Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pojawiali się znikąd wzbudzając powszechną sensację, nikt nie potrafił potwierdzić ich tożsamości. Znikali z kart historii po cichu i bez słowa.
Najbardziej tajemnicze postaci naszej cywilizacji
Czy klątwa Tutenchamona odesłała na tamten świat Howarda Catera – odkrywcę bajecznego skarbu faraonów?
George Mallory - czy zdobył najwyższy szczyt Himalajów 30 lat przed Edmundem Hillarym i Tenzingiem Norgayem?
Odkrycie legendarnego Eldorado? Percival Harrison Fawcett nigdy nie podzielił się z nikim swoją tajemnicą
Amenhotep – faraon, ktorego umię wymazano z kronik
Raimondo Di Sangro - kontrowersyjny Leonardo da Vinci 2.0
Niespełniony wskrzesiciel zmarłych - Giovanni Aldini. Prawdziwy doktor Frankenstein
Szaleństwo i geniusz Vincenta Van Gogha
Nikola Tesla. Władca elektryczności, który wynalazł telefon komórkowy, wierzył w eter i płaską Ziemię.
Niepokonany jasnowidz XXw. Wolff Messing, najtajniejsza broń Józefa Stalina
Zaklinacz dzieci. Flecista z Hameln uratował miasto od plagi szczurów, a potem…
Tragedia domniemanego brata króla Francji. Człowiek w żelaznej masce.
Babushka Lady - tajemnicza asystentka przy zabójstwie Kennedyego
D.B. Cooper – legendarny porywacz, który z okupem wyskoczył ze spadochronem z rejsowego samolotu pasażerskiego.
Z komiksu do realu. Zdjęcia, świadkowie, legenda. Mothman. Człowiek-ćma.
Niewinne ofiary i oszuści, bohaterowie i odkrywcy. Właściciele życiorysów z piekła rodem. Geniusze i szarlatani. Skrywała ich mgła tajemnicy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Okładka. projekt graficzny, fotoedycja
Fahrenheit 451
Zdjęcie na okładce - front: fotolia
Redakcja i korekta
Ewa Popielarz
Dyrektor projektów wydawniczych
Maciej Marchewicz
Zdjęcia: wikipedia, pixebay
ISBN 9788380794696
Copyright © Andrzej Flont
Copyright © Fronda PL Sp. z o.o.
Warszawa 2019
Wydawca
Fronda PL Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. 22 836 54 44, 877 37 35
Życie niektórych ludzi może posłużyć jako świetny scenariusz na wielowątkową powieść, po której poczujemy niedosyt, że to już koniec. Niniejsza książka zawiera 21 takich historii. Zostały one skrupulatnie wybrane, by każda wnosiła coś nowego i ukazywała świat z innej perspektywy. Nie ma mowy o typowej biografii bez emocji, są za to konkretne informacje, szybka akcja, ale na tym nie koniec.
Zgłębianie losu każdej z tych niesamowitych, a często zagadkowych postaci niewątpliwie pobudzi wyobraźnię czytelnika. Wczuwając się w barwne historie życia bohaterów, można będzie przeżyć pełne emocji, niesamowite przygody.
Po przeczytaniu każdej z historii odłóżmy na chwilę książkę, oceńmy postać i odpowiedzmy na pytania, z którymi nas zostawiła. I pamiętajmy o tym, by nawet na moment nie zostawiać naszych bohaterów samych. Bądźmy cały czas przy nich, niczym wierny kompan podróży, by móc poczuć to, co oni.
Nie zwlekajmy dłużej! Czas poznać najciekawsze postaci w dziejach historii.
Pośród lądów, mórz i oceanów świat zawsze krył w sobie wiele tajemnic do odkrycia. Tylko nieliczni chcieli je poznać. Miejsca, których próżno szukać na mapach, były niczym labirynt spowity gęstą mgłą. Każdy kilometr, każdy kolejny krok przybliżał do coraz większego niebezpieczeństwa, ale także do osiągnięcia zamierzonego celu.
Niewiadome było, kiedy nadejdzie kres tych podróży, jednak wątpliwości trzeba było pozostawić daleko za sobą. Tylko wiara w siebie, niezmącona myślą o porażce, miała prawo trwać obecna od początku do końca.
Podróżowanie nie było niczym przyjemnym. Śmiałkom doskwierały skrajne warunki – od siarczystych mrozów po niemiłosierny skwar. Natura zawzięcie broniła swoich ostatnich dziewiczych miejsc. Ponadto choroby, nieprzychylni tubylcy, nieodpowiednie przygotowanie techniczne do wyprawy i wiele innych problemów – to tylko wstęp do długiej listy przeciwności losu, którym trzeba było sprostać.
Poszukiwacze skarbów wcale nie mieli łatwiej. Niepewne źródła historyczne, na których opierano kosztowne przedsięwzięcia, sprawiały, że wyprawy były bardzo ryzykownym krokiem. Dla wielu kończyły się jedynie przesypywaniem na marne wielu ton gruzu – nie znaleźli oni nic, co miałoby wartość większą od zwykłego kamienia. Często panowały mordercze upały, a środki na prowadzenie prac i czas, jaki określała umowa zezwalająca na wykopaliska, szybko się kończyły. W takich warunkach praca była istną katorgą, a do tego słychać było zewsząd nieprzychylne komentarze zazdrosnej konkurencji.
Zapoznając się z kolejnymi historiami, spróbujmy wyobrazić sobie, z jak ciężkimi warunkami musieli zmierzyć się nasi śmiałkowie, przemierzając wszystkie kontynenty świata – od biegunów, przez amazońską dżunglę, po himalajskie szczyty. Z pewnością mogliby oni być naszymi przewodnikami po nieznanym. Niech ich wybory staną się dla nas okazją do zastanowienia. Czy wszyscy postąpili właściwie, czy może jednak dali ponieść się odkrywczej gorączce, za co zapłacili najwyższą cenę?
Świat wstrzymał oddech na wieść o tym odkryciu. Tytaniczna praca została nagrodzona w odpowiednim momencie. Mimo upływu wieków Egipt nadal krył w sobie niesamowite skarby starożytności. A wszystko z przerażającą klątwą w tle.
W londyńskim Kensington 9 maja 1874 roku przyszedł na świat Howard Carter. Jako chorowite dziecko stale wymagał opieki. Jego stan zdrowia był na tyle zły, że nie mógł uczęszczać do publicznej szkoły, przez co został zapisany do prywatnej placówki prowadzonej tylko przez kobiety. Tam zdołał opanować podstawy czytania, pisania i matematyki. Carter wykazywał jednak talent do rysowania, był zachęcany do odwzorowywania zwierząt gospodarskich, które najlepiej mu wychodziły.
Howard Carter na kartach historii zapisał się tylko jednym odkryciem
Okupowanie przez Brytyjczyków Egiptu pod koniec XIX wieku wpłynęło na wzrost zainteresowania Europejczyków egiptologią i badaniem starożytnych pozostałości w tym afrykańskim kraju. Dzięki kontaktom ojca Carter zdobył pracę u archeologa potrzebującego w swoim zespole szkicownika artefaktów. W 1891 roku 17-letni Carter udał się po raz pierwszy do Egiptu, gdzie miał pracować nad wykopaliskami w grobowcu w środkowym królestwie w Beni Hassan. Chwalony za swoje innowacyjne i nowoczesne metody rysowania reliefów ściennych i innych artefaktów, w latach 1893–1899 pracował w Deir el-Bahari dla Szwajcara, Édouarda Naville’a, dla którego dokumentował dekoracje świątyni Hatszepsut.
W wieku zaledwie 25 lat został powołany przez Gastona Masperę na stanowisko generalnego inspektora zabytków Górnego Egiptu, z miejscem urzędowania w Luksorze i pensją w wysokości 400 funtów rocznie. Dwaj bogaci Koptowie, Szenuda Makarios i Butros Andraos, ufając doświadczeniu Cartera, powierzyli mu na listopad i grudzień roku 1900 prowadzenie pierwszych w jego karierze samodzielnych wykopalisk. Przez kolejne cztery lata kontynuował pracę nad dokumentacją zabytków Górnego Egiptu, w szczególności skupiając się na rejonie Teb. Owocami tych prac były liczne odkrycia, m.in. grobowców Hatszepsut, Totmesa II oraz Totmesa IV, z których ten ostatni okazał się obrabowany.
Złota ściana z inkrustacjami i malowidłami odkryta w grobowcu
W 1906 roku, kiedy Carter zarabiał jako przewodnik turystów oraz malował dla nich akwarele, los zetknął go z bogatym angielskim arystokratą lordem Carnarvonem. Brytyjczyk pochodził z majętnej ziemiańskiej rodziny z wielowiekowymi tradycjami. Wysoki status społeczny nie szedł jednak w parze z sukcesami w edukacji. Ciągłe zmiany szkoły nie były zapowiedzią wielkich osiągnięć naukowych. Dwa lata spędzone na uczelni to wszystko, na co było stać lorda. Zakończył więc swoją edukację, ale to właśnie podczas studiów wydarzyło się coś, co w przyszłości miało zatrząść światem. Otóż na uczelni rozpoczął kolekcjonowanie grafik, głównie francuskich, stając się z czasem ich wybitnym znawcą. To właśnie rozpaliło w nim iskrę do podróżowania, odwiedzania miejsc, które widniały na grafikach w jego pięknych zbiorach.
Swoje wyprawy lord Carnarvon rozpoczął od… okrążenia kuli ziemskiej. Dostarczanie sobie emocji było głównym mottem lorda. Podróże po świecie stały się dla niego w końcu zbyt przewidywalne, poszukiwał więc nowych doznań. Pasjonował się samochodami, ostrą jazdą wyścigową. Na torze wyścigowym w Niemczech uległ nieszczęśliwemu wypadkowi w roku 1901.Poważnie poturbowany, cudem uniknął śmierci. Tylko szybka pomoc uratowała mu życie. Uraz jednak pozostał na całe życie. Nie móc dojść do pełni sił i poczuł, że dalsza egzystencja straciła sens.
Złota maska faraona
Słabą kondycję psychiczną udało się jednak postawić na nogi dzięki lekarzowi, który zarekomendował Egipt, jako klimatycznie najlepsze miejsce dla podratowania zdrowia lorda. Młody człowiek głodny emocji, który już wiele widział w swoim życiu, czerpiący wenę do podróżowania ze swoich grafik, uznał to za bardzo dobry pomysł.
Starożytna cywilizacja była wprost stworzona dla niego – ślady jej minionej wielkości olśniły lorda. Owładnęła nim nowa pasja – wykopaliska. Od pierwszego wyjazdu do kraju faraonów powracał tam każdej zimy. W 1906 roku uzyskał od Departamentu Służby Starożytności koncesję na prowadzenie wykopalisk w rejonie na zachód od Luksoru, w leżącej nieopodal Dolinie Królów. Wielki zapał do pracy nie był jednak poparty stosowną wiedzą, a jego poczynania przebiegały w sposób całkowicie amatorski i chaotyczny. Wysiłki poszukiwacza spełzły na niczym, a lord z każdą toną przesypywanego gruzu utwierdzał się w przekonaniu, że potrzebuje fachowej pomocy. Specjalistą, który miał być dla niego przepustką do sławy, został Howard Carter, a był to początek najdonioślejszego odkrycia w historii archeologii i egiptologii.
Carter zaglądający do wnętrza nowoodkrytego grobowca. W rzeczywistości ilustracja powstała dla potrzeb prasowych w rok po wielkim odkryciu
Carter przyjął propozycję lorda bez namysłu. Wspólną pracę rozpoczęli w 1907 roku, inicjując wykopaliska w różnych miejscach, m.in. w dolinie Deir el-Bahari i w delcie Nilu. Carterowi najbardziej zależało na grobowcu faraona Tutenchamona. Doświadczeni badacze twierdzili, że to tylko strata czasu, gdyż wszystkie groby były już albo otwarte, albo dawno splądrowane przez rabusiów. Jednak dla Cartera ważną wskazówką był fakt, że nigdy wcześniej nie pojawiły się na rynku antykwarycznym jakiekolwiek przedmioty z grobu Tutenchamona. To mogło oznaczać tylko jedno – grób faraona nie został jeszcze odkryty! Smaczku poszukiwaniom dodawała rywalizacja z innym znanym archeologiem, Theodore’em Davisem.
W 1914 roku lord Carnarvon otrzymał licencję na prowadzenie wykopalisk w miejscu, co do którego istniała duża szansa, że to właśnie tam, pod zwałami kamieni, kryje się grobowiec Tutenchamona. Carter, na koszt lorda, zatrudnił robotników mających pomóc w kopaniu. Wyznaczyli sobie teren w kształcie trójkąta między wejściami do dotychczas odkrytych już grobów faraonów i z uporem maniaka przekopywali egipską ziemię centymetr po centymetrze.
Okres I wojny światowej Carter spędził w Egipcie. W 1917 roku rozpoczął poszukiwania w Dolinie Królów, które nie przyniosły znaczących odkryć. Cierpliwość lorda zaczęła się powoli kończyć. Od rozpoczęcia prac wydał na poszukiwania, którymi dowodził Carter, oszałamiającą kwotę 205 tysięcy funtów (dzisiaj odpowiadałoby to ponad połowie miliona dolarów).
Po zakończeniu sezonu 1921/1922 lord Carnarvon zakomunikował Carterowi zamiar zakończenie wykopalisk z powodu wyczerpania funduszy i nikłych nadziei na osiągnięcie znaczącego sukcesu. Carter nie mógł się z tym pogodzić. Prosił lorda, by przedłużył prace o jeszcze jeden sezon, obiecując sfinansowanie ich z własnej kieszeni. Lordowi ciężko było się pożegnać z Egiptem, dlatego dał jeszcze jedną szansę Carterowi i jednak sam pokrył koszty przedłużonych poszukiwań. Zadowolony Carter kontynuował prace. Podczas ostatniej wyprawy do Egiptu miał mu towarzyszyć kanarek, ochrzczony przez robotników Złotym Ptakiem. Według nich zapowiadał on powodzenie wykopalisk.
1 listopada ekipa była już w pełni skompletowana. Trzy dni później, gdy Carter przybył na teren prac,zdumiała go całkowita cisza panująca na placu. Wszyscy robotnicy zgromadzili się w jednym miejscu, wpatrując się uparcie w ten sam punkt.
Widok na Dolinę Królów
Mały chłopiec odkrył skalny stopień. Podekscytowany Carter odkrył, że za pierwszym schodkiem kryje się kolejne 16 stopni, prowadzących 4 m poniżej poziomu wapiennej skały, do korytarza o długości 8 m. Koniec pomieszczenia zwieńczało zamurowane wejście do tajemniczych pomieszczeń grobowych.
Nad drzwiami wisiały w nienaruszonym stanie pieczęcie, które przetrwały ponad 3200 lat. Opromieniony sukcesem Carter zrozumiał, że znajduje sie o krok od nadzwyczajnego odkrycia, wydał jednak zadziwiający robotników rozkaz: „Wszystko zasypujemy!”.
Postanowił zaczekać na swojego przyjaciela i sponsora badań, nieobecnego w tym czasie w Dolinie Królów, lorda Carnarvona. W telegramie napisał: „Wreszcie dokonaliśmy nadzwyczajnego odkrycia. Wspaniały grób z nienaruszonymi pieczęciami zasypywany jest na Twój przyjazd. Gratulacje”.
Lord Carnarvon przybył z Anglii do Egiptu najszybciej, jak to było możliwe. 26 listopada 1922 roku zdjęto pieczęcie i po raz pierwszy od wieków człowiek wkroczył do świętego miejsca spoczynku faraona Tutenchamona. Tak opisali to wydarzenie jego świadkowie:
Howard Carter wziął żelazny pręt i wsunął go do otworu. Żelazo przeszło na wylot, natrafiając na pustą przestrzeń. Potem, gdy kilka prób przeprowadzonych z zapaloną świecą wykazało, że w pomieszczeniu za drzwiami nie ma głazów, poszerzył otwór. Dla czekających przy nim osób chwile te wydawały się wiecznością.
Sam Carter opisał ten doniosły moment tymi słowami:
Kiedy moje oczy stopniowo przyzwyczajały się do światła, powoli wyłaniały się z ciemności szczegóły pomieszczenia, dziwne zwierzęta, posągi i złoto – wszędzie blask złota. Na chwilę – która pozostałym musiała wydać się wiecznością – oniemiałem z wrażenia, a kiedy Lord Carnarvon, nie mogąc już dłużej wytrzymać, zapytał niecierpliwie „Czy pan coś widzi ?”, zdołałem jedynie wyszeptać „Tak, wspaniałe rzeczy!”.
Carter wycofał się, by powiększyć otwór dla lorda Carnarvona i jego córki Evelyn. W świetle latarek cała trójka weszła do środka, podziwiając z zapartym tchem cuda sztuki egipskiej. W środku znajdowało się całe wyposażenie potrzebne faraonowi w życiu pośmiertnym. W migotliwym świetlne ukazały się wyrzeźbione głowy zwierząt, pozłacane łoża, złote koła rydwanów, łoża alabastrowe, inkrustowany tron, przedmioty wykonane ze złota i kości słoniowej. Blisko 5 tysięcy wspaniałych dzieł sztuki – wszystko to, stłoczone na sobie, tworzyło bajeczny skarbiec. Po prawej stronie dwa posągi strażników naturalnych rozmiarów strzegły następnego opieczętowanego pomieszczenia, zapowiadającego kolejne, jeszcze bardziej ekscytujące odkrycie. To tam właśnie spoczywał sam władca, w kwarcytowym sarkofagu, który zawierał trzy antropoidalne trumny, umiejscowione jedna w drugiej ( w tym ostatnia – ze szczerego złota). Twarz faraona była przyozdobiona pozłacaną maską, znaną później na cały świat.
Wkrótce okazało się, że grobowiec zawierał jeszcze jedno pomieszczenie, które było przeznaczone na właściwy skarbiec.
Carter będący pod wielkim wrażeniem tego, co widzi, postanowił, że on i jego towarzysze wycofają się i zasypią wejście, by w obecności władz egipskich dokonać oficjalnego odkrycia. Byłoby to zgodne z warunkami umowy z Egipską Służbą Starożytności. Niepublikowane zapiski odnalezione po latach w Metropolitan Museum of Art mówią jednak, że Carter i jego towarzysze przebywali całą noc w grobowcu, napawając się pięknem odnalezionych artefaktów. Odkrycie to wywołało wielkie poruszenie. Nic dziwnego, gdyż był to pierwszy grób faraona, który przetrwał w nienaruszonym stanie do naszych czasów.
Dolina Królów wkrótce zaroiła się od gapiów i dziennikarzy, każdy chciał się dowiedzieć czegoś na temat znaleziska. Wokół grobowca urządzono laboratorium i ciemnię fotograficzną, sprowadzono najwyższej klasy środki do konserwacji i pakowania zabytków. Porządkowanie skarbów wymagało niezwykłej staranności i cierpliwości, dlatego zatrudniono światowej sławy ekspertów i naukowców od konserwacji zabytków. Oczyszczenie samego przedsionka trwało siedem tygodni. Wydawało się, że nie ma końca skarbom, które wydobywano z grobowca. Niestety sterylna atmosfera panująca we wnętrzu została zniszczona, przez co kolejne dni, a nawet godziny czyniły większe szkody niż setki lat, podczas których artefakty leżały bezpiecznie wewnątrz komnat.
Powoli zbliżano się do tego, co sam Carter nazwał „decydującym momentem”. W dniu 17 lutego 1923 roku Howard Carter oraz lord Carnarvon w obecności urzędników wkroczyli do komory grobowej Tutenchamona. Ich oczom ukazało się coś przypominającego wielką ścianę wykonaną ze złota. Okazało się, że za nią kryją się jeszcze trzy kaplice.
Na otworzenie ich trzeba było znowu poczekać rok. Po rozcięciu sznurów zabezpieczonych pieczęciami na ostatnich drzwiach chroniących miejsce spoczynku faraona Carter powoli otworzył wrota. W środku znajdował się ogromny sarkofag wykonany z żółtego kwarcytu. Jego stan wskazywał, że przetrwał w takim stanie, w jakim pozostawili go starożytni.
Zbadanie go wymagało rozebrania kaplicy, co było nie lada wyczynem. Musiał minąć kolejny rok, zanim udało się rozmontować kaplicę i uzyskać odpowiednie warunki do zbadania sarkofagu. W końcu podniesiono wieko. W środku spoczywała drewniana, pięknie pozłacana trumna oddająca kształty zmarłego faraona. Maskę, stanowiącą doskonały portret monarchy wykonano z czystego złota, pełnej iluzji dopełniały kryształowymi oczy, którymi władca spoglądał na swoichodkrywców.
Posąg Tutankhamona w luksorskiej świątyni
Skrzyżowane na piersi dłonie faraona dzierżyły egipskie symbole władzy – bicz i zakrzywione berło. Duże rozmiary trumny sugerowały, że znajduje się w niej co najmniej jeszcze jedna, i tak właśnie było. Kolejna trumna, również drewniana, pokryta złoceniami, była idealnie dopasowana do pierwszej. Inkrustowana różnokolorowym szkłem – niebieskim, czerwonym i turkusowym – została opisana przez Cartera tymi słowami: „najpiękniejszy przykład starożytnej sztuki trumiennej, jaki kiedykolwiek widziano”. W niej jednak nie spoczywało ciało faraona, a następna, tym razem już ostatnia trumna. Zdobiona suszonymi kwiatami, pozostawionymi zapewne przez żałobników, była w całości okryta płótnem. Po odwinięciu materiału okazało się, że trumna mająca bezpośredni kontakt z faraonem jest wykonana w całości z grubej złotej blachy.
Biżuteria ze skarabeuszem odnaleziona w grobowcu
W końcu można było przystąpić do zbadania doczesnych szczątków faraona. Prace rozpoczęto od usunięcia naturalnej wielkości maski króla. Wykonana z arkusza wypolerowanej złotej blachy, była inkrustowana kwarcem, obsydianem i szkłem. Ciało władcy było spowite w 30 warstw bandaży, pomiędzy którymi schowano żelazny nóż, niezwykły skarb dla faraona sprzed epoki żelaza. Według ustaleń cenionego profesora anatomii Douglasa E. Derry’ego władca miał 165 cm wzrostu i żył zaledwie 16 lub 17 lat. Ciężko było stwierdzić, czy Tutenchamon zmarł śmiercią naturalną, czy został zamordowany. Derry orzekł, że wszystkiemu winna była gruźlica lub inna śmiertelna choroba, którą faraon mógł się zarazić. Dopiero wykorzystanie w późniejszych latach tomografii komputerowej pozwoliło wykryć z tyłu głowy faraona rozległy krwiak wewnątrzczaszkowy, który zapewne był bezpośrednią przyczyną śmierci. Pojawia się pytanie, co mogło go spowodować. Być może był to efekt nieszczęśliwego wypadku, jednak dokładniejsze badania wykazały, że krwiak pojawił się po uderzeniu krawędzią ręki w tył głowy. Wszystko wskazuje na to, że faraon stał się ofiarą morderstwa, najprawdopodobniej zleconego przez wysokiego urzędnika państwowego - Aja, który po śmierci Tutenchamona został najważniejszą osobą w starożytnym Egipcie.
Prawdopodobnie dorastający Tutenchamon zaczął sam podejmować ważne decyzje państwowe, co nie podobało się jego najbliższym doradcom, stojącym za zamachem na jego życie. Niewykluczone, że mordercami byli kapłani odsuniętego na boczny plan boga Atona, którzy w ten oto sposób chcieli się zemścić.
Wydrążony w litej skale grobowiec Tutenchamona nie zawierał żadnych tekstów historycznych ani papirusów religijnych. Nie wniósł więc nowych informacji na temat wydarzeń mających miejsce w czasie panowania władcy. Pierwotnie miał być on przeznaczony dla osoby pochodzącej w niekrólewskiego rodu. Z powodu nagłej śmierci władcy w młodym wieku królewskiego grobowca zapewne nawet nie było jeszcze w planach, dlatego zdecydowano o wykorzystaniu gotowego obiektu.
Odkrycie grobowca Tutenchamona stało się międzynarodową sensacją. Miejsce wykopalisk przypominało wielkie targowisko, na którym Carter był główną gwiazdą, otoczoną niemal bezustannie przez głodnych informacji dziennikarzy. Moda na Egipt dotarła nawet do Hollywood – wytwórnie prosiły o prawo do nakręcenia filmu, a przemysł odzieżowy wystąpił z projektem ekskluzywnej kolekcji strojów inspirowanych Tutenchamonem. Czując presję ze strony prasy, Carter wprowadził informacyjne embargo, dostarczając wiadomości jedynie brytyjskiemu dziennikowi „The Times”. Pozostali dziennikarze, nic chcąc zawieść swoich czytelników, wykorzystywali każdą, nawet najmniej prawdopodobną plotkę czy historię. I tak oto na łamach dziennika „The New York Times” pojawił się niepokojący artykuł powieściopisarki Marie Corelli, która powołując się na francuski przekład arabskiego dzieła o piramidach, obwieściła, że wszystkie osoby, które zakłóciły pośmiertny spokój faraonów, muszą liczyć się z przykrymi konsekwencjami.
Artykuł Marie Corelli stał się pożywką dla innych dziennikarzy, którzy stworzyli „klątwę Tutenchamona”. Dziennikarze dawali upust swojej kreatywności, łącząc z nią na różne sposoby zgony ludzi, którzy choć w minimalnym stopniu mieli coś wspólnego z odkryciem grobowca Tutenchamona. Zaczęło się niepozornie, od tego, że jeden z robotników był świadkiem, jak kanarek Cartera został zjedzony przez kobrę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że to kobra zdobiła maskę Tutenchamona.
Dalsze losy klątwy wiązano z lordem Carnarvonem, który zmarł w nocy z 5 na 6 kwietnia w 1923 roku. Przyczyną śmierci było zakażenie krwi spowodowane rozcięciem podczas golenia zgrubienia na policzku powstałego od ukąszenia moskita. Ze śmiercią przyjaciela Cartera powiązano jedną z notorycznych w tamtym czasie awarii elektryczności w Kairze i zgon jego psa w odległym Londynie. Prawdziwość klątwy miała potwierdzać inskrypcja zdobiąca wnętrze grobowca: „Niechaj śmierć na rączych skrzydłach dosięgnie tego, kto naruszy grób faraona”. Od tej pory prasa prześcigała się w poszukiwaniu kolejnych ofiar mszczącego się zza grobu władcy. Kolejnym dowodem na działanie klątwy były rzekomo śmierć milionera i przyjaciela lorda Carnarvona, finansisty George’a Goulda, który kilka miesięcy wcześniej wizytował grobowiec, a także zgon przyrodniego brata lorda.
Carter oglądający mumię faraona. Zdjęcie aranżowane, przygotowane kilka dni po dokonaniu znaleziska
Rok później, podczas podróży do Luksoru śmierć zabrała brytyjskiego radiologa Reeda, robiącego zdjęcia trumnie. Oliwy do ognia dolewał Arthur Conan Doyle, który był nie tylko utalentowanym pisarzem, ale uchodził za specjalistę od zjawisk paranormalnych. Autor Sherlocka Holmesa oświadczył z całą powagą: „Zbieżność faktów nie jest przypadkowa i lorda niewątpliwie dosięgła zemsta faraona”.
Osoby patrzące sceptycznie na całą aferę, próbowały racjonalnie wyjaśnić tajemniczą klątwę. Najbardziej prawdopodobnym uzasadnieniem wydawały się trucizny, którymi spryskiwano grobowce. Miały one być zabójcze, jeśli zostały wchłonięte przez organizm wraz z powietrzem. Podczas tego typu prac archeologicznych zaleca się korzystanie z masek chirurgicznych, aby uchronić się przed bakteriami i wirusami, jakie spoczywają na mumii. Po dostaniu się do organizmu mogą one ożywić się pod wpływem ciepła i wilgoci, co w skrajnych przypadkach może skutkować nawet śmiercią. Nie była więc to klątwa, tylko realne zagrożenie, z którego świetnie zdawali sobie sprawę nawet… rabusie. Przed włamaniem do grobowca robili otwór, aby wpuścić świeże powietrze, a dopiero później wchodzili do środka.
Dla dziennikarzy poszukujących sensacji było to jednak zbyt proste wytłumaczenie, w ogóle nieprzystające do aury otaczającej tajemnice starożytnego Egiptu. Gazety skupiały się na utwierdzaniu opinii publicznej w mniemaniu o prawdziwości klątwy Tutenchamona, a nie na rzetelnym wyjaśnianiu całej sprawy.
Straszny wydźwięk klątwy niewątpliwie blednie, gdy popatrzy się na czyste, niezmącone niczym statystyki. Przy otwarciu grobowca brało udział 26 osób, z czego w ciągu następnych 10 lat zmarło sześć, przy czym nie powinno to dziwić ze względu na ich wiek. Otwarcie sarkofagu z mumią władcy nastąpiło w obecności 22 osób. W ciągu następnej dekady śmierć dosięgła zaledwie dwie z nich.
Najbardziej niebezpieczne mogłoby się wydawać odwijanie mumii z bandaży. Na 10 śmiałków asystujących podczas tego zabiegu do 1934 roku śmierć poniosło… zero osób. Sam Carter, główny profanator grobowca, powinien być ukarany najbardziej boleśnie. Żył jednak spokojnie, pracując w Egipcie do 1932 roku, następnie swoje działania przeniósł do Stanów Zjednoczonych, gdzie wygłaszał wykłady o archeologicznych dokonaniach, przyczyniając się do zainteresowania Amerykanów starożytnym Egiptem. Zmarł w Londynie 2 marca 1939 roku wieku 66 lat, a powodem jego śmierci była przegrana walka z chłoniakiem. Z kolei człowiek, który dopuścił się ostatecznego zbezczeszczenia zwłok, wykonując sekcję na zwłokach Tutenchamona, żył jeszcze przez 46 lat i umarł w wieku lat 87. Co więc z inskrypcją ostrzegającą przed skutkami naruszenia spokoju zmarłego znajdującą się w grobie Tutenchamona? Okazało się, że w ogóle nie istniała. To kolejny wytwór wyobraźni ludzi głodnych sensacji.
Postać Tutenchamona stała się tematem przewodnim licznych książek, artykułów, filmów i innych prac, a skarby znalezione w jego grobie pokazały wielkość antycznego Egiptu. Za sprawą Cartera Tutenchamon osiągnął to, o czym marzył każdy z faraonów – jego imię przetrwało wieki, czyniąc go nieśmiertelnym. Zabalsamowany z największą dokładnością przez kapłanów, leżał w otoczeniu wspaniałych przedmiotów, jednak był martwy w oczach historii, nieznany nikomu.
Dzięki ograbieniu go ze skarbów i zbezczeszczeniu zwłok jego chwała ożyła na nowo. Obecnie większość skarbów z grobowca Tutenchamona można podziwiać w Muzeum Narodowym w Kairze. Natomiast Howard Carter zapytany o to, jak ocenia postać faraona, wygłosił z całą prostotą: „Na podstawie tego, co dziś wiemy, można by rzec bez wątpliwości, że najbardziej znanym wydarzeniem jego życia było to, że umarł i został pochowany”.
Doskonale przygotowany plan arktycznej ekspedycji nie dopuszczał nawet najmniejszej myśli o niepowodzeniu. Jedyne pytanie brzmiało: kiedy będzie można uczcić wielki sukces? Po latach pojawiły się nowe wątpliwości – o przyczynę tragedii.
Człowiek, który nie bał się rzeczy niemożliwych, a marynarka była jego drugim domem – mowa o brytyjskim oficerze, żeglarzu i badaczu Arktyki sir Johnie Franklinie, który przyszedł na świat 16 kwietnia 1789 roku w Spilsby we wschodniej Anglii.
Już w wieku 14 lat Franklin rozpoczął swoją przygodę z żeglowaniem, kiedy to zaciągnął się do marynarki wojennej. Pięć lat później brał udział w bitwie pod Trafalgarem. Jednak tym, co najbardziej ukochał w żegludze, były wyprawy na odległe arktyczne akweny, które poznał podczas rejsu na Spitsbergen. Od tamtego momentu jego jedynym marzeniem stało się zbadanie nieznanej krainy kanadyjskiej Arktyki.
Franklin marzył o odkryciu nowej drogi północnej, która jemu przyniosłaby sławę, a angielskim statkom skróciłaby drogę pomiędzy Atlatykiem a Pacyfikiem
Pierwsza wyprawa w wymarzone miejsce odbyła się na zlecenie admiralicji w 1814 roku, a jej trasa przebiegała przez północne wybrzeża kontynentu amerykańskiego, na wschód od rzeki Coppermine. Powrót nastąpił po trzech bardzo trudnych dla całej ekipy latach.
Mimo wyrzeczeń i cierpień Franklin pragnął dalej przeczesywać te niegościnne tereny. Do krainy wiecznych lodów wyruszył znów w 1825 roku. Tym razem droga przebiegała wzdłuż rzeki Mackenzie aż do Morza Beauforta. Po przeczesaniu północnej części zachodniego wybrzeża kontynentu naniesiono na mapy setki kilometrów arktycznej linii brzegowej.
Ciekawym uzupełnieniem badań było opisanie życia napotkanych Indian i Eskimosów. Tak duży wkład w kartografię został nagrodzony nadaniem Franklinowi szlachectwa. Dalsze lata jego życia przebiegały już w zupełnie innej części świata, a dokładnie na Tasmanii, gdzie pełnił funkcję zastępcy gubernatora tamtejszej kolonii karnej. Los jednak znów miał go zetknąć z krainą arktycznego mrozu.
Aby zrozumieć sens trzeciej wyprawy Franklina do Arktyki, trzeba poznać wydarzenia mające miejsce pod koniec XV wieku. Były to czasy, gdy od pięciu lat w Europie nazwisko Kolumba wypowiadano z wielkim szacunkiem. W 1497 roku John Cabot, a właściwie Giovanni Caboto, Włoch pływający w służbie króla angielskiego Henryka VII, przemierzał północny Atlantyk. Odkrycie przez niego Nowej Fundlandii było dla Anglii pretekstem do wysnucia roszczeń względem Ameryki Północnej. Z czasem atrakcyjność Nowej Fundlandii osłabła, gdy okazało się, że nie jest ona częścią Chin. Ponadto Cabotowi nie udało się odnaleźć przejścia północno-zachodniego. Byłby to niewątpliwie bardzo atrakcyjny szlak handlowy, łączący Atlantyk z Pacyfikiem. Przed wybudowaniem Kanału Panamskiego (1904–1914) jedyną możliwością dostania się przez Atlantyk na Pacyfik była droga przebiegająca wzdłuż odległego, południowego krańca Ameryki Południowej, a więc przylądka Horn. Był to jednak rejon niezwykle niebezpieczny, często nawiedzany przez sztormy. Próbowano więc oczywiście znaleźć nową drogę, znacznie krótszą i bezpieczniejszą. Wybór był oczywisty i dotyczył północnych części Ameryki Północnej – by właśnie tamtędy, wzdłuż północnych wybrzeży Kanady, a następnie przez Cieśninę Beringa, dotrzeć na Ocean Spokojny. Wyznaczenie tej drogi morskiej było dla Anglików od XV wieku kluczową sprawą. Wiele prób, które podejmowali żeglarze portugalscy, francuscy i holenderscy, kończyło się fiaskiem. Poza zaznaczaniem na mapach nowo odkrytych miejsc, jak to miało miejsce podczas wypraw Henry’ego Hudsona oraz Williama Baffina, nie dokonano w tej kwestii niczego znaczącego. Najbliżej przedarcia się na drugą stronę amerykańskiego kontynentu był William Edward Parry, który podczas pierwszej ze swoich wypraw, które odbył w latach 1819–1825, dotarł aż do Wyspy Melville’a znajdującej się u brzegów Morza Beauforta, na północ od Alaski.
Notatki Franklina na specjalnej karcie przygotowanej w kilku językach
Po wielu nieudanych ekspedycjach w poszukiwaniu przejścia północno-zachodniego w 1844 roku ogłoszono zamiar zorganizowania kolejnej wyprawy. Sprawą kluczową było to, kto będzie nią dowodził. Gotowość do podjęcia się tego zadania zgłosił sir John Franklin. Lordowie admiralicji potraktowali ten pomysł z niezbyt dużym uznaniem, widząc problem w wieku Franklina, który miał w tamtym czasie 59 lat. Doświadczenie i wytrwałość w odkrywaniu północnych obszarów polarnych skłoniły jednak admiralicję do przyznania Franklinowi funkcji dowodzenia tą wybitnie trudną ekspedycją.
Wyprawy ratunkowe idące tropem Franklina znajdowały tylko porzucone drobiazgi uczestników lodowej ekspedycji
19 kwietnia 1845 roku, przy wiwatach londyńskich tłumów i dźwięku fanfar, członkowie wyprawy przepłynęli Tamizą na otwarte morze. Dwa statki przerobione na parowce z napędem śrubowym zostały załadowane prowiantem na trzy lata. Załoga liczyła 129 członków, których wybrano na podstawie specjalnie przygotowanych testów kwalifikacyjnych.
Pierwsze wiadomości od Franklina napawały dumą i optymizmem: „Jesteśmy pewni sukcesu. Naszym następnym miejscem postoju będzie Hongkong”. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. „Erebus”i „Terror” płynęły w kierunku zachodnim przez Morze Baffina pomiędzy Grenlandią i Kanadą. Właśnie w tym rejonie minęły się ze statkiem wielorybniczym, po czym wpłynęły do cieśniny Lancaster i… ślad po nich zaginął.
Czas mijał nieubłaganie, ostatnie wieści od Franklina pochodziły sprzed trzech lat. Sytuacja zaczęła być coraz bardziej niepokojąca, dlatego wiosną 1848 roku podjęto decyzję o rozpoczęciu poszukiwań. Brytyjska admiralicja wyznaczyła nagrodę w wysokości 20 tys. funtów dla tego, kto odnajdzie ekipę i uratuje jej członków. Kwotę tę o 3 tys. powiększyła lady Franklin, sięgając do własnych środków. Tak więc rozpoczęła się największa w historii akcja poszukiwawcza, w której brało udział aż 40 ekspedycji.
Obrano dwie drogi poszukiwania. Pierwsza wiodła w kierunku Morza Baffina, czyli tam, gdzie po raz ostatni widziano „Erebus” i „Terror”. Inne ekipy poszukiwawcze chciały wyjść naprzeciw Franklinowi, licząc na to, że ten przepłynął północ Kanady i wyłoni się z Cieśniny Beringa, wpływając na Morze Beauforta. Wszystkie ekspedycje, które brały udział w poszukiwaniach, zostawiały za sobą listy oraz zapasy żywności, które mogłyby uratować życie zagubionym. Ponadto łapanym lisom zakładano specjalne obroże z cennymi wiadomościami, a następnie wypuszczano je na wolność.
Ekspedycje poszukiwawcze przeczesywały ogromne obszary morskie i lądowe. Nanoszono na mapy tysiące kilometrów linii brzegowych, odkrywano nieznane dotąd wyspy, badano cieśniny. Pod względem eksploracyjnym poszukiwania przyniosły bardzo dużo informacji o północnej Kanadzie, ale główny cel, czyli odnalezienie Franklina i jego załogi, utkwił w martwym punkcie. Nie natknięto się choćby na najmniejsze ślady ich obecności na tym dziewiczym terenie.
Dopiero rok 1851 przyniósł pierwsze ślady obecności Franklina. Członkowie statku zakotwiczonego u wybrzeży wyspy Beechey zeszli na ląd i natrafili na dobrze zaopatrzony magazyn. Znaleziono w nim puste butelki, puszki z mięsem i zwoje lin. Wszystko wskazywało na to, że są to rzeczy załogi Franklina, która prawdopodobnie na wyspie Beechey spędziła na przełomie lat 1845 i 1846 pierwszą zimę po opuszczeniu Anglii. Odnaleziono również mogiły trzech członków załogi. Na jednym z kamieni nagrobnych widniało nazwisko Johna Torringtona, podoficera statku „Terror”. Pozostałe ciała należały do marynarzy ze statku „Erebus”. Dalszy kierunek, w którym udała się załoga Franklina, był nieznany. Nie znaleziono jakichkolwiek wskazówek mówiących, w którą stronę z wyspy Beechey zaginiona ekspedycja mogła się udać.
Brak postępów w poszukiwaniach zmusił admiralicję do uznania w styczniu 1854 roku Franklina i jego załogi za zmarłych. Od zamknięcia tej sprawy minęło raptem dziewięć miesięcy, gdy za sprawą odkrycia doktora Johna Rae, lekarza zatrudnionego w Kompanii Zatoki Hudsona, historia Franklina miała zostać napisana od nowa. Doktor Rae znalazł się w posiadaniu zegarków, kompasów, srebrnych łyżek, widelców i najważniejszej niewątpliwie rzeczy z tego zbioru, czyli talerza z wygrawerowanym napisem „Sir John Franklin”. Tak cenne znaleziska Rae odkupił od Eskimosów na zachodnim wybrzeżu półwyspu Boothia, około 500 km na południe od wyspy Beechey, czyli tej, gdzie znaleziono magazyn załogi Franklina.
Dodatkowym światłem, jakie Rea rzucił na sprawę, były informacje zebrane od Eskimosów. Według nich wiosną 1850 roku na sąsiedniej Wyspie Króla Williama spotkali oni załogę Franklina, liczącą wtedy 40 osób, zaopatrzoną w naładowaną broń palną i spore zapasy jedzenia. Zamierzali oni udać się na południe Kanady, ciągnąc swój ekwipunek na wielkich saniach, gdyż ich dwa statki zostały zmiażdżone przez lód. Od Eskimosów odkupili małą fokę i udali się w dalszą drogę. Rae dowiedział się, że latem 1850 roku Eskimosi znaleźli kilka grobów i ponad 30 ciał na stałym lądzie, a kolejne pięć na sąsiedniej wyspie.
Ostateczny raport złożony przez doktora Rae zawierał makabryczny scenariusz. Na podstawie stanu kości członków ekipy Rae stwierdził, że doszło do aktów kanibalizmu. Świadczyły o tym nacięcia na ludzkich kościach. Raport zawierał również maksymalny czas życia ekipy datowany na końcówkę maja 1850 roku. Wyznaczono go na podstawie relacji Eskimosów, którzy słyszeli dźwięki strzałów broni palnej, zapewne do przelatujących tamtędy w owym okresie dzikich kaczek i gęsi. Na potwierdzenie tej teorii znaleziono kości i pióra w okolicach, gdzie znajdowały się również świadectwa kanibalizmu wśród ekipy Franklina. Za swój wkład w poszukiwania doktor Rae otrzymał nagrodę w wysokości 10 tys. funtów.
Nagroda za pomoc w odnalezieniu wyprawy
Przyczynę zaginięcia Franklina można by odtąd traktować jako poznaną, admiralicja uznała sprawę za wyjaśnioną. Pojawiały się jednak kolejne pytania. Czy sam kapitan był ze swoją ekipą do samego końca? Gdzie znajdują się wraki statków i co było przyczyną śmierci załogi? Z zakończeniem poszukiwań nie mogła pogodzić się lady Franklin, która chciała uzyskać wyczerpujące wyjaśnienie przyczyny klęski jej męża. Sprzedawszy niemal cały swój majątek, zakupiła niewielki jacht „Fox”. Na kapitana wybrała uczestnika pierwszej wyprawy ratunkowej z 1849 roku Francisa Leopolda McClintocka. Wraz z 25-osobową załogą 1 lipca 1857 roku wyruszył on w bezkres Arktyki. Dobór członków tej niewielkiej ekspedycji przemawiał za niepowodzeniem, połowa ochotników nie miała w ogóle arktycznego doświadczenia. Chyba jedyną osobą, która wierzyła w ich sukces, była lady Franklin.
Miejscem, do którego miała udać się załoga „Foxa”, były rejony Wyspy Króla Williama. To właśnie tam, na podstawie raportów doktora Rae, zamierzano szukać rozwiązania tej arktycznej zagadki.
Kolejne wyprawy znajdowały coraz więcej śladów po nieudanej ekspedycji
Początek wyprawy mógł wywołać wśród załogi najgorsze myśli. Ich statek ugrzązł w krze i przedryfował na marne 1500 km na południe. Gdy udało się oswobodzić, ekipa powróciła na Grenlandię, by uzupełnić zapasy i wyznaczyć kurs na wyspę Beechey. Tam, gdzie znaleziono magazyn będący śladem obecności załogi Franklina, postawiono tablicę upamiętniającą jego dokonania. Dalej McClintock obrał kurs na wyspę Somerset, jednak okazała się ona niedostępna. Postanowił więc dostać się do niej od wschodu, lecz to również było niemożliwe – zima pokrzyżowała jego plany. Nie mogąc doczekać się nadejścia wiosny, McClintock zdecydował o penetrowaniu terenu za pomocą psich zaprzęgów. W ten sposób załoga przemierzyła znaczną część półwyspu Boothia i okrążyła Wyspę Króla Williama.
Wydarzeniem, które naprowadziło McClintocka na odpowiedni trop, było spotkanie Eskimosów 20 kwietnia 1859 roku. Rdzenni mieszkańcy tych skrajnie trudnych terenów nieśli ze sobą przedmioty pochodzące ze statków „Erebus” i „Terror”. Eskimosi opowiedzieli, że jeden z parowców został zmiażdżony przez masy lodu przy północo-zachodnim krańcu Wyspy Króla Williama. Drugi zaś, mocno zniszczony, załoga wciągnęła na brzeg, po czym opuszczony statek posłużył Eskimosom za opał.
Wszystko wskazywało na to, że najważniejsze odpowiedzi kryje w sobie Wyspa Króla Williama. Ekspedycja w głąb lądu, którą dowodził porucznik W.R. Hobson, potwierdziła tę teorię. Natrafiano na kamienny znak, pod którym znaleziono list podpisany przez porucznika Gore’a, widniała na nim data 28 maja 1847 roku. Wynikało z niego, że załoga pomyślnie przetrwała drugą zimę i jest dalej dowodzona przez Franklina. Jednak list ten został po roku uzupełniony o treści zawierające same złe informacje: „Okręty Jej Królewskiej Mości Terror i Erebus zostały uwięzione w lodach 12 września 1846 roku i ostatecznie opuszczone 22 kwietnia 1848 roku. Sir John Franklin zmarł 11 czerwca 1847 roku, a ogólne straty wśród załogi wyniosły 9 oficerów i 15 marynarzy. Jutro, dwudziestego szóstego, ruszamy w kierunku rzeki Fish Back”.
Dzięki tej kluczowej wiadomości wiedziano już, w którą stronę zmierzała załoga Franklina. Wkrótce potem Hobson natrafił na niewielką łódź wyposażoną w płozy, a w niej – dwa szkielety. Wokół znaleziska znajdował się rozrzucony ekwipunek członków załogi; były to zegarki, książki i przybory toaletowe. Uwagę McClintocka zwrócił fakt, że większość rzeczy była niewątpliwie zbędna i stanowiła tylko niepotrzebny balast w tak trudnej drodze. Same artykuły spożywcze ograniczały się do resztek herbaty i 20 kg czekolady. Czyżby załoga Franklina straciła na skutek wyczerpania zdrowy rozsądek? Wszystko wskazuje na to, że 105 rozbitków podjęło próbę wędrówki na południe, gdzie czekała na nich już tylko śmierć.
Z informacji zebranych przez wszystkie ekspedycje poszukiwawcze, a szczególnie tych pochodzących od doktora Rae i kapitana McClintocka, można było w końcu zrekonstruować przebieg ostatniej podróży w życiu sir Johna Franklina.
Na podstawie przekazu załogi statku wielorybniczego ustalono, że „Erebus” i „Terror” po dwóch miesiącach od opuszczenia Anglii, w lipcu 1845 roku, wpłynęły do cieśniny Lancaster. Z uwagi na zamarznięte wody w Cieśninie Barrowa Franklin zdecydował się poszukiwać przejścia bardziej na północ. W ten sposób ekspedycja dopłynęła do Kanału Wellingtona. Wybór ten okazał się jednak zły, ponieważ trzeba było nadłożyć zbyt dużo drogi w kierunku północnym, a powrót na południe był i tak nieunikniony. Pierwszą zimę, która zastała ich na przełomie lat 1845 i 1846, spędzili na wyspie Beechey.
Dalszą podróż kontynuowali na wiosnę. Mimo wyższych temperatur Cieśnina Barrowa była dalej częściowo zablokowana. Franklin podjął decyzję o udaniu się na południe, trzymając kurs wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy Somerset i półwyspu Boothia, aż do Wyspy Króla Williama. W tym momencie pojawił się problem, w jakim kierunku się udać. Na mapach Franklina Wyspa Króla Williama widniała jako część półwyspu Boothia, stąd obrano kierunek na zachód. Była to zła decyzja – zaprowadziła obydwa statki do lodowej pułapki, z której nie było już wyjścia. 12 września 1846 roku dwa okręty ugrzęzły w lodowych krach. Następne informacje pochodzą z listu pozostawionego przez porucznika Gore’a z dnia 28 maja 1847 roku. Po dwóch tygodniach od tej daty umiera Franklin. Oprócz kapitana życie traci również kilkunastu członków załogi, najprawdopodobniej przyczyną śmierci jest zatrucie pokarmowe. Według później dopisanej notatki 22 kwietnia 1848 roku 105 ocalałych członków wyprawy decyduje się opuścić statki. Zamierzali oni dotrzeć pieszo do kontynentalnej części Kanady. Dalsze losy zaginionych to dramatyczne sceny walki z morderczym klimatem nieprzyjaznej Arktyki. Ślady okaleczonych kości wskazują, że dochodziło do aktów kanibalizmu, mimo tego, że załoga była w posiadaniu zamkniętych konserw z jedzeniem i załadowanej broni palnej. Pojawiały się pogłoski o tym, że niektórym członkom załogi Franklina udało się zabrać z napotkanymi tubylcami, jednak nie ma żadnych dowodów na potwierdzenie tych historii.
Szkuner St Roch czekający na lepszą pogodę na Morzu Beauforta
Wyjaśniono więc przebieg trasy ekspedycji Franklina, jednak dalej nie udało się odpowiedzieć na pytanie, co było przyczyną śmierci załogi. Dopiero w 1984 roku, kiedy dokonano ekshumacji świetnie zachowanych zwłok na wyspie Beechey, ostatnia zagadka tej wyprawy została rozwiązana. Zwłoki zawierały znaczne ilości ołowiu. Przedostawał się on do jedzenia przez źle wykonane lutowanie puszek. Objawami zatrucia ołowiem są brak apetytu, wyczerpanie, osłabienie, zakłócenie koordynacji i paraliż. Chorzy mogą być również bardziej podatni na zapalenie płuc. Załoga Franklina musiała w końcu odkryć, że mimo spożywania posiłków z puszek są coraz słabsi, dlatego zaczęto zjadać swoich martwych pobratymców.
Makabryczne wydarzenia, które miały miejsce w połowie XIX wieku w północnej części Kanady, zostały w końcu wyjaśnione. Sprawa Franklina niewątpliwie wpłynęła na ożywienie aktywności żeglarzy i poszukiwaczy przygód. Gigantyczna akcja poszukiwawcza przyniosła wiele odkryć nowych terenów, których współrzędne naniesiono na mapy. Północ Kanady stawała się coraz lepiej znana. Mimo wielkiej tragedii nie odstąpiono od pomysłu przepłynięcia z Atlantyku na Ocean Spokojny. Jako pierwszy dokonał tego w latach 1903–1906 norweski żeglarz Roald Amundsen. Wybrał on drogę prowadzącą najbliżej północnego brzegu kontynentu amerykańskiego. Opisał ją jako zbyt krętą i wąską, by mogły tędy przepływać handlowe statki.
Odpowiedź na pytanie, czy istnieje krótka i łatwa trasa wiodąca z Atlantyku na gigantyczne rynki azjatyckie, była przecząca. Poszukiwanie rozwiązania pochłonęło wiele ludzkich istnień. Sir John Franklin, mimo że nie dokończył swojej misji, został upamiętniony za swój heroizm w nazwach: jednego z północno-zachodnich okręgów Kanady, jeziora, zatoki i cieśniny. Nie zapomniano również o lady Franklin i na jej cześć nazwano przylądek na Wyspie Wiktorii.
Andrzej Flont
Urodził się w 1989 roku w Zakopanem, gdzie do dzisiaj mieszka. Z wykształcenia nauczyciel geografii, absolwent Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. W życiu zawodowym księgarz, założyciel drobnych biznesów, instruktor jazdy.
Autor książki pt. „Jak odnieść pierwszy sukces w biznesie”.
Od dziecka pasjonat książek. Specjalizuje się w analizowaniu zagadkowych i kontrowersyjnych postaci, których los nie do końca został poznany.