Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szczera, zabawna, sentymentalna, zakulisowa…
Patriotyczne przemowy motywacyjne Bogdana Wenty, Michał Jurecki naśladujący klakiera, Mariusz Jurasik, który zaginął w Pałacu Prezydenckim, kucharz Sławek Szmal i wielka impreza z siatkarzami po odpadnięciu z turnieju olimpijskiego.
Kto mógł pokazać reprezentację piłkarzy ręcznych od kuchni lepiej niż jej kapitan? Grzegorz Tkaczyk opowiada o rewolucji, jaką przeszedł szczypiorniak w Polsce, zdradza kulisy zdobycia wicemistrzostwa świata i szuka przyczyn olimpijskiej porażki w Pekinie. Ale nie tylko.
W swojej opowieści prowadzi nas przez niebezpieczny warszawski Targówek lat 80., najlepszą ligę świata oraz wielkie mecze reprezentacji i Vive aż do najbardziej dramatycznego finału Ligi Mistrzów w historii.
To książka, jakiej nie dałby rady napisać nikt, kto nie był członkiem tej reprezentacji. Opowieść o najlepszych czasach polskiego szczypiorniaka, ze wszystkimi jego wzlotami i upadkami. Ale to też opowieść o prywatnym życiu, nie pozbawionym dramatów, byłego kapitana polskiej kadry. Nie sposób przejść obok niej obojętnie.
Przez całą karierę „Młody” zawsze mówił to, co myślał. Tak samo jest w tej książce. Tkaczyk nie omija najtrudniejszych dla siebie tematów, po raz pierwszy opowiadając o rodzinnym dramacie, który sprawił, że mimo zakończenia kariery jego gra toczy się dalej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Być może tak to już w życiu jest, że najlepsi żołnierze zawsze dostają najtrudniejsze zadania…
„To koniec”. Taka myśl pojawiła się w naszych głowach po kilkunastu minutach drugiej połowy wielkiego finału Ligi Mistrzów piłkarzy ręcznych w kolońskiej Lanxess Arenie. Przez całe życie ja i moi koledzy z Vive Tauronu Kielce marzyliśmy o wygraniu Champions League, a kiedy nadszedł dzień, w którym mieliśmy tego dokonać, los postanowił z nas zadrwić. MKB Veszprém nas demolowało. W 43. minucie Cristian Ugalde trafił ze skrzydła i Węgrzy wyszli na dziewięciobramkowe prowadzenie. Maszyna hiszpańskiego trenera Javiera Sabaté działała perfekcyjnie. Po każdej bramce rywale szeroko się uśmiechali, czując, że nadchodzi moment triumfu. Kontuzja wykluczyła mnie z gry, więc siedziałem na ławce i bezradnie patrzyłem, jak z moich kolegów uchodzi powietrze. Wszystkie te zdania, które później przeczytaliście w gazetach czy sportowych serwisach internetowych, nie miały zbyt wiele wspólnego ze stanem rzeczywistym. „Wierzyliśmy do końca”. „Czuliśmy, że możemy ich dogonić”. „Tliła się jeszcze iskierka nadziei”… Gówno prawda. Wszyscy, od prezesa, przez trenera i sztab, aż po zawodników, zadawali sobie tylko jedno pytanie: czy uda się uniknąć kompromitacji i uratować twarz? Pogrom wydawał się nieunikniony. I wtedy zaczęło dziać się coś, o czym nawet już nie marzyliśmy: Veszprém się zacięło, a my regularnie odrabialiśmy straty. Po szaleńczej pogoni doprowadziliśmy do dogrywki, zaś później do rzutów karnych. W konkursie „siódemek” też nie mieliśmy dobrego startu. Trafił największy gwiazdor rywali, Momir Ilić, a zaraz po nim nasz skrzydłowy Ivan Čupić przegrał pojedynek z bramkarzem Veszprém Mirko Aliloviciem. Koledzy znów zdołali jednak tego dokonać – podnieśli się, gdy wszystko wskazywało na to, że sprawa jest przegrana. W ekipie przeciwników zawiedli Gašper Marguč i Mirsad Terzić. Kilkadziesiąt sekund po ich próbach sprawę załatwił nasz hiszpański obrotowy Julen Aguinagalde, który wykorzystał decydujący rzut karny. Zaczęło się prawdziwe szaleństwo. Jako pierwszy polski klub w historii wygraliśmy Ligę Mistrzów. Zupełnie straciłem nad sobą kontrolę, czułem euforię i emocje tak wielkie, że nie wiedziałem do końca, co się wokół mnie dzieje. Ktoś „skleił” ze mną „misia”, ktoś otworzył w szatni piwo, jeszcze inny latał po całym obiekcie z flagą swojego kraju zawiązaną na plecach. Zanim procenty uderzyły do głowy, byliśmy pijani szczęściem. Czuliśmy się jak królowie świata.
I nagle znów pojawiła się w mojej głowie myśl: „to koniec”. W piłkę ręczną grałem od 26 lat. Jako kapitan reprezentacji sięgnąłem po srebrny medal MŚ, seryjnie zdobywałem mistrzostwa Polski, występowałem też w najsilniejszej lidze Europy. Spełniałem swoje marzenia. Piłka ręczna przez wiele lat była całym moim światem i teraz, po wywalczeniu największego sukcesu w karierze, wszystko miało się skończyć. O tym, że wkrótce zawieszę buty na kołku, wiedziałem już od kilku miesięcy, ale kiedy po finałowym meczu Ligi Mistrzów popatrzyłem na puste boisko, gdzieś w środku poczułem ukłucie. Jeszcze trudniej było okiełznać emocje podczas świętowania w Kielcach z naszymi kibicami. Gdy na kieleckim rynku wziąłem do ręki mikrofon i stanąłem przed publicznością, dotarło do mnie, że zamykam właśnie pewien rozdział w swoim życiu. Że – choć razem z kolegami napisałem w koszulce Vive piękną historię – jestem już przeszłością. Wypowiedzenie każdego słowa przychodziło z ogromnym trudem. Serce podeszło mi do gardła, a z oczu popłynęły łzy.
***
Przez długi czas byłem przekonany, że nie ma nic ważniejszego od piłki ręcznej i liczy się tylko to, by po 60 minutach mieć na koncie przynajmniej jedną bramkę więcej od przeciwnika. Czasem dzieje się jednak w życiu coś, co otwiera ci oczy. Co zmienia cię jako człowieka, pozwala spojrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy. Tak właśnie było w moim przypadku. Na pytanie, gdzie spędziłem najważniejszy dzień swojego życia, wcale nie odpowiem: w Kolonii, kiedy zdobywaliśmy z Vive Ligę Mistrzów.
Najważniejszy dzień swojego życia spędziłem w kieleckim szpitalu. Siedziałem na korytarzu i tępo patrzyłem w ścianę, widząc oczami wyobraźni, jak wszystko to, co udało się przez lata zbudować, wali się niemal w jednej chwili. Nawet jeśli jesteś świetnym sportowcem, dwumetrowym dryblasem, myślącym, że świat należy do ciebie, przychodzi taki moment, w którym na nowo uczysz się pokory. Tkwisz tak bezradnie i wiesz, że nic, absolutnie nic, nie zależy już od ciebie. Jeszcze przed chwilą miałeś do Boga olbrzymie pretensje i pytałeś, dlaczego coś takiego spotkało właśnie ciebie. Teraz ten Bóg jest twoją jedyną nadzieją, więc prosisz go o ratunek. Zrezygnowany patrzysz w podłogę. Słyszysz stukot, który w pewnym momencie zaczyna przybierać na sile. Myślisz, że to bicie twojego serca, ale to kroki lekarza, który wyszedł z sali operacyjnej, żeby z tobą porozmawiać. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że w ciągu kilku sekund przez głowę może się przewinąć milion pytań. Co się wydarzy? Co mi powie lekarz? Jak się zachowa? Załatwi mnie frazesem rodem z kiepskich seriali o szpitalach? „Przykro mi, panie Tkaczyk, robiliśmy wszystko, co w naszej mocy…” Może tylko uściśnie mi dłoń, a jego oczy powiedzą: „Sorry, stary, właśnie zawaliło ci się życie”. A może jednak się udało? Może wydarzył się cud?
