34,99 zł
Jeden z najbardziej wyczekiwanych kryminałów roku!
Próbuje uciec, ale prześladuje ją tamta kobieta...
Poturbowani rodzinnymi przejściami, Sadie i Will Foustowie przeprowadzają się z Chicago do sennego miasteczka w Maine. Nie na długo odnajdują spokój. Kiedy zostaje zamordowana ich sąsiadka, atmosfera wokół nowych lokatorów zaniedbanego domu gęstnieje. Lokalną społeczność opanowują podejrzenia i strach, a Sadie zaczyna obsesyjnie zagłębiać się w mroczną tajemnicę śmiertelnej nocy.
Jednak to nie morderstwo najbardziej nią wstrząśnie. Co takiego odkryje? I czy cena prawdy nie będzie zbyt wysoka?
Bestseller „New York Timesa”, polecany przez „Entertainment Weekly”, „People”, „Marie Claire” „Huffington Post”, „Bustle” i „Goodreads”. W przygotowaniu ekranizacja na Netfliksie.
„Całkowicie nieprzewidywalna” - KARIN SLAUGHTER
„Zaskakująca mieszanka wybuchowa” - JP DELANEY
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 439
Dla Michelle i Sary
Sadie
Coś jest nie tak z tym domem, coś, co mnie dręczy, nie daje spokoju, choć sama nie wiem, dlaczego tak się czuję. Z pozoru wygląda idealnie i pogodnie – szary, z dużą zadaszoną werandą ciągnącą się na całą szerokość budynku. Jest wielki i przysadzisty, solidny wiejski dom z oknami w równym rzędzie, symetrycznie umieszczonymi w miły dla oka sposób. Ulica, przy której stoi, wygląda uroczo, obsadzona drzewami, opadająca stromo, każdy kolejny budynek śliczny i starannie utrzymany. Z pozoru nie ma tu nic nieprzyjemnego, ale dobrze wiem, że nie należy kierować się pozorami. A fakt, iż dzień, podobnie jak dom, jest szary, nie pomaga. Może gdyby świeciło słońce, czułabym się inaczej.
– Ten – mówię do Willa, wskazując go, bo wygląda identycznie z tym na zdjęciu, które otrzymał od wykonawcy testamentu.
Przyleciał do Portland w zeszłym tygodniu, żeby załatwić oficjalne sprawy papierkowe, a potem wrócił, abyśmy mogli przyjechać tu razem. Wtedy nie starczyło mu czasu, żeby obejrzeć dom.
Will hamuje i zatrzymuje samochód na ulicy. W tym samym momencie pochylam się do przodu w fotelu, chłonąc wzrokiem widok. Podobnie czynią chłopcy na tylnym siedzeniu. Nikt się nie odzywa, przynajmniej na początku. W końcu Tate rzuca, że dom jest gigantyczny – zamieniając miejscami samogłoski, jak to często bywa u siedmiolatków – i Will wybucha śmiechem, zachwycony faktem, że ktokolwiek oprócz niego widzi plusy przeprowadzki do Maine.
Tak naprawdę dom nie jest gigantyczny, ale w porównaniu ze studziesięciometrowym mieszkaniem może się taki wydawać, zwłaszcza że ma też ogródek. Tate nigdy wcześniej nie miał własnego ogrodu.
Will delikatnie dodaje gazu, skręcając na podjazd. Kiedy się zatrzymuje, wysiadamy – niektórzy szybciej niż inni, choć i tak pierwsze są psy – żeby rozprostować nogi, ciesząc się przynajmniej z tego, że to koniec długiej jazdy. Powietrze na zewnątrz jest inne niż to, do którego przywykłam, przesycone wonią wilgotnej ziemi, słonego oceanu i drzew. Pachnie zupełnie inaczej niż w domu. Spokój panujący na ulicy działa dziwnie drażniąco, jest niesamowity, złowróżbny i natychmiast przypominam sobie, że obecność ludzi zapewnia bezpieczeństwo, wśród tłumu rzadziej zdarza się coś złego. Panuje błędne przekonanie, że życie na wsi jest lepsze, bezpieczniejsze niż w mieście. To nieprawda. Nie, kiedy weźmie się pod uwagę nieproporcjonalnie większą liczbę mieszkańców miast i kiepską opiekę zdrowotną w wiejskich częściach kraju.
Patrzę, jak Will zbliża się do stopni werandy, psy biegną obok i mijają go, nie waha się jak ja, maszeruje szybko, nie mogąc się doczekać chwili, gdy zajrzy do środka i wszystko obejrzy. Ogarnia mnie niechęć, bo nie chciałam tu przyjeżdżać. U stóp schodów przystaje, dopiero w tym momencie dostrzegając, że mu nie towarzyszę. Odwraca się ku mnie i widzi, że wciąż tkwię przy wozie.
– Wszystko w porządku? – pyta.
Nie odpowiadam, bo nie mam pewności, czy faktycznie tak jest.
Tate puszcza się biegiem za Willem, ale czternastoletni Otto trzyma się blisko mnie, także niechętny. Zawsze byliśmy aż nadto podobni do siebie.
– Sadie – odzywa się Will ponownie, tym razem zmieniając pytanie. – Idziesz?
Dodaje, że jest zimno, czego dotąd nie dostrzegłam, bo za bardzo skupiłam się na innych sprawach, na przykład na tym, że drzewa wokół domu wznoszą się dość wysoko, by przesłonić światło. I jak niebezpiecznie śliska musi być stroma ulica, kiedy spadnie śnieg. Na szczycie wzgórza na trawniku stoi mężczyzna z grabiami w dłoni. Przestał grabić i mam wrażenie, że mi się przygląda, toteż unoszę rękę, by pomachać, jak to czynią sąsiedzi. Nie odpowiada tym samym, odwraca się i wraca do przerwanego zajęcia. Kieruję wzrok na Willa, który nie wspomina o mężczyźnie, a przecież z pewnością widział go tak jak ja.
– No chodź – mówi tylko, odwraca się i wspina po stopniach z Tate’em u boku. – Wejdźmy do środka – dodaje.
