Gracze [13 wywiadów z gwiazdami futbolu] OPR. MK - Bogdan Rymanowski - ebook

Gracze [13 wywiadów z gwiazdami futbolu] OPR. MK ebook

Bogdan Rymanowski

0,0
31,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 Gracze Bogdana Rymanowskiego to portrety trzynastu wybitnych polskich piłkarzy, od Włodzimierza Lubańskiego, przez Zbigniewa Bońka, po Roberta Lewandowskiego. Ludzi, dzięki którym przez ostatnie pół wieku mocniej biły nasze serca. Ich gra, akcje, bramki rozpalały emocje i były przyczyną narodowych wzruszeń. Gracze to seria szczerych wywiadów, w których sportowcy opowiadają o chwilach triumfu, ale również o dramatycznych momentach życia. Futbol to nie tylko uwielbienie fanów, owacje trybun i gigantyczne pieniądze. To także rozpacz, nieudane małżeństwa, samotność i alkohol. Gracze to barwna i anegdotyczna opowieść o tym, dlaczego Polska nigdy nie została mistrzem świata, jaki wpływ na naszą piłkę mieli komunistyczni agenci oraz kto był (jest) polskim piłkarzem wszech czasów.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 350

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bogdan Rymanowski Gracze ISBN: 978-83-65521-35-4 Copyright © 2016 Bogdan Rymanowski All rights reserved Redakcja: Jan Grzegorczyk, Dariusz Wojtczak Projekt graficzny okładki: Agnieszka Herman Opracowanie techniczne i graficzne: Rafał Kłos | DRAGON SKY Zdjęcia na okładce: Włodzimierz Lubański — PAP/PA Zbigniew Boniek — PAP/PA Robert Lewandowski — PAP/Bartłomiej Zborowski Wydanie I Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Lubański, Ciszewski i ja

Dlaczego facet, który na co dzień zajmuje się polityką, bierze się za futbol? Odpowiedź jest prosta. Bo piłka to moje życie i moje marzenia. Najpierw, by zostać drugim Włodkiem Lubańskim, później, żeby być jak Janek Ciszewski. Nie stałem się piłkarzem (zabrakło talentu i szczęścia) ani komentatorem sportowym (tu zdecydował zbieg okoliczności), ale dlaczego nie miałbym zostać selekcjonerem „jedenastki wszech czasów”? Nie posiadam trenerskich papierów ani licencji, ale mam coś, co daje mi prawo, abym się takim selekcjonerem uzurpatorsko ogłosił. To wspomnienia sukcesów i pamięć o klęskach, wielkie emocje i łzy wzruszenia oraz ten stały przedmeczowy niepokój przeplatany nadzieją, że wbrew wszelkiej logice jednak zwyciężymy.

Wybór nie był łatwy, bo wybitnych piłkarzy było wielu, a w latach 1974–1982, gdy byliśmy w pierwszej trójce światowych potęg, wręcz ich zatrzęsienie. Początkowo miała to być „jedenastka”, skończyło się na trzynastu piłkarzach. Nie miałem sumienia, by kogokolwiek skazywać na ławkę rezerwowych.

To wybór jak najbardziej subiektywny i kontrowersyjny. Pewnie niektórym wyda się też nieracjonalny, no bo jak tu grać drużyną, w której dominacja piłkarzy ofensywnych nad obrońcami aż kłuje w oczy? No cóż, przyznaję, najważniejszą rolę w tej selekcji odegrały emocje. I to zdecydowanie pozytywne, bo niezależnie od tego, co czasem sądzę o poglądach moich rozmówców, zawsze będę ich podziwiał.

Kiedy twórcę skautingu Badena Powella zapytano, co jest kluczem do szczęścia, odpowiedział: „Nie brać rzeczy zbyt tragicznie, robić, co możecie najlepszego w danej chwili, życie uważać za grę, a świat za boisko”. Bohaterowie tej książki coś o tym wiedzą, bo grając o sławę i pieniądze, niejednokrotnie grali o własne życie. Z tym, że szczęście na boisku nie zawsze przekładało się na powodzenie w życiu prywatnym.

Ale „Gracze” to nie tylko męskie rozmowy o blaskach i cieniach kariery. To również próba odpowiedzi na pytania, które nurtują mnie od lat. Czy Musiał rzeczywiście faulował na Wembley? Kto wygrałby mecz „na wodzie”, gdyby przeciw Niemcom wystąpił Banaś? Dlaczego Tomaszewski nie chce wybaczyć Gadosze? Jaki wpływ na bramkostrzelność Laty miała jego łysina? Czy Gmoch chciał upokorzyć Lubańskiego? Co naprawdę Boniek powiedział Deynie przed karnym z Argentyną? Dlaczego Żmuda ujął się za Młynarczykiem na Okęciu? Czy tylko kontuzja Iwana przeszkodziła nam w zdobyciu mistrzostwa w Hiszpanii? Co by było, gdyby Urban zagrał w Barcelonie? Czy olimpijska drużyna Brzęczka mogła podbić Europę? Jaką rolę w karierze Koseckiego odegrał Jaruzelski? Czy Citko miał szansę zostać polskim Maradoną? I czy Lewandowski powinien opuścić Monachium?

W meczu wszystko może się zdarzyć. Każdy może wygrać z każdym. Dlatego piłka nie jest dyscypliną jak wszystkie inne. W moim przypadku futbol to nieuleczalna choroba przenoszona drogą pokoleniową. Z ojca na syna. Za co niniejszym mu bardzo dziękuję.

Bogdan Rymanowski

ZBIGNIEW BONIEK

Niepokorny koń bez lejców

Podchodzę i mówię: „Ojcze Święty, tutaj jestem”, a on: „Chodź tu, chodź”. Bierze mnie pod rękę, wyciąga różaniec i mówi: „Synu, gdybym wiedział, że zajmiemy trzecie miejsce, to bym wtedy powiedział, że będę się za was modlił”.

ZBIGNIEW BONIEK

12 października 2015 roku. 7.30 rano. Studio TVN24. Dzień po meczu Polska– Irlandia, który dał nam awans do Euro 2016. „Jak się pan czuje?”, pytam Zbigniewa Bońka w „Jeden na jeden”. „Jestem szczęśliwy, bo stworzyliśmy nową reprezentację”, odpowiada. Umówiliśmy się warunkowo. „Przyjdę, jeśli wygramy. Jeśli nie, musi pan znaleźć innego gościa”, zapowiedział. Nie było to konieczne. „Wczoraj było czuć, że wszyscy chcą drużynie pomóc. Polacy mają poczucie dumy narodowej”, mówił w programie. Kilka tygodni później Boniek zostaje wybrany Piłkarzem Sześćdziesięciolecia „Piłki Nożnej”.

Zbigniew Boniek urodził się w 1956 roku. Grał dla Zawiszy Bydgoszcz, Widzewa Łódź, Juventusu Turyn i AS Roma. Dwukrotnie zdobył mistrzostwo Polski (z Widzewem). Grając w klubie z Turynu, zdobył w latach 1984–1985 wszystkie najważniejsze międzynarodowe trofea, w tym Puchar Europy, Puchar Zdobywców Pucharów i Superpuchar Europy. Zajął trzecie miejsce w Plebiscycie Złotej Piłki w 1982 roku. Należy do grona stu najlepszyh piłkarzy w historii światowej piłki nożnej według FIFA (obok Deyny i Laty).

W reprezentacji Polski wystąpił 80 razy i strzelił 24 bramki. Był jej kapitanem. Zdobywca trzeciego miejsca na mundialu w Hiszpanii w 1982 roku oraz uczestnik MŚ ’78 w Argentynie oraz MŚ ’86 w Meksyku. Na trzech turniejach mistrzowskich zagrał 16 meczów i zdobył 6 goli. Był trenerem reprezentacji Polski (bez powodzenia), a od 2012 roku jest prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej.

Na jego cześć pewien obywatel Hondurasu nadał swemu synowi drugie imię. Oscar Boniek Garcia, który wystąpił w reprezentacji swego kraju na mundialu w Brazylii w 2014 roku, powiedział, że „swoim bliźniakom również dał na drugie Boniek”.

— Niepokorny. To słowo klucz do Zbigniewa Bońka?