Od tamtego dnia wszystko inne zaczęło schodzić na drugi plan, łącznie z piłką ręczną. Zobaczyłem, co jest naprawdę ważne.
***
Dlaczego mówię wam o tym wszystkim i całkowicie się przed wami odsłaniam? Z bardzo prostego powodu. Po zaakceptowaniu propozycji napisania autobiografii pomyślałem, że zastosuję się do zasady, która przyświecała mi od zawsze: albo robić coś na sto procent, albo wcale. Chciałem w pewien sposób podsumować nie tylko karierę, ale i całe swoje dotychczasowe życie.
Uważam się za szczerego gościa, który mówi, co myśli. Taki właśnie jestem w tej książce. Skoro już zdecydowałem się na opowiedzenie wam swojej historii, uznałem, że muszę przedstawić ją taką, jaka naprawdę była, nawet jeśli czasem różową rzeczywistość zakrywała czerń. Największy sukces w dziejach naszej dyscypliny rodził się w bólach, na przekór bagnu, w którym wszyscy się taplaliśmy. Często absurd gonił absurd, ale z perspektywy czasu myślę, że w tamtych latach mnie i moim kolegom z reprezentacji to nie przeszkadzało. Chcieliśmy tylko grać.
Po co napisałem tę książkę? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Żeby – choć zabrzmi to górnolotnie – coś po sobie zostawić? Żeby po prostu opowiedzieć wam swoją historię? Żeby pokazać wam od kuchni reprezentację Bogdana Wenty, która zapisała się złotymi zgłoskami w historii polskiej piłki ręcznej? Żeby powiedzieć ludziom, by doceniali to, co mają, bo w jednej chwili mogą wszystko stracić? Czy wreszcie żeby na stare lata usiąść przy kominku i powspominać przy książce, jak wyglądała moja kariera? Na każde pytanie odpowiedziałbym twierdząco.
Liczę, że większość kolegów z boiska zareaguje po lekturze książki tak samo jak ja podczas ostatecznej korekty swojej autobiografii: uśmiechnie się, a z gmatwaniny wspomnień i obrazów wyłoni się jedna główna myśl:
tacy właśnie byliśmy.
Grzegorz Tkaczyk
Dzieciństwo miałem jak z filmu. Lata 80. kojarzą się z Misiem, ale w mojej młodości więcej było scen rodem z Młodych wilków czy popularnej serii gier komputerowych Need for Speed. A wszystko zaczęło się na… wielkim polu, gdzie pasły się kozy i chodziły kury. Nie, to nie opis jakiejś podwarszawskiej wioski. To opis stolicy, a konkretnie Targówka, skąd pochodzę. Gdy moi rodzice się tam sprowadzili, stawiano pierwsze bloki, które w dużej części były zamieszkiwane przez nieciekawe towarzystwo.
A może powinienem zacząć inaczej? Wszystko zaczęło się nie na Targówku, ale na Żeraniu, w Fabryce Samochodów Osobowych. To tam poznali się moi rodzice. Choć byli zatrudnieni w różnych działach, na szczęście na siebie wpadli. Ich spojrzenia spotkały się w tramwaju, kiedy po zakończeniu zmiany wracali do domów. Potem starym dobrym zwyczajem ojciec zabiegał o względy mamy. Od niego wyszła inicjatywa pierwszej kawy, a dalej już się potoczyło. Rodzice pracowali w FSO w latach świetności tego zakładu, który w tamtym czasie był symbolem polskiej motoryzacji. Każdy znał tę nazwę, wielu rodaków miało swoje pierwsze samochody właśnie stamtąd. Ja poznałem fabrykę „od kuchni”, bo od czasu do czasu odwiedzałem rodziców w pracy. Ojciec zabierał mnie na halę montażową i pokazywał te wszystkie maszyny, automaty… Widziałem, jak wygląda proces produkcji Poloneza czy Fiata 125p. Nie muszę chyba mówić, że dla młodego chłopaka było to wielkie przeżycie. Nie każdy mógł się pochwalić podobną możliwością. Lubiłem to miejsce. Tata zresztą też, w końcu spędził tam swoje zawodowe życie.
Ślub rodziców, Marii i Zygmunta. 1972 (Jeżeli nie zaznaczono inaczej, wszystkie fotografie pochodzą z prywatnego archiwum autora)
Moje chrzciny. Ten mały na rękach to ja (1981)
Lata PRL-u znam głównie z opowieści, nie doświadczyłem problemów i paradoksów rodem z komedii Barei. U rodziców w fabryce prowadzono sklepy zakładowe, w których półki raczej nie świeciły pustkami tak jak było to przedstawiane w starych filmach. Pewnie dzięki temu młodość minęła mi nieco przyjemniej niż innym dzieciom. A czego nie przyniósł tata, to przynosił… sąsiad. Był pilotem i z delegacji przywoził mi francuskie parówki, prawdziwą czekoladę lub banany – w tamtych czasach prawdziwe rarytasy. Czekolada skutecznie poprawiała humor, zepsuty przez poważne problemy z nogami. Niedługo po urodzeniu zdiagnozowano u mnie mocną krzywiznę i musiałem nosić specjalne szyny, które miały mi pomóc. Przez długi czas to narzędzie towarzyszyło mi w codziennych zajęciach. Wiadomo, że komfort był taki sobie, ale szybko się do tego przyzwyczaiłem i coraz rzadziej zwracałem na to uwagę. Zgięte pod pewnym kątem szyny się blokowały, ale można było to fajnie wykorzystać. Doszedłem do takiej perfekcji, że siadałem w powietrzu. Wyglądało to komicznie, bo nie miałem żadnego podparcia, a potrafiłem wytrzymać w takiej pozycji przez dłuższy czas. Szyny okazały się dla mnie bardzo pożyteczne. Musiałem swoje przecierpieć, ale się opłaciło, ponieważ później mogłem normalnie funkcjonować i do tej pory mam zdrowe nogi.
Zawsze byłem żywym dzieckiem, nie lubiłem bezczynności. Teraz ktoś może zabić czas przed komputerem czy tabletem, a wtedy tego nie było. Musiałem sobie znaleźć jakieś zajęcie i najczęściej wybierałem pobliskie boisko. Wracałem szybko ze szkoły, odrabiałem lekcje (albo i nie – zdarzało się, że na drugi dzień przepisywałem od kolegów w szatni), a potem szybko biegłem pograć. Cały czas byłem w ruchu, cały czas mnie nosiło. Niby sport to zdrowie. Problem w tym, że bardzo często wracałem do domu z rozwaloną głową czy ręką, bo tak jak na boisku często zdarzało mi się zderzyć z jakimś obrońcą, tak na szkolnych korytarzach w całej tej bieganinie zderzałem się ze ścianą. Ale najbardziej ucierpiałem po starciu z… dziewczyną. Chodziłem do klasy z koleżanką, którą codziennie zaczepiałem. Szczerze mówiąc, nie pamiętam już, czy bardzo ją lubiłem i chciałem w ten sposób poderwać, czy wręcz przeciwnie. Nic nie robiłem sobie z jej ostrzeżeń, a niestety nie miała do mnie tyle cierpliwości, ile moja obecna żona. W końcu chwyciła mnie za włosy i stwierdziła, że moja głowa powinna zaliczyć bliskie spotkanie z drewnianą listwą, którą obita była ściana. Nauczycielka nie musiała nawet odliczać dziesięciu sekund, żeby przerwać walkę, bo zostałem brutalnie znokautowany. Poszedł łuk brwiowy, więc podłoga natychmiast pokryła się krwią. Najpierw z pomocą przyszła pielęgniarka, niedługo później rodzice, którzy zawieźli mnie na ostry dyżur. Tam spotkałem starych znajomych – byłem w szpitalu częstym gościem, więc wszyscy lekarze zdążyli mnie już poznać. „O, pan Tkaczyk znowu u nas, dzień dobry!” Pozszywali mnie, a tamtej dziewczyny już więcej nie zaczepiałem…
Pan kucharz! (1983)
W młodym wieku dałem się we znaki nie tylko szkolnej koleżance. Lałem się też ze swoją siostrą i nie miało dla mnie żadnego znaczenia, że z powodu sporej różnicy wieku przed każdym starciem byłem na straconej pozycji. Jako przyszły piłkarz ręczny ćwiczyłem z pomocą siostry nie tylko sytuacje „jeden na jednego”, ale też przegląd pola, który, jak wiecie, na środku rozegrania jest niezwykle ważny. Kiedy do Anki przychodził jakiś chłopak, kładłem się pod drzwiami, żeby podsłuchać i podejrzeć, co się dzieje w pokoju. Czasem wchodziłem bez pukania i pytałem: „Nie zostawiłem tu czegoś?”. Zachowywałem się jak Pawlak w filmie Nie ma mocnych, kiedy zdejmował drzwi i reperował radio. Oczywiście chodziło o zaspokojenie własnej ciekawości. No i byłem w tym wszystkim trochę złośliwy, jednak Anka też nie miała nad głową aureoli. Rodzice opowiadali mi, że kiedy się urodziłem, była strasznie zazdrosna. Pisała do nich listy z pretensjami, że poświęcają mi za dużo czasu. Podobno nie trwało to długo, szybko zaczęła się mną opiekować. Już później, w szkole, zawsze trzymała rękę na pulsie i gdy była wzywana w mojej sprawie, wiedziała, co powiedzieć – zarówno przy higienistce czy nauczycielce, jak i potem w domu.
Czasami w drobnych sprawach kryła mnie przed rodzicami, ale po grubszych akcjach nie było na to szans. Zresztą rodzice już z daleka widzieli moją rozbitą głowę, więc próba zatajenia całego zdarzenia nie miała sensu. Z Anką jako rodzeństwo dość blisko się trzymaliśmy i nieźle dogadywaliśmy, a to, że się tłukliśmy, wynikało z mojej niedojrzałości i… sympatii. Zresztą to właśnie dzięki siostrze pół Targówka mogło usłyszeć puszczaną przeze mnie muzykę. Lubiłem ostro „dać po garach”, ale co z tego, skoro miałem małego „jamniczka”? Z ratunkiem przychodziła siostra, która dysponowała wypasioną wieżą. Gdy tylko wychodziła z domu, leciałem do jej pokoju, otwierałem okno i puszczałem muzykę na cały regulator. Były kawałki Guns N’ Roses czy New Kids on the Block, a koncert się kończył, kiedy na horyzoncie pojawiała się mama. Sąsiad z góry, słysząc, że już złożyłem broń, otwierał okno i dawał czadu u siebie.
Z moją siostrzyczką Anią (1984)
Z siostrą 20 lat później w Magdeburgu (2004)
Rzecz jasna nie koncentrowałem całej swojej uwagi na boisku, walkach z siostrą i muzyce. Jak każdy nastolatek, próbowałem być modny. Kiedyś kupiłem sobie tak zwane new rocki – ciężkie glanopodobne buty. Jeden ważył chyba ze trzy kilogramy, można je było dostać tylko w jednym sklepie w Warszawie. Charakterystyczny znak stanowiło to, że podeszwę robiono z opony Pirelli. Kupiłem je za pierwsze stypendium – z czterech stów trzy i pół wydałem na te buciory. Kasa nigdy się mnie nie trzymała i tak jest do dziś. Oglądaliście Sztos? Jan Nowicki mówi tam w jednej scenie: „Ja nie kolekcjonuję pieniędzy, ja żyję”. Chyba podobnie jest ze mną. Zdarza mi się sprawić dzieciom droższy prezent, a gdybym mógł, wszystko wydałbym na motoryzację. Ratunkiem jest tu żona, która czasem mówi, że trzeba przyhamować. Pamiętam, że jeszcze jako gówniarz sam szukałem oszczędności. Na 18. urodziny za sprawą kumpli dostałem pierwszą komórkę – żółtego ericssona z wielką klapką. To były te czasy, gdy naliczali ci opłatę, kiedy rozmawiałeś ponad pięć sekund, więc dzwoniliśmy do siebie po dziesięć razy, a każde połączenie trwało cztery sekundy. Człowiek doszedł do wprawy i zawsze gadał tak, żeby nie płacić. Dzisiaj brzmi to absurdalnie, ale szukało się różnych sposobów na zaoszczędzenie grosza. Byliśmy przeciętną rodziną, która żyła od pierwszego do pierwszego, więc gdy zacząłem zarabiać pieniądze, ucieszyłem się, że mogę wesprzeć rodziców finansowo. Wróćmy jednak do mody i moich glanów. Uznałem, że pierwszych butów, które sobie sam kupiłem, nigdy nie wyrzucę. Mam je do dziś, leżą gdzieś na dnie szafy i spokojnie mógłbym je założyć, bo nie wstydzę się, że sprawiłem sobie kiedyś coś takiego. Co innego z kolczykami. Pamiętam, że na przekłucie uszu poszedłem z mamą, co pokazuje, że miałem naprawdę tolerancyjnych rodziców. Akceptowali pomysły, które musiały się im wydawać idiotyczne. Pomyślcie sobie, jak wtedy wyglądałem: żelik, tlenione blond włosy i kolczyki. Jak chłopak z boys bandu. Jednym słowem: dramat. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że w tamtych czasach po prostu było to modne. Wielką popularnością cieszyły się wśród nastolatków wspomniane tlenione włosy, a ja w ogóle lubiłem na tym polu eksperymentować. Można powiedzieć, że po każdym zgrupowaniu wracałem do domu z inną fryzurą. Myślałem, że wyglądam świetnie, dziś oczywiście jestem innego zdania. Jak widzę swoje zdjęcia z młodości, trudno mi się powstrzymać od śmiechu. Raz odegrałem rolę tego „złego kumpla”, a dokładniej namówiłem swojego przyjaciela Michała, żeby tak jak ja utlenił sobie włosy. Problem w tym, że jego mama podchodziła do sprawy trochę inaczej niż moja, więc gdy tylko go zobaczyła, miał przejebane. U mnie rodzice jakoś bardzo się nie wściekali, co nie znaczy, że byli zachwyceni. Po każdym eksperymencie pytania w stylu „co ty masz na głowie?!” były na porządku dziennym. Mama i tata nie mieli ze mną łatwo, bo gdy wiedziałem, że coś im się nie spodoba, po prostu… stawiałem ich przed faktem dokonanym. Raz na przykład powiedziałem, że jadę po nowe buty, a tak naprawdę pojechałem… na giełdę psów i kupiłem golden retrievera. Zawsze marzyłem o psie, ale rodzice byli przeciwni. Na giełdzie ten golden spojrzał na mnie jak kot ze Shreka i od razu wiedziałem, że na pewno go wezmę. Szybka akcja. Wchodzimy do domu, a pies rzuca się na mamę i zaczyna gryźć jej spódnicę. Byliśmy w trójkę z Kingą – jak się później okazało, moją przyszłą żoną – i Michałem. Mama patrzy na tego psa i pyta:
– Kinga, psa sobie kupiłaś?
– Nie, nie mój.
– Michał, twój?
– A skąd!
Gdy się dowiedziała, że to nasz, przez moment było gorąco, ale w końcu ona i tato się z tym pogodzili. Gorzej było udobruchać trenerów i kumpli z Warszawianki, bo kiedy wziąłem Bączka na jeden z pierwszych treningów, na kilka minut przed rozpoczęciem zajęć… zrobił kupę na środku boiska. Nie miałem wyjścia: trzeba było ściągnąć koszulkę, zapakować „bombę”, posprzątać i przetrzymać szyderę kolegów.
No dobra, skoro już jesteśmy przy szyderce, pora przyznać się do chyba jednego z największych grzechów młodości. Otóż miałem olbrzymią słabość do solarium. To nie tak, że lubiłem sobie wyskoczyć od czasu do czasu. W tygodniu zaliczałem pięć wizyt. Dziś mogę tylko uderzyć się w pierś i bez zastanowienia przyznać, że ostro przesadzałem. Z tlenionymi włosami i po solarce wyglądałem fatalnie. A najgorsze było to, że ciągle mi było mało. Kolega z Zabrza, z którym spotykaliśmy się na zgrupowaniach młodzieżówki, też miał hopla na tym punkcie. Kiedyś przyjechaliśmy na obóz do Radomia. Pamiętam, że po przerwie obiadowej wpadał i wołał: „Grzegorz, kaj solarium? Kaj solarium?”. Przez to solarium niejednokrotnie miałem przerąbane na boisku, bo niektórzy postrzegali mnie jako cwaniaczka z Warszawy. Włos na żelu, skórka, solarka i tak dalej. Nie przypadłem do gustu między innymi Rafałowi Kuptelowi i Dawidowi Nilssonowi. Zwłaszcza ten drugi lał mnie okrutnie na każdym meczu; najwyraźniej miał uczulenie na takich „zjaranych” gości. Teraz jesteśmy kumplami i się z tego śmiejemy, ale wtedy wcale tak wesoło nie było. Wprawdzie nie słyszałem żadnych wyzwisk, jednak po każdym meczu moja koszulka była solidnie potargana. Jak Dawid dorwał mnie w swoje łapy, to nie było przebacz. Z drugiej strony nie wiedział, że sam strzela sobie w stopę, bo kiedy jakiś obrońca ostro ze mną pogrywał, spinałem się i wrzucałem wyższy bieg. Nawet Dawid po latach wspomina: „Tak cię lałem, a ty nic, dalej grałeś”.
Druga moja zajawka z młodości to tatuaże. Przyznaję, że pierwszy z nich był ogromną pomyłką. Wiecie, jaki jest najgorszy błąd popełniany przez ludzi, którzy chcą sobie coś wytatuować? Idą do salonu bez określonego pomysłu i zaczynają przeglądać katalog. Ja oczywiście… właśnie tak zrobiłem. Zdecydowałem się na panterę, która wychodziła z łydki. Wiedziałem, jaka będzie reakcja mamy („puknij się w łeb”, „jak ty wyglądasz?”, „coś ty narobił?!” i tak dalej), więc ukrywałem „rysunek”. Niezależnie od tego wkrótce sam pożałowałem pierwszego tatuażu i przykryłem go innym, a później zacząłem robić kolejne. To strasznie wciąga, rzadko kiedy kończy się na jednym. Obecnie wszystkie moje malunki mają znaczenie. Niektórzy przelewają ważne wydarzenia ze swojego życia na papier, ja „przelewam” je na swoje ciało. Wytatuowałem sobie między innymi datę ślubu, daty urodzin dzieci oraz ich imiona. Nie wiem nawet, ile mam tatuaży. Wiem natomiast, że nie są dla mnie wyłącznie ozdobą ciała. Jako człowiek wierzący wytatuowałem sobie między innymi Matkę Boską i krzyż. Może komuś wyda się to dziwne, ale naprawdę wierzę, że te symbole chronią mnie i moją rodzinę. Choć ozdobiłem ciało kilkoma tatuażami jako młody chłopak, na Targówku jakoś bardzo się nie wyróżniałem. Wszystko przez to, że podwórko, na którym się wychowałem, było specyficzne…
***
W życiu tak jak na boisku – czasem ktoś chce cię zaatakować i musisz się obronić. Mnie wychowała dzielnica. Sąsiadujący z Pragą warszawski Targówek od zawsze owiany był złą sławą. Jeśli chciałeś obejrzeć sceny znane z kryminału, wcale nie musiałeś włączać telewizora – wystarczyło w nocy wyjrzeć za okno. Trzeba było przy tym zachować ostrożność, bo nikt nie chciał zostać zauważonym przez bohatera osiedlowego „filmu akcji”. Wydarzenia z podwórka nadawałyby się na świetny scenariusz. Po polskich drogach jeździły wówczas głównie krajowe auta, za to na Targówku często można było spotkać łepków, którzy wozili się zagranicznymi, wypasionymi furami. Wszędzie tylko polonezy i fiaty, a tu nagle jedzie odpicowane audi. To wzbudzało duże zainteresowanie i imponowało wielu młodym chłopakom. Nie ma co ukrywać, ja też byłem pod wielkim wrażeniem tych bryk.
W latach 90. formowała się duża szara strefa grup przestępczych. To czasy rywalizacji Pruszkowa z Wołominem, a trochę Targówka podlegało pod Wołomin. Oczywiście trzon grup przestępczych tworzyli dorośli, ale szukali oni „jeleni”, którzy mogliby wykonywać jakąś drobną robotę, niekoniecznie zgodną z prawem. Trzeba było mieć silną wolę i trochę oleju w głowie, żeby się w to nie władować. W wielu przypadkach sprawdzał się filmowy scenariusz: panowie handlujący narkotykami, którzy mają kupę kasy, wciągają chłopaka z biednego domu do interesu. Jedna sytuacja z dzieciństwa mocno wryła mi się w pamięć. Pojechaliśmy z rodzicami do dziadków na wieś. Gdy wróciliśmy, pod naszym blokiem stały karetka i radiowozy, a na ziemi leżał czarny worek. Jak się chwilę później dowiedziałem, pod naszym balkonem doszło do morderstwa – ktoś dostał dwie kulki. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem miejsce zbrodni i trupa. W tamtych czasach głośno zrobiło się o gangsterskich porachunkach, które pochłaniały nowe ofiary. Wielu moich znajomych już nie żyje albo siedzi za kratkami, bo tak najczęściej kończyła się osiedlowa gangsterka. Czasem słychać było strzały, bijatyki stanowiły codzienność. Kładąc się do łóżka, słyszałeś, że pod twoim oknem goście albo już się leją, albo gonią typa, którego chcą zlać.
Jeśli chodzi o złą drogę, były dwa kierunki: narkotyki i kradzież samochodów. Miałeś ukraść brykę, a następnie odprowadzić ją w odpowiednie miejsce. Mnie nikt nigdy nie chciał wciągnąć w środowisko przestępcze. Uważałem, że i tak się do tego nie nadaję. Poza tym dużą rolę odegrali w tej kwestii rodzice, którzy zawsze mnie pilnowali. Swoje zrobiła też siostra. Znała wielu „ciekawych” ludzi, dzięki czemu nic mi nigdy nie groziło. Nie to, że była z nimi powiązana – po prostu część z nich znała z widzenia. Zresztą wszyscy wiedzieli, czym zajmują się goście, którzy trzęsą osiedlem, nie była to jakaś wiedza tajemna. Wystarczyło tylko trochę pokręcić się po podwórku, żeby usłyszeć to i owo. Bez większych starań można było się wplątać w jakieś problemy. Kiedy wychodziłem z domu, rodzice zawsze mnie przestrzegali, żeby nie wdawać się w żadne dyskusje z chłopakami spod bloku. Inna sprawa, że nie odczuwałem wielkiego zagrożenia, bo jako sportowiec cieszyłem się na dzielnicy szacunkiem. Nie każdy potrafił jednak wykorzystać przewagę, którą dawał sport. Miałem takiego kumpla. Pierwsze kroki na sportowej drodze stawialiśmy razem. Najpierw szkoła, potem Agrykola i Warszawianka. Miał zadatki na bardzo dobrego zawodnika, ale poszedł w podwórko, stoczył się. Alkohol, zabawy i tak dalej. Ten kolega z drużyny nie był jedynym moim znajomym, który skończył w ten sposób. Ja postawiłem na piłkę ręczną, niektórzy wybierali osiedle. Nie chcę jednak ich oceniać, każdy wybiera swoją drogę.
