Grzeczna dziewczynka - Kubica Mary - ebook

Grzeczna dziewczynka ebook

Kubica Mary

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zawsze byłam grzeczną dziewczynką. Dobrze wychowaną i bardzo samotną. Prowadziłam poukładane życie, które coraz bardziej mnie nudziło. Marzyłam, by los napisał dla mnie nowy, bardziej pasjonujący scenariusz. Powinnam uważać, czego sobie życzę.

Zostałam uwięziona na kompletnym odludziu. Tak bardzo boję się mężczyzny, który mnie porwał. Wydaje się zupełnie nieprzewidywalny. Nawet jeśli rodzina zapłaci za mnie okup, on pewnie mnie zabije.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 424

Oceny
4,1 (52 oceny)
17
25
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monkorze

Dobrze spędzony czas

wydaje mi się że oglądałam kiedyś bardzo podobny film
00

Popularność




Mary Kubica

Grzeczna dziewczynka

Tłumaczenie:

EVE

PRZED

Siedzę we wnęce jadalnej i medytuję nad kubkiem kakao. Wyglądam przez kuchenne okno na trawnik, który przegrał walkę z wczesną jesienią i pokrył się grubą warstwą liści, choć niektóre wciąż rozpaczliwie trzymają się drzew. Jest późne popołudnie. Niebo zasnuwają chmury, temperatura spada na łeb na szyję, jest raptem kilka stopni powyżej zera. Nie jestem na to gotowa, zastanawiam się, gdzie, u diabła, podział się czas. Przecież zaledwie wczoraj witaliśmy wiosnę, potem, zanim się obejrzałam, przyszło i odeszło lato, i oto mamy jesień.

Podskakuję, gdy rozlega się dzwonek telefonu. Jestem przekonana, że to ktoś, kto chce mi coś sprzedać, więc z początku nie reaguję. Delektuję się ostatnimi godzinami ciszy, zanim James wróci do domu i zburzy spokój mojego świata, dlatego tym ostatnim, na co mam ochotę, jest marnowanie cennych minut na słuchanie paplaniny telemarketera, od którego na pewno i tak nic nie kupię.

Irytujące brzęczenie telefonu milknie, po czym znów się rozlega. Podnoszę słuchawkę wyłącznie po to, żeby wreszcie przestał dzwonić.

– Halo? – odzywam się rozdrażniona, stojąc pośrodku kuchni i opierając się o stół.

– Pani Dennett? – pyta kobieta, której głosu nie rozpoznaję, więc pewnie nigdy go nie słyszałam.

Przez chwilę zastanawiam się, czy nie odpowiedzieć, że przykro mi, pomyłka, albo uciąć nagabywanie nieznajomej krótkim, acz stanowczym: „Dziękuję, nie jestem zainteresowana”.

– Przy telefonie.

– Pani Dennett, mówi Ayanna Jackson. – No to już wiem, o kogo chodzi. Wprawdzie nigdy jej nie spotkałam, ale Ayanna Jackson od roku wciąż przewija się w życiu mojej córki. Ileż to razy słyszałam, jak Mia powtarzała: „Z Ayanną zrobiłyśmy to…”, „Z Ayanną zrobiłyśmy tamto…”. Jednak Ayanna Jackson dla pewności wyjaśnia, skąd zna Mię. Po prostu uczą w tej samej szkole. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – dodaje.

– Ależ skąd. – Nabieram tchu. – Właśnie wróciłam do domu – kłamię.

Za miesiąc, trzydziestego pierwszego października, Mia skończy dwadzieścia pięć lat. Urodziła się w Halloween. Zakładam, że Ayanna dzwoni w tej sprawie, zapewne chce urządzić dla mojej córki imprezę, może przyjęcie niespodziankę.

– Pani Dennett, Mia nie przyszła dziś do pracy – mówi.

Nie to chciałam usłyszeć. Słowa docierają do mnie dopiero po dłuższej chwili.

– Widocznie zachorowała. – W pierwszym odruchu szukam wymówki dla Mii, bo przecież na pewno będzie potrafiła przekonująco wytłumaczyć, dlaczego nie tylko nie przyszła do pracy, ale i nie uprzedziła o absencji. Owszem, moja córka to wolny duch, ale solidny wolny duch.

– Nie odzywała się do pani?

– Nie – mówię, ale to nic niezwykłego. Bywa, że nie rozmawiamy przez kilka tygodni z rzędu. Och, znacznie dłużej, uświadomiłam sobie. Telefon nie odgrywa w naszych kontaktach znaczącej roli. Nawet mam pewne opory, by dzwonić do Mii, bo nie oddzwania, gdy się jej nagram, a kiedy odbierze, rozmowy jakoś się nie kleją. Za to naszą ulubioną formą komunikacji stały się błahe mejle.

– Próbowałam dodzwonić się na jej domowy numer, ale niestety nikt nie odbiera.

– Zostawiła pani wiadomość?

– I to kilka.

– I nie oddzwoniła?

– Nie.

Słucham jednym uchem. Przez okno widzę, jak dzieciaki sąsiadów potrząsają lichym drzewkiem po to, by zrzuciło na nie ostatnie listki. Te maluchy zastępują mi zegar. Kiedy wychodzą do ogrodu, wiem, że są po szkole, a więc jest późne popołudnie, a kiedy wracają do domu, to znak, że pora szykować kolację.

– A komórka?

– Od razu włącza się sekretarka.

– Zostawiła pani…

– Tak, zostawiłam wiadomość.

– Mia naprawdę nie powiadomiła szkoły, że dziś jej nie będzie w pracy? Jest pani tego pewna?

– W sekretariacie twierdzą, że się nie odzywała.

Boję się, że Mia będzie miała kłopoty i zostanie zwolniona. Jeszcze nie dociera do mnie, że być może już wpadła w tarapaty.

– Mam nadzieję, że to nie sprawiło wielkiego problemu.

Ayanna wyjaśnia, że uczniowie, z którymi Mia miała pierwszą lekcję, nie poinformowali o absencji nauczycielki, dlatego nieobecność panny Dennett wyszła na jaw dopiero wtedy, gdy na zajęcia przyszła druga klasa i doniosła, że nikt nie zgłosił się na zastępstwo. Dyrektor osobiście pofatygował się, by utrzymać porządek w klasie, dopóki nie znajdzie się ktoś, kto zaopiekuje się osieroconymi nastolatkami. Kiedy wszedł do sali, ujrzał graffiti gangu nabazgrane na ścianie koszmarnie drogimi mazakami Mii, które nabyła za własne pieniądze, kiedy administracja nie zgodziła się na ich zakup.

– Pani Dennett, czy nie sądzi pani, że to dziwne? – pyta Ayanna. – To do Mii niepodobne.

– Och, na pewno miała ważny powód.

– Na przykład jaki?

– Podzwonię po szpitalach. W jej okolicy jest kilka…

– Już to zrobiłam.