Przy drzwiach frontowych Will sięga do kieszeni i wyciąga klucze. Najpierw puka, ale nie czeka, żeby ktoś go wpuścił. Kiedy przekręca klucz w zamku i otwiera drzwi, Otto odchodzi, porzucając mnie. Ja też ruszam naprzód tylko dlatego, że nie chcę zostać sama.
Wewnątrz odkrywamy, że dom jest stary. Ściany są pokryte mahoniową boazerią, w oknach wiszą ciężkie kotary, na wiktoriańskich sufitach przymocowano dla ozdoby blaszane płyty, a ściany pomalowano na brązowo-zielono. Powietrze wewnątrz jest przesycone kurzem i pleśnią. Ciemno tu i okropnie. Tłoczymy się w holu, rozglądając się dokoła, sprawdzając tradycyjny rozkład parteru, serię zamkniętych pomieszczeń. Meble są formalne i odpychające.
Mój wzrok przyciągają wygięte nogi stołu w jadalni. Pokryty patyną kandelabr stojący na blacie. Pożółkłe obicia krzeseł. Nie dostrzegam postaci stojącej na szczycie schodów – gdyby nie uchwycony kątem oka drobny ruch, być może w ogóle bym jej nie zauważyła. A jednak tam jest, posępna, odziana w czerń. Czarne dżinsy, czarna koszula, bose stopy. Włosy też ma czarne, długie, z grzywką opadającą ukośnie na twarz, oczy podkreśliła grubymi krechami czarnego eyelinera. Wszystko ma czarne, oprócz białych liter na koszulce układających się w słowa CHCĘ UMRZEĆ. Ma przebitą przegrodę nosową, jej skóra pośród czerni wydaje się upiornie biała. Jest przesadnie szczupła.
Tate też ją widzi, natychmiast odrywa się od Willa i chowa za mną, wciskając twarz w moje plecy. Taki strach to do niego niepodobne. Do mnie też, a przecież czuję, jak włoski na karku mi się jeżą.
– Cześć – mówię słabo.
Teraz Will też ją dostrzega; odwraca się, wymawia jej imię i zaczyna wspinać po schodach, które skrzypią pod stopami, protestując przeciwko naszemu przybyciu.
– Imogen! – Rozkłada szeroko ramiona, oczekując zapewne, że rzuci mu się w nie i pozwoli, by ją przytulił. Ale tego nie robi, bo ma szesnaście lat, a przed sobą widzi mężczyznę, którego ledwie zna. Trudno ją za to winić. Tyle że ta nadąsana, melancholijna dziewczyna zupełnie nie przypomina osoby, którą sobie wyobraziłam, gdy odkryliśmy, że powierzono nam opiekę nad dzieckiem.
Kiedy w końcu się odzywa, jej głos ocieka jadem – nie musi nawet go podnosić, stłumiony i cichy brzmi znacznie bardziej niepokojąco, niż gdyby zaczęła krzyczeć.
– Nie zbliżaj się do mnie, kurwa – uprzedza chłodno.
Patrzy na nas gniewnie znad poręczy. Odruchowo chowam dłonie za plecy, zatykając uszy Tate’a. Will zamiera w miejscu, opuszcza ręce. Widział ją w zeszłym tygodniu, kiedy przyjechał tu i spotkał się z wykonawcą testamentu. To wtedy podpisał papiery i przejął fizyczną opiekę nad nią, choć do czasu naszego przybycia z dziećmi miała zamieszkać u przyjaciółki.
– Dlaczego musieliście tu przyjeżdżać? – pyta gniewnie dziewczyna.
Will próbuje tłumaczyć – odpowiedź jest prosta: gdyby nie my, zapewne trafiłaby do rodziny zastępczej aż do osiemnastych urodzin. Chyba że sąd zgodziłby się wcześniej uznać ją za dorosłą, co, biorąc pod uwagę wiek, nie wydawało się zbyt prawdopodobne. Wyraźnie jednak Imogen nie takiej odpowiedzi oczekuje – odwraca się od niego i znika w jednym z pokoi na piętrze; słyszymy, jak łomocze ze złością jakimiś przedmiotami. Will próbuje pójść za nią, ale zatrzymuję go.
– Daj jej czas, proszę. – I tak właśnie robi.
Ta nastolatka nie przypomina dziewczynki, którą Will pokazał nam na zdjęciach, radosnej, piegowatej, na oko sześcioletniej brunetki. Wygląda zupełnie inaczej; bardzo się zmieniła, czas nie obszedł się z nią łaskawie. Trafiła do nas razem z domem, jeszcze jeden element spadku, wraz z budynkiem, pamiątkami rodzinnymi, resztką pieniędzy na koncie. Ma szesnaście lat, prawie może już żyć samodzielnie – i próbowałam przekonać do tego Willa, przypominając, że z pewnością ma jakichś przyjaciół albo znajomych, którzy przyjęliby ją do czasu osiemnastych urodzin. Ale on odmówił. Po śmierci Alice byliśmy dla niej jedyną żyjącą rodziną, choć właśnie spotkałyśmy się po raz pierwszy.
– Musi zamieszkać z rodziną – oznajmił Will zaledwie kilka dni temu, choć miałam wrażenie, że minęły tygodnie. – Z rodziną, która ją pokocha i zaopiekuje się nią. Jest zupełnie sama, Sadie.
Wówczas zadziałał we mnie instynkt macierzyński. Wyobraziłam sobie osierocone dziecko, zupełnie samo na świecie, mające tylko nas. Nie chciałam tu przyjeżdżać, proponowałam, żeby to ona przeniosła się do nas. Ale musieliśmy uwzględnić jeszcze inne okoliczności, toteż w końcu przyjechaliśmy mimo moich obiekcji.
Zastanawiam się teraz, nie po raz pierwszy w tym tygodniu, jak katastrofalne skutki będzie mieć ta przeprowadzka dla naszej rodziny. Niemożliwe bowiem, by stała się nowym początkiem, w co tak optymistycznie wierzy Will.
Sadie
Siedem tygodni później...
W nocy obudziło nas wycie syreny. Usłyszałam jej zawodzenie i ujrzałam oślepiające światła wlewające się przez okno sypialni w chwili, gdy Will chwycił okulary leżące na nocnym stoliku i usiadł gwałtownie na łóżku, poprawiając je na czubku nosa.
– Co to? – spytał, wstrzymując oddech, zdezorientowany i oszołomiony.
Wyjaśniłam, że to syrena.
Przez minutę siedzieliśmy w milczeniu, nasłuchując oddalającego się zawodzenia, słabnącego, lecz nie cichnącego do końca. Wciąż je słyszeliśmy, gdy źródło dźwięku zatrzymało się gdzieś na ulicy niedaleko naszego domu.
– Jak myślisz, co się stało? – spytał Will i do głowy przyszła mi tylko starsza para z sąsiedztwa, mężczyzna, który popychał wózek inwalidzki ze swoją żoną, choć sam ledwie powłóczył nogami. Oboje mieli siwe włosy, zmarszczki, mąż plecy wygięte w łuk niczym dzwonnik z Notre Dame. Sprawiał wrażenie zmęczonego. Wydawało się, że to ona powinna pchać wózek z nim. Fakt, iż ulica była stroma, opadająca do oceanu w dole, nie ułatwiał sprawy.
– Nilssonowie – powiedzieliśmy jednocześnie. Jeśli w naszym głosie brakowało empatii, to dlatego że tego właśnie oczekuje się po starszych ludziach. Odnoszą rany, chorują, umierają.
– Która godzina? – spytałam Willa, on jednak zdążył już odłożyć okulary.
– Nie wiem – rzekł, tuląc się do mnie i obejmując mnie ramieniem w pasie. Poczułam podświadome przyciąganie jego ciała.
Tak właśnie zasnęliśmy, kompletnie zapominając o syrenie, która wyrwała nas ze świata snów.
Rano biorę prysznic i ubieram się, wciąż zmęczona po niespokojnej nocy. Chłopcy są w kuchni, jedzą śniadanie. Przekraczając nerwowo próg sypialni, słyszę dobiegający z dołu hałas. Przez Imogen czuję się niczym intruz we własnym domu. Mimo upływu czasu wciąż pokazuje nam jasno, że nie jesteśmy tu mile widziani.
Ruszam w głąb korytarza. Drzwi do pokoju Imogen są uchylone, choć wciąż przebywa w środku. Dziwne, bo zwykle starannie zamyka je za sobą. Nie wie, że są otwarte, że stoję za progiem i jej się przyglądam. Siedzi zwrócona do mnie plecami i pochylona podkreśla oczy czarnym eyelinerem.
Zaglądam przez szparę do pokoju dziewczyny. Ściany są ciemne, obwieszone zdjęciami artystów i zespołów bardzo podobnych do niej samej, ludzi z długimi czarnymi włosami, czarnymi oczami, odzianymi w czerń. Nad łóżkiem wisi coś, co przypomina czarną gazę tworzącą baldachim. Łóżko jest nieposłane, ciemnoszara marszczona kołdra zsunęła się na podłogę. Zaciągnięte szczelnie grube zasłony całkowicie odcinają światło. Nagle przychodzą mi do głowy wampiry.
Imogen kończy makijaż, nakłada pokrywkę na eyeliner, obraca się zbyt szybko i widzi mnie, nim mam okazję się cofnąć.
– Czego, kurwa, chcesz? – pyta, a gniew i przekleństwo odbierają mi dech, choć sama nie wiem dlaczego. W końcu nie pierwszy raz się tak do mnie zwraca. Imogen podbiega do drzwi tak szybko, że z początku mam wrażenie, jakby zamierzała mnie uderzyć, czego dotąd nie zrobiła, lecz jej błyskawiczne ruchy i wyraz twarzy wyglądają groźnie. Odruchowo wzdrygam się i cofam o krok, a ona zatrzaskuje przede mną drzwi. Cieszę się, bo wolę to niż cios pięścią w twarz. Drzwi zatrzymują się o centymetry od mojego nosa.
Serce wali mi w piersi, stoję zdyszana w korytarzu, odchrząkam, próbując otrząsnąć się z szoku. Podchodzę bliżej, stukam kostkami palców w drewno.
– Za parę minut jadę do promu. Jeśli chcesz, mogę cię podrzucić – mówię, wiedząc, że nie przyjmie propozycji. Mój głos rozbrzmiewa donośnie w sposób, który okropnie mnie irytuje. Imogen nie odpowiada.
Odwracam się i podążam za smugą zapachu jedzenia. Will stoi przy kuchence, odziany w fartuch, podrzucaniem obraca naleśniki, podśpiewując jedną z piosenek z radosnej płyty, którą uwielbia Tate, coś stanowczo zbyt wesołego jak na kwadrans po siódmej rano.
Na mój widok milknie.
– Dobrze się czujesz? – pyta.
– Świetnie – odpowiadam z napięciem.
Psy krążą wokół stóp Willa w nadziei, że coś upuści. Są wielkie, a kuchnia ciasna, za mała dla naszej czwórki, a co dopiero szóstki. Wołam je, i gdy przychodzą, wypuszczam na podwórko, by się pobawiły.
Kiedy wracam, Will wita mnie uśmiechem i podaje talerz. Decyduję się tylko na kawę. Mówię Ottonowi, żeby się pośpieszył i kończył, bo siedzi przy kuchennym stole zgarbiony nad naleśnikami, skulony tak, by zdawać się mniejszym. Martwi mnie jego brak pewności siebie, choć powtarzam sobie, że to normalne u czternastolatka. Każde dziecko przechodzi taką fazę. Ale zastanawiam się, czy to prawda.
Imogen, głośno tupiąc, schodzi do kuchni. W czarnych dżinsach na udach i kolanach zieją dziury, na nogach ciężkie, skórzane wojskowe buty na niemal pięciocentymetrowych obcasach, choć nawet bez nich jest wyższa ode mnie. Z uszu dyndają jej czaszki kruków, napis na koszulce głosi NORMALNI LUDZIE SĄ DO BANI. Siedzący przy stole Tate próbuje odczytać to na głos, tak jak to robi ze wszystkimi koszulkami Imogen. Zwykle dobrze sobie radzi, ale ona nie stoi bez ruchu dość długo, by mógł się przyjrzeć. Sięga do uchwytu szafki, otwiera ją szarpnięciem, omiata wnętrze wzrokiem, po czym zatrzaskuje gwałtownie drzwiczki.
– Czego szukasz? – pyta Will, zawsze gotów pomóc, ale Imogen znajduje tymczasem obiekt swoich poszukiwań, batonik Kit Kat. Rozdziera papierek i wgryza się gwałtownie. – Zrobiłem śniadanie – dodaje Will, ona jednak przebiega spojrzeniem błękitnych oczu po Ottonie i Tacie siedzących przy kuchennym stole, widzi trzecie, puste krzesło przygotowane dla niej i wzrusza ramionami.
– Skoro lubisz. – Odwraca się i wychodzi.
Słyszymy, jak tupie po drewnianej podłodze, jak drzwi frontowe otwierają się i zamykają. Dopiero kiedy znika, jestem w stanie odetchnąć. Dolewam sobie kawy, napełniam kubek termiczny, a potem z wysiłkiem sięgam nad ręką Willa po moje rzeczy: kluczyki i torbę leżące na blacie tuż poza zasięgiem. Pochyla się, by pocałować mnie na pożegnanie. Choć nie chcę tego robić, instynktownie waham się i cofam przed pocałunkiem.
– Dobrze się czujesz? – powtarza Will, przyglądając mi się pytająco, i obwiniam o to nagły atak mdłości. Nie jest to do końca nieprawdą: od romansu minęło kilka miesięcy, ale jego dotyk wciąż przypomina papier ścierny, a ja nie mogę się powstrzymać i zadaję sobie pytanie, gdzie kładł dłonie, zanim sięgnął ku mnie.
– Nowy początek – powiedział i był to jeden z wielu powodów naszych przenosin do tego domu w Maine, wcześniej należącego do jedynej siostry Willa, Alice. Alice od lat chorowała na fibromialgię, w końcu jednak nie mogła już znieść objawów i postanowiła ze sobą skończyć. Ból wywoływany przez chorobę jest potężny, rozproszony po całym ciele, często towarzyszy mu mordercze zmęczenie i brak sił. Z tego, co widziałam i słyszałam, jest bardzo intensywny – czasem kłujący, czasem pulsujący – gorszy rankiem niż pod koniec dnia, ale nigdy nie mija. To milcząca choroba, bo nikt nie dostrzega bólu. A jednak odbiera on wszelką wolę życia.
Alice mogła uwolnić się od cierpienia tylko w jeden sposób – udając się na strych z kawałkiem sznura i stołkiem. Wcześniej umówiła się z prawnikiem i spisała testament, zostawiając dom i wszystko, co zawiera, Willowi. Również swoje dziecko.
Szesnastoletnia Imogen spędza całe dnie na Bóg jeden wie czym. Zakładam, że częściowo w szkole, bo rzadko dzwonią do nas z informacją, że wagaruje. Nie mam jednak pojęcia, co robi przez resztę dnia. Kiedy pytamy ją, Will bądź ja, albo puszcza nasze słowa mimo uszu, albo rzuca złośliwą uwagę: że walczy z przestępcami, zabiega o pokój na świecie, ratuje, kurwa, wieloryby. Kurwa to jedno z jej ulubionych słów. Często go używa.
Bliscy samobójców, tacy jak Imogen, często czują gniew i wrogość do świata, odrzucenie, samotność, wściekłość. Próbowałam okazywać wyrozumiałość, ale z czasem jest coraz trudniej.
Dorastając, Will i Alice byli sobie bliscy, ale lata rozłąki rozluźniły tę więź. Jej śmierć nim wstrząsnęła, lecz tak naprawdę jej nie opłakiwał; prawdę mówiąc, sądzę, że czuł przede wszystkim wyrzuty sumienia, bo zaniedbał podtrzymywanie kontaktu, nie angażował się w życie Imogen, nigdy w pełni nie traktował poważnie choroby Alice. Ma wrażenie, że je zawiódł.
Z początku, gdy dowiedzieliśmy się o spadku, zaproponowałam Willowi, abyśmy sprzedali dom i ściągnęli Imogen do nas, do Chicago. Lecz po tym, co wydarzyło się w Chicago – nie tylko romans, ale inne rzeczy, wszystko – stał się naszą szansą rozpoczęcia od początku, na nowo. Tak przynajmniej twierdził Will.
Mieszkamy tu niecałe dwa miesiące, więc wciąż próbujemy odnaleźć swoje miejsce, choć oboje szybko znaleźliśmy pracę. Will na kontynencie – dwa dni w tygodniu wykłada na uczelni ekologię człowieka. Ja na wyspie – jako jednej z dwóch miejscowych lekarzy praktycznie mi dopłacili, żebym zgodziła się tam zatrudnić.
Tym razem to ja przyciskam wargi do ust Willa. To mój bilet.
– Widzimy się wieczorem – mówię, raz jeszcze wołając Ottona, by się pośpieszył, bo się spóźnimy. Zbieram rzeczy z blatu i dodaję, że zaczekam w samochodzie. – Dwie minuty – dodaję, wiedząc, że przeciągnie je do pięciu czy sześciu, jak zawsze.
Przed wyjściem całuję na pożegnanie małego Tate’a. Staje na krześle, zarzuca mi na szyję lepkie ręce i krzyczy do ucha:
– Kocham cię, mamusiu!
I gdzieś wewnątrz moje serce zatrzymuje się na sekundę, bo wiem, że przynajmniej jeden z nich nadal mnie kocha.
Mój wóz stoi na podjeździe obok sedana Willa. Choć przy domu mamy garaż, na razie wypełniają go pudła, których jeszcze nie zdążyliśmy rozpakować.
Samochód pokrywa cienka warstwa szronu, który w nocy osiadł na oknach. Otwieram pilotem drzwi. Reflektory mrugają, wewnątrz zapala się światło.
Sięgam po klamkę, nim jednak zdążę nią szarpnąć, dostrzegam na oknie coś, co sprawia, że zamieram. Szron po stronie kierowcy przecinają linie. Zaczęły się już rozpuszczać w ciepłych promieniach porannego słońca, mięknąc na krawędziach, ale nadal tam są. Podchodzę bliżej i przekonuję się, że to wcale nie linie, ale litery wydrapane na zamarzniętej szybie, układające się w jedno słowo: zdychaj. Gwałtownie unoszę dłoń do ust. Nie muszę się zastanawiać, kto zostawił mi tę wiadomość. Imogen nie chce nas tutaj. Pragnie, żebyśmy odeszli. Starałam się być wyrozumiała, bo wiem, jak okropnie musi się czuć z tym wszystkim. Jej świat stanął na głowie. Straciła matkę, teraz musi dzielić dom z ludźmi, których w ogóle nie zna. Ale to nie usprawiedliwia gróźb pod moim adresem. Ponieważ Imogen nie przebiera w słowach. Mówi, jak jest. Chce, żebym umarła.
Wracam po schodach na werandę i przez frontowe drzwi wołam Willa.
– O co chodzi? – pyta, wyłaniając się z kuchni. – Zapomniałaś czegoś? – Przekrzywia głowę na bok, omiatając wzrokiem kluczyki, torbę, kawę. Niczego nie zapomniałam.
– Musisz to zobaczyć – odpowiadam szeptem, żeby chłopcy nie usłyszeli.
Will podąża za mną na bosaka przez drzwi, choć betonowy podjazd jest potwornie zimny. Metr od samochodu wskazuję ręką słowo wyskrobane na zaszronionej szybie.
– Widzisz? – pytam, odwracając się w stronę Willa.
Widzi. Dostrzegam to w wyrazie jego twarzy, w tym, jak natychmiast pojawia się na niej niepokój i troska, identyczne z moimi.
– Szlag – odpowiada, bo podobnie jak ja wie dokładnie, kto zostawił tę wiadomość. Pociera dłonią czoło, zastanawiając się gorączkowo. – Porozmawiam z nią – obiecuje.
– I co to da? – odpowiadam obronnym tonem.
Przez ostatnie tygodnie wiele razy rozmawialiśmy z Imogen. Omawialiśmy język, jakim się posługuje, zwłaszcza w obecności Tate’a, konieczność punktualnych powrotów do domu i inne sprawy. Choć rozmowa to niewłaściwe określenie, bardziej przemawialiśmy do niej, bo przypominało to wykład. Imogen stoi, podczas gdy Will bądź ja mówimy. Może nawet słucha. Rzadko cokolwiek odpowiada. Nie bierze sobie niczego do serca i odchodzi.
– Nie wiemy na pewno, że ona to napisała. – Głos Willa brzmi bardzo cicho, gdy podsuwa mi pomysł, na jaki sama nie wpadłam. – Czy nie jest możliwe – dodaje – że ktoś zostawił tę wiadomość dla Ottona?
– Myślisz, że ktoś groził śmiercią naszemu czternastoletniemu dziecku? – pytam na wypadek, gdyby Will w jakiś sposób źle zrozumiał znaczenie słowa zdychaj.
– To przecież możliwe, prawda? – upiera się, i choć wiem, że owszem, odpowiadam: Nie z większym przekonaniem w głosie niż je czuję, bo nie chcę w to uwierzyć.
– Tylko nie znów to samo. Po przeprowadzce zostawiliśmy to wszystko za sobą.
Ale czy rzeczywiście? Całkiem możliwe, że ktoś traktuje wrednie Ottona. Że ktoś się nad nim znęca. Było tak już wcześniej. I znów może się stać.
– Może powinniśmy wezwać policję – proponuję.
Will jednak kręci głową.
– Nie, póki się nie dowiemy, kto to zrobił. Bo jeśli Imogen, to czy naprawdę istnieje powód, aby angażować policję? To tylko pełne złości dziecko, Sadie. Opłakuje matkę, atakuje wszystkich. Nigdy nie zrobiłaby nam krzywdy.
– Czy rzeczywiście? – pytam znacznie mniej pewna niż on.
Imogen stała się kolejnym punktem spornym w naszym małżeństwie. Z Willem łączy ich pokrewieństwo krwi; to więź, której z nimi nie dzielę.
Kiedy nie odpowiada, argumentuję dalej.
– Niezależnie od adresata, Willu, to wciąż grożenie śmiercią. Bardzo poważna sprawa.
– Wiem, wiem. – Ogląda się przez ramię, sprawdzając, czy Otto już wyszedł, i zaczyna bardzo szybko mówić. – Ale jeśli zaangażujemy policję, Sadie, ściągniemy uwagę na Ottona. Niechcianą uwagę. Dzieciaki spojrzą na niego inaczej, jeśli już tak się nie dzieje. Nie będzie miał szans. Pozwól, że najpierw zadzwonię do szkoły. Porozmawiam z nauczycielami, z dyrektorem, upewnię się, że Otto nie ma z nikim problemów. Wiem, że się martwisz – dodaje łagodniejszym tonem i wyciągając rękę, gładzi mnie gestem dodającym otuchy. – Ja też się martwię, ale czy możemy zrobić najpierw to, zanim powiadomimy policję? I czy przynajmniej mogę porozmawiać z Imogen, nim założymy, że to ona?
Cały Will. Jak zawsze głos rozsądku w naszym małżeństwie.
– Zgoda – ustępuję, przyznając, że może ma rację.
Nie chcę nawet myśleć, że Otto miałby stać się wyrzutkiem w nowej szkole, że dzieciaki miałyby go prześladować. Ale nie mogę też znieść wrogości, jaką okazuje nam Imogen. Musimy jakoś to rozwiązać, nie pogarszając sytuacji.
– Lecz jeśli się to powtórzy, jeśli cokolwiek podobnego się powtórzy – wyciągam rękę z torebki – idziemy na policję.
– Umowa stoi. – Will cmoka mnie w czoło. – Załatwimy to, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli.
– Obiecujesz? – pytam, marząc, by mógł pstryknąć palcami i ot tak, wszystko naprawić.
– Obiecuję – rzuca i patrzę, jak biegiem pokonuje stopnie i wpada do domu, znikając za drzwiami.
Skrobię palcami litery, potem ocieram dłonie o spodnie i wsiadam do wyziębionego samochodu. Uruchamiam silnik i włączam ogrzewanie szyb, patrząc, jak ostatnie ślady groźby topnieją, choć wiem, że będzie mi towarzyszyła przez resztę dnia.
Minuty na zegarze z deski rozdzielczej mijają, dwie, potem trzy. Wbijam wzrok w drzwi frontowe, czekając, aż się otworzą, aż zjawi się Otto i powlecze do wozu z nieprzeniknioną miną skrywającą, o czym naprawdę myśli. Stale tak wygląda.
Mówią, że rodzice powinni wiedzieć takie rzeczy – co myślą nasze dzieci – ale tak nie jest. Nie zawsze. Tak naprawdę nigdy do końca nie mamy pewności, o czym ktoś myśli.
A jednak gdy dzieci podejmują złe wybory, najpierw wini się rodziców.
– Jak mogli nie wiedzieć? – pytają często krytycy. – Jakim cudem przeoczyli znaki ostrzegawcze?
– Czemu nie zwracali większej uwagi na to, co robią ich dzieci. – To moje ulubione, bo sugeruje, że tego nie robiliśmy.
Ale ja robiłam.
Wcześniej Otto był cichy i zamknięty w sobie. Lubił rysować, głównie postacie z kreskówek, a zwłaszcza anime, modne ludziki o szalonych fryzurach i ogromnych oczach. Szkicom w notesie nadawał imiona i marzył, że pewnego dnia stworzy własny komiks opowiadający o przygodach Asy i Ikena.
Wcześniej Otto miał tylko paru przyjaciół – dokładnie dwóch, którzy zwracali się do mnie proszę pani. Kiedy przychodzili na obiad, odnosili talerze do zlewu. Zdejmowali buty przy drzwiach. Przyjaciele Ottona byli mili. Uprzejmi.
Otto dobrze sobie radził w szkole. Nie był szóstkowym uczniem, ale średniactwo w zupełności mu wystarczyło, Willowi i mnie także. Zwykle dostawał czwórki, czasem piątki, odrabiał pilnie zadania domowe i oddawał na czas. Nigdy nie zasypiał na lekcjach. Nauczyciele go lubili i narzekali tylko na jedno: woleliby, by Otto bardziej się udzielał.
Nie przeoczyłam znaków ostrzegawczych, bo nie było czego przeoczyć.
Teraz wpatruję się w dom, czekając, aż wyjdzie z niego syn. Po czterech minutach poddaję się i odwracam wzrok. W tym momencie dostrzegam coś przez okno samochodu: pan Nilsson popycha panią Nilsson na jej wózku w dół ulicy, która opada stromo. Trzeba wiele wysiłku, by utrzymać gumowe rączki fotela. Idzie powoli, napierając na pięty niczym na hamulce i w ten sposób na zaciągniętym hamulcu pokonuje ulicę.
Nie ma nawet siódmej dwadzieścia, a oni są starannie wystrojeni: on w tweedowych spodniach i swetrze, ona w wełnianym bliźniaku barwy jasnego różu. Włosy ma nakręcone, starannie zaczesane i wylakierowane. I wyobrażam go sobie, jak skrupulatnie owija każdy kosmyk wokół wałka, zabezpiecza spinką. Ona na imię ma chyba Poppy. On Charles albo George. Tuż przed naszym domem pan Nilsson skręca pod kątem prostym i przechodzi na drugą stronę. Gdy to robi, nie odrywa wzroku od tyłu mojego samochodu, z którego wylatują chmury spalin. I w tym momencie powraca do mnie dźwięk nocnej syreny, ostrzegawcze zawodzenie, gdy pojazd przejechał obok domu i zniknął gdzieś w głębi ulicy.
W głębi żołądka czuję tępy ból, choć sama nie wiem dlaczego.
Sadie
Prom od kliniki dzieli tylko kilka przecznic. Po niecałych pięciu minutach od pozostawienia Ottona skręcam pod skromny, niski, błękitny budynek, niegdyś zwykły dom. Od frontu wciąż przypomina dom, choć z tyłu otwiera się znacznie szerzej niż jakikolwiek budynek mieszkalny, robiąc miejsce dla taniego ośrodka opieki dla seniorów, z łatwym dostępem do pomocy medycznej. Dawno temu ktoś przekazał swój dom klinice. Wiele lat później zbudowano też ośrodek.
Stan Maine liczy około czterech tysięcy wysp. Przed przyjazdem nie miałam o tym pojęcia. Na tych rzadziej zaludnionych, takich jak nasza, brakuje lekarzy. Wielu starszych przechodzi na emeryturę, pozostawiając wolne etaty, które trudno zapełnić.
Izolacja wyspiarskiego życia nie jest dla każdego, w tym dla mnie. Świadomość, że kiedy odpłynie ostatni wieczorny prom, stajemy się dosłownie uwięzieni, ma w sobie coś niepokojącego. Nawet za dnia wyspa ze skalistym wybrzeżem i wysokimi sosnami sprawia przytłaczające wrażenie. Kiedy nastaje zima, co stanie się już niedługo, pogoda robi się nieprzyjemna, a większość firm zamyka swoje podwoje. Otaczająca nas zatoka czasami zamarza, więżąc nas tutaj.
Dostaliśmy z Willem dom za darmo i dodatkowo ulgę podatkową, jeśli zgodzę się pracować w klinice. Nie podobał mi się ten pomysł, ale Willowi owszem, choć nie potrzebowaliśmy pieniędzy. Wcześniej zajmowałam się medycyną ratowniczą i nie mam uprawnień do pracy w internie, dostałam jednak tymczasowe zezwolenie, do czasu wyrobienia pełnej licencji w Maine.
Wewnątrz niebieski budynek nie przypomina już domu: część ścian wyburzono, dostawiono inne, tworząc recepcję, poczekalnię, gabinet. W powietrzu unosi się charakterystyczny zaduch ciężkiej wilgoci, otacza mnie nawet po wyjściu. Will też go czuje. A fakt, że Emma, recepcjonistka, pali jak smok, wypalając około paczki dziennie, nie pomaga, bo choć wychodzi na papierosa na zewnątrz, wiesza płaszcz obok mojego i woń dymu przenika je oba.
Czasami po powrocie do domu Will patrzy na mnie dziwnie.
– Paliłaś? – pyta.
Nic dziwnego, zważywszy na smród nikotyny i tytoniu, które przynoszę ze sobą z pracy.
– Oczywiście, że nie – protestuję. – Wiesz, że nie palę.
A potem opowiadam mu o Emmie.
– Zostaw płaszcz na dworze, wypiorę go – powtarza raz po raz Will i faktycznie go pierze, ale niczego to nie zmienia, bo następnego dnia sytuacja się powtarza.
Dzisiaj, przekraczając próg kliniki, widzę czekające na mnie Joyce, naczelną pielęgniarkę, i Emmę.
– Spóźniłaś się – mówi Joyce, ale jeśli nawet, to zaledwie minutę. Joyce ma na oko z sześćdziesiąt pięć lat, jest tuż przed emeryturą i bywa jędzowata. Pracuje tu znacznie dłużej niż Emma czy ja, co sprawia, że przynajmniej we własnej opinii szefuje całej klinice. – Tam, skąd pochodzisz, nie nauczyli cię punktualności?
Przekonałam się już, że umysły mieszkańców są równie ciasne jak sama wyspa.
Mijam ją bez słowa i zaczynam dzień pracy.
Wiele godzin później rozmawiam właśnie z pacjentką, gdy widzę twarz Willa na ekranie komórki, półtora metra dalej. Telefon jest wyciszony i nie słyszę dzwonka, lecz imię Willa pojawia się nad zdjęciem atrakcyjnej twarzy o mocnych rysach, jasnych zielonych oczach. Jest tak przystojny, że aż zapiera dech w piersiach, i mam wrażenie, że sprawiają to właśnie oczy. Albo może fakt, że w wieku czterdziestu lat wciąż mógłby udawać dwudziestopięciolatka. Will nosi długie włosy, zebrane w koczek, który ostatnimi czasy zyskał popularność i który sprawia, że wygląda intelektualnie i hipstersko. Studenci to uwielbiają.
Teraz jednak nie zwracam uwagi na zdjęcie Willa w komórce i skupiam się na pacjentce, czterdziestotrzyletniej kobiecie z gorączką, bólem w piersi i kaszlem. To bez wątpienia zapalenie oskrzeli, ale na wszelki wypadek przyciskam stetoskop do klatki piersiowej, by osłuchać płuca.
Przed przyjazdem tutaj przez lata zajmowałam się medycyną ratunkową w najnowocześniejszym szpitalu akademickim w sercu Chicago. Każdy dyżur zaczynałam, nie wiedząc, z czym przyjdzie mi się mierzyć. Każdy pacjent stanowił nowe wyzwanie. Ofiary karamboli, kobiety z krwotokami po porodach w domu, stupięćdziesięciokilogramowi mężczyźni w trakcie ataku psychozy. Cały czas towarzyszyło nam dramatyczne napięcie i tam właśnie, na nieustannie wysokich obrotach, czułam, że żyję.
Tutaj jest inaczej. Tu każdego dnia dokładnie wiem, co zobaczę, ten sam zestaw: zapalenie oskrzeli, biegunki i brodawki.
Gdy w końcu mam chwilę, by oddzwonić, w głosie Willa czuję napięcie.
– Sadie – mówi i wiem już, że coś się stało. Milknie, a mój umysł natychmiast przywołuje niewypowiedziane scenariusze. W końcu skupia się na Ottonie i na tym, jak zostawiłam go tego ranka w terminalu promowym. Przyjechałam akurat na czas, minutę czy dwie przed odpłynięciem promu, pożegnałam się, zostawiwszy trzydzieści metrów dalej samochód z włączonym silnikiem, i patrzyłam, jak Otto bez entuzjazmu wyrusza, by rozpocząć kolejny dzień szkoły.
To wtedy dostrzegłam kątem oka Imogen stojącą na skraju pomostu z przyjaciółkami. Imogen to piękna dziewczyna, bez dwóch zdań. Skórę ma naturalnie jasną, w odróżnieniu od koleżanek nie musi pokrywać jej talkiem, by wyglądać blado. Potrzebowałam trochę czasu, by oswoić się z kolczykiem w jej nosie. Z bladej twarzy spoglądają lodowato błękitne oczy, niewyregulowane brwi zdradzają, że wcześniej była szatynką. Imogen rezygnuje z ciemnej dramatycznej szminki, popularnej wśród nastolatek, zamiast tego używa gustownego różowego beżu, który wygląda uroczo.
Otto nigdy wcześniej nie mieszkał tak blisko dziewczyny i widzę, że bardzo go ciekawi. Niewiele ze sobą rozmawiają, Imogen nie jeździ z nami do przystani, nie odzywa się do niego w szkole. Z tego, co wiem, nie dostrzega go też podczas dojazdów. Ich interakcje ograniczają się do krótkich spotkań w domu – na przykład zeszłego wieczoru Otto siedział przy kuchennym stole i odrabiał zadanie z matematyki, a Imogen, przechodząc obok, zerknęła na zeszyt, zauważyła widniejące na nim nazwisko i skomentowała:
– Pan Jansen to kurewski palant.
Otto jedynie zapatrzył się na nią w odpowiedzi. Słowo kurwa nie należy jeszcze do jego repertuaru, ale przypuszczam, że to tylko kwestia czasu.
Tego ranka Imogen i jej przyjaciółki stały na skraju pomostu i paliły papierosy, dym snuł się wokół ich głów, biały w mroźnym powietrzu. Patrzyłam, jak unosi papierosa do ust, zaciąga się głęboko, fachowo, jak ktoś, kto robił to już wcześniej, kto wie, co i jak. Przetrzymała dym w płucach, a potem wypuściła powoli. Gdy to robiła, byłam pewna, że odszukała mnie wzrokiem.
Czyżby zauważyła, jak siedzę w aucie i ją obserwuję?
A może po prostu patrzyła bezmyślnie w pustkę?
Tak bardzo zajęłam się Imogen, że gdy się nad tym zastanowić, nie widziałam, jak Otto wsiada na prom. Zauważyłam tylko, że to zrobił.
– To Otto – mówię teraz na głos, dokładnie w chwili, gdy Will mówi To nie byli Nilssonowie, i z początku nie wiem, o co mu chodzi. Co Otto miałby mieć wspólnego z parą staruszków mieszkającą w sąsiedztwie? – O co chodzi z Nilssonami? – pytam, lecz mój umysł ma problem ze zmianą tematu, ponieważ po tym, jak nagle uświadomiłam sobie, iż nie widziałam syna wsiadającego na prom, jestem w stanie myśleć wyłącznie o Ottonie, siedzącym na krześle w gabinecie dyrektora z kajdankami na rękach, pod czujnym okiem stojącego metr dalej policjanta. Na biurku dyrektora leżała torebka z dowodami, choć nie potrafiłam dostrzec, co tkwi w środku.
– Pan i pani Foust – powiedział do nas tego dnia dyrektor i po raz pierwszy w życiu podparłam się własnym autorytetem.
– Doktor – poprawiłam z nieprzeniknioną miną, kiedy staliśmy z Willem za plecami Ottona. Will położył mu dłoń na ramieniu, aby syn wiedział, że cokolwiek zrobił, jesteśmy z nim.
Nie wiedziałam, czy tylko to sobie wyobraziłam, ale byłam niemal pewna, że policjant skrzywił się złośliwie.
– Ta syrena zeszłej nocy – wyjaśnił teraz przez telefon Will, sprowadzając mnie z powrotem do chwili obecnej. To było kiedyś, przypominam sobie, a jesteśmy teraz. To, co zdarzyło się z Ottonem w Chicago, to już przeszłość. Miniona i skończona. – To jednak nie byli Nilssonowie. Nilssonom nic nie jest. Chodziło o Morgan.
– Morgan Baines? – pytam, choć sama nie wiem czemu. Przy naszej ulicy chyba nie mieszka inna Morgan.
Morgan Baines to sąsiadka. Nigdy z nią nie rozmawiałam, ale Will owszem. Bainesowie mieszkają nieco wyżej, w wiejskim domu podobnym do naszego – Morgan, jej mąż i córeczka. Ponieważ ich działka leży na szczycie wzgórza, często zastanawialiśmy się z Willem, że muszą mieć wspaniały widok na morze, trzysta sześćdziesiąt stopni naszej małej wysepki i otaczającego ją oceanu.
A potem pewnego dnia Will wygadał się, że rzeczywiście. Są wspaniałe. To znaczy widoki.
Próbowałam zwalczyć obawy. Powtarzałam sobie, że Will nie przyznałby się do odwiedzin w ich domu, gdyby coś działo się między nimi. Ale w przeszłości miewał kontakty z kobietami. Rok temu przysięgłabym, że Will nigdy mnie nie zdradzi. Teraz wiedziałam, że jest zdolny do wszystkiego.
– Tak, Sadie – mówi. – Morgan Baines. – I dopiero wtedy przypominam sobie jej twarz, choć wcześniej nie oglądałam jej z bliska. Tylko z daleka. Długie włosy koloru mlecznej czekolady i za długa grzywka, którą często odgarniała za ucho.
– Co się stało? – pytam, szukając sobie miejsca, żeby usiąść. – Wszystko w porządku?
Zastanawiam się, czy Morgan ma cukrzycę, a może astmę, czy chorobę autoimmunologiczną, która wymagałaby nocnej wizyty w izbie przyjęć. Na wyspie są tylko dwie lekarki, ja i moja koleżanka, doktor Sanders. Zeszłej nocy to ona miała dyżur.
Nie mamy tu ratowników, jedynie policjantów, którzy potrafią prowadzić karetkę i przeszli podstawowe przeszkolenie ratownicze. Nie mamy też szpitala, musieli zatem wezwać łódź ratunkową z kontynentu, by spotkała się z karetką na przystani i przewiozła Morgan na leczenie, podczas gdy druga karetka czekała na brzegu, żeby dostarczyć ją do izby przyjęć.
Myślę o tym, jak długo w sumie by to trwało. Słyszałam co prawda, że system działa jak dobrze naoliwiona maszyna, ale jednak od kontynentu dzieli nas prawie pięć kilometrów. Łodzie ratunkowe nie pływają zbyt szybko i są całkowicie uzależnione od woli współpracy ze strony samego morza. Ale to przecież myślenie katastroficzne, od razu skupiam się na najgorszym możliwym scenariuszu.
– Nic jej nie jest? – pytam ponownie, bo przez cały ten czas Will milczy.
– Nie, Sadie – odpowiada, jakby oczekiwał, że będę wiedzieć, co się stało. Słyszę w jego słowach szorstkość. Znów milknie.
– No to co się stało? – naciskam, a on oddycha głęboko i mi mówi.
– Ona nie żyje.
Jeśli reaguję apatią, to tylko dlatego, że śmierć stanowi część mojej codziennej rutyny. Poznałam jej wszystkie możliwe rodzaje, nie znałam natomiast Morgan Baines. Zetknęłam się z nią tylko raz, gdy pomachałam jej przez okno, mijając powoli jej dom, a ona stała tam i odgarniała włosy za ucho, po czym odpowiedziała podobnym gestem. Potem przez długi czas analizowałam każdy szczegół, jak to miewam w zwyczaju. Zastanawiałam się, co wyrażała jej twarz. Czy skrzywiła się na mój widok, czy też myślała o czymś innym.
– Nie żyje? – powtarzam teraz. – Ale jak?
Słyszę, jak Will po drugiej stronie zaczyna płakać.
– Mówią, że została zamordowana.
– Mówią? Kto?
– Ludzie, Sadie. Wszyscy. W mieście nie rozmawiają o niczym innym.
I gdy otwieram drzwi gabinetu i wchodzę do poczekalni, odkrywam, że to prawda. Pacjenci toczą gorączkową rozmowę na temat morderstwa, patrzą na mnie ze łzami w oczach, pytając, czy już słyszałam.
– Morderstwo! Na naszej wyspie! – jęczy ktoś.
W pomieszczeniu zapada cisza. Gdy otwierają się drzwi i do środka wchodzi mężczyzna, starsza kobieta krzyczy. To tylko pacjent, a jednak po takich wieściach trudno nie myśleć o wszystkich najgorzej. Trudno nie poddać się strachowi.