Nie zamierzam oczywiście kreować się na świętego i mówić wam, że choć dzielnica była trudna, młody Tkaczyk zawsze patrzył tylko na sport. Też miałem różne rzeczy na sumieniu, a wiążą się one z moją motoryzacyjną pasją. Wszystko zaczęło się od ulicy w centrum Targówka, którą nazywaliśmy potocznie „obwodnicą”. Biegnie ona wokół dużego parku. Razem z Michałem późnym wieczorem siadaliśmy sobie na przystanku przy tej „obwodnicy” i oglądaliśmy popisy chłopaków szalejących za kółkiem. To było takie darmowe kino akcji. Ścigacze, głośna muza, palenie gumy… Oczywiście mieliśmy z tego ubaw, a im więcej piw, tym było śmieszniej. Zresztą zawsze tak jest. Dawno już tego nie robiliśmy, jednak kilka lat temu znowu wybraliśmy się na ten sam przystanek i jak za starych czasów obserwowaliśmy wyczyny młodych cwaniaczków. Wprawdzie ludzie i auta się zmienili, ale sytuacje wciąż są te same.
To były uliczne popisy, powiedzmy, w skali lokalnej. Znacznie poważniejsze rzeczy działy się na Cargo. Jeździliśmy razem z Michałem na olbrzymi plac przed lotniskiem, bo wieczorami pojawiały się tam samochody z całej Warszawy. Ludzie chcieli się pościgać, zaprezentować swoje umiejętności za kierownicą. Dla nas było to coś niesamowitego. Auta ustawiały się przodem do placu na włączonych reflektorach. Ten, kto miał ochotę, wyjeżdżał, palił gumę, robił bączki i co tam jeszcze przyszło mu do głowy. Co chwilę były naloty policji. Nadjeżdża kilka radiowozów, wszyscy szybko biegną, wsiadają do swoich samochodów i spierdzielają bocznymi uliczkami. Jak się nie miało szczęścia, to człowiek musiał się tłumaczyć przed gościem w niebieskim mundurze. Policja mocno nas trzepała. Patrzyła, czy masz apteczkę, czy wydech za głośno nie chodzi i tak dalej. Gdy padało na mnie, zazwyczaj czepiali się o przyciemniane szyby, których posiadanie według przepisów było niedozwolone. Najczęściej kończyło się mandatem lub zabraniem dowodu rejestracyjnego do momentu, aż ściągniesz folie. Na Cargo liczyło się nie tylko to, co potrafisz, ale też jaki masz samochód. Kiedy udało mi się zarobić pierwsze większe pieniądze, sprezentowałem sobie dwuletnią tigrę. Rzecz jasna nie zawsze dysponowałem równie dobrą maszyną. Ale po kolei…
Auto, do którego mam wielki sentyment, to Polonez. Tata regularnie wymieniał samochód co trzy lata. Brał nową karoserię, a potem razem z wujkiem u niego w warsztacie robili składaka. Polegało to na tym, że precyzyjnie montowali część po części. U dziadków na wsi tata sadzał mnie za kierownicą takiego „poldka” i dawał poprowadzić. To był samochód, na którym uczyłem się jeździć. Mam również przed oczami scenkę z drogi na Mazury, gdzie często jeździliśmy na wakacje. Ojciec prowadził, ja stałem między fotelami kierowcy i pasażera – co teraz jest nie do pomyślenia – i tylko podpowiadałem: „Tata, dawaj gazu!”, „Tata, on tak wolno jedzie, bierz go!”. Polonezem nie dało się za bardzo cisnąć.
To za sprawą aut z epoki PRL-u interesuję się motoryzacją. Jestem pod tym względem freakiem i jeżeli miałbym tylko większe możliwości finansowe oraz większy garaż, to kupowałbym kolejne bryki. Kocham wszystko, co ma dużą moc i może się poruszać po asfalcie lub wodzie. Najbardziej dumny jestem ze swojego prawie 20-letniego mercedesa SL, piękny kabriolet, a także z harleya davidsona, którego dostałem od żony na 30. urodziny. Bardzo o niego dbam. Jakbyście zobaczyli mnie w słoneczny dzień, gdy wychodzę ze szmatką, gąbką i wiaderkiem wody, żeby go pucować… Cóż, jest to taka moja druga miłość, której żona nigdy nie zrozumie. Zaczęło się już za dzieciaka. Z mamą chodziłem do Pewexu po zabawki – zbierałem matchboxy. Miałem pokaźną kolekcję, która liczyła ponad 100 samochodzików. Zawsze były czyste i ładnie poustawiane na półce w moim pokoju.
Na ukochanym harleyu (2011)
Wiele się zmieniło, gdy kupiliśmy błękitnego lanosa. Co prawda właścicielem był tata, ale użyczał mi auta zawsze, kiedy tylko chciałem. Do zagranicznego samochodu przesiadłem się z poloneza, co stanowiło niesamowity przeskok. Ta koreańska maszyna miała silnik 1,5 l, 90 KM. Była strasznie zrywna. Od razu postanowiłem ją – jak mi się wtedy wydawało – ulepszyć. Chciałem z niej zrobić sportową brykę. Tata nie miał wiele do gadania, bo zastosowałem sprawdzoną taktykę – stawiałem go przed faktem dokonanym. Przecież jak już zamontowałem, to nie zdejmie, nie? Auto było odpicowane na maksa: nowe aluminiowe felgi, tylny spoiler, głośny wydech, zaciski pomalowane na żółto. „Pimp my ride” po całości. Tłumik robił sporo hałasu, chodził jak samochód WRC. To były nieudolne próby dążenia do marzeń, samochód wyglądał komicznie. Oczywiście zawsze muza na ful. Żadnej tuby tam nie wsadziłem, bo przecież tata jeździł lanosem do pracy. I tak czepiał się o wydech – czemu trudno się dziwić, no bo wyobraźcie sobie taką scenkę: zajeżdża pod blok maszyna przerobiona na samochód wyścigowy, który słychać na całe osiedle. Nagle z tego wehikułu wysiada starszy, siwy pan. Absurdalny widok, jednak jako młody chłopak nie widziałem w tym nic dziwnego.
Potem przyszedł czas na wspomnianą już tigrę – auto na pełnym wypasie. Moc 110 KM, całe czarne, przyciemniane szyby, spoilery, zamawiałem też do niego specjalne felgi. Niestety maszyna miała swój smutny koniec. Sprzedałem ją koleżance mamy mojego przyjaciela i po kilku miesiącach spytałem kumpla: „Ty, jak tam ta moja tigra? Dobrze jeździ?”. A on mi na to: „Człowieku, cały samochód pognieciony, nic z niego nie będzie. Kobieta wjechała na rondzie pod tira”.
***
Moja młodość to nie tylko Targówek, Nie tylko driftowanie na Cargo i treningi w szkolnej hali. Można powiedzieć, że od małego byłem „wieśniakiem”. Uwielbiałem jeździć do dziadków. Nie interesowały mnie żadne harcerstwa, zuchy czy inne pierdoły. Najlepiej czułem się na wsi, a dokładniej tam, skąd pochodzą bohaterowie Rancza. To właśnie w Jeruzalu, gdzie kręcono serial, urodzili się moi dziadkowie. Serialowy Jeruzal nie różni się zbytnio od tego prawdziwego. Sklep z ławeczką, rynek, kościół – wszystko wygląda dokładnie tak samo jak w odcinkach Rancza. Jedyna zmiana to ta, że za moich czasów nie było we wsi asfaltu, tylko klepisko i piach. Znajomi, las, woda, brak rodzicielskiej kontroli – czego więcej trzeba gówniarzowi, który marzy o beztroskich wakacjach? Atrakcji nie brakowało. Mogłem pojeździć traktorem, prowadzić bizona czy wziąć udział w żniwach albo wykopkach – dla młodego chłopaka każde z tych wydarzeń stanowiło ciekawe przeżycie. Bracia mojego taty byli strażakami, więc zdarzały się też wypady starym żukiem na akcję. W weekend organizowano zawody strażackie, po których wszyscy szli na „sztachetową” imprezę. Wiecie, jak to jest na wiejskich dyskotekach: jak ktoś nie dostanie sztachetą po ryju, to mówią, że potańcówka jest słaba.
Wakacje na wsi są najlepsze! (1989)
Z ukochanym dziadkiem na wsi (1982)
W wyjazdach na wieś chyba najbardziej lubiłem to, że miałem tam pełną swobodę. Babcia i dziadek przesadnie mnie nie kontrolowali, a w razie potrzeby zawsze służyli pomocą. Pamiętam, jak dziadek zrobił mi kosz: tablicę ze starego łóżka i obręcz ze stalowego drutu, wszystko umocowane na drewnianych palach. Kiedy jeszcze zrobiłem do tego linie z trocin, to każdy we wsi wiedział, że Tkaczyk ma najlepsze boisko do koszykówki. Niestety nie ze wszystkich prezentów potrafiłem zrobić właściwy użytek. Kiedyś dziadek wystrugał mnie i bratu ciotecznemu bardzo fajne proce. Nie mieliśmy jednak celu, więc wpadliśmy na pomysł, że będziemy strzelać… do grobów. Jak kuzyn raz przywalił, to cała płyta poszła. Właściciel szybko doszedł do tego, kto zniszczył nagrobek, i ponieśliśmy konsekwencje swojego zachowania. Jak widzicie, głupie wybryki też mi się zdarzały, a bywało i tak, że nie do końca odpowiedzialne zachowanie ściągało na mnie niebezpieczeństwo.
Kiedyś wyjechaliśmy do PRL-owskiego ośrodka wypoczynkowego położonego nad Narwią. Piękna rzeka, z tatą, wujkiem i kuzynem łowiliśmy w niej ryby. Potworzyły się rozlewiska i powstały takie małe wyspy, na które miejscowi przyprowadzali krowy. Pewnego razu namówiliśmy ojca, żeby zostawił nas na takiej wysepce, to sobie zbudujemy jakiś szałas i rozpalimy ognisko. Szybko się zorientowaliśmy, że oprócz krów towarzyszą nam byki. Na początku jak typowi gówniarze nie zdawaliśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa i zaczęliśmy je przedrzeźniać poprzez wydawanie dziwnych dźwięków. Efekt był taki, że po chwili… musieliśmy spieprzać na drzewo. Przestraszyłem się nie na żarty. Kiedy już byliśmy na tym drzewie, darliśmy się tak głośno, że ojciec szybko przypłynął z odsieczą.
To w tamtym okresie zakochałem się w Mazurach. Wspólne wyjazdy z rodzicami nad Jezioro Bielskie i dłuższy wypad na wieś do dziadków były dla mnie najlepszym wakacyjnym połączeniem. Wcześniej mówiłem wam, że cały czas gdzieś goniłem i wszędzie mnie było pełno. Lubiłem też jednak… posiedzieć kilka godzin nad wodą z wędką. Tak jak w przypadku motoryzacji, wędkarską pasją zaraził mnie ojciec. Potrafiłem spędzić na łódce pół dnia i nigdy nie chciałem spasować. Odpuszczałem dopiero wtedy, gdy miałem już siatkę pełną szczupaków.
Lubiłem „uciec” za miasto, ale nie oznacza to, że źle czułem się w samej Warszawie. Jak zresztą mogło być źle, skoro właśnie na Targówku rozpoczęła się moja przygoda ze szczypiorniakiem? Podstawówka była po drugiej stronie ulicy. Miłość do piłki ręcznej zrodziła się za sprawą wuefisty, Witolda Rzepki, który pełnił funkcję asystenta Jacka Zglinickiego w pierwszoligowej Warszawiance. Nic dziwnego, że na lekcjach WF-u najczęściej graliśmy w szczypiorniaka. Wyróżniających się zawodników Rzepka zapraszał na dodatkowe zajęcia odbywające się w ramach Szkolnego Kółka Sportowego, czyli tak zwane SKS-y. Poza lekcjami grałem w ręczną, ale też w siatkówkę, do której miałem wielką słabość. Tata chciał, żebym został siatkarzem, ja długo nie mogłem się zdecydować na jedną dyscyplinę. W końcu wybrałem ręczną, ale w mojej grze zostały siatkarskie naleciałości: rzut po wyskoku z dwóch nóg opanowałem do perfekcji między innymi dzięki wcześniejszym treningom przy siatce.
Liceum to inna bajka. Wiecie już, że Targówek nie był łatwą dzielnicą. W szkole średniej trafiłem na… jeszcze trudniejszą. Po podstawówce złożyłem papiery do LO im. Władysława IV, w tamtych czasach jednej z najlepszych szkół w Warszawie, ale oczywiście się nie dostałem. Przekierowano mnie do LO numer 76, które znajdowało się na Starej Pradze. Pradze zniszczonych ulic i kamienic. Notorycznie powtarzał się scenariusz, według którego kiedy szliśmy z kumplem na przystanek po lekcjach, więksi od nas goście podchodzili i chcieli nas kroić na kasę. Chodliwym towarem były bejsbolówki z herbami drużyn NBA – Chicago Bulls bądź Los Angeles Lakers. Kiedy podbiegał gość, zrywał ci czapkę z głowy i zaczynał uciekać, to musiałeś sobie odpowiedzieć na dwa pytania. Pierwsze: czy chce ci się za nim lecieć?; i drugie: czy podczas pogoni nie trafisz do bramy, w której będzie stało pięciu kumpli tego kolesia? Na Starej Pradze szybko łapało się doświadczenie związane z tego typu akcjami. Jeśli podchodziło dwóch czy trzech starszych chłopaków i prosiło, żebyś sprawdził na komórce godzinę, to już wiadomo było, o co im chodzi. Tych od czapek raczej nie goniłem, ale kiedy ktoś chciał mnie skroić, skutecznie się broniłem. Byłem wysoki i silny, więc przy układzie sił „dwóch na trzech” raczej udawało się wyjść z sytuacji obronną ręką. Oczywiście to nie tak, że dawałem sobie radę z groźnymi gangsterami, którzy podchodzili z bronią czy jakimś sprzętem. Chodziło raczej o drobnych osiedlowych cwaniaczków. Poważny „gracz” nie bierze przecież noża i nie szuka ludzi, którym mógłby skroić czapeczkę…
Już od małego lubiłem wędkować (1994)
Okolica była nieciekawa, ale samo liceum bardzo fajne. Szybko zaczęły mi się zgrupowania kadry juniorskiej, a za nimi szły wyjazdy i nieobecności na lekcjach. Urywałem się w każdy piątek, bo w weekend zawsze był jakiś mecz. Nie wiem, jakim cudem nauczycielka matematyki przepuszczała mnie z klasy do klasy. Okazała się bardzo równą babką – na egzaminie maturalnym sporo mi pomogła. A może określmy to w ten sposób: nie przeszkadzała. Na pewno wiecie, o co chodzi.
Kiedy poszedłem w sport, stało się jasne, że raczej nie zrobię kariery naukowej. Tym, co mnie ukształtowało, była piłka ręczna. Choć początki poważnej gry przypadły u mnie na okres młodzieńczego buntu, bardzo szybko nauczyłem się od trenerów dyscypliny. Mieliśmy niepełnowymiarową halę, bramki były zrobione z pospawanych rurek hydraulicznych. Nikomu to nie przeszkadzało, bo chodziło tylko o to, by dostać piłkę i oddać rzut. Rodzice nie mieli żadnych pretensji, nie mówili, żeby zostawić ten sport w cholerę i brać się do nauki. Wręcz przeciwnie. Dotarcie komunikacją miejską z Targówka na Warszawiankę zajmowało około półtorej godziny. Ojciec, kiedy tylko mógł, zawoził mnie, oglądał trening i razem wracaliśmy do domu. Poświęcał mi bardzo wiele czasu. Nie każdego rodzica stać na coś takiego.
Dla chłopaków z Targówka piłka ręczna stanowiła alternatywę. Z drugiej strony nigdy nie mówiłem sobie: muszę uprawiać sport, bo inaczej zboczę na złą drogę jak niektórzy znajomi. Nie kalkulowałem. Grałem w ręczną, bo po prostu sprawiało mi to przyjemność. Trener Rzepka pracował wcześniej w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, ale postanowił wrócić do Warszawy, bo w Zatoce Perskiej wybuchła wojna. Zaczął rozkręcać to wszystko: SKS-y, międzyklasowe turnieje w ręczną i tak dalej. Można więc powiedzieć, że znalazłem się w odpowiednim czasie i miejscu. Na pierwszych zajęciach zaliczałem się do przeciętniaków. Nie było też tak, że od razu zacząłem grać na środku rozegrania, bo w tamtych czasach… nie było pozycji. Każdy gonił po całym boisku za jednym zawodnikiem. Dopiero w późniejszych latach wszyscy przeszli na obronę strefową.
Pierwszy sygnał sugerujący, że może coś być z tego mojego grania, stanowiło powołanie do młodzieżowej kadry. Wcześniej zawodników w koszulkach z orłem na piersi widziałem w telewizji, teraz sam mogłem taką założyć. Pamiętam pierwsze zgrupowanie. Gdy już dostaliśmy meczowy sprzęt, to w pokoju była cała sesja fotograficzna. Każdy zakładał koszulkę z orłem i robił sobie zdjęcia. Dla młodego chłopaka to było jak bajka.
Drugi przełomowy dla mnie moment to zaproszenie na treningi pierwszego zespołu Warszawianki. Trenerem był wtedy Bogdan Kowalczyk. Miałem 16 lat, a mimo to potrafiłem rzucać w gierkach wewnętrznych po kilka bramek. Myślałem sobie: kurde, może nie jest źle, skoro w takim wieku radzę sobie ze starymi bykami? Widziałem efekty swojej pracy, ale nie przypuszczałem, że dzięki piłce ręcznej będę zarabiał na życie. Spełniałem małe marzenia i to wystarczało. Na mecze Warszawianki przychodziło po 300 osób, połowę z tego stanowiły rodziny zawodników. Wcześniej grałem na sali w szkole podstawowej, więc obiekt klubu był dla mnie jak Lanxess Arena w Kolonii. Wychodząc na mecz pierwszej ligi, czułem się, jak gdybym wychodził na spotkanie Final Four. Mała hala była wtedy dla mnie najwspanialszą na świecie sportową areną.
Od małego miałem trudny charakter, lubiłem bronić swoich racji. Tkaczyk zawsze musiał coś powiedzieć, niekoniecznie mądrego. Kiedy trener nam coś tłumaczył, czasem przerywałem mu i przedstawiałem swoją koncepcję, więc kończyło się ostrą dyskusją. Oczywiście do zespołu Warszawianki nie wszedłem „na kozaka”. W szatni spotkałem swoich wielkich idoli. To nie były czasy, gdzie na jednej stacji masz mecz Barcelony, na drugim kanale ligę niemiecką, a w internecie Ligę Mistrzów. Jeśli już na swoim 14-calowym telewizorku mogłem pooglądać na DSF czy Sport 1 Bundesligę, to bardzo mocno śledziłem występy Piotrka Przybeckiego. Był dla mnie wzorem do naśladowania. Hala przy ulicy Merliniego, czasem liga niemiecka na szklanym ekranie – tak wyglądał wtedy mój świat piłki ręcznej. Nie miałem nad łóżkiem plakatów zagranicznych gwiazd. Zanim zacząłem grać, moje kibicowskie życie ograniczało się głównie do Warszawianki. Czułem wielką radość, kiedy mogłem jechać na halę i podziwiać grę takich zawodników jak Badowski, Siedlecki, Smółka, Rydz, Ogłaza, Stopczyński czy Nowakowski. Dla mnie to były wielkie postacie szczypiorniaka, a jako 16-latek miałem dzielić z nimi szatnię. Wielki plus hali stanowiło to, że siedziało się bardzo blisko boiska. Jednym z pierwszych meczów, jakie oglądałem z trybun, było spotkanie Warszawianki z Iskrą Kielce. W drużynie gości na lewym rozegraniu grał Aleksander Czernysz i gdy go zobaczyłem, wydawało mi się, że gość ma trzy metry. Gra Iskry była wtedy bardzo prosta: Robert Nowakowski, legenda lewego skrzydła w Polsce, robił mocny atak jeden na jednego i oddawał piłkę do Czernysza, a ten posyłał w kierunku bramkarza prawdziwy pocisk.
Na Warszawiance spotkałem nie tylko swoich idoli, ale też przyszłą żonę. Kinga przyszła kiedyś na trening zespołu ze swoim chłopakiem, który przyjaźnił się z jednym z moich kolegów. Właśnie wtedy zobaczyłem ją pierwszy raz i muszę powiedzieć, że od razu wpadła mi w oko. Wydawało mi się, że temat jest spalony, bo przecież miała tego gościa. Jakiś czas później mój kumpel, jadąc gdzieś samochodem, zauważył ją na przystanku. Zaproponował, że ją podrzuci. Wiedział, co się święci, więc kiedy tylko wsiadła do samochodu, dał mi cynk SMS-em:
„Pamiętasz Kingę, która Ci się kiedyś spodobała na treningu?”
„No pamiętam, a co?”
„Siedzi koło mnie…”
„Dobra, to działam”.
Zadzwoniłem. Kumpel przekazał Kindze telefon, a ja wkroczyłem do akcji. Nie była już z tamtym typem, ale na początku i tak nie chciała się zgodzić na spotkanie. Musiałem się sporo nagimnastykować, żeby ją przekonać. Koniec końców udało się. Pamiętam bardzo dobrze pierwszą randkę. Kinga do dziś wspomina, że z nerwów wręczyłem jej różę do góry nogami… Od razu złapaliśmy świetny kontakt, przegadaliśmy chyba pięć godzin. Kinga nie chciała się angażować, bo była świeżo po nieudanym związku, ale tę przeszkodę też udało mi się z czasem pokonać. Czasy Warszawianki wspominam z wielkim sentymentem nie tylko ze względu na Kingę, ale także ogólną atmosferę. Gdy wchodziłem do zespołu, musiałem przejść tak zwany chrzest. Nie wykonywałem żadnych dziwnych zadań, po prostu dostałem od kolegów solidny „oklep”. Chodziłem jeszcze wtedy na solarium, więc dupę miałem spaloną, a jak jeszcze na chrzcie przywalił mi w nią jeden czy drugi kumpel, to potrzebowałem trochę czasu, żeby dojść do siebie. Przed całą akcją wybierałeś sobie „ojca chrzestnego”. On siadał na krześle, a ty trzymałeś się oparcia i opuszczałeś spodenki do kolan. Każdy z zawodników podchodził i na pełnej parze bił w pośladki. Mówiło się, że im bardziej ktoś cię lubi, tym mocniej musi cię zlać. Kiedy przeszła seria, to człowiek nie myślał o niczym innym, jak tylko o prysznicu, ale broń Boże z gorącą wodą.
Zadebiutowałem w Warszawiance jako 16-latek w starciu o brązowy medal z Iskrą Kielce. Gdy zobaczyłem naprzeciwko siebie takich zawodników jak Nowakowski i Czernysz, nogi zaczęły mi się trząść jak galareta. Zanotowałem kilka głupich strat i trener zdjął mnie z boiska. W sporcie bywa tak, że nieszczęście jednego zawodnika jest szczęściem drugiego. Tak też było w moim przypadku. Wskoczyłem do składu po tym, jak mój dobry kumpel Paweł Albin złamał rękę. Od tamtego momentu moja seniorska kariera nabrała tempa.
Na górnej hali mieliśmy barek, w którym pierwszy zespół się stołował. Kiedyś spotkałem tam Piotrka Badowskiego, swojego idola. Nigdy nie zapomnę, o czym pomyślałem na jego widok: „kurwa, jak można zjeść półmetrową kiełbasę i górę frytek?!” Choć sam też nie należałem do zawodników, którzy przywiązują wagę do diety. Nigdy nie rezygnowałem z żadnych potraw, po prostu jadłem to, co mi smakowało. We wspomnianym lokalu na Warszawiance mieliśmy pięć dań, między innymi frytki, de volaille’a i najlepszy na świecie żurek. Nawet w późniejszych latach kariery, kiedy nie mieszkałem już w Warszawie, za każdym razem, gdy przyjeżdżałem do stolicy, wpadałem na tę zupę. W latach 90. przy Merliniego nikt nie zwracał uwagi na to, co je. Wszystko działo się na długo przed tym, jak zapanowała moda na bycie fit. Nie brało się żadnych odżywek z wyjątkiem witamin przepisanych przez klubowego lekarza. W tamtych czasach za normę uchodziły rzeczy, które dziś w zawodowym sporcie byłyby traktowane jako absurd. Nie da się tego nawet porównać. Przed każdym treningiem kapitan zespołu Janusz Surmacz czyścił całe boisko mopem, bo pracował w klubie jako kierownik obiektu. Wyobrażacie sobie taką sytuację dzisiaj? Przed treningiem Vive Michał Jurecki szoruje cały parkiet i dopiero wtedy może rozpocząć zajęcia – nie do pomyślenia. Bardzo różniły się też warunki, w których trenowaliśmy. I nie mówię tu tylko o klubie, ale też o reprezentacji. Na zgrupowania jeździło się po jakichś dziurach. Często trenowaliśmy w klubowych koszulkach, bo brakowało sprzętu.
Pewnie się zastanawiacie, jak to było z sędziami. Możliwe, że słysząc o polskim sporcie z przełomu lat 80. i 90., macie przed oczami film Piłkarski poker i wszechobecną korupcję. Zaskoczę was: nigdy się z czymś takim nie zetknąłem. I to nie tak, że Tkaczyk wybielił pewne fakty, bo są niewygodne. Po prostu nigdy nie spotkałem się z tym, żeby sędzia sprzedał nasz mecz. Tylko raz grałem w starciu, które określiłbym mianem „dziwnego”. Nie było to w czasach Warszawianki, ale… na igrzyskach w Pekinie. Ostatnie spotkanie fazy grupowej, mierzyliśmy się z Francją. Rywale nie chcieli tego spotkania wygrać, co najlepiej było widać w ostatniej akcji. Któryś z naszych zawodników stracił piłkę, a ta wpadła w ręce Narcisse’a. Francuz mógł pobiec z kontrą i rzucić decydującą bramkę, tymczasem wolał… oddać nam piłkę. Wszystko dlatego, że w przypadku zwycięstwa francuskiej ekipy naszym rywalom źle ułożyłaby się turniejowa drabinka.
Jestem pewny, że gdyby wszystko działo się w czasach Warszawianki, cała sprawa byłaby komentowana w Remoncie, gdzie spędzaliśmy czas z chłopakami z drużyny. Wspólnie bawili się zarówno starsi, jak i młodsi, którzy dopiero wchodzili do zespołu. Spotykaliśmy się praktycznie po każdym meczu, a zwycięstwa świętowaliśmy we wspomnianej knajpie. Mieliśmy dobry układ z bramkarzami – rugbistami z klubu uczelnianego AWF. Tak to wyglądało w latach 90. – mistrzowski zespół Legii pił w słynnym Garażu, my odwiedzaliśmy Remont. Po każdej imprezie obowiązkowo trzeba było podjechać nocnym autobusem pod Pałac Kultury, bo sprzedawali tam świetne zapiekanki. Później znowu w autobus i kierunek Targówek. Tym sposobem powrót z centrum do domu zajmował mi wtedy ze dwie godziny. Ktoś może zapytać: jak to? Sportowiec i imprezki? Opinia publiczna może sobie twierdzić, co chce. Uwierzcie mi, że bez wspólnej zabawy nie da się zbudować zespołu, atmosferę szatni w głównej mierze tworzy siedzenie na imprezie przy wspólnym stole. Zresztą w tamtych czasach trenerzy nie pilnowali zawodników tak jak dziś. Nasz raczej nie wiedział, gdzie baluje drużyna. Inna sprawa, że Warszawa jest sporym miastem i nawet gdyby chciał nas wyśledzić, pewnie niewiele by wskórał.
Czego więcej mogłem chcieć? W bardzo młodym wieku robiłem to, co lubię, i mogłem na tym zarobić. Poznałem świetną dziewczynę, a poza tym miałem fajną ekipę. W Warszawiance znakomicie się rozumieliśmy, bo choć regularnie zdarzały się wspólne wyjścia na imprezy, każdy wiedział, kiedy jest czas na zabawę, a kiedy na pracę. Ta druga była dla nas priorytetem. Zespół potrafił razem imprezować, ale – co najistotniejsze – potrafił też ostro zapieprzać na hali i wygrywać mecze. Na najważniejsze spotkania sezonu czekało się dużo bardziej niż na najlepszą imprezę. W efekcie już jako nastolatek mogłem cieszyć się z pierwszych trofeów w seniorskiej piłce ręcznej – Pucharu Polski i wicemistrzostwa kraju. Sukcesy przyszły prędko, ale twardo stąpałem po ziemi i nie spinałem się. Nie myślałem, że muszę jak najszybciej trafić do dorosłej reprezentacji Polski czy silniejszego klubu. Żyłem każdym kolejnym treningiem czy meczem. Sprawy toczyły się swoim tempem. I wtedy wszystko wywróciło się do góry nogami…
Grzegorz Tkaczyk. Niedokończona gra
Copyright © by Grzegorz Tkaczyk 2017
Copyright © by Wojciech Demusiak 2017
Copyright © by Dariusz Faron 2017
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Maciej Cierniewski
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na okładce – Tomasz Pluta / tomaszpluta.com
Infografika – Marcin Karaś
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2017
ISBN EPUB: 978-83-8129-087-6ISBN MOBI: 978-83-8129-088-3