– W takim razie do znajomych. – Gdy to mówię, uświadamiam sobie, że tak naprawdę nie znam przyjaciół Mii. Słyszałam o Ayannie i Lauren, wiem też, że Mia spotyka się z przebywającą w Stanach na wizie studenckiej dziewczyną z Zimbabwe, którą chciano odesłać do rodzinnego kraju, co według mojej córki byłoby jawną niesprawiedliwością. Tyle że w rzeczywistości wcale nie znam tych osób, tak jak zna je Mia, a tylko imiona niektórych z nich.

– Już to zrobiłam.

– Znajdzie się. Na pewno to tylko nieporozumienie. Mogła mieć tysiące powodów.

– Pani Dennett…

Po tych słowach Ayanny wreszcie dociera do mnie, że coś jest nie tak. Czuję ucisk w żołądku, myślami wracam do siódmego czy ósmego miesiąca ciąży, kiedy Mia tak mocno biła i kopała mnie od środka, że na skórze widziałam odciski jej nóżek i rączek. Przysuwam sobie krzesło i siadam przy stole. Uzmysławiam sobie, że lada moment Mia skończy dwadzieścia pięć lat, a ja nie kupiłam jej prezentu i nawet o tym nie pomyślałam. Nie zaproponowałam, że urządzimy przyjęcie, nie zasugerowałam, że może razem, James, Grace, Mia i ja, zjemy kolację w jakiejś eleganckiej restauracji w mieście.

– Co pani zdaniem powinniśmy zrobić? – pytam.

– Mówiąc szczerze, miałam nadzieję, że znajdę Mię u pani – z westchnieniem odpowiada Ayanna.

GABE

PRZED

Jest ciemno, kiedy zatrzymuję się przed domem. Z okien budynku, który został zbudowany w stylu Tudorów, światło wylewa się na ulicę, wzdłuż której rośnie szpaler wysokich drzew. W środku widzę ludzi. Czekają na mnie. Sędzia Dennett chodzi po pokoju, jego żona siedzi na brzegu fotela i pije ze szklanki coś, co z daleka wygląda na alkohol. W pomieszczeniu znajdują się umundurowani policjanci i jakaś nieznana mi brunetka, która patrzy przez okno, akurat kiedy bez pośpiechu parkuję auto i siedzę w nim przez chwilę, chcąc nieco opóźnić moje, powiedzmy, wielkie wejście.

Dennettowie należą do typowych mieszkańców North Shore, rozłożonych nad brzegiem jeziora Michigan północnych przedmieść Chicago.

Znaczy się są obrzydliwie bogaci.

Nic więc dziwnego, że ociągam się i nie wysiadam z samochodu, choć powinienem już pukać do drzwi tego ogromnego domu. Na posterunku dano mi do zrozumienia, że biorę na siebie wielką odpowiedzialność. Sierżant nie bawił się w subtelności, tylko po prostu powiedział:

– Nie spierdol tego.

A ja wciąż myślę o jego słowach.

Z bezpiecznej ciepłej kabiny zdezelowanego pojazdu przyglądam się dostojnej budowli. Przypuszczam, że jeśli chodzi o wielkość domu, to wnętrze robi jeszcze większe wrażenie niż mury. Budynek czaruje typowym dla stylu Tudorów wdziękiem, to znaczy murem pruskim, wąskimi oknami, stromym i skośnym dachem. Trochę kojarzy mi się ze średniowiecznym zamkiem, co zrozumiałe, skoro styl Tudorów to późny gotyk, czyli schyłkowy okres średniowiecza.

Choć nakazano mi, żebym przypadkiem się nie wypaplał, to mam się czuć wyróżniony, że właśnie mnie sierżant przydzielił tę dotyczącą wyższych sfer sprawę. Czemu jednak nie czuję się jakoś szczególnie zaszczycony?

Przecinam trawnik, idę chodnikiem, który przedzielony jest dwoma stopniami, bo teren wznosi się nieco, i podchodzę do drzwi. Pukam. Jest zimno, dlatego czekając, aż ktoś otworzy, wkładam zmarznięte ręce do kieszeni. Choć to w sumie absurdalne, głupio mi, że nie jestem odpowiednio elegancko ubrany, ale cóż, mam na sobie zwykłe codzienne ciuchy, czyli spodnie w kolorze khaki, koszulkę polo i skórzaną marynarkę.

W drzwiach ukazuje się najbardziej wpływowy sędzia w tym zamieszkałym przez obrzydliwie bogatych i obrzydliwie wpływowych ludzi hrabstwie.

– Sędzia Dennett – mówię, wcale nie czekając na zaproszenie. Zachowuję się, jakbym miał więcej władzy niż w rzeczywistości. Kieruje mną pewność siebie, której niezgłębione pokłady odkrywam w sobie właśnie w takich chwilach jak ta. Sędzia Dennett to mężczyzna o imponującej posturze i równie, o ile nawet nie bardziej imponujących wpływach. Jeśli spieprzę tę sprawę, w najlepszym razie stracę posadę.

Gdy pani Dennett wstaje z fotela, polecam jej najłagodniej, jak potrafię:

– Proszę usiąść.

Drugą kobietą, wnosząc z pośpiesznie wygrzebanych informacji o Dennettach, jest Grace Dennett. Na oko ma dobrych dwadzieścia kilka lat, no, może tuż po trzydziestce. Wychodzi mi na spotkanie, zatrzymujemy się w przejściu z holu do salonu.

– Detektyw Gabe Hoffman – przedstawiam się oficjalnie, odpuszczając sobie uprzejmości. Nie uśmiecham się, nikomu nie podaję ręki. Kobieta potwierdza moje przypuszczenia, rzeczywiście nazywa się Grace Dennett i jest partnerką w renomowanej kancelarii adwokackiej Dalton & Meyers. Nie przypada mi do gustu. Bije od niej poczucie wyższości, obrzuca moje ubranie lekceważącym spojrzeniem, w jej głosie słyszę cynizm. Intuicja podpowiada mi, że raczej się nie dogadamy. Czuję się nieswojo, ktoś mógłby przy takiej kobiecie dostać gęsiej skórki z niemiłych emocji. No, może przesadzam, ale coś w tym jest.

Odzywa się pani Dennett. Mówi z silnym brytyjskim akcentem, choć od osiemnastego roku życia mieszka w Stanach. O tym też się dowiedziałem, przeglądając materiały przed przyjazdem do Dennettów. Wygląda na spanikowaną, takie jest moje pierwsze wrażenie. Mówi piskliwym głosem, nerwowo skubie to, co akurat znajduje się pod ręką.

– Zaginęła moja córka – wyrzuca z siebie. – Nikt ze znajomych jej nie widział. Nie kontaktowała się z nimi. Próbuję dodzwonić się na jej komórkę, ale nie odbiera. Nagrywam tylko wiadomości. – Dusi się własnymi słowami, desperacko usiłuje nie wybuchnąć płaczem. – Pojechałam do mieszkania, żeby sprawdzić, czy jej tam nie ma. – Milczy przez chwilę, po czym dodaje: – Przejechałam szmat drogi, a właściciel budynku nawet nie wpuścił mnie do środka.

Pani Dennett wygląda oszałamiająco. Nic nie poradzę, że gapię się na długie blond włosy spadające kaskadą na stosunkowo niewielki dekolt. Nie zapięła ostatniego guzika bluzki. Widziałem ją na zdjęciach, razem z mężem stała na schodach prowadzących do gmachu sądu. Otóż fotografie bledną w porównaniu z Eve Dennett na żywo.

– Kiedy rozmawiała pani z nią po raz ostatni? – pytam.

– W zeszłym tygodniu – mówi sędzia.

– Ależ nie, James – odpowiada Eve i milknie, widząc rozdrażnioną minę męża, któremu przerwała, ale po chwili mówi dalej: – Tydzień wcześniej albo nawet dwa. Tak to jest między nami a Mią. Bywa, że nie rozmawiamy przez kilka tygodni.

– A zatem jej milczenie nie jest niczym nadzwyczajnym? – upewniam się. – To normalne, że się nie odzywa?

– Zgadza się – przyznaje pani Dennett.

– A pani, panno Grace?

– Rozmawiałyśmy przez telefon w ubiegłym tygodniu. Bodaj w środę, może w czwartek. Tak, to było w czwartek, bo zadzwoniła akurat wtedy, gdy szłam do sądu złożyć wniosek o wyłączenie dowodu z procesu. – Dodała to tylko po to, bym wiedział, że jest adwokatem, jakby marynarka w prążki i stojąca obok fotela skórzana teczka niewystarczająco wskazywały jej zawód.

– Czy coś panią uderzyło w tej rozmowie?

– Nie, Mia to Mia.

– To znaczy?

– Gabe – wtrąca się sędzia.

– Detektywie Hoffman – zaznaczam swój autorytet. Skoro ja muszę zwracać się do niego per PANIE SĘDZIO, równie dobrze on może mnie tytułować DETEKTYWEM.

– Mia jest bardzo niezależną osobą. Jak to się mówi, chadza własnymi ścieżkami.

– Czyli przyjmujemy, że córka zaginęła w czwartek?

– Wczoraj rozmawiała z nią koleżanka, widziała ją w pracy.

– O której?

– Dokładnie nie wiem, pewnie około piętnastej.

– Wynika z tego, że od ostatniego kontaktu – zerkam na zegarek – minęły mniej więcej dwadzieścia cztery godziny.

– Czy to prawda, że osobę uznaje się za zaginioną dopiero po upływie czterdziestu ośmiu godzin? – pyta pani Dennett.

– Oczywiście, że nie, Eve – cedzi karcącym tonem jej mąż.

– Nie, proszę pani – mówię z przesadną łagodnością. Nie podoba mi się to, jak traktuje ją sędzia. – Zazwyczaj w przypadku zaginięć kluczowe znaczenie mają pierwsze dwie doby, czyli czterdzieści osiem godzin.

– Moja córka nie zaginęła – wtrąca się sędzia. – Po prostu gdzieś się zapodziała. Oczywiście tego nie wiem, ale być może w tej chwili robi coś nierozważnego i nieodpowiedzialnego. Ale na pewno nie można jej uznać za zaginioną. – Mocno akcentuje ostatnie słowo.

– Panie sędzio, proszę powiedzieć, kto jako ostatni widział pańską córkę, zanim się – przemądrzały ze mnie typ, więc muszę to powiedzieć – zapodziała?

– Ayanna Jackson – odpowiada pani Dennett. – Pracuje z Mią.

– Czy ma pani jej numer telefonu?

– Tak, zapisałam na kartce. Leży w kuchni. – Głową daję znak jednemu z policjantów, żeby przyniósł tę kartkę, po czym pytam: – Czy Mia wcześniej znikała bez uprzedzenia?

– Nie, nigdy.

Mowa ciała sędziego i Grace przeczy słowom Eve Dennett.

– To nieprawda, mamo – beszta ją córka, a ja patrzę na nią wyczekująco. Prawnicy uwielbiają słuchać własnego głosu. – Kilka razy zdarzyło się, że Mia zniknęła z domu na całą noc. Bóg raczy wiedzieć, co i z kim wtedy robiła.

Tak, myślę sobie, Grace Dennett to jednak jędza. Ma ciemne włosy, tak jak ojciec. Po matce odziedziczyła wzrost, a po ojcu, co za kiepskie połączenie, figurę w typie klepsydry, jak to się teraz mówi. Ponieważ jej nie lubię, mam gdzieś poprawność polityczną i w myślach nazywam ją po prostu grubą wiedźmą.

– Przecież to zupełnie co innego. Wtedy chodziła do liceum. Była naiwna i lubiła się zabawić, ale…

– Eve, proszę cię, nie ma potrzeby wnikać tak głęboko – mówi sędzia Dennett.

– Czy Mia pije? – pytam.

– Niewiele – odpowiada pani Dennett.

– Skąd pani wie, skoro rzadko ze sobą rozmawiacie?

Podnosi dłoń i wyciera nos chusteczką. Przez chwilę wpatruję się jak urzeczony w wielki kamień na jej palcu, a jednym uchem słucham Jamesa Dennetta, który opowiada o tym, że zanim przyjechał do domu, żona zdążyła już zatelefonować do Eddiego. W tym miejscu muszę wspomnieć, że trafiłem do tej rezydencji głównie dlatego, że sędzia nie tylko jest po imieniu z moim szefem, ale wręcz używa ksywki zarezerwowanej jedynie dla najbliższych znajomych i przyjaciół. James Dennett wydaje się przekonany, że córka po prostu postanowiła się zabawić, więc nie ma najmniejszej potrzeby angażować policji, bo wkrótce sama się odnajdzie.

– Uważa pan, że nie powinniśmy wszczynać poszukiwań? – pytam.

– Zdecydowanie nie powinniście. To sprawa rodzinna.

– Jaką pracownicą jest Mia?

– Słucham? – W odpowiedzi podenerwowany sędzia dłonią próbuje wygładzić zmarszczki na czole.

– Jaką jest pracownicą? Czy miała problemy z szefami? Czy zdarzało jej się nie przyjść do pracy? Czy często wykręcała się, symulując chorobę?

– Nie wiem. Ma swój etat, otrzymuje wynagrodzenie, sama się utrzymuje. Ja nie zadaję żadnych pytań.

– Pani Dennett?

– Uwielbia swoją pracę, po prostu ją ubóstwia. Zawsze chciała być nauczycielką.

Mia uczy plastyki w szkole średniej. Zapisuję, żeby nie zapomnieć.

Sędzia pyta, czy moim zdaniem to ważne.

– Niewykluczone – odpowiadam.

– Dlaczego?

– Panie sędzio, staram się zrozumieć waszą córkę, poznać ją, jak można najlepiej w tej sytuacji. To wszystko.

Pani Dennett jest bliska płaczu. Niebieskie oczy szklą się łzami, białka się czerwienią, przerażona matka bezradnie próbuje powstrzymać słone kropelki.

– Sądzi pani, że coś się stało Mii? – Myślę przy tym: Czy właśnie dlatego mnie wezwałaś? Bo uważasz, ty tak uważasz, że coś się przytrafiło córce? Ale mówię: – Powinniśmy zacząć działać, i to natychmiast, a później podziękujemy Bogu, jeśli to wszystko okaże się jednym wielkim nieporozumieniem. Jestem przekonany, że nic jej nie jest, naprawdę tak sądzę, ale niezależnie od tego nie wolno mi zlekceważyć zgłoszenia. – Powiedziałem to absolutnie szczerze. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby… ważne słówko „gdyby”… okazało się, że jednak nie wszystko jest w porządku. – Od jak dawna Mia mieszka oddzielnie? – pytam.

– Za miesiąc minie siedem lat – bez zastanowienia odpowiada pani Dennett.

– Pamięta pani? Co do dnia? – Jestem naprawdę zaskoczony.

– Wyprowadziła się w swoje osiemnaste urodziny. Nie mogła się doczekać, kiedy się stąd wyrwie.

– Nie będę pytał dlaczego. – Nie muszę, bo sam niecierpliwie czekałem chwili, kiedy ulotnię się z domu. – Gdzie obecnie mieszka?

– Ma mieszkanie w mieście – odpowiada sędzia. – Niedaleko ulic Clark i Addison.

No proszę! Jestem zapalonym fanem Chicago Cubs, lubię ich stadion. Wystarczy w mojej obecności powiedzieć „Clark” albo „Addison”, a nadstawiam uszu jak głodny szczeniak.

– Wrigleyville – dodaje sędzia. – Przyjemna okolica. Bezpieczna.

– Dam panu adres – proponuje pani Dennett.

– Pojadę tam i sprawdzę, jeśli państwo pozwolą. Zobaczę, czy ktoś nie wybił szyby albo nie wyważył okna.

– Sądzi pan, że ktoś mógł się włamać do mieszkania Mii? – pyta pani Dennett drżącym głosem.

– Wolę się upewnić – odpowiadam uspokajająco. – Czy w budynku jest portier?

– Nie.

– System bezpieczeństwa? Monitoring?

– Niby skąd mielibyśmy to wiedzieć? – nieprzyjemnym tonem zbywa mnie sędzia.

– Nie odwiedzacie jej? – pytam, po czym uświadamiam sobie, że powinienem był ugryźć się w język. Czekam na odpowiedź, ale ta nie pada.

EVE

PO

Zapinam Mii kurtkę, wkładam kaptur na głowę i wychodzimy na przenikliwy chicagowski wiatr.

– Musimy się pośpieszyć – mówię, a ona tylko kiwa głową, nie pyta dlaczego. Gwałtowne podmuchy prawie nas przewracają, ale docieramy do zaparkowanego raptem parę metrów dalej SUV-a Jamesa. Kiedy chwytam ją za łokieć, wiem, że jeśli jedna z nas upadnie, to leżymy obie. Cztery dni po Bożym Narodzeniu parking przypomina lodowisko. Staram się, jak mogę, chronić ją przed wiatrem i szczypiącym zimnem, obejmuję, przytulam do siebie, żeby było jej cieplej, choć wiem, że pewnie niewiele to daje, bo jestem od niej niższa i drobniejsza.

– Wrócimy w przyszłym tygodniu – mówię, kiedy wsiada do auta. W kabinie ryczą głośniki, więc muszę je przekrzyczeć. W dodatku tego paskudnego dnia silnik wyje jak zarzynany. Mia krzywi się, więc proszę Jamesa, żeby wyłączył radio. Mia siedzi z tyłu, milczy, patrzy przez szybę, przygląda się trzem autom, które krążą wokół nas jak wygłodniałe rekiny. Jeden z kierowców podnosi do oka aparat i oślepia nas flesz.

– Gdzie, do cholery, jest policja? – pyta retorycznie James i wciska klakson. Trąbi tak długo, aż Mia zasłania uszy. Kolejne błyski fleszy. Samochody stoją, czekają z włączonymi silnikami, z rur wydechowych unosi się gęsty dym, który rozpływa się w szarym powietrzu.

Mia podnosi głowę i widzi, że się jej przyglądam.

– Kochanie, słyszałaś, co powiedziałam? – pytam łagodnie. Kręci głową. Niemal słyszę myśl, która pulsuje w jej głowie: „Chloe. Nazywam się Chloe”. Spojrzenie jej niebieskich oczu utkwione jest w moich, zaczerwienionych i szklistych. Z trudem powstrzymuję łzy, a od powrotu Mii muszę robić to bardzo często. James nieustannie przypomina mi, żebym była cicho. Staram się zrozumieć to, co się stało, przyklejam do twarzy uśmiech, wymuszony i zarazem zupełnie szczery, po głowie chodzą mi niewypowiedziane słowa: „Nie mogę uwierzyć, że wróciłaś do domu”. Pilnuję, by zapewnić Mii tyle przestrzeni, ile potrzebuje, choć nie jestem pewna, ile dokładnie: czy nie za mało, czy nie za dużo, w każdym razie nie chciałabym przesadzić ani w jedną, ani w drugą stronę. Widzę ból w każdym jej geście i minie, w ogólnej postawie, pozbawionej typowej dla Mii pewności siebie. Rozumiem, że stało się z nią coś bardzo niedobrego.

Zastanawiam się, czy Mia czuje, że również we mnie coś się zmieniło.

Odwraca wzrok.

– W przyszłym tygodniu mamy następną wizytę u doktor Rhodes – mówię, a Mia kiwa głową. – We wtorek.

– O której? – pyta James.

– O pierwszej.

Jedną ręką sprawdza kalendarz w smartfonie i informuje mnie, że nie będzie mógł nas zawieźć. Mówi, że ma rozprawę, na której bezwzględnie musi się stawić. Poza tym, dodaje, na pewno dam sobie radę sama. Oczywiście odpowiadam, że tak, ale pochylam się i szepczę mu do ucha:

– Ona cię teraz potrzebuje. Jesteś jej ojcem.

Przypominam mu, że rozmawialiśmy o tym i zgodziliśmy się, że tak trzeba, a on obiecał. Więc nie odmawia, tylko mówi, że zobaczy, co da się zrobić, ale szczerze wątpię, czy możemy na niego liczyć. W doskonale przemyślanym i sztywnym planie pracy Jamesa nie ma miejsca na kryzysy rodzinne.

Mia patrzy przez okno i ogląda przemykający świat. Pędzimy szosą I-94, wyjeżdżamy z miasta. Jest piątek po południu, sylwestrowy weekend, zbliża się wpół do czwartej, na drogach nieludzkie korki. Zwalniamy, zatrzymujemy się, a następnie ruszamy w żółwim tempie, nie więcej niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a to przecież autostrada. James traci cierpliwość. Zerka w lusterko, wypatruje paparazzich.

– Słuchaj, Mia – odzywa się chyba dla zabicia czasu. – Ta cała doktorka od czubków orzekła, że cierpisz na amnezję.

– Och, James – mówię – proszę cię, nie teraz.

Jednak mąż nie ma ochoty dłużej czekać, tylko chce dotrzeć do sedna sprawy. Minął niespełna tydzień od powrotu Mii. Zamieszkała z nami, z rodzicami, ponieważ sama nie dałaby sobie rady. Myślę o pierwszym dniu świąt, kiedy wysłużony rdzawoczerwony samochód powoli wjechał na nasz podjazd i wysiadła z niego Mia. James… pamiętam… jak to miał w zwyczaju obojętny i zblazowany, z ociąganiem wyszedł przed dom na zaśnieżony podjazd i jako pierwszy przywitał się z córką, jako pierwszy wziął tę wychudłą istotę w ramiona, jak gdyby to on, a nie ja, spędził w żałobie te długie, straszne miesiące.

Potem jednak, zauważyłam, chwilowa radość z odzyskania córki minęła. Wyschła, wypłowiała. Mia w swej niepamięci stała się dla Jamesa nieznośna, zamiast jak córkę, zaczął ją traktować jak kolejną sprawę w swoim bogatym portfolio.

– W takim razie kiedy?

– Później, proszę cię. Poza tym doktor Rhodes to profesjonalistka – mówię z naciskiem. – Lekarz psychiatra, a nie jakaś tam doktorka od czubków.

– W porządku, niech będzie. Mio, uczona pani lekarz psychiatra mówi, że cierpisz na amnezję. – Jednak Mia nie reaguje. James obserwuje ją we wstecznym lusterku, przewierca ją brązowymi oczami. Przez krótką chwilę Mia stara się odwzajemnić spojrzenie, ale potem jej wzrok wędruje ku dłoniom i skupia się na jakimś strupku. – Chciałabyś coś dodać?

– Powiedziała mi to samo – odpowiada Mia. Przypominam sobie słowa pani doktor, gdy usiadła przed nami w swoim smutnym gabinecie i poprosiła Mię, żeby wyszła do poczekalni i przejrzała sobie stare numery magazynów o modzie. I wyrecytowała nam, rodzicom Mii, definicję ostrej reakcji na stres, a ja pomyślałam o biednych chłopcach z Wietnamu i potem już nie mogłam pozbyć się ich obrazu sprzed oczu.

James wzdycha. Wiem, że dla niego to nieprzekonujące, po prostu nie jest w stanie zrozumieć, jakim sposobem pamięć Mii mogła ot tak, po prostu zniknąć.

– Ale jak to jest? Pamiętasz, że jestem twoim ojcem, a obok ciebie siedzi twoja matka, ale myślisz, że nazywasz się Chloe. Wiesz, ile masz lat, gdzie mieszkasz i że masz siostrę, ale nie masz pojęcia, kim jest Colin Thatcher. Naprawdę nie pamiętasz, gdzie się podziewałaś przez ostatnie trzy miesiące?

Śpieszę Mii z pomocą i mówię:

– To się nazywa amnezja selektywna.

– Chodzi o to, że Mia wybiera, co chce pamiętać?

– Nie Mia, tylko jej podświadomość… albo nieświadomość czy coś takiego. Umieszcza bolesne myśli w nieoczywistych miejscach. Mia o niczym nie decyduje, to jej organizm próbuje się z tym uporać.

– Uporać się z czym?

– Ze wszystkim, James. Ze wszystkim, co się stało.

Chce wiedzieć, jak można to naprawić. Nie jestem pewna, ale odpowiadam:

– Myślę, że potrzeba czasu. Terapii. Leków. Hipnozy.

Prycha kpiąco. Wiem, że wrzuca hipnozę do jednego worka z amnezją.

– Jakich leków?

– Przeciwdepresyjnych. – Odwracam się, głaszczę córkę po dłoni i dodaję: – Może się zdarzyć, że Mia już nigdy nie odzyska pamięci. Ale to nie szkodzi. – Przyglądam się jej, mojemu lustrzanemu odbiciu, wprawdzie wyższemu, młodszemu i jeszcze długo wolnemu od zmarszczek i białych kosmyków, które zaczynają pojawiać się w mojej blond czuprynie, ale zawsze.

– Niby w jaki sposób antydepresanty pomogą jej odzyskać pamięć?

– Sprawią, że poczuje się lepiej.

Jedną z wad Jamesa jest jego szczerość aż do bólu.

– Cholera, Eve, skoro ona niczego nie pamięta, to niby czemu czuje się z tym źle? – pyta.

Odwracamy wzrok i wpatrujemy się w jadące sąsiednimi pasami samochody. Rozmowa zakończona.

GABE

PRZED

Szkoła, w której uczy Mia Dennett, znajduje się dość blisko jej domu, w North Center w północno-zachodnim Chicago. To przyzwoita okolica zamieszkana głównie przez białych obywateli, średni miesięczny czynsz wynosi ponad tysiąc dolarów. Dobrze, jest więc jakaś nadzieja. Gdyby Mia pracowała, dajmy na to, w Englewood, nie byłbym takim optymistą. Do jej szkoły uczęszcza młodzież, która zrezygnowała z nauki w zwykłej placówce. Alternatywna szkoła średnia, tak to się ładnie nazywa, oferuje przygotowanie zawodowe, szkolenia komputerowe, kursy praktyczne i tak dalej, a nauka odbywa się w niewielkich grupach. Do tego środowiska trafiła Mia Dennett, nauczycielka plastyki, której celem było zastosowanie nietradycyjnych metod w tradycyjnej szkole, w której kładzie się nacisk na przedmioty ścisłe, z reguły śmiertelnie nudne dla mających wszystko głęboko w dupie nastoletnich wyrzutków.

Spotykam się z Ayanną Jackson w jej biurze. Muszę zaczekać dobry kwadrans, ponieważ panna Jackson akurat prowadzi zajęcia. Sadowię się na jednym z ciasnych plastikowych krzesełek z podłokietnikami i posłusznie czekam. Nie powiem, żebym czuł się komfortowo. Wprawdzie po mojej wysportowanej sylwetce z dawnych lat zostało ledwie wspomnienie, ale sądzę, że z godnością noszę lekki nadmiar tłuszczu. Sekretarka nie spuszcza mnie z oczu, jakbym był uczniem przysłanym na dywanik do dyrektora. Przyznaję, że to uczucie niestety nie jest mi obce, jako że w szkole wielokrotnie odwiedzałem gabinet dyra właśnie w tym celu.

Przedstawiam się jej, a ona mówi:

– Szuka pan Mii, detektywie Hoffman.

Potwierdzam. Minęły cztery dni, od kiedy po raz ostatni widziano Mię. Została oficjalnie uznana za zaginioną, ku niezadowoleniu sędziego Dennetta. Informacja o jej zniknięciu trafiła do gazet i telewizji. Codziennie rano, opornie zwlekając się z łóżka, powtarzam sobie, że dziś odnajdę Mię Dennett i zostanę bohaterem.

– Kiedy po raz ostatni widziała pani Mię?

– We wtorek.

– Gdzie?

– Tutaj.

Idziemy do klasy. Ayanna – prosi, żebym nie zwracał się do niej per panno Jackson, tylko Ayanno – wskazuje mi miejsce na plastikowym krzesełku przytwierdzonym do zniszczonej i pomazanej graffiti ławki.

– Jak długo znacie się z Mią?

Siedzi przy biurku na wygodnym skórzanym fotelu, a ja czuję się jak uczniak, choć przewyższam ją o dobrych trzydzieści centymetrów. Gdy zakłada nogę na nogę, rozcięcie w czarnej spódnicy eksponuje zgrabne udo.

– Trzy lata. Tyle, ile ona tu uczy.

– Czy Mia dogaduje się ze współpracownikami? Z uczniami? Z kadrą nauczycielską?

– Myślę, że nie ma takiej osoby, z którą Mia by się nie dogadywała – z poważną miną odpowiada Ayanna. A potem mówi o tym, że od pierwszej chwili, gdy Mia zjawiła się w murach szkoły, emanowała naturalnym wdziękiem, świetnie rozumiała uczniów i zachowywała się tak, jakby sama wychowała się na ulicach Chicago. O tym, że organizowała zbiórki pieniędzy, za które kupowała przybory szkolne dla najbardziej potrzebujących. – Nigdy by pan nie pomyślał, że pochodzi z Dennettów.

Dowiaduję się od Ayanny, że większość nauczycieli nie zagrzewa długo miejsca w takich szkołach jak ta. Rynek pracy jest, jaki jest, i po prostu czasem alternatywna szkoła średnia jest jedyną placówką oświatową w okolicy, która prowadzi nabór, dlatego absolwenci decydują się na zatrudnienie na zasadzie: Zaczepię się i zaczekam, aż na horyzoncie pojawi się coś lepszego.

Jednak Mia była inna.

– Czuła, że to jest jej miejsce – z naciskiem mówi Ayanna. – Coś panu pokażę. – Wyjmuje stos dokumentów z leżącej na biurku tacki na korespondencję, podchodzi bliżej i siada na jednej z ławek. Kładzie przede mną górę papieru. Pierwsze, co dostrzegam, to paskudny charakter pisma, dużo gorszy niż mój, co jest swoistym wyczynem. – Dziś rano uczniowie wpisywali się do swoich dzienników – wyjaśnia. Przeglądam kartki i widzę, że wszędzie pojawia się nazwisko panny Dennett. Zaczynam liczyć, ale szybko tracę rachubę. – Uzupełniamy te dzienniki raz w tygodniu – mówi. – Uczniowie mieli za zadanie podzielić się przemyśleniami na temat tego, co zamierzają zrobić ze swoim życiem, kiedy skończą szkołę. – Zastanawiam się nad jej słowami, przerzucając strony, i wciąż natrafiam na odmieniane na różne sposoby nazwisko panny Dennett. – Ale dziewięćdziesiąt dziewięć procent uczniów nie mówi o niczym innym poza Mią, tylko o tym pisze. – Przygnębienie w jej głosie mówi mi, że sama również często wraca myślami do koleżanki.

– Czy Mia miała jakiekolwiek kłopoty z uczniami? – pytam dla pewności, ale wiem, jaka będzie odpowiedź, zanim Ayanna pokręci przecząco głową. – Czy miała narzeczonego?

– Chłopaka, jeśli można tak powiedzieć – odpowiada Ayanna. – Jason Cośtam. Nie znam nazwiska. To nie było nic poważnego. Spotykali się od kilku tygodni, może od półtora miesiąca, nie dłużej.

Zapisuję. Dennettowie nie wspominali o chłopaku. A może nie wiedzieli? Pewnie tak. Zaczyna do mnie docierać, że w ich rodzinie kryje się wiele tajemnic.

– Czy wie pani, jak się z nim skontaktować?

– Jest architektem, pracuje w jakiejś firmie przy Wabash Avenue. Spotyka się z Mią w prawie każdy piątek wieczór na happy hour. Na rogu Wabash i chyba Wacker. Nie jestem pewna, w każdym razie gdzieś nad rzeką.

Czyli szukanie wiatru w polu, ale trudno, co robić? Zapisuję tę informację w swoim żółtym notesie.

Fakt, że Mia Dennett ma tajemniczego chłopaka, jest dla mnie nowością. W przypadkach takich jak ten niemal zawsze winny okazuje się chłopak łamane przez narzeczony. Kiedy namierzę tego Jasona, odnajdzie się również zaginiona kobieta… albo jej ciało. Im dłużej Mia nie daje znaku życia, tym mocniejsze ogarnia mnie przeczucie, że ta sprawa może nie zakończyć się szczęśliwie. Jason pracuje nad Chicago River – to niedobrze. Bóg raczy wiedzieć, ile trupów wyciąga się z tych wód każdego roku. Jest architektem, czyli na pewno bystry z niego gość, potrafi rozwiązywać problemy, myślę, że umiałby pozbyć się w taki sposób pięćdziesięcioparokilogramowego ciała, żeby nikt nie zauważył.

– Czy nie dziwi pani, że skoro Mię i Jasona coś łączyło, to jednak Jason nie próbuje jej szukać? – pytam.

– Myśli pan, że on jest w to zamieszany?

– No cóż… – Wzruszam ramionami. – Gdybym miał dziewczynę i gdyby ta dziewczyna nie odzywała się do mnie od czterech dni, to jednak byłbym choć trochę zaniepokojony.

– To prawda. – Ayanna wstaje, podchodzi do tablicy i zaczyna ją wycierać, a pył z kredy osiada na czarnej spódnicy. – A nie dzwonił do Dennettów?

– Państwo Dennettowie żyją w błogiej nieświadomości. Nie wiedzą, że Mia ma chłopaka. W ich mniemaniu córka jest osobą samotną.

– Mia nie ma bliskiego kontaktu z rodzicami, to prawda. Różnią się pod względem, nazwijmy to, światopoglądowym.

– Zauważyłem.

– Myślę, że nie rozmawia z nimi o takich sprawach.

Wiem, że odbiegamy od tematu. Dlatego wracam do panny Ayanny i pytam:

– Jesteście przyjaciółkami, prawda? – Gdy potwierdza, zadaję następne pytanie: – Czy Mia mówi pani o wszystkim?

– Sądzę, że tak.

– I co takiego powiedziała o Jasonie?

Ayanna ponownie siada, tym razem na brzeżku swego biurka, zerka na wiszący na ścianie zegar i otrzepuje dłonie. Zastanawia się nad odpowiedzią.

– Moim zdaniem ten związek nie ma przyszłości – mówi w końcu, starannie dobierając słowa. – Mia rzadko się angażuje, wie pan, tak na poważnie. Nie lubi czuć się związana, zobowiązana. Jest bardzo niezależną osobą, powiedziałabym, że nawet do przesady.

– A Jason żądał od niej deklaracji?

– Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu… to nie było to. Nie promieniała szczęściem, kiedy o nim opowiadała, jeśli pan mnie rozumie. Nie plotkowała jak dziewczyny, które spotkały, wie pan, „tego jedynego”. Musiałam siłą wyciągać z niej informacje o tym, jaki on jest i co razem robią, ale nawet wtedy serwowała mi suchą wyliczankę: poszliśmy na kolację, byliśmy w kinie i tak dalej. Wiem też, że miał problem z punktualnością, co bardzo drażniło Mię. Wiecznie spóźniał się na randki albo w ogóle je odwoływał. Mia nie cierpiała tego, że musi się dostosowywać do jego grafiku. Wie pan, jeżeli już w pierwszym miesiącu znajomości pojawia się tyle problemów, to od razu wiadomo, że związek nie przetrwa.

– A zatem niewykluczone, że Mia planowała zerwać z Jasonem?

– Tego nie wiem.

– Ale nie była szczęśliwa w tym związku?

– Nie powiedziałabym, że nie była, jak pan to ujął, szczęśliwa. Myślę, że raczej znajomość z Jasonem była jej… obojętna. Nie przejmowała się, czy zostaną razem, czy nie.

– Tak, rozumiem. W takim razie, o ile pani się orientuje, czy Jason podobnie traktował ten związek? – Mówi, że nie wie. Jeśli chodzi o Jasona, to Mia była powściągliwa i małomówna. Rozmowy na jego temat były banalne: ot, statystyczne sprawozdanie z randki i chłodny opis mężczyzny: wzrost, waga, kolor włosów i oczu. Jednak, co ciekawe, brak informacji o nazwisku. Mia nie wspominała, czy oddawali się pieszczotom i czy czuła to osobliwe mrowienie w brzuchu – zaznaczam, nie są to moje słowa, lecz Ayanny – które czuje kobieta na widok mężczyzny swych marzeń. Nie wydawała się zdenerwowana, kiedy Jason wystawiał ją do wiatru, ani nie zdradzała oznak podekscytowania, gdy wybierała się na wieczorne rendez-vous nad rzeką.

– Według pani świadczyło to o braku zainteresowania? – pytam. – Jasonem? Związkiem? Wszystkim?

– Mia spotykała się z nim dla zabicia czasu. Czekała na lepszą partię.

– Czy się kłócili?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– Ale gdyby Mia miała jakiś problem, zwierzyłaby się pani? – podsuwam.

– Mam nadzieję, że tak. – Ciemne oczy Ayanny zasnuwa smutek.

Brzęczy dzwonek, rozlega się tupot młodych stóp na korytarzu. Ayanna Jackson wstaje, co ma być sygnałem dla mnie, że czas zakończyć rozmowę. Mówię, że pozostaniemy w kontakcie, i wręczam jej wizytówkę, dodając, by zadzwoniła, jeżeli coś jeszcze sobie przypomni.

EVE

PO

Dostrzegam ich, będąc w połowie schodów. Ekipa telewizyjna na chodniku panoszy się przed naszym domem. Stoją na moim trawniku, trzęsąc się z zimna, w zgrabiałych dłoniach dzierżą kamery i mikrofony. Jest między nimi Tammy Palmer z lokalnego dziennika, modna reporterka ubrana w jasnobrązowy trencz i kozaki do kolan. Stoi odwrócona tyłem do budynku, mężczyzna z kamerą odlicza na palcach:

– Trzy… dwa…

I kiedy wskazuje na dziennikarkę, wydaje mi się, że słyszę jej głos:

– Znajdujemy się przed domem Mii Dennett…

Byli tu wcześniej. Wprawdzie jest ich już mniej, bo reporterzy przerzucili się na inne tematy – małżeństwa osób tej samej płci i fatalny stan gospodarki kraju – ale zaraz po powrocie Mii dosłownie rozbili obóz pod naszymi drzwiami i polowali na nią, koniecznie chcieli ją zobaczyć, sępili o strzęp informacji, cokolwiek, co dałoby się przekuć w zwracający uwagę nagłówek. Jeździli za nami po całym mieście. Wreszcie musieliśmy zamknąć biedną Mię w areszcie domowym.

Na ulicy parkowały ciemne auta, w których czatowali paparazzi na garnuszku brukowców. Z okien samochodów wystawały teleobiektywy, były jak lufy wycelowane w Mię. Chcieli ją wykorzystać dla wierszówki, dla zapłaty za fotkę.

Nie rozsuwam zasłon, od kiedy córka jest w domu.

Widzę, że Mia siedzi przy stole w kuchni. W milczeniu schodzę na dół i jeszcze przez chwilę przyglądam się jej, jak wędruje po swoim świecie, zanim w końcu uznaję, że jednak jej przeszkodzę. Jest ubrana w porwane dżinsy i ciepły granatowy golf, którego kolor świetnie podkreśla barwę jej oczu. Niedawno brała prysznic, więc ma mokre włosy, które spływają kaskadą po karku. Obraz psują grube, wełniane skarpety i kubek z kawą, który Mia obejmuje dłońmi.

Słyszy, że się zbliżam. Odwraca się. Miałam rację, myślę, do twarzy jej w tym golfie.

– Pijesz kawę. – Od razu widzę w spojrzeniu córki, że mówiąc to, popełniłam błąd.

– Nie lubię kawy? – dziwi się.

Od tygodnia stąpam bardzo ostrożnie, wręcz obsesyjnie uważam na słowa, z absurdalną przesadą staram się, by Mia poczuła się tu jak w swoim domu. Staję na głowie, żeby zrekompensować jej obojętność Jamesa i zamęt w głowie. I nagle w najmniej oczekiwanym momencie potykam się o pozornie niewinną przeszkodę.

Nie, Mia nie lubi kawy. Unika kofeiny w każdej postaci, bo po niej staje się nerwowa. Mimo to przyglądam się, jak ospale pije z kubka pogrążona w marazmie, i myślę, że odrobina kofeiny nie zaszkodzi, a wręcz, taką w każdym razie mam nadzieję, pomoże. Zastanawiam się, kim jest ta przywiędła kobieta, na którą patrzę. Znam jej twarz, ale nie poznaję mowy ciała, tonu głosu i niepokojącej ciszy, która otacza ją jak bańka.

Chcę jej zadać milion pytań, lecz nie robię tego. Obiecałam, że zostawię ją w spokoju. James wydobył z niej wystarczająco dużo informacji za nas oboje. Dociekanie zostawiam zawodowcom, czyli doktor Rhodes i detektywowi Hoffmanowi, a także tym, którzy nigdy nie wiedzą, kiedy odpuścić, czyli Jamesowi. Ona jest moją córką, ale nie jest moją córką. Jest Mią, ale nie jest Mią. Wygląda jak ona, ale nosi grube skarpety, pije kawę i budzi się z płaczem w środku nocy. Reaguje na imię Chloe, a nie na to, które jej nadaliśmy. Wydaje się pusta. Gdy siedzi przy stole, wygląda, jakby spała, a gdy powinna spać, leży obudzona. Wczoraj, kiedy włączyłam rozdrabniacz, aż podskoczyła i o mało nie spadła z krzesła, po czym szybko poszła do swojego pokoju. Nie wychodziła z niego przez kilka godzin, a kiedy zapytałam ją, jak spędziła czas, bąknęła:

– Nie wiem.

Moja Mia nie usiedziałaby tak długo bezczynnie.

– Ładny dzień – mówię, ale nie otrzymuję odpowiedzi. Naprawdę jest ładnie, słonecznie, tyle że w styczniu słońce bywa zdradliwe. Założę się, że na zewnątrz jest nie więcej niż minus sześć, może minus pięć stopni.

– Chcę ci coś pokazać. – Prowadzę ją do jadalni, w której w listopadzie, kiedy byłam przekonana, że moja córka nie żyje, wiszącą na ścianie cenną grafikę zastąpiłam jedną z prac Mii, wykonanym w technice pastel olejny rysunkiem przedstawiającym malowniczą toskańską wioskę, w której byliśmy przed wieloma laty. Posiłkując się fotografią, stworzyła pełen dramatyzmu obraz wsi i uchwyciła chwilę, ujęła ją w ramki i schowała za szybką. Przyglądam się, jak Mia wpatruje się w rysunek, i myślę: „Gdyby tylko wszystko dało się w ten sposób uchwycić i zachować”. – To twoje dzieło – mówię.

Wie, pamięta. Przypomina sobie dzień, w którym usiadła przy stole w jadalni, rozłożyła pastele i położyła przed sobą zdjęcie. Uprosiła ojca o papier plakatowy. Zgodził się, chociaż stwierdził, że nowo odkryta miłość Mii do sztuki to jedynie kolejna przelotna fascynacja. Kiedy skończyła, pozachwycaliśmy się nad rysunkiem, po czym schowaliśmy go do pudła razem ze starymi kostiumami na Halloween i rolkami, i natknęliśmy się na niego, dopiero kiedy musieliśmy poszukać zdjęć Mii, o których dostarczenie poprosił nas detektyw.

– Pamiętasz wycieczkę do Toskanii? – pytam.

Podchodzi do obrazka, by przesunąć po nim pięknymi, smukłymi palcami. Przewyższa mnie o głowę, ale w jadalni jest dzieckiem, opierzonym pisklęciem, które jeszcze nie opanowało sztuki stania o własnych siłach.

– Padało – mówi Mia, nie odrywając oczu od rysunku.

– Tak, padało. – Cieszę się, że pamięta. Padało tylko jednego dnia, pozostałe były jak dar niebios.

Chcę powiedzieć, że powiesiłam ten obrazek, ponieważ bardzo się o nią martwiłam. Byłam przerażona. Przez te wszystkie noce leżałam, nie mogąc zasnąć, i myślałam, dumałam, zastanawiałam się. A jeśli coś jej się stało? A jeśli jednak nic jej nie jest, ale nigdy się nie odnajdzie? A jeśli umarła, ale nigdy się o tym nie dowiemy? A jeśli umarła, policja znajdzie ciało i detektyw każe nam zidentyfikować gnijące zwłoki?

Chcę powiedzieć Mii, że na święta powiesiłam jej skarpetę na kominku, tak na wszelki wypadek, i że kupiłam prezenty, zapakowałam je i położyłam pod choinką. Chcę, by wiedziała, że każdego wieczoru zostawiałam zapalone światło na ganku i chyba z tysiąc razy dzwoniłam na jej komórkę, licząc na łut szczęścia. Może tym razem nie włączy się sekretarka? I tysiące razy słuchałam nagranego komunikatu, tych samych słów, tego samego tonu:

– Cześć, mówi Mia. Zostaw wiadomość.

Choć przez tę krótką chwilę rozkoszowałam się brzmieniem jej głosu. I zastanawiałam się: a jeśli to są ostatnie słowa mojej córki?

Jej puste spojrzenie, nieobecna mina. Mia ma doskonałą, brzoskwiniowo-kremową cerę, nie widziałam doskonalszej, tyle że teraz brzoskwinia zniknęła, został sam biały jak zjawa krem. Podczas rozmowy nie patrzy mi w oczy, spogląda obok mnie albo przeze mnie, ale nigdy na mnie. Przeważnie zerka w dół, na stopy, na dłonie, robi wszystko, by uniknąć wzroku osoby, z którą rozmawia.

Stoimy w jadalni, oglądamy rysunek i nagle z jej twarzy odpływają resztki koloru. To się dzieje w ułamku sekundy. Światło wpadające przez rozsunięte zasłony podkreśla gwałtowność, z jaką ciało Mii prostuje się, a potem zapada się w sobie. Ręka błyskawicznym ruchem wędruje od rysunku toskańskiej wsi do brzucha. Broda opada na pierś, oddech staje się chrapliwy. Kładę dłoń na jej chudych plecach – zbyt chudych, czuję wszystkie kości – i czekam. Jednak trwa to krótko, bo jestem niecierpliwa.

– Mia, kochanie – mówię, a ona prędko odpowiada, że wszystko w porządku, nic jej nie jest. Wmawiam sobie, że to reakcja na kawę. – Co się stało? – dociekam.

Wzrusza ramionami. Trzyma dłoń na brzuchu. Widzę, że nie czuje się dobrze. Zaczęła wycofywać się z jadalni. Ona? Gdzie jest Mia? Nie wiem. Wycofywało się jej ciało.

– Jestem zmęczona. Pójdę się położyć – mówi, a ja notuję w pamięci, by pozbyć się z domu wszelkiej kofeiny, zanim Mia obudzi się z drzemki.

Pierwsze wydanie:

The Good Girl

Pierwsze wydanie:

Harlequin MIRA,2014

Opracowanie graficzne okładki:

Robert Dąbrowski

Redaktor prowadzący:

Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne:

Władysław Ordęga

Korekta:

Małgorzata Narewska

© 2014 by Mary Kyrychenko

© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2014

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B. V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy wydawnictwa Harlequin jest zastrzeżony.

Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.

Harlequin Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN: 978-83-276-1004-1

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com