— To nie tak. Ja byłem tylko trochę „inny” w złym systemie. Jak było w reprezentacji za komuny? Cicho siedzieć, nie odzywać się, robić swoje. Jak miałeś własne zdanie, od razu przyklejano ci łatkę. Jak pojedzie pan do Włoch i spyta o Bońka, to nikt nie powie, że był niepokorny. „Zibi?! Wręcz przeciwnie”. Ja po prostu lubiłem mieć swoje zdanie. Podobno 75 procent ludzi myśli tak jak większość, ale jedna czwarta mówi: „Nie, chwileczkę, to nie do końca jest tak”. Tak było z Adamem Nawałką. Wszyscy mówili, że trzeba postawić na cudzoziemca, ale ja uważałem, że nie. I się uparłem. To, że ktoś kieruje się własnym zdaniem, nie oznacza, że jest trudny i konfliktowy.

— Od dziecka Pan taki był?

— Chyba tak. Ktoś w liceum wyrzucił krzesło z okna i nauczycielka oświadczyła, że nie rozpocznie lekcji i wyciągnie konsekwencje wobec całej klasy, jeśli nikt się nie przyzna. Wstałem i powiedziałem, że to ja, choć tego nie zrobiłem. Pomyślałem sobie, że co mi zrobią, przecież nie wyrzucą ze szkoły. Za naszych czasów rodzice nie mieli czasu nas wychowywać. Walczyli o to, żeby starczyło pieniędzy od pierwszego do pierwszego. Mama była krawcową, pracowała w firmie wojskowej. Brała we wtorek tysiąc rękawic i musiała je zszyć na następny wtorek. Wie pan, co to znaczy zszyć rękawice z tak grubego i twardego materiału? Szyło się je na lewej stronie. Wie pan, kto je wywracał? Oczywiście Zbyszek i Romek, mój brat. Mama już nie miała siły tego robić. I wieczorami tak ze dwie godziny musieliśmy ze sto par odwrócić.

— Ojciec był piłkarzem.

— Tak, nawet grał w I lidze. Pierwszy raz ze mną porozmawiał na temat piłki, kiedy miałem 17 lat.

— Niech Pan nie żartuje.

— Słowo honoru. Nie było z jego strony żadnego ciśnienia. Mówił: „Fajnie, że lubisz piłkę, ale pamiętaj, nie chcę, żeby były problemy w szkole”.

— A były?

— Oczywiście. Na wywiadówkach wychowawczyni brała ojca na stronę i mówiła, że „ten pana Zbyszek to ma strasznie niewyparzony język”. Kiedy jako siedemnastolatek zadebiutowałem w pierwszej drużynie Zawiszy Bydgoszcz, ojca nie było na trybunach. Potem mieliśmy wyjazd, dopiero przed trzecim meczem ojciec zapytał: „Masz jakiś bilet?”. Załatwiłem mu i byłem zadowolony, że przyszedł.

* * *

Wrzesień 1983 roku. W pierwszej rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów trzecioligowa Lechia Gdańsk trafia na Juventus Turyn. Przed meczem piłkarzy Lechii przyjmuje na audiencji Jan Paweł II. „Życzę wam zwycięstwa, ale nie powtarzajcie tego głośno, bo mnie Włosi z Watykanu wyrzucą” — żartuje. W meczu cudu nie było. Włosi wygrywają aż 7:0. Po spotkaniu bramkarz Lechii, Ferdynand Wierzba, spotyka pod prysznicem Zbigniewa Bońka i pyta: „Zbyszek, czemu nam tyle strzeliliście?”. On na to: „Ferdek, k***a, to jest zawodowa piłka, jakby się dało, to byśmy wam 15 wrzucili, tu nie ma zmiłuj. Jeśli jest możliwość, to lejcie przeciwnika, ile się da, tego się uczcie”.

Sport.tvn24.pl

* * *

— Najważniejsza część piłkarza?

— Głowa. Decyduje o wszystkim, czy zostaje się piłkarzem wybitnym, czy przeciętnym. To w niej zakodowane są zagrania i reakcje, które potem wykonuje się na boisku automatycznie.

— Sukces to efekt talentu czy pracy?

— Charakteru. Mógłbym panu stworzyć długą listę utalentowanych piłkarzy, którzy zmarnowali kariery, bo talent to tylko jeden z czynników. Świetnie, jak pan go ma, bo szybciej coś łyknie i prędzej się czegoś nauczy. Ale wszystko rozbija się o myślenie. Widziałem zawodników, którzy jak strzelili w niedzielę bramkę, to potem aż trzy dni czytali „Przegląd Sportowy”. Przecież to chore.

— Pan nigdy nie był łasy na pochwały?

— Każdy lubi komplementy, ja też. Ale jak strzeliłem bramkę, to wieczorem już o niej zapominałem i byłem przy kolejnym meczu. Zawsze myślałem do przodu. Nigdy nie miałem dość. U mnie w domu nigdy nie było „spinki” na piłkę. Do szkoły rodzice musieli mnie wyganiać, na trening nigdy. Żona też piłką słabo się interesowała.

— Nie rozmawialiście o niej?

— Prawie w ogóle. Pamiętam mecz o Superpuchar w Turynie, kiedy Juventus wygrał z Liverpoolem 2:0, a ja strzeliłem dwie bramki. Spadł wtedy śnieg, więc musieli boisko odśnieżać, kilka dni później urodził się mój syn. Po meczu wielka feta, telewizje, dziennikarze, wywiady. Po dwóch godzinach przyjeżdżam do domu, otwiera żona i pyta: „Cześć, kochany, no i jak ci poszło, jaki wynik?”.

— (śmiech)

— Tak samo jak pan się zaśmiałem i mówię: „Jak ja to kocham”. I to funkcjonuje do dzisiaj.

— Potrzebny jest oddech.

— Oczywiście. Kiedy idę czasami pograć w tenisa, to widzę, jak rodzice na siłę wkładają dzieciom do głowy te swoje mądrości. „Słuchaj, źle uderzyłeś, uderz tak, a nie tak” itd. Żal mi tych dzieci.

— Jednak rodzice mają jakąś rolę do odegrania.

— Jasne. Świetnie, jak wzbudzą w dziecku pasję, ale przecież nie mogą za córkę czy syna myśleć i trenować. Wola gry, chęć do treningu powinna wychodzić od dziecka, a nie odwrotnie. W naszych czasach nie było internetu, więc sport uprawialiśmy od rana do wieczora. A ja na tym punkcie miałem szajbę.

— Nie byliście maminsynkami.

— Jasne, że nie byliśmy płaczkami. Ale świat się zmienił. Rodzice roztoczyli nad dziećmi wielki parasol ochronny…

— …bo nie jest już tak bezpiecznie jak kiedyś.

— Ja to rozumiem. Ale tamta rzeczywistość sprawiała, że dzieciaki niektóre cechy nabywały niejako automatycznie. W latach 70. nie było żadnych akademii czy przedszkoli piłkarskich. Nas wyszkoliły podwórko, trzepak i ulica. W 1974 i 1982 roku byliśmy bliscy zdobycia tytułu mistrza świata. Najpierw przegraliśmy mecz „na wodzie” z Niemcami, potem w półfinale pokonali nas Włosi. Wyobraźmy sobie, że jednak ten tytuł zdobywamy i przyjeżdża do nas telewizja BBC, bo chce zrobić reportaż, jak „polski system” wykształcił takich mistrzów. Przecież wyszłyby „kwadratowe jaja”. Bo nie było żadnego systemu, żadnego Orlika. Grało się w butach typu „cztery pory roku”, jak dostaliśmy je od rodziców na Gwiazdkę, to musiały wytrzymać do kolejnej. Poza tym beton, asfalt i pole. I w takich warunkach byliśmy trzecią drużyną świata! A dzisiaj? Dzisiaj jest wszystko: orliki, superkorki i wszyscy poubierani w koszulki Barcelony albo Realu.

— Czego więc brakuje?

— Ducha i ciała. Siły, mięśni, elastyczności, których nie można wykształcić podczas godzinnej podróży samochodem rodziców z domu na trening i z powrotem. Kiedyś jak przychodziłeś z podwórka, byłeś już kompletny: cwany, szybki, wiedziałeś, jak się poruszać, a dzisiaj to rodzice myślą za dzieciaka.

— Podwórko podwórkiem, ale Boniek wyrósł tylko jeden.

— Przepraszam bardzo, wcześniej był Pol, Lubański, Deyna. Byli też Smolarek, Młynarczyk, Żmuda. Piłkarzy znakomitych była cała masa. I było jeszcze coś: naprawdę solidny fundament ligowców. Zawodnicy grający po 10, 15, nawet 20 lat. Dziś, jak ktoś jako tako kopie piłkę, to już w wieku 18 lat wyjeżdża za granicę, by zarobić pieniądze. Wcale im się nie dziwię, ale właśnie tych solidnych średniaków teraz nam w Ekstraklasie brakuje.

— To może wrócimy do tego komunistycznego zakazu zagranicznych transferów? (śmiech)

— To jest paradoks. Dzisiaj mamy demokrację, wolność i tysiąc innych fajnych rzeczy, ale drużyn w Lidze Mistrzów brak. Dlaczego kiedyś był wielki Górnik, wielka Legia i wielki Widzew? Bo najlepsi grali w Polsce. Gdyby w jednym naszym klubie zgromadzić Lewandowskiego, Milika, Błaszczykowskiego, Krychowiaka i Glika, to co roku bylibyśmy w Champions League. Europy nie podbije się, grając trzecim albo czwartym zagranicznym sortem.

* * *

Rok 1976. W wieku 20 lat Zbigniew Boniek debiutuje w reprezentacji w meczu przeciw Argentynie, jeszcze za czasów Kazimierza Górskiego. Na igrzyska w Montrealu (Polska zdobywa tam drugie miejsce) jednak nie jedzie. Podobnie jak inny wielki talent polskiej piłki, Stanisław Terlecki, który tak wspomina tamtą sytuację: „No i spotkałem Bońka niedługo po ogłoszeniu kadry na Montreal. Szedł drugą stroną Piotrkowskiej ze zwieszoną głową. Było mi go żal, bo wcześniej media wyrządziły mu krzywdę, wymyślając bzdurną historię o tym, że Zibi odmówił dziecku złożenia podpisu, że za autograf żądał jakichś pieniędzy. A ta opowieść pomóc w nominacji do kadry w tamtych czasach nie mogła”.

Dwa lata później, w 1978 roku Boniek jedzie na Piłkarskie Mistrzostwa Świata w Argentynie. Zibi dołącza do gwiazd Mundialu ’74, takich jak Deyna, Lato czy Tomaszewski oraz do nieobecnego w Niemczech Lubańskiego.

* * *

— W Argentynie był Pan skonfliktowany z Kazimierzem Deyną?

— To kolejny mit, który żyje już tyle lat na zasadzie, że kłamstwo powtórzone wiele razy staje się prawdą. Z Kaziem miałem zawsze fantastyczne stosunki. Na boisku też nam się świetnie współpracowało. Po latach drobna sprzeczka urosła do rozmiarów strasznej awantury. A chodziło o to, że dwóch piłkarzy — jak to koledzy — pokłóciło się o rakietkę do ping-ponga. On do mnie: „Młody, dawaj rakietkę”, a ja do niego: „Kaziu, spierniczaj, muszę dokończyć mecz”. I tyle. Tylko tyle.

— Później był mecz z Argentyną i przestrzelony karny Deyny. Co Pan wtedy do niego powiedział?

— Nic nadzwyczajnego. Podszedłem i mówię: „Dobrze się, Kaziu, czujesz? Strzelasz?”. Odpowiedział, że tak. „No to okej, strzelaj”. I koniec. To było normalne zachowanie. Pamiętam podobną historię z 1972 roku, kiedy na igrzyskach w Monachium w meczu z ZSRR miał strzelać Lubański, a zrobił to za niego Deyna. Byłem wyznaczony do egzekwowania karnego jako drugi, stąd moje pytanie do Deyny.

* * *

Coraz bardziej dawało się odczuć podziały, których symbolem stał się chrzest. O ile ja zostałem potraktowany normalnie, o tyle Zbyszek Boniek oberwał zdecydowanie zbyt mocno. Bońka grupa starszych piłkarzy nie akceptowała, ponieważ w pewien sposób burzył ustaloną wcześniej hierarchię, miał jawne pretensje, że nie gra w pierwszym składzie, i nie krył się ze swoimi ambicjami — nawet w czasie treningów mówił Gmochowi, że nie akceptuje roli rezerwowego. W dodatku zabierał głos na wszystkie poruszane tematy, a co gorsze — zazwyczaj miał rację. Młody gówniarz, który z butami wszedł między Orły Górskiego, irytująco dobry i irytująco inteligentny.

Andrzej Iwan, „Spalony”

* * *

— Andrzej Iwan twierdzi, że te słowa brzmiały inaczej: „Kaziu, jak się boisz, to ja uderzę”. I że Pan odegrał się w ten sposób za łomot, jaki Deyna spuścił Panu w czasie „chrztu” który odbył się na mundialu.

— Andrzejowi się trochę pomieszało. Owszem, był „chrzest”, ale nie odbył się w Argentynie, lecz po moim debiucie, w meczu w Chorzowie w 1976 roku. Dostałem z piętnaście klapsów, słabszych czy mocniejszych, ale wcale się tym nie martwiłem. Od pierwszego treningu walczyłem bark w bark, nigdy nikomu nie odpuszczałem. Więc żeby „ochrzcić” Bońka, trzeba go było mocno „pierdyknąć”, żeby za bardzo nie rozpychał się łokciami. Bardziej bym się martwił na miejscu tych, którzy zamiast dostawać klapsy byli głaskani, bo to zawodnicy bez ambicji, którzy od razu szli na układ, a potem musieli skakać po piwo. A wracając do karnego Deyny. To się zdarza. Kaziu na sto karnych strzelił dziewięćdziesiąt dziewięć, tylko jednego nie. Taka jest piłka.

— Cała Polska nie spała, bo mecz był rozgrywany o trzeciej nad ranem. I był dramat.

— Trzeba pamiętać, skąd wziął się ten karny. Po strzale głową Laty piłkę z linii bramkowej wybił rękami Mario Kempes. Co w takiej sytuacji sędzia zrobiłby dzisiaj? Czerwona kartka i wypad z boiska. Gdybyśmy mieli przewagę jednego piłkarza, na pewno byśmy nie przegrali.

— Niestety, za późno wprowadzili ten przepis.

— Dlatego jakiekolwiek porównania tamtej i dzisiejszej piłki są bezsensowne. To była zupełnie inna gra. Dawniej, kiedy wyszedłem sam na sam z bramkarzem, a obrońca mnie wyciął, najwyżej dostawał żółtą kartkę za faul taktyczny. Musiałby mi urwać nogę, żeby było inaczej. A dziś? Wystarczy tylko, że ktoś kogoś dotknie i już mamy czerwień.

— Dlaczego w 1978 roku nam się nie udało?

— Kilka błędów zostało popełnionych. Przede wszystkim rotacja w składzie. Jacek Gmoch był szalenie inteligentny, fajnie nam się współpracowało na obozach, robił nam przeróżne testy na inteligencję. Z jednego wyszło nawet, że mając zdolności przywódcze, mógłbym być kapitanem, oczywiście w teorii. Ale Jacek się pogubił. Zamiast grać od początku w pierwszej jedenastce, grałem „ogony”, a przecież byłem najlepszym „zawodnikiem wiosny” polskiej ligi. Tak było też z innymi, Iwan raz grał, raz nie grał, to samo z Szarmachem. A co było z Gorgoniem?

— W meczu z Argentyną nie zagrał.

— Nawet na ławie nie usiadł, tylko powędrował na trybuny. A tam działy się prawdziwe jaja. Przyszedł facet z wielkim plastikowym baniakiem i zaczął wszystkim nalewać piwa. Jak Gorgoń go zobaczył, mówi: „Siadaj pan tutaj”. I ten gość przesiedział przy nim cały mecz, a Jurek ten baniak opróżnił. Po meczu trzeba było wnosić go do autobusu. Poszło więc hasło, że Gorgoń musi wrócić do podstawowej jedenastki, bo za duży wstyd jest na trybunach. (śmiech)

— Kasa dla drużyny też była problemem?

— No jasne, pamiętam, jak kłócili się o jakieś 150 dolarów.

— Kto z kim?

— Piłkarze z kierownictwem. Dyskusja trwała cały czas, bo nie było decyzji co do premii. To, co nam chcieli dać, to była zresztą kpina. Dorzuciłem swoje trzy grosze, bo wprawdzie byłem rezerwowym, ale jakiś tam lekki ciężar gatunkowy miałem. No i spotkała się rada drużyny i mówią: „Murzyn, chodź z nami”. A ja, że nie idę, bo mnie premie nie interesują, poza tym, nie rozumiem, o co wy się w ogóle kłócicie? O 150 do larów? Co ja sobie za to kupię? Przecież my przyjechaliśmy na mistrzostwa świata! Taka była wtedy atmosfera.

— Od pierwszej minuty zagrał Pan dopiero w trzecim meczu, z Meksykiem.

— Mówiło się, że Gmoch dostał jakieś pismo z Warszawy z pytaniem, dlaczego nie gra Boniek. Wziął mnie na stronę i mówi: „Słuchaj, tu wszyscy uważają, że robię błąd, że ciebie nie wystawiam. Ciekaw jestem, co ty zagrasz, jak to zrobię?”. A ja: „Spokojnie, niech pan się nie martwi”. No i strzeliłem dwie bramki. I potem już grałem do końca.

— Gmochowi zabrakło intuicji? Nie miał tego, co Kazimierz Górski?

— Kazia Górskiego wszyscy lubili. Był naprawdę fajnym trenerem, takim „misiem”. Mówiło się, że miał nosa, który nigdy nie zawiódł. Ale z tym różnie bywało. W 1972 roku w Monachium graliśmy półfinał ze Związkiem Radzieckim. Jest 80 minuta, przegrywamy 0:1, Górski odwraca się do ławki rezerwowych i mówi do Andrzeja Jarosika: „Andrzej, buty wiązać i wchodzisz”. A Jarosik na to: „Teraz to się pan pierdol”. Górski robi wielkie oczy i zastanawia się, kogo może wystawić. Wtedy Zyga Szołtysik zagaduje: „Trenerze, może ja?”. Górski mówi: „No, dobra”. Wchodzi Zyga, strzela dwie bramki i jesteśmy w finale.

* * *

„Teraz wiadomo, dlaczego Polacy byli tak twardymi i nieustępliwymi sojusznikami dla naszych podczas II wojny światowej. Wiadomo też, dlaczego Edward Gierek i rząd w Warszawie zdecydował ostatnio, żeby nie ścierać się z pracownikami stoczni w Gdańsku” — pisze brytyjski „Times” po tym, jak Widzew Łódź z Bońkiem, Młynarczykiem i Żmudą ogrywa Manchester United w pierwszej rundzie Pucharu UEFA, we wrześniu 1980 roku. Boniek zdobywa dwie bramki. Przełom lat 70. i 80. to czas „Wielkiego Widzewa”. Drużyna zdobywa dwa tytuły mistrza Polski (1981, 1982) i staje się rewelacją europejskich rozgrywek (jesienią 1980 roku pokonuje Juventus Turyn). Największy sukces to awans do półfinału Pucharu Europy wiosną 1983 roku. Widzewiacy przegrywają w nim z Juve, w którym gra już Zbigniew Boniek (2:0 w Turynie, 2:2 w Łodzi).

* * *

— U Włochów miał Pan sporo określeń. Najpopularniejsze było „bello di notte”, Piękność Nocy.

— Byliśmy kiedyś jako Juventus w Nowym Jorku i tam spotkaliśmy się z Henrym Kissingerem. Prezes Fiata i właściciel klubu, Gianni Agnelli, przedstawił nas amerykańskiemu politykowi. Michela Platiniego jako „bello di giorno”, czyli Piękność Dnia, a mnie jako „bello di notte”. Dwa dni wcześniej graliśmy mecz pucharowy przy sztucznym oświetleniu, ja strzeliłem dwie bramki i byłem najlepszy na boisku. Wtedy grało się zazwyczaj przy dziennym świetle. I tak już to określenie do mnie przylgnęło.

— Było też „furia da est”.

— Koń Zorro nazywał się Furia. Taki nieokiełznany, który nigdy się nie męczy. A jako że byłem zza żelaznej kurtyny, to zostałem Furią ze Wschodu.

— Trener Enzo Bearzot mówił jeszcze „cavallo senza redini”.

— Czyli Koń bez Lejców, który robi na boisku wszystko, co chce, z przodu i z tyłu. Z trenerem Bearzotem poznałem się rok po MŚ w Argentynie, gdy zostałem powołany na mecz Argentyna–Reszta Świata. Strasznie napaliłem się na grę, ale nie miałem złudzeń, że zagram w pierwszym składzie. W zespole Reszty Świata było ze dwadzieścia gwiazd (Zico, Krol, Rossi, Cabrini), więc myślę sobie, jak wejdę na pięć minut, to będzie dobrze. Zanim pojechaliśmy do Buenos Aires, mieliśmy zgrupowanie w Hiszpanii i sparing z jakimś trzecioligowcem. Z włoskiego łapałem co dziesiąte słowo, tylko zrozumiałem, że trener Bearzot mówi, że zagramy trójką napastników, ale brakuje nam lewego. Natychmiast mi się zapaliła lampka. Podszedłem do Włocha i mówię pół po angielsku, pół po francusku: „Sorry, Monsieur, if you want…”, czyli „Jak Pan chce, to ja mogę na lewej stronie zagrać”, a trener na to: „Na lewej stronie? Ty? A grałeś kiedyś na lewej stronie?”. Ja mówię: „Panie trenerze, ja w ogóle zaczynałem jako lewoskrzydłowy”.

— A to prawda?

— Jaka tam prawda. Po prostu chciałem zagrać. Wygraliśmy 17:0, a ja strzeliłem siedem bramek. I tak w Buenos zagrałem od pierwszej minuty. Włosi, którzy opiekowali się Resztą Świata, byli wkurzeni na Argentyńczyków za MŚ w 1978 roku, głównie za ich 6:1 z Peru, i bardzo chcieli się zrewanżować. To nie była żadna pokazówka, tylko mecz na śmierć i życie! W pewnym momencie Tardelli tak wyciął Maradonę, że tamten długo z ziemi się nie podnosił.

— Wygraliście 2:1, a Pan został zawodnikiem meczu.

— W nagrodę dostałem 4 tysiące dolarów. To były gigantyczne pieniądze, w Polsce można było za to kupić domek jednorodzinny. Ale trzeba było je jakoś przemycić do kraju. Gdybym je zgłosił, to wymieniliby mi dolary na złotówki po oficjalnym kursie.

— I co Pan zrobił?

— Nic. Po prostu wsadziłem w spodnie i udałem się do samolotu. A pieniędzy nie zgłosiłem.

— Ryzykował Pan.

— Ale warto było. Poza tym przecież nie będę swoich pieniędzy oddawał komunistom.

— To w meczu Argentyna–Reszta Świata poznał Pan Michela Platiniego?

— Zakwaterowali mnie do jednego pokoju z Michelem, a ja pamiętałem z liceum ledwie parę słówek po francusku. Michel na pierwszy rzut oka nie stwarzał wrażenia specjalnie otwartego. Później grając razem z nim w Juventusie, poznałem go lepiej i wiem, że jest fantastyczny dla przyjaciół, ale trzyma dystans do ludzi, których nie zna.

— Ten mecz to był przełom.

— Zaczęły się sypać oferty z włoskich klubów. Zgłosiła się Roma, ale ja im wszystkich mówiłem: „Panowie, ale do 1982 roku nigdzie z Polski nie wyjadę, bo muszę skończyć AWF”. Tak to im sprzedałem, że mimo iż przepisy były inne, ci z GKKFiT to kupili. Zresztą po raz pierwszy za polskiego piłkarza ktoś chciał wyłożyć poważne pieniądze, wcześniej kilku znanych piłkarzy wyjechało za darmo albo za grosze.

— Gdzie zastał Pana stan wojenny?

— W Rzymie. Pojechaliśmy z żoną na siedmiodniowy urlop, na zaproszenie Romy. O tym, co dzieje się w kraju, dowiedzieliśmy się na lotnisku, z soboty na niedzielę. Samolot do Warszawy był najpierw opóźniony o dwie, potem pięć godzin, w końcu odlecieliśmy do kraju dwa dni później. Jeszcze na lotnisku zgłosiło się do mnie siedem drużyn, proponując, że jeśli nie wrócę do Polski ze względów politycznych, to załatwią mi pozwolenie na grę we włoskiej lidze. I to w ciągu miesiąca. W kraju została nasza córka. Nie miałem złudzeń, że chcą wykorzystać moje problemy dla swoich interesów. Wszystkie kluby, które mi to proponowały, wciągnąłem na swoją czarną listę. Romy na niej nie było. Kiedy wróciłem do Polski, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. W drodze z Warszawy do Łodzi milicja zatrzymywała nas z pięć razy.

* * *

Przed meczem z Peru podchodzili do mnie różni ludzie i mówili: „Pokaż, że masz jaja, i posadź Bońka na ławce rezerwowych”. Inni chcieli więcej: „Pokaż, że się go nie boisz, i posadź go na trybunach”. Janek Ciszewski przyszedł pierwszy do mnie do pokoju. Odpiął protezę i zapytał, czy poczęstuję go jakimś dobrym trunkiem. Nalałem mu szklaneczkę whisky, a on do mnie tak: „Wiesz co, Antek? Ja na razie o tobie źle w telewizji nie mówię, ale muszę dbać o własny tyłek. Na twoim miejscu zrezygnowałbym z Bońka”.

Antoni Piechniczek,

Paweł Czado, Beata Żurek, „Piechniczek. Tego nie wie nikt”

* * *

— W 1982 roku w Hiszpanii był Pan niekwestionowanym liderem, ale nie był Pan pupilem działaczy i dziennikarzy. Tak było do meczu z Peru.

— Jeszcze przed mundialem podpisałem kontrakt z Juventusem i dlatego dla większości dziennikarzy, starych komuchów, stałem się człowiekiem, któremu już na niczym nie zależy, a najmniej na reprezentacji. Najpierw zremisowaliśmy z mistrzami świata, Włochami, potem identyczny wynik padł w meczu z Kamerunem.

— I posypały się na was gromy. Kameruńczyków określano przecież jako „kelnerów”.

— Tyle że tej drużyny nikt wtedy nie znał. A że to nie byli kelnerzy, przekonaliśmy się na kolejnych mundialach, do których oni regularnie awansowali, a nawet dochodzili do ćwierćfinałów. Zresztą w tym meczu mogliśmy strzelić nawet pięć bramek, ale nie wyszło. I zaczął się kryzys, tyle że medialny. W Polsce dziennikarzom zagrzały się głowy, zaczęli mi wypominać, że skoro w Turynie będę zarabiał tyle pieniędzy, to grać mi się nie chce. Pojawiły się głosy, że trzeba zmienić drużynę. Wypieprzyć Bońka, to samo zrobić z Szarmachem. Wtedy Piechniczek przyszedł do mnie do pokoju i mówi, że „chcą, abym cię wyrzucił, ale przecież wiesz, że ja bez ciebie na tych mistrzostwach niczego nie ugram, więc musisz zacząć grać”.

— Wśród ludzi, którzy mu to podpowiadali, był Jan Ciszewski.

— Może tak, ale mnie przy tej rozmowie nie było. Janek Ciszewski był legendą i nałogowym hazardzistą. Potrafił wejść do szatni pół godziny przed meczem, przywitać się i powiedzieć do jednego z piłkarzy, który akurat pożyczył mu kasę na wyścigi konne: „Słuchaj, dzisiaj będziesz najlepszym zawodnikiem na boisku”. I tak wyglądał potem jego komentarz. Kiedyś pokłócił się z Grześkiem Latą i powiedział: „A ty dzisiaj będziesz najgorszym piłkarzem meczu”. No i potem leci w transmisji coś takiego: „Proszę państwa, kolejne fantastyczne podanie Bońka. I znów kiepskie zagranie Laty. Nie wiem, co się dzieje z panem Grzegorzem”. Potrafił nie wymieniać przez cały mecz nazwiska piłkarza, który mu podpadł. Taki był Ciszewski, ale Polska go kochała.

— Nie miał Pan żalu?

— Gdzie tam. Znaliśmy się jak łyse konie i w ogóle nie było problemu. Najważniejsze, że Piechniczek tym naciskom się oparł i wszyscy na tym dobrze wyszliśmy.

— Do 55 minuty meczu z Peru waliliście głową w mur. Wtedy pierwszego gola strzelił Smolarek. Co Pan krzyknął w stronę trybun, kiedy strzelił Pan trzecią bramkę?

— Jedno zdanie. „Teraz możecie mnie w dupę pocałować”. Bo wie pan, to było tak, k***a, żenujące, że w głowie się nie mieści. Miałem 26 lat, wróciłem do kraju w stanie wojennym, byłem Polakiem, kochałem Polskę, zawsze dla niej grałem. Nigdy na nic się z „cichociemnymi” nie umawiałem, a oni po dwóch remisach robią ze mnie głównego winowajcę „dramatu”. To była czysta żywa propaganda. Schodzimy do szatni na przerwę, a tam już różni działacze wsadzają łby, bo chcą nas dopingować. Mówimy: „Panowie, spokojnie, jeszcze jest 45 minut” i ich wyrzuciliśmy. Tak się we mnie zagotowało, że nie wytrzymałem i swoje powiedziałem.

— Druga połowa to był koncert. W ciągu 21 minut strzeliliście pięć bramek.

— Ja tę drugą połowę i tamte gole na okrągło mógłbym oglądać. Zagraliśmy jak z nut. Akcja, kiedy podaję piłkę piętą Andrzejowi Buncolowi, a ten strzela pod poprzeczkę, była naprawdę cudownej urody.

— Ale mecz życia wyszedł Panu z Belgią.

— Tak, to był mój bilet do sławy. Choć niewiele brakowało, żebym nie zagrał, bo dzień przed meczem miałem gorączkę. Takich meczów, kiedy wychodziło mi wszystko, parę jeszcze zagrałem, ale z Belgią zagraliśmy rzeczywiście kapitalnie.

* * *

W ciągu 90 minut polscy piłkarze zdobyli sobie powszechną sympatię i podziw. W znakomitym stylu pokonali wicemistrzów Europy 3:0, a wszystkie gole zdobył Zbigniew Boniek, który zajmuje obecnie z Karlem-Heinzem Rummeniggem pierwsze miejsce na liście najlepszych strzelców. Piłkarze byli już w szatni, niektórzy wymienili się koszulkami z Belgami (nasi rywale niezbyt chętnie dokonywali tej czynności; pędzili do szatni, jakby ich kto gonił, ale paru zdobyło się jednak na tradycyjny dżentelmeński gest), a na trybunie triumfalnie powiewały polskie flagi, bo praktycznie przez cały mecz szalała tam ze szczęścia grupa Polaków, którzy przyjechali do Barcelony.

Relacjonował Mirosław Skórzewski na łamach „Przeglądu Sportowego”

* * *

Zbyszek to był kozak. Po meczu dziennikarze przyszli zrobić z nim wywiad. Wszedł, popatrzył i spytał: „A gdzie krzesło dla pana Bońka?”. Taka mała zemsta, bo po dwóch pierwszych meczach niektórzy reporterzy w złośliwych artykułach radzili mu, żeby wyszedł na boisko z taboretem.

Grzegorz Lato,

Paweł Czado, Beata Żurek, „Piechniczek. Tego nie wie nikt”

* * *

— Pierwszą i trzecią bramkę zdobył Pan po podaniu Grzegorza Laty. Na boisku układało się wam rewelacyjnie. Kiedy Lato został prezesem PZPN — niespecjalnie.

— Ja Grzesia lubię, szanuję, jest moim dobrym kolegą, możemy razem pójść na dobrą kolację. Uważam jednak, że Grzegorz nie miał żadnych predyspozycji, żeby być prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej. Zresztą pokazały to wybory na kolejną kadencję, kiedy nie zdołał uzbierać 15 na 150 nominacji, które by go uprawniały do startu. Tak go oceniło środowisko. Pamiętam, że kiedy zostałem prezesem, stroną internetową Polskiego Związku Piłki Nożnej była strona . Grzesiu to był fantastyczny piłkarz, jeden z najlepszych, znakomicie się z nim grało. Człowiek czasami po akcji zostawał z przodu, aby nabrać powietrza, ale jak Lato ryknął tym swoim głosem, a głos miał niesamowity, to pędem się wracało. Mieliśmy zasadę, że jak ktoś jest zmęczony, to odpoczywa, ale na swojej połowie. Więc po akcji ofensywnej „głowa między nogi”, gonisz pod własne pole karne i tam dopiero odpoczywaj, bo zawsze zajmujesz przestrzeń.

* * *

Bezpieka liczyła się z tym, że mecze reprezentacji będą oglądać polonijni kibice, którzy mogą wywiesić flagi z symbolami „Solidarności”. Krzysztof Łoniewski pisze w książce „Nieczysta gra. Tajne służby a piłka nożna”, że gdy Polacy rozgrywali mecz z ZSRR, hiszpańscy realizatorzy pokazali wielki transparent „Solidarności”, umieszczony za jedną z bramek. W Polsce mecz był transmitowany z niewielkim opóźnieniem, dlatego reżimowa TVP wstawiała kadry z trybun ze spotkań innych drużyn. Ze zdziwieniem telewidzowie w kraju mogli zobaczyć… flagi brazylijskie. W przerwie, najpewniej po interwencji władz PRL, usunięto transparent.

* * *

— Po remisie ze Związkiem Radzieckim, który dawał nam awans do czwórki najlepszych drużyn świata, udzielił Pan wywiadu w koszulce radzieckiego piłkarza. To było dla mnie straszne. Z jednej strony była duma, z drugiej myśl, jak on może paradować w koszulce najbardziej znienawidzonego państwa świata.

— Widzi pan, ja odbierałem to inaczej. Ja założyłem ją jako skalp. Wyeliminowaliśmy Ruskich i to był właśnie dowód naszego zwycięstwa. Gdybym wiedział, że to zostanie tak odebrane, może bym jej nie założył. To była koszulka Siergieja Bałtaczy, środkowego obrońcy, który mnie wtedy strasznie skopał. Przez lata nie miałem z nim kontaktu, ale parę lat temu dowiedziałem się, że zmarła jego córka, tenisistka, która była nawet w pierwszej pięćdziesiątce światowego rankingu. Była młoda, to wielka tragedia i bardzo mu współczuję. Muszę powiedzieć, że tych piłkarzy rosyjskich, nie Związek Radziecki, tylko tych normalnych ludzi myśmy lubili. Walczyliśmy twardo, ale to byli fajni ludzie, z którymi można było się napić piwa i pogadać.

* * *

Opłacało się całe życie trenować i grać w piłkę nożną, żeby ten mecz zremisować. Uważam, że to jest niesamowity sukces. (…) Muszę powiedzieć w imieniu wszystkich zawodników, w tym radzieckich, że mecz przebiegał w sportowej atmosferze. I to jest najważniejsze.

Zbigniew Boniek po meczu z ZSRR

* * *

— Trzy lata po Hiszpanii było Heysel. Czy wychodząc na boisko, wiedzieliście, że na stadionie zginęli ludzie?

— Wiedzieliśmy. Ale nikt z nas nie zdawał sobie sprawy ze skali tragedii. My nie chcieliśmy grać z Liverpoolem, ale organizatorzy uznali, że mecz powinien zostać rozegrany ze względów bezpieczeństwa. W tym czasie na trybuny ściągano wojsko, aby rozdzielić ponad czterdzieści tysięcy kibiców angielskich i włoskich.

— Zarzucano wam, że nie uszanowaliście ofiar. Jaki był sens tej gry?

— Znam dobrze te zarzuty. Jednak gdybyśmy nie wyszli na boisko, oskarżono by nas o brak cywilnej odwagi. Są w życiu takie sytuacje, które nie mają dobrego rozwiązania. Jako piłkarze Juventusu nie chcieliśmy grać, zostaliśmy do tego zmuszeni. Na boisku byli już sędziowie i piłkarze Liverpoolu, czekali na nas prawie półtorej minuty. Do samego końca nie byliśmy przekonani. W końcu wypchnęli nas z szatni, mówiąc, że „musicie zagrać, bo inaczej dojdzie do jeszcze większej tragedii”.

— Mecz zaczął się z opóźnieniem.

— Prawie dwugodzinnym. Ale co to była za gra? Wokół boiska mnóstwo policji z psami, a obok tych niebezpiecznych rottweilerów stali chłopcy do podawania piłek. Nie wiedziałem, gdzie tak naprawdę jestem, na boisku czy w obozie koncentracyjnym.

— Wygraliście, a jedyną bramkę strzelił z karnego Michel Platini, po faulu na Panu.

— Tak naprawdę to sfaulowali mnie pół metra przed polem karnym, więc karny nam się nie należał. Żałuję, że Anglicy mnie wycięli, bo byłbym sam na sam z bramkarzem i pewnie strzeliłbym bramkę.

— Co zrobiliście z pieniędzmi, które dostaliście za mecz?

— Nie wiem, co inni zrobili. Niektórzy deklarowali, że wpłacą 5, 10 procent na pomoc dla ofiar. Wiem, co ja zrobiłem. A za ten Puchar Europy nie wziąłem ani grosza. Całe sto tysięcy euro (w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze), jakie dostałem, przeznaczyłem na fundusz pomocy ofiarom.

— Kto zawinił? Chuligani? Organizatorzy?

— To był kompletny idiotyzm organizacyjny Belgów. Jak można było posadzić na trybunach obok siebie kibiców Juventusu i Liverpoolu? To była wręcz zbrodnia. To tak, jakby przy „Żylecie” na Łazienkowskiej posadził Pan kibiców Wisły Kraków. Na Heysel Anglicy napierali na Włochów, nie wytrzymała infrastruktura, wszystko się posypało i sytuacja wymknęła spod kontroli.

* * *

29 maja 1985 roku. Stadion Heysel w Brukseli. Finał Pucharu Europy: Juventus Turyn–Liverpool. Przed meczem pseudokibice Liverpoolu uzbrojeni w kastety przedzierają się przez ogrodzenie i atakują włoskich kibiców. Ci zaczynają uciekać. Wybucha panika. Ludzie tratują się nawzajem. Część osób zostaje przygnieciona trzymetrową ścianą, która zawaliła się pod naporem tłumu. Śmierć poniosło 39 osób (Włosi oraz jeden Belg), a ponad 600 osób zostało rannych. Na rozpoczęcie meczu nalega belgijska policja obawiająca się rozszerzenia zamieszek poza teren stadionu. Dzień później brytyjski „Daily Mirror” napisze na pierwszej stronie: „Dzień, w którym futbol umarł”. Po dramacie na Heysel UEFA wyklucza Liverpool z rozgrywek pucharowych na sześć, a inne angielskie kluby na pięć lat.

* * *

— Prosto z Brukseli poleciał Pan na mecz Albania–Polska.

— To osobna historia. Wystartowałem z lotniska w Brukseli około wpół do trzeciej, a nad Tiraną byłem półtorej godziny później. Niestety, wie pan, jaki tam był system, w nocy lotnisko było nieczynne. Musieliśmy odlecieć do Bari, gdzie przeczytałem poranną prasę i dowiedziałem się o prawdziwych rozmiarach tragedii na Heysel. Do Albanii dotarliśmy o siódmej czterdzieści pięć. W drodze z lotniska do hotelu widziałem tylko rowery, ludzi na rowerach i mnóstwo schronów.

— Nie można było ustalić innego terminu meczu eliminacyjnego do mistrzostw w Meksyku?

— To były czasy „wolnej amerykanki”, nie było żadnych terminów wyznaczonych przez FIFA. Federacje z dwóch państw mogły się umówić na każdy termin, nie patrząc na to, kiedy na przykład jest finał Pucharu Europy. I tak mecz z Albanią był dzień po spotkaniu w Brukseli.

— Gdyby nie samolot prezesa Juventusu, nie zdążyłby Pan na mecz.

— Najpierw się o to porządnie z szefostwem klubu wykłóciłem. Mówili: „Zbyszek, jest finał w Brukseli, na mecz Polska–Albania nie jedziesz”. Ja na to: „Panowie, będzie inaczej, ja w meczu z Liverpoolem zagram, jak następnego dnia będę mógł zagrać w Tiranie”. „Ale jak to chcesz zrobić?”, pytali. „Podstawicie mi samolot prezesa, a wszystko będzie okej”. Pospierali się jeszcze, ale w końcu pękli. I prezes Agnelli dał mi swój prywatny odrzutowiec z dwójką pilotów. To nie była moja pierwsza scysja. Wcześniej przed meczem ligowym w Mediolanie zagrozili, że jeśli pojadę do Polski na kadrę, to więcej w Juve nie zagram. A ja pojechałem, zagrałem dla Polski, wróciłem i dalej grałem w klubie.

— Mecz z Albanią też Panu wyszedł, bo strzelił Pan zwycięską bramkę.

— Jak przyjechałem do hotelu, to położyłem się na godzinę, bo człowiek był na takiej adrenalinie, że dłużej się nie dało. Mecz był wczesnym popołudniem, chyba o drugiej. Po akcji Janka Urbana strzeliłem gola, wygraliśmy 1:0, zapewniając sobie awans na mundial. Po meczu wsiadłem w samolot, doleciałem do Turynu i spałem bite dwa dni. Heysel to był mój ostatni mecz w Juventusie, więc mogłem potem spokojnie zająć się swoimi sprawami.

— Nigdy Pan nie był dyplomatą.

— Jest pan pewien?

— Tak mi się wydaje.

— Mnie się wydaje, że zawsze myślałem o tym, co mam powiedzieć. To nigdy nie były nieprzemyślane wypowiedzi. Już kiedy zabierałem głos, wiedziałem, że to mogą być dwa słowa za dużo, ale doskonale sobie z tego zdawałem sprawę. Na przykład nigdy nie dałem się namówić na jakąś większą dyskusję o polityce.

— Dlaczego?

— Oczywiście interesuje mnie to, co dzieje się w moim kraju, ale to nie jest moja działka. Mogę o tym się wypowiadać tylko w prywatnym gronie, przy kolacji.

— „Zbysiu, przyhamuj! Więcej tracisz, niż zyskujesz” — tak mówił do Pana Antoni Piechniczek.

— Jestem człowiekiem, który lubi słuchać. Jak ktoś mnie przekona do swoich argumentów albo coś mądrego podpowie, staram się z tego korzystać. Piechniczek często mówił: „Zbyszek, nie walcz, k***a, z tymi działaczami, to strata czasu. Tracisz tylko siłę, żeby dmuchać w trąbę, a muzyki z tego nie będzie”. Miał rację, ale jako młody człowiek nie mogłem patrzeć na to, co się działo wokół kadry. Na każdy wyjazd reprezentacji jechał co najmniej jeden „cichociemny”, który pisał na nas raporty.

— Czytał je Pan?

— Czytałem tę moją „księgę” w IPN. I powiem panu, że to jest żałosne, że kraj, dla którego tyle zrobiłem, wysyła takiego „cichociemnego”, który opisuje, że nie jest w stanie mnie opanować, a ja nie chcę współpracować. Choć to akurat prawda, bo nie byłem skłonny kolaborować.

* * *

Podczas mundialu w Meksyku w 1986 roku „opiekunem” reprezentacji z ramienia Służby Bezpieczeństwa jest ppłk Edward Kudybiński z Departamentu III MSW. W aktach sprawy „Mexico 86” można przeczytać, że solą w oku bezpieki byli Antoni Piechniczek i Zbigniew Boniek. Ppłk Kudybiński pisze w raporcie: „Zachowanie i postawa Bońka miały negatywny wpływ zarówno na atmosferę wśród zawodników, jak i na osiągnięty ostateczny rezultat, albowiem oprócz »ustawiania« trenera zarówno co do treningów, meczów sparingowych, jak i składu drużyny Boniek przeprowadził poufne rozmowy z przedstawicielami Adidasa, w wyniku których miał otrzymać około 30 tysięcy DM za występowanie na mundialu w butach tej firmy. Nie był także, jak zakładano, liderem drużyny, a wręcz przeciwnie, był jednym z nielicznych zawodników wykazujących całkowity brak zaangażowania w walkę sportową”.

* * *

— Zachowały się raporty ppłk. Kudybińskiego, który pojechał z wami do Meksyku.

— Muszę panu powiedzieć, że mnie to autentycznie wk****ało. Że przyjeżdża jakiś dziwny facet, który mąci. My jedziemy, żeby coś osiągnąć, mamy ciężkie warunki, bo w Polsce wtedy za łatwo nie było, a jedzie z nami taki gość, który swoim raportem może przykleić mi łatkę na całe życie. Podobnie było już cztery lata wcześniej w Hiszpanii. Krzyczałem wtedy z tyłu autokaru: „Panowie, jest o jednego za dużo w tym autokarze”.

— I jak reagował „cichociemny”? Udawał, że nie słyszy?

— Słyszał, słyszał, ale nie wiedział, jak zareagować. Bo w sumie to też był pewnie kibic polskiej reprezentacji. (śmiech)

— Był w potrzasku?

— I to jeszcze jakim! Był przez imadło kręcony. Przecież nie każdy w tych służbach był stuprocentowym skurwysynem.

— Podchodzili Pana?

— Nie wiem, czy ktoś mnie podchodził, czy nie. Nigdy nie wyczułem momentu, że ktoś chce ode mnie jakiejś informacji. Poza tym ja ich głośno tępiłem, więc pewnie bali się tak wprost podchodzić.

— Byłaby prosta piłka.

— Prosta i krótka.

— Esbek pisał, że „miał Pan w Meksyku zły wpływ na atmosferę wśród zawodników, ustawiał Pan trenera w sprawie gry czy składu drużyny”.

— Skąd on mógł wiedzieć, jak powinno się prowadzić trening czy ustalać taktykę? Widać, że Boniek był dla niego wrogiem numer 1. A dlaczego? Bo Boniek go nie tolerował. A jak nie, to trzeba było puszczać takie bąki.

— Podobno mogło dojść nawet do rękoczynów, bo zmarnował Pan stuprocentowe sytuacje i koledzy się wkurzyli.

— To jest jeden wielki śmiech. Coś trzeba było napisać, żeby przywalić Bońkowi, więc napisał, co napisał.

— Dlaczego w Meksyku się nie udało?

— Na tamtym mundialu był inny system rozgrywek. Po wyjściu z grupy trafiliśmy na Brazylię. Nikt już nie pamięta, że w pierwszych 35 minutach trafiliśmy w słupek i poprzeczkę. Ale potem sędzia sprezentował Brazylijczykom karnego. Wykorzystany przez Socratesa ustawił mecz i mimo że rozegraliśmy jedno z najlepszych spotkań na turnieju, przegraliśmy 0:4. To był też czas wymiany pokoleń. Do kadry wchodziła młodzież: Urban, Dziekanowski, Tarasiewicz. W Meksyku mieszkaliśmy i graliśmy w ciężkich warunkach. Mówiło się, że „jednostka treningowa wynosiła cztery kilo”, tyle traciliśmy podczas treningu przy 98-procentowej wilgotności. Nie byliśmy przygotowani na taki klimat. Kiedy w Guadalajarze grali nasz hymn, po minucie miałem spalone uszy od słońca. Rozglądałem się wokół i nie widziałem ani centymetra cienia. Myślę sobie, co jest grane? Dopiero gdy podniosłem nogę, zobaczyłem kawałek. Słońce padało niemal pionowo.

— Konsekwencje meksykańskiej porażki były fatalne dla naszej piłki.

— Na kolejne mistrzostwa pojechaliśmy dopiero 16 lat później. Błędem była rezygnacja Antoniego Piechniczka.

— Pan też za wcześnie zrezygnował.

— Po odejściu Piechniczka chciałem dalej grać. Tylko że przyszedł trener, Wojciech Łazarek.

— Zabrakło chemii?

— Jakiej chemii? To było przedszkole, nie reprezentacja. Kadra za jego czasów wyglądała niepoważnie, mimo że mieliśmy kapitalny potencjał. Pokolenie Tarasiewicza, Urbana, Dziekanowskiego, Koseckiego, Ziobera, Wdowczyka czy Kubickiego. Tym chłopakom zabrakło trenera oraz lidera.

— Pan był liderem.

— Mógłbym nim zostać, ale nie zostałem. U Łazarka zagrałem dwa mecze. W Rotterdamie z Holandią okazało się, że trener nie ma środkowego obrońcy. W porządku, mówię, będę stoperem. I udało się powstrzymać takiego Gullita, był remis. Sytuacja powtórzyła się w meczu z Irlandią Północną. To już było naprawdę śmieszne, powiedziałem więc „dziękuję” i dałem sobie z reprezentacją spokój.

— Mógł Pan trochę poczekać. W 1990 roku mundial był we Włoszech.

— Ekipa, która przychodziła po mnie, była naprawdę świetna. Mieli tyle adrenaliny, że pół godziny po meczu w Belfaście poszli w miasto. Trzeba było tylko znaleźć kogoś, kto by ich okiełznał. Lepiej byłoby, gdyby Piechniczek został. Gdyby tak się stało, zrobiłbym to samo.

— Karierę skończył Pan, mając 32 lata. Nie za szybko?

— W styczniu 1988 roku miałem powikłania z płucami. Zacząłem wprawdzie trenować, ale fizycznie i psychicznie byłem wyczerpany. Zaczęły mi puchnąć kostki. Straciłem ochotę do treningów, pomyślałem, że warto odpocząć sobie pół roku. Wcześniej przez 18 lat grałem bez żadnej przerwy, bez jednej cięższej kontuzji. Takie życie zaczęło mnie męczyć. Po pół roku już mi się w ogóle nie chciało. Wtedy piłkarze nie zarabiali tak jak dzisiaj. Trzeba było pieniądze, które zdobyłem, w coś zainwestować, by mieć na godziwą emeryturę.

— Nie skusiła Pana oferta Tottenhamu Londyn?

— Mogłem podpisać z nimi umowę na kolejne trzy lata. Miałem kilka innych propozycji z Anglii, ale powiedziałem sobie „dość”.

* * *

Boniek — dzięki występom w Juventusie Turyn — zyskuje status gwiazdy. Kiedy przechodzi do AS Roma, gazeta „Guerin Sportivo” umieszcza na pierwszej stronie zdjęcie Polaka, a pod nim zamieszcza balladę miejscowego barda, Lando Fioriniego. „Więc mamy Bońka i wszyscy szczęśliwi, Któż naszej drużynie na drodze stanie, Skoro dwóch Polaków teraz w Wiecznym Mieście, Jeden z nich w Romie, drugi w Watykanie”. Ale to nie wszystko, dalej można przeczytać: „Przybył, by zwyciężyć — pisano przed rokiem, gdy zespół Romy zasilił słynny Brazylijczyk, Falcao, a zbiegło się to z uroczystym wykonaniem »Aidy« Verdiego w rzymskiej operze. Zbigniew Boniek zawitał do Wiecznego Miasta nazajutrz po wspaniałym wykonaniu w Bazylice św. Piotra i pod batutą samego Herberta von Karajana »Wielkiej mszy koronacyjnej« Mozarta. Zbieg okoliczności, ale była to jednocześnie koronacja nowego piłkarskiego króla Rzymu”.

* * *

— Juventus czy Roma?

— Na wiosnę 1982 roku miałem wszystko dogadane z Romą. Klub chciał zapłacić za mnie dwa miliony dolarów, tyle że w trzech ratach. Ale władze postawiły weto: od razu ma być wpłacona cała kwota. Wtedy zjawili się ludzie z Juventusu, którzy gotowi byli wyłożyć pieniądze natychmiast. Zapytali, czy się zgadzam. Odpowiedziałem, że nie ma sprawy. Ale zadzwoniłem do prezydenta Romy. Powiedziałem, że mi przykro, ale bardzo chcę grać na Zachodzie, i jeśli nie wpłacicie kasy do piątku, przechodzę do Turynu. Jeśli po trzech latach będziecie mnie chcieli, zagram w Romie. Po dwóch i pół roku dzwoni prezydent Viola i pyta, czy nie wpadłbym do Florencji. Pożyczyłem szybkie ferrari od Platiniego i dogadaliśmy szczegóły. Sześć miesięcy przed końcem kontraktu poszedłem do prezesa Juve i powiedziałem, że nie ma szans na przedłużenie umowy, bo mam pewne zobowiązania. Nikt nie puścił pary, były tylko jakieś domysły. Przed moim odejściem Juve grało z Romą, a ja strzeliłem im bramkę. Wszyscy główkowali, o co chodzi? Idzie do tego Rzymu czy nie idzie? Miesiąc przed końcem kontraktu powiedziałem o wszystkim.

— Jak relacje z kibicami?

— Cała juventusowska „kurva” była we mnie zakochana. „Zibi forever” i tym podobne. Podobnie było z kibicami Romy. Ja kocham Rzym, kocham rzymian, jest mi w Rzymie dobrze. Kiedy kończyłem karierę, moja córka miała 12 lat i musiała skończyć włoskie gimnazjum. Tak się wkomponowałem w rzeczywistość, że byłoby mi ciężko opuścić to miasto. Czułem się jak u siebie. Zresztą co to za różnica mieszkać w Warszawie czy w Rzymie? Półtorej, dwie godziny samolotem i jestem w kraju. Szybciej dotrę z Włoch do Polski niż z Warszawy do Rzeszowa. Mam mieszkanie w Bydgoszczy od 30 lat, odkąd wyjechałem do Włoch, jestem tam zameldowany.

— W Pańskim gabinecie portret Jana Pawła II wisi na centralnym miejscu.

— O pewnych rzeczach starałem się nigdy nie opowiadać. Ale zawsze czułem wsparcie z Watykanu i sympatię ze strony samego Wojtyły. Pewnego lata przylecieli do Rzymu moi rodzice z teściami. I jak to Polacy, bardzo chcieli się spotkać z Ojcem Świętym. Zadzwoniłem do Watykanu z serdeczną prośbą. Usłyszałem: „Panie Zbyszku, to niemożliwe, papież jest na urlopie pod Rzymem”. Dwie godziny później dzwoni telefon: „Jutro, 6.30 rano, niech Pan przywiezie rodziców do Castel Gandolfo”. Do dzisiaj, jak o tym mówię, przechodzą mi ciarki. Czułem się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Następnego dnia odwiozłem ich punktualnie na miejsce i zostawiłem pod bramą.

— Nie wszedł Pan z nimi?

— Nie chciałem. Zostawiłem ich samych. Rodzice zostali zaproszeni przez papieża na krótki spacer, zrobili sobie pamiątkowe zdjęcia. To było dla mnie niebywałe, że Ojciec Święty przyjął ich na prywatnej audiencji. To dla mnie wiele znaczyło i nadal znaczy.

— Przed mundialem w Hiszpanii papież przyjął na audiencji całą naszą reprezentację.

— To było przejmujące wydarzenie. Zwłaszcza że wtedy, po stanie wojennym, byliśmy drużyną „reżimową”, z którą nikt w całej Europie nie chciał grać. Na koniec audiencji wręczamy papieżowi koszulkę, piłkę i mówimy: „Ojcze Święty, mamy prośbę, niech Ojciec Święty zmówi za nas zdrowaśkę, jak będziemy grali na mistrzostwach”. A on wtedy z uśmiechem odpowiedział: „Pan Bóg nie ma z piłką nic wspólnego”. Życie toczy się dalej, my w Hiszpanii zdobywamy trzecie miejsce, a ja jadę do Turynu, bo jeszcze przed mundialem podpisałem kontrakt z Juventusem. I od czego zaczynamy nowy sezon? Od wizyty w Watykanie. Jest cała wierchuszka klubu i koncernu Fiata, sześciu Włochów, którzy zdobyli tytuł mistrza świata, i ja, znający po włosku może dwa, trzy słowa. Stoję sobie gdzieś zupełnie z boku, kiedy wchodzi papież ze swoją świtą i mówi: „Dove Boniek?”, czyli „Gdzie jest Boniek?”. Zrobiłem się cały czerwony. Myślę sobie, ja pierniczę, czego on ode mnie chce? Równocześnie czuję dumę i z tego metra osiemdziesiąt urosłem do ponad dwóch metrów. Podchodzę bliżej i mówię: „Ojcze Święty, tutaj jestem”, a on: „Chodź tu, chodź tu”. Bierze mnie pod rękę, odwraca się, wyciąga różaniec i mówi: „Synu, gdybym wiedział, że zajmiemy trzecie miejsce, to bym wtedy powiedział, że będę się za was modlił”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki