłop: Takie poślednie jedzenie? Na targu pohandluję, grosza zarobię, to sobie prawdziwego chleba kupię. I cisnął małaja w rów. A na targu jak to na targu. Raz szczęście, raz bieda. Nic chłop nie sprzedał, grosza nie zarobił. Wraca, a kiszki mu grają. Idzie i woła: „Małaju, małaju, ja cię za chlib maju”. – Znów się roześmiał, zębami błysnął. – Wszystko weźcie – zachęcił. I patrzył z wyraźną przyjemnością na jedzącego Lupa. – Jakbym miał choć grosik, tobym wam dał, ale nie mam.
– A co mi z pieniędzy?
– Może i nic, ale tak za ratunek nic nie dać to grzech. Jedyna moja nadzieja, że da Bóg sposobność się odwdzięczyć. A jakbyście czego potrzebowali, to przyjdźcie do Peczeniżyna, tam mnie znajdziecie.
Lup skinął głową.
– O imię moje nie pytacie?
– Jak was będę potrzebował, to i bez imienia znajdę.
– A drogę mi pokażecie?
– Wiorstę w górę strumienia. Tam świerk zwalony leży. Po nim przejdziecie na drugą stronę.
Wędrowiec skinął głową, wstał i ruszył przed siebie. Lup został i patrzył. Głos w środku mówił mu, że jeszcze tego człowieka zobaczy. Zdradzić, czy to dobrze, czy źle, już nie chciał.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI