Gwiazdeczka - Aleksandra Rak - ebook + książka

Gwiazdeczka ebook

Aleksandra Rak

4,6

Opis

Tegoroczne święta nie będą łatwe dla Asi. Jej ojciec po wielu latach wychodzi z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za morderstwo. Nie może liczyć na nikogo poza córką – kobieta będzie musiała pomóc mu na powrót odnaleźć się w życiu i społeczeństwie. Do tego jej małżeństwo przechodzi poważny kryzys.

Asia próbuje mimo wszystko przygotować się do rodzinnego Bożego Narodzenia, opiekuje się chorą na alzheimera mamą i chce uratować swój związek, w czym nie pomaga jej coraz większa zażyłość z kolegą z pracy. Pewnego dnia jej mąż Sebastian ulega wypadkowi, zostawiając ją samą z firmą budowlaną i zleceniami na głowie. Z pomocą kobiecie przychodzi nie kto inny, tylko właśnie ojciec. Wspólnie walczą o utrzymanie firmy i powoli odbudowują swoją relację.

Asia nie wie jeszcze, że najbliżsi mają przed nią swoje tajemnice. I że te święta będą inne niż wszystkie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (144 oceny)
103
31
6
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewcud2

Dobrze spędzony czas

taki dramat obyczajowy, zahacza o swieta, ale nie świąteczny.
00
jolantasujka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lubię książki pani Aleksandry i polecam bo są świetne
00
MarzenaJanik

Nie oderwiesz się od lektury

piękna książka
00
toskabelka

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
qrystyna216

Nie oderwiesz się od lektury

Zyciowa powieść, wywolujaca i złość, i łzy. Polecam.
00

Popularność




Re­dak­cja: Aga­ta Ton­de­ra

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Pie­trzak

Skład: Ma­riusz Kur­kow­ski

Pro­jekt okład­ki: Alek­san­dra Bart­czak

Zdjęcia na okład­ce: Ado­be Stock © fo­to­ma­xi­mum, © ma­st3r, Shut­ter­stock © Pi­xel-Shot (front); Grze­gorz Rak (zdjęcie au­tor­ki)

Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca: Agniesz­ka Pie­trzak

Wy­da­nie I

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Dra­gon Sp. z o.o.

Biel­sko-Bia­ła 2021

Ni­niej­sza po­wie­ść jest fik­cją li­te­rac­ką. Od­nie­sie­nia do re­al­nych osób, wy­da­rzeń i miejsc są za­bie­giem czy­sto li­te­rac­kim. Po­zo­sta­li bo­ha­te­ro­wie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obra­źni au­tor­ki i ja­ka­kol­wiek zbie­żno­ść z rze­czy­wi­sty­mi wy­da­rze­nia­mi, miej­sca­mi lub oso­ba­mi, ży­jący­mi bądź zma­rły­mi, jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­wa.

Wy­daw­nic­two Dra­gon Sp. z o.o.

ul. 11 Li­sto­pa­da 60-62

43-300 Biel­sko-Bia­ła

www.wy­daw­nic­two-dra­gon.pl

ISBN 978-83-8172-912-3

Wy­łącz­ny dys­try­bu­tor:

TROY-DYS­TRY­BU­CJA sp. z o.o.

ul. Ma­zo­wiec­ka 11/49, 00-052 War­sza­wa

tel. 795 159 275

Od­dział

ul. Le­gio­no­wa 2, 01-343 War­sza­wa

Za­pra­sza­my na za­ku­py: www.fa­bu­lo.com.pl

Znaj­dź nas na Fa­ce­bo­oku: www.fa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­dra­gon

Kon­wer­sja do epub i mobi: Ma­riusz Kur­kow­ski

Tyl­ko w ciem­no­ściach wi­dać gwiaz­dy.

Mar­tin Lu­ther King Jr.

Pro­log

– Jutro będzie lep­szy dzień… Wszyst­ko będzie do­brze… Ju­tro będzie lep­szy dzień… Ju­tro. Ju­tro będzie le­piej. Będzie. Na pew­no. Ju­tro będzie lep­szy dzień i wszyst­ko będzie do­brze.

Po­wta­rza­łam to jak cho­ler­ną man­trę, pró­bu­jąc roz­lu­źnić cia­ło, wy­ci­szyć my­śli i za­snąć. Umy­sł jed­nak nie chciał wspó­łpra­co­wać z podświa­do­mo­ścią, któ­rej na siłę wma­wia­łam, że JU­TRO będzie lep­szy dzień. Bo wie­dzia­łam, że nie będzie.

Usia­dłam na łó­żku. Prze­ta­rłam twarz ręka­mi. Nie wie­dzia­łam, co zro­bić, żeby się uspo­ko­ić. Ży­cie po raz dru­gi wy­wra­ca­ło mi się do góry no­ga­mi i kom­plet­nie so­bie z tym nie ra­dzi­łam.

Po­czu­łam na­głe pra­gnie­nie. Zu­pe­łnie jak­by za­bra­kło mi śli­ny do prze­ły­ka­nia. Spu­ści­łam nogi z ka­na­py, na któ­rej przy­szło mi spać, i usia­dłam. Mia­łam wra­że­nie, że ka­żda kość w kręgo­słu­pie strze­la i po­wo­li się pro­stu­je. Nie by­łam przy­zwy­cza­jo­na do ta­kich wa­run­ków. Nie żeby ka­na­pa ja­koś mi prze­szka­dza­ła, ale da­le­ko jej było do wy­god­ne­go dwu­oso­bo­we­go łó­żka z cie­płą po­ście­lą. Zer­k­nęłam na le­żący pod ścia­ną koc i prze­wró­ci­łam ocza­mi. Pach­niał ku­rzem, ale nie zna­la­złam nic lep­sze­go.

Uda­ło mi się w ko­ńcu wstać. Mu­sia­łam po dro­dze do kuch­ni po­wy­gi­nać się w przód i w tył, żeby roz­pro­sto­wać to, co samo nie dało rady. Sto­jąc na zim­nych ka­flach, roz­gląda­łam się wo­kół w po­szu­ki­wa­niu wody. Rano ku­pi­łam zgrzew­kę nie­ga­zo­wa­nej i przy­tasz­czy­łam ją na trze­cie pi­ętro, ale za nic nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć, gdzie ją po­sta­wi­łam.

– Co za bez­sens – wark­nęłam, za­pa­la­jąc świa­tło.

Kuch­nia była prak­tycz­nie pu­sta. Po na­głej cho­ro­bie mamy wy­wio­złam z miesz­ka­nia wszyst­kie na­czy­nia i wi­ęk­szo­ść me­bli. Gdy­bym mo­gła, sprze­da­ła­bym to lo­kum od razu, ale Se­ba­stian na­ci­skał, żeby naj­pierw je wy­re­mon­to­wać, i tak sta­ło już od pó­łto­ra roku, cze­ka­jąc, aż mój mąż znaj­dzie odro­bi­nę cza­su i będzie mógł po­pra­wić jego stan.

Woda sta­ła tuż przy mo­ich no­gach. Na­praw­dę nie wiem, jak mo­głam jej nie za­uwa­żyć. Wró­ci­łam do po­miesz­cze­nia, któ­re kie­dyś było uko­cha­nym po­ko­jem mo­jej mamy. Spędza­ła w nim całe dnie, a nocą prze­no­si­ła się do sy­pial­ni, gdzie sa­mot­nie za­sy­pia­ła w dwu­oso­bo­wym łó­żku. Wci­ąż tam sta­ło, ale ja­koś nie mo­głam się prze­móc, żeby spędzić w nim tę jed­ną noc.

Usia­dłam na ka­na­pie. Skrzyp­nęła, a ja od razu przy­po­mnia­łam so­bie, jak w dzie­ci­ństwie do­brze się po niej ska­ka­ło, mimo że mama pro­si­ła nie raz, nie dwa, że­bym tak nie ro­bi­ła. Spręży­ny w ko­ńcu kom­plet­nie prze­sta­ły wspó­łpra­co­wać, a te­raz sama do­świad­cza­łam kon­se­kwen­cji wła­snych błędów.

– Nie dam rady – mruk­nęłam, od­kręca­jąc bu­tel­kę. – Po­win­nam wra­cać do domu.

Ja­sne, że po­win­nam. Tam było moje miej­sce. Przy mężu, któ­ry nie­mo­żeb­nie mnie ostat­ni­mi cza­sy de­ner­wo­wał. To za sła­bo po­wie­dzia­ne. Do­pro­wa­dzał do sza­łu. Wiecz­nie się o coś kłó­ci­li­śmy. O nie­po­zmy­wa­ne na­czy­nia, o łó­żko, któ­re zo­sta­wił nie­po­ście­lo­ne… Na­wet skar­pet­ki, któ­re le­ża­ły obok ko­sza na bru­dy, a nie w środ­ku, były ide­al­nym po­wo­dem do roz­po­częcia ba­ta­lii.

Po­sta­no­wi­łam, że po­ja­dę po ojca sama. Nie chcia­łam w to an­ga­żo­wać Se­ba­stia­na, bo by­łam pew­na, że po dro­dze do domu za­częli­by­śmy się o coś sprze­czać, a chcia­łam tego unik­nąć. Po­nie­waż chcia­łam rów­nież udo­wod­nić ojcu, że wszyst­ko u mnie w po­rząd­ku, noc poza do­mem po­mo­gła mi oczy­ścić się ze złych emo­cji. Pra­wie się uda­ło.

– Co za bez­sens – po­wtó­rzy­łam i jed­nym hau­stem opró­żni­łam po­ło­wę bu­tel­ki wody.

Zer­k­nęłam na ko­mór­kę, któ­ra le­ża­ła tuż obok po­dusz­ki. Była czwar­ta rano, a ja po­czu­łam, że nie zmru­żę wi­ęcej oka. Z ka­żdą mi­ja­jącą mi­nu­tą na­pe­łniał mnie strach, któ­ry co­raz bar­dziej pa­ra­li­żo­wał cia­ło.

Jak mia­łam się ju­tro za­cho­wać? Przy­wi­tać się z oj­cem? Rzu­cić mu się na szy­ję? A może wy­star­czy­łby uścisk dło­ni? Mat­ka kom­plet­nie mnie na to nie przy­go­to­wa­ła, ale pew­nie dla­te­go, że sama się tego spo­tka­nia tak szyb­ko nie spo­dzie­wa­ła. A może nie spo­dzie­wa­ła się go wca­le.

Zmu­si­łam się, by znów wstać, i tym ra­zem we­szłam do sy­pial­ni. Na łó­żku mamy le­żał tyl­ko sta­ry ma­te­rac. Po­ściel wy­rzu­ci­łam od razu. Otwo­rzy­łam dużą, so­lid­ną sza­fę, żeby z jej dna wy­do­być pu­dło z al­bu­ma­mi. Nie za­bra­łam ich ze sobą ce­lo­wo. Nie by­łam sen­ty­men­tal­na i po­wro­ty do wspo­mnień wy­da­wa­ły mi się kom­plet­nie bez­sen­sow­ne. Jed­nak tym ra­zem mu­sia­łam to zro­bić i przy­po­mnieć so­bie ojca, żeby ju­tro, gdy będę go od­bie­ra­ła, nie po­my­lić go z ja­ki­mś ob­cym mężczy­zną.

Z du­szą na ra­mie­niu otwo­rzy­łam ci­ężki al­bum. Mój al­bum. Ten, w któ­rym mama trzy­ma­ła wy­łącz­nie zdjęcia ma­łej Asi. Na­zy­wa­nie mnie Jo­an­ną było do­zwo­lo­ne tyl­ko w trzech przy­pad­kach: gdy na­bro­iłam, to był ja­sny prze­kaz, gdy by­łam w szko­le i wy­wo­ły­wa­li mnie do obec­no­ści oraz pod­czas przy­si­ęgi ma­łże­ńskiej, bo nie mia­łam in­ne­go wy­jścia – ksi­ądz nie chciał iść na rękę.

Na sta­rych zdjęciach tata za­wsze się uśmie­chał. Był wy­spor­to­wa­nym mężczy­zną z za­dba­nym wąsem pod no­sem. Pa­mi­ętam, że te wło­ski za­wsze mnie in­try­go­wa­ły i przy ka­żdej oka­zji pró­bo­wa­łam je po­ci­ągnąć. Ostat­nie wspól­ne zdjęcie zo­sta­ło zro­bio­ne pod­czas ko­mu­nii. Pó­źniej była dłu­ga prze­rwa, jak­by ktoś wy­ci­ął kil­ka lat mo­je­go ży­cia. Nie mia­łam zdjęć z wa­ka­cji czy uro­dzin. Stud­niów­ka i ma­tu­ra były tyl­ko wspo­mnie­nia­mi w mo­jej gło­wie. Naj­now­sze zdjęcia, ja­kie zna­la­złam, były wy­wo­ła­ne przez nas, i to w do­dat­ku z na­sze­go ślu­bu. Na samą myśl o we­se­lu do­sta­łam skrętu żo­łąd­ka. Ka­me­ral­ne przy­jęcie na kil­ka osób nie mo­gło rów­nać się z wy­staw­nym ba­lem mo­je­go ku­zy­na, co do dnia dzi­siej­sze­go wy­ty­ka mi jego żona. Na tych ostat­nich zdjęciach mo­je­go taty już nie było.

Pa­mi­ęta­łam, że był za­pa­lo­nym ta­ter­ni­kiem. Uwiel­biał zdo­by­wać szczy­ty, a im wy­ższy – tym lep­szy. Sprzęt wspi­nacz­ko­wy wa­lał się po ca­łym miesz­ka­niu. Oczy­wi­ście nie mo­głam go do­ty­kać.

Za­trza­snęłam al­bum. Zdjęcia w ni­czym mi nie po­mo­gą. Mu­szę się ju­tro zmie­rzyć z tatą bez tych wszyst­kich sen­ty­men­tów. Sta­nąć z nim twa­rzą w twarz i za­brać go do domu. Oczy­wi­ście o to rów­nież zdąży­łam się już po­kłó­cić z Se­ba­stia­nem. W ko­ńcu mój oj­ciec był nie­bez­piecz­nym czło­wie­kiem, kry­mi­na­li­stą, al­ko­ho­li­kiem…

Dwa­dzie­ścia lat temu tata za­czął pić. Do dziś nie wiem dla­cze­go. Może pił od za­wsze, a do­pie­ro wte­dy za­częłam to za­uwa­żać? Ni­g­dy mnie nie skrzyw­dził. Z tego, co wiem, mamy rów­nież. Ale pił i prze­pi­jał wszyst­ko. Po­tem pró­bo­wał na­wet wy­jść na pro­stą, ale coś się po­sy­pa­ło. Nikt mnie nie wta­jem­ni­czył, bo by­łam za mło­da.

Przed mo­imi szes­na­sty­mi uro­dzi­na­mi w domu po­ja­wi­ła się po­li­cja. Za­bra­li ojca. Po­wie­dzie­li tyl­ko, że jest po­dej­rza­ny o za­bój­stwo. I tak jako sie­dem­na­sto­lat­ka zo­sta­łam cór­ką mor­der­cy. Oj­ciec był za krat­ka­mi, a mama… mama ja­koś do­trwa­ła lub do­sad­niej mó­wi­ąc, prze­we­ge­to­wa­ła do mo­je­go ślu­bu, a pó­źniej uma­rła. Nie­do­słow­nie. Tyl­ko na du­szy. Al­zhe­imer oka­zał się dla niej wy­ba­wie­niem.

Ju­tro mój oj­ciec wy­cho­dził na wol­no­ść.

Roz­dział I

Ty­dzień wcze­śniej…

Aby moje po­bud­ki były sku­tecz­ne, wy­bra­łam naj­bar­dziej de­ner­wu­jący z do­stęp­nych dźwi­ęków alar­mo­wych w te­le­fo­nie. Uwiel­bia­łam się wy­le­gi­wać, prze­sta­wiać bu­dzik, do­da­wać ko­lej­ne dzie­si­ęć mi­nut drzem­ki, co zwy­kle owo­co­wa­ło bie­ga­ni­ną w po­pło­chu i kom­plet­nym bra­kiem or­ga­ni­za­cji. Ka­żde­go wie­czo­ru obie­cy­wa­łam so­bie, że ko­lej­ny dzień za­cznę pe­łna wi­go­ru, ener­gicz­nie i z uśmie­chem na ustach – ko­ńczy­ło się jak zwy­kle. Dla­te­go pod­jęłam tak dra­stycz­ny krok jak zmia­na dźwi­ęku alar­mu. Czu­łam się jak w woj­sku – o ile ko­bie­ta, któ­ra mia­ła dwóję z wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go, może w ogó­le so­bie to wy­obra­zić – gdy mój bu­dzik zry­wał mnie z łó­żka, a ja po­rzu­ca­łam wszel­kie na­dzie­je na dal­szy sen.

– Mo­gła­byś zmie­nić ten sy­gnał? – wark­nął Se­ba­stian, za­gląda­jąc do sy­pial­ni, ubra­ny je­dy­nie w ręcz­nik owi­ni­ęty wo­kół bio­der. – Co­dzien­nie mam wra­że­nie, że za chwi­lę mnie roz­strze­la­ją.

Spoj­rza­łam na nie­go wpó­łprzy­tom­nie. Nie do ko­ńca ro­zu­mia­łam jego obu­rze­nie, zwa­żyw­szy na to, że on nie spał już od do­brych trzy­dzie­stu mi­nut.

– Wy­pro­wa­dź się, jak ci prze­szka­dza – mruk­nęłam w od­po­wie­dzi.

– To by było naj­prost­sze roz­wi­ąza­nie…

Wró­cił do ła­zien­ki. Po­czu­łam dziw­ny nie­smak, któ­ry po­zo­sta­wia­ją po so­bie sło­wa ra­ni­ące na wskroś.

– Na nic in­ne­go cię nie stać – fuk­nęłam pod no­sem i usia­dłam na brze­gu łó­żka.

Mimo że ca­łkiem do­brze spa­łam, nie czu­łam się w for­mie do ja­kich­kol­wiek ćwi­czeń. W pi­ża­mie we­szłam do kuch­ni, włączy­łam eks­pres do kawy i roz­kro­iłam dwie po­ma­ra­ńcze. Usły­sza­łam, że Se­ba­stian bie­rze prysz­nic, i ode­tchnęłam z ulgą. Mia­łam jesz­cze kil­ka mi­nut względ­ne­go spo­ko­ju. Ostat­nio ka­żdy nasz wspól­ny po­ra­nek ko­ńczył się kłót­nią. Co ja mó­wię… Nie tyl­ko po­ra­nek, ka­żdy wie­czór rów­nież, o ile uda­ło nam się spo­tkać, nim po­ło­ży­łam się spać.

Z po­ma­ra­ńczy wy­ci­snęłam sok. Zde­cy­do­wa­nie wo­la­łam go od wody czy her­ba­ty. Kawa do ter­mo­su, tost do ręki i by­łam go­to­wa do wy­jścia. Se­ba­stian po­trze­bo­wał jed­nak dru­gie­go śnia­da­nia, a naj­le­piej ca­łe­go obia­du i pod­wie­czor­ku.

– Będziesz pó­źno? – za­py­ta­łam, gdy mój mąż, ocie­ra­jąc ra­mio­na ręcz­ni­kiem, po­ja­wił się w kuch­ni.

Wol­ną ręką si­ęgnął po jed­ną z kro­mek, któ­re przed chwi­lą ukro­iłam.

– Jak zwy­kle – mruk­nął tyl­ko.

Czy­li tak. Będzie pó­źno. Ra­czej nie po­win­nam na nie­go cze­kać, o ile ju­tro chcę być wy­spa­na.

– Wszyst­ko ci spa­ko­wa­łam – wy­ja­śni­łam, od­wra­ca­jąc się do lo­dów­ki. – Mie­lo­ne, su­rów­ka…

– Wy­star­czy samo mi­ęso – prze­rwał mi oschle.

Po­czu­łam, że dłoń za­ci­snęła się moc­no na pla­sti­ko­wych po­jem­ni­kach, ale po­słusz­nie scho­wa­łam su­rów­kę do lo­dów­ki. Przy­naj­mniej nie będę mu­sia­ła męczyć się z wie­czor­nym po­si­łkiem.

– Ko­la­cję zjem na mie­ście – do­dał i dusz­kiem wy­pił swój sok. Pu­stą szklan­kę zo­sta­wił na bla­cie i wy­sze­dł.

– Oczy­wi­ście, ko­cha­nie – wes­tchnęłam z lek­kim prze­kąsem.

Już na­wet nie pró­bo­wa­łam pla­no­wać żad­ne­go wspól­ne­go wie­czo­ru. Mo­gła­bym się tyl­ko roz­cza­ro­wać.

– Nie za­po­mnij ode­brać tego po­le­co­ne­go! – za­wo­łał Se­ba­stian z przed­po­ko­ju. – Bo za chwi­lę go ode­ślą.

Nie przy­zna­łam się, że kom­plet­nie o tym za­po­mnia­łam. List cze­kał już pra­wie dwa ty­go­dnie na po­czcie i gdy­by rze­czy­wi­ście wró­cił do nadaw­cy, Se­ba­stian mia­łby ko­lej­ny po­wód, by wy­tknąć mi ży­cio­we błędy. Szko­da, że nie za­pro­po­no­wał, iż może zro­bić to za mnie. W ko­ńcu je­ździł po mie­ście przez cały dzień i spo­koj­nie mógł zna­le­źć dzie­si­ęć mi­nut, by we­jść na pocz­tę. Ale mu­sia­łby wy­ka­zać cho­ciaż odro­bi­nę do­brej woli.

– Na ra­zie – usły­sza­łam jesz­cze, ale nim zdąży­łam wyj­rzeć za moim mężem, on za­mknął za sobą drzwi, a ja zo­sta­łam w pro­gu z pu­de­łkiem pe­łnym ko­tle­tów mie­lo­nych.

Ze zło­ścią ci­snęłam nim na szaf­kę ku­chen­ną i wró­ci­łam do sy­pial­ni. Mimo że nie zro­bi­łam so­bie kawy, czu­łam się po­bu­dzo­na, ale wca­le nie w po­zy­tyw­nym zna­cze­niu tego sło­wa. Naj­chęt­niej wy­rzu­ci­ła­bym za Se­ba­stia­nem jego uko­cha­ny kom­pu­ter i z sa­tys­fak­cją pa­trzy­ła­bym, jak z wście­kło­ścią zbie­ra jego szcząt­ki z chod­ni­ka.

Ni­g­dy nie by­li­śmy ide­al­ną parą. Dużo się kłó­ci­li­śmy i choć mia­łam przed ślu­bem pew­ne wąt­pli­wo­ści, mama uspo­ka­ja­ła mnie, że mu­si­my się do­trzeć. Ten pro­ces trwał jed­nak zde­cy­do­wa­nie zbyt dłu­go. Pięć lat ma­łże­ństwa, trzy roz­bi­te kom­ple­ty ta­le­rzy, dwa urwa­ne fron­ty od sza­fek, dwie ko­mór­ki z pęk­ni­ęty­mi szyb­ka­mi, pięć albo sze­ść męskich ko­szul, któ­re z wście­kło­ścią po­tar­ga­łam na strzępy. Za­pew­ne by­ło­by tego wi­ęcej, ale sta­ra­łam się nie­któ­rych spraw nie pa­mi­ętać, więc i ze­sta­wie­nie strat wy­cho­dzi­ło mar­nie.

Ubra­łam się w pierw­szą bluz­kę, jaką wy­jęłam z sza­fy. Nie mia­łam ocho­ty się stro­ić. Wła­ści­wie po­rzu­ci­łam te sta­ra­nia już daw­no, bo czy wy­gląda­łam jak zmo­kła kura, czy seks­bom­ba, Se­ba­stian nie do­strze­gał ró­żni­cy, a ja nie za­mie­rza­łam prze­cho­dzić sa­mej sie­bie, by po­ru­szyć w nim stru­nę za­chwy­tu. Wła­ści­wie to wąt­pi­łam w to, że ja­kąkol­wiek po­sia­dał.

– Aśka! Ja tu cze­kam! – krzyk­nęła mi do słu­chaw­ki przy­ja­ció­łka, gdy dzie­si­ęć mi­nut pó­źniej pró­bo­wa­łam ujarz­mić swo­je prze­su­szo­ne wło­sy i ucze­sać je w ja­kiś sen­sow­ny kok, ku­cyk, war­kocz, co­kol­wiek, co nie by­ło­by wro­nim gniaz­dem na gło­wie.

– Już, już… – syk­nęłam i za jed­nym po­ci­ągni­ęciem wy­rwa­łam so­bie pu­kiel wło­sów. Spoj­rza­łam smęt­nie na szczot­kę. – Ten dzień za­czął się wy­jąt­ko­wo kiep­sko.

– Se­ba­stian był miły jak za­wsze?

– Skąd wie­dzia­łaś? – wes­tchnęłam i ze­bra­łam wło­sy w ku­cyk. Na­wet ich ko­lor był dzi­siaj ni­ja­ki. Wy­pło­wia­ły brąz nie przy­po­mi­nał mlecz­nej cze­ko­la­dy, któ­rą po pro­stu uwiel­bia­łam na mo­ich wło­sach. Już kil­ka razy obie­cy­wa­łam so­bie, że za­pi­szę się do fry­zje­ra, ale oczy­wi­ście na pla­no­wa­niu się sko­ńczy­ło…

– Nie­trud­no zgad­nąć. Ko­ńczysz już stro­je­nie?

– Za­baw­ne. Za­raz scho­dzę.

Roz­łączy­łam się i spoj­rza­łam w lu­stro. W uchwy­co­nym od­bi­ciu nad wy­raz kla­row­nie przed­sta­wiał się ob­raz nędzy i roz­pa­czy. Wie­dzia­łam jed­nak, że w tym mo­men­cie nie stać mnie na nic lep­sze­go.

Wy­bie­głam z miesz­ka­nia z bu­tel­ką świe­żo wy­ci­śni­ęte­go soku. Miesz­ka­li­śmy w blo­ku nie­da­le­ko mo­ich ro­dzi­ców. Jesz­cze przed ślu­bem wpro­wa­dzi­łam się do Se­ba­stia­na z na­dzie­ja­mi na do­bre, szczęśli­we ży­cie.

– Wiesz, do cze­go słu­ży ze­ga­rek? – mruk­nęła do mnie Jul­ka, gdy wsia­dłam zdy­sza­na do sa­mo­cho­du.

Nie do­pi­ęłam kurt­ki, a sza­lik zwi­sał mi smęt­nie z jed­ne­go ra­mie­nia. W po­rów­na­niu z ide­al­nym war­ko­czem mo­jej przy­ja­ció­łki fry­zu­ra na mo­jej gło­wie wy­da­ła się pre­zen­to­wać jesz­cze go­rzej niż kil­ka mi­nut przed­tem.

– Wiem, że przy­je­cha­łaś wcze­śniej – od­pa­rłam, za­pi­na­jąc pasy. – Zim­no – do­da­łam, chcąc ja­koś zmie­nić te­mat.

– Szy­by mu­sia­łam dra­pać! – Na szczęście Ju­lia pod­chwy­ci­ła. – Nie­na­wi­dzę zimy!

– To kiep­sko, bo wła­śnie się za­czy­na – stwier­dzi­łam roz­ba­wio­na jej re­ak­cją. Dla pew­no­ści zer­k­nęłam na wy­świe­tlacz ko­mór­ki, by spraw­dzić go­dzi­nę. Było za­le­d­wie sie­dem mi­nut po ósmej.

– Po­wiedz le­piej, co Se­ba­stian zno­wu wy­my­ślił. – Mach­nęła nie­dba­le dło­nią i za­częła wy­co­fy­wać sa­mo­chód z osie­dlo­we­go par­kin­gu.

– Nic ta­kie­go. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Ucze­pił się mo­je­go bu­dzi­ka. Nie wzi­ął obia­du. Ko­la­cję zje na mie­ście – za­częłam wy­mie­niać.

– Mó­głby się tro­chę wy­si­lić. Nie wie­rzę, że wy­ka­ńcza­nie wnętrz jest aż tak wy­ma­ga­jące, że co­dzien­nie musi do pó­źna pra­co­wać.

– Na­wet nie chcę my­śleć, jaki jest praw­dzi­wy po­wód.

– Prze­stań! – Ju­lia spoj­rza­ła na mnie krzy­wo. – Je­że­li noc­ne po­wro­ty za­wsze ozna­cza­ły­by zdra­dę, po­ło­wa Po­lek by­ła­by już roz­wód­ka­mi. A sta­ty­stycz­nie na sto ma­łże­ństw roz­wo­dzi się tyl­ko trzy­dzie­ści trzy, więc…

– Bar­dzo po­cie­sza­jące, bar­dzo.

Wie­dzia­łam, że Jul­ka chcia­ła mnie pod­nie­ść na du­chu, ale samo wspo­mnie­nie o roz­wo­dzie wy­wo­ła­ło u mnie atak we­wnętrz­nej pa­ni­ki. Po­bra­li­śmy się z Se­ba­stia­nem bez żad­ne­go przy­mu­su, nie spo­dzie­wa­li­śmy się dziec­ka, nie cze­ka­li­śmy na żad­ne cu­dow­ne kre­dy­ty dla mło­dych na start. Po pro­stu zde­cy­do­wa­li­śmy, że to do­bry mo­ment, żeby wszyst­ko za­le­ga­li­zo­wać.

– Może przy­go­tuj ja­kiś upoj­ny wie­czór? – za­pro­po­no­wa­ła na­gle moja przy­ja­ció­łka, do­da­jąc gazu.

– Żeby mnie wy­śmiał? – prych­nęłam, bo już wy­obra­zi­łam so­bie to po­wąt­pie­wa­jące spoj­rze­nie na sam wi­dok mo­ich ewen­tu­al­nych ku­sych ubra­nek.

– Żeby so­bie przy­po­mniał te cza­sy, gdy nie mog­li­ście się od sie­bie od­kle­ić. Bo prze­cież kie­dyś tak było. Pa­mi­ętasz, jak przy­je­cha­łam kie­dyś po cie­bie dwa­dzie­ścia mi­nut za wcze­śnie?

– O mat­ko – jęk­nęłam i osu­nęłam się w fo­te­lu. – To z do­bre trzy lata temu.

Sama za­po­mnia­łam, że kie­dyś rze­czy­wi­ście mo­głam uznać nasz zwi­ązek za wy­jąt­ko­wo na­mi­ęt­ny. Były ta­kie dni, że ro­bi­li­śmy prze­rwy tyl­ko na je­dze­nie i wra­ca­li­śmy do łó­żka, ale ja­koś szyb­ko się wy­pa­li­li­śmy.

– Pój­dzie­my na za­ku­py – zde­cy­do­wa­ła na­gle. – Po pra­cy. Sko­ro Se­ba­stian i tak będzie pó­źno… to chy­ba mo­że­my, co? – Spoj­rza­ła na mnie py­ta­jąco, ale wy­da­wa­ło mi się, że wca­le nie pyta o po­zwo­le­nie. Wręcz prze­ciw­nie, ona mnie wła­śnie in­for­mo­wa­ła o tym, że nie wró­cę do domu przed zmro­kiem.

– Za­trzy­maj się przy po­czcie – po­pro­si­łam, przy­po­mi­na­jąc so­bie o awi­zo w to­reb­ce.

Uzna­łam, że wy­pad do skle­pów może być do­brą od­skocz­nią od sa­mot­no­ści, któ­rą fun­do­wał mi ma­łżo­nek. W ko­ńcu coś mi się od ży­cia na­le­ża­ło. Se­ba­stian pro­wa­dził fir­mę, zaj­mo­wał się wy­ka­ńcza­niem wnętrz. Je­śli trze­ba było, mu­ro­wał ścia­ny, kła­dł ka­fel­ki, ma­lo­wał su­fi­ty. Cza­sa­mi re­mon­to­wał małe miesz­ka­nia, in­nym ra­zem domy. W ci­ągu kil­ku lat fir­ma roz­ro­sła się i Se­ba­stian mógł pod­jąć się jed­no­cze­śnie trzech zle­ceń, wąt­pi­łam jed­nak, by to ozna­cza­ło, że co­dzien­nie mu­siał wra­cać po dwu­dzie­stej dru­giej.

Cze­ka­łam na po­czcie dłu­ższą chwi­lę. Prze­mi­ły pan ob­słu­gu­jący aku­rat moją ko­lej­kę za­trud­nił się ty­dzień wcze­śniej i mimo szcze­rych chęci wci­ąż nie był w sta­nie ogar­nąć wszyst­kie­go w ta­kim tem­pie jak jego ko­le­żan­ki. Ode­bra­łam list i zer­k­nęłam na nadaw­cę.

– Za­kład kar­ny… – Prze­wró­ci­łam ocza­mi. – No ja­sne.

Na­wet nie zaj­rza­łam do środ­ka. Do­brze wie­dzia­łam, że to od mo­je­go ojca. Nie za­mie­rza­łam psuć so­bie do resz­ty już i tak śred­nie­go dnia. Na­bur­mu­szo­na wró­ci­łam do Ju­lii, ale ta na szczęście nie za­uwa­ży­ła mo­je­go na­głe­go spad­ku na­stro­ju. Od­pi­sy­wa­ła wła­śnie na SMS-a swo­je­mu na­rze­czo­ne­mu.

– Po­zdrów – mruk­nęłam, bo rękę da­ła­bym so­bie uci­ąć, że to Syl­wek.

– Dzi­ęki. – Uśmiech­nęła się sze­ro­ko w od­po­wie­dzi. – Masz tę pacz­kę?

– Tak, mo­że­my je­chać – od­pa­rłam, za­ci­ska­jąc moc­niej dło­nie na to­reb­ce, w któ­rej bez­piecz­nie spo­czy­wał list z wi­ęzie­nia.

Tata nie mógł skon­tak­to­wać się ze mną ina­czej niż li­stow­nie. Nie znał mo­je­go nu­me­ru te­le­fo­nu, a wszyst­kie prze­sy­łki nada­wał na ad­res sta­re­go miesz­ka­nia. Raz na ty­dzień spraw­dza­łam tam skrzyn­kę na li­sty, opró­żnia­jąc ją z nie­chcia­nych ga­ze­tek re­kla­mo­wych.

– Po­win­ni­ście się wy­pro­wa­dzić z tej cia­snej klit­ki. Prze­cież stać was na kre­dyt – po­wie­dzia­ła na­gle Ju­lia, gdy mi­ja­ły­śmy cen­trum han­dlo­we w na­szym mie­ście.

– Prze­cież od­kła­da­my na bu­do­wę domu – przy­po­mnia­łam jej.

– A kie­dy za­mier­za­cie ku­pić dzia­łkę? – Zer­k­nęła na mnie prze­lot­nie.

– Je­śli to ma­łże­ństwo ma się roz­pa­ść, to le­piej te­raz, niż kie­dy za­cznę jej szu­kać.

– Byle nie zo­sta­wił cię z ni­czym. Fir­ma jest na nie­go…

– Jul­ka! – wark­nęłam, prze­ry­wa­jąc jej. – Mo­że­my zmie­nić te­mat? Czy pro­ble­my mo­je­go ma­łże­ństwa są aż tak wa­żne, żeby roz­trząsać je w dro­dze do pra­cy?

– Pro­ble­my nie. Ale ty zde­cy­do­wa­nie tak.

Za­mil­kłam. Wie­dzia­łam, że za­cho­wy­wa­łam się opry­skli­wie, ale nie ra­dzi­łam so­bie z obec­ną sy­tu­acją w domu. Jesz­cze te­raz ten list z wi­ęzie­nia. Nie wie­dzia­łam, cze­go oj­ciec mógł zno­wu chcieć, a cie­ka­wo­ść zże­ra­ła mnie z ka­żdą chwi­lą co­raz bar­dziej.

Do­je­cha­ły­śmy do pra­cy, co tro­chę mnie ura­to­wa­ło i po­wstrzy­ma­ło przed szpe­ra­niem w to­reb­ce. Ju­lia pre­cy­zyj­nie za­par­ko­wa­ła na jed­nym z wol­nych miejsc i już po kil­ku mi­nu­tach zmie­rza­ły­śmy w kie­run­ku wy­so­kie­go biu­row­ca.

– Ko­lej­ny pa­sjo­nu­jący dzień – wes­tchnęła Ju­lia, gdy win­da wio­zła nas na pi­ąte pi­ętro.

Pra­co­wa­ły­śmy w biu­rze tłu­ma­czeń. Wła­da­ły­śmy in­ny­mi języ­ka­mi w stop­niu bie­głym, a ja lu­bi­łam ten czas, gdy sku­pi­łam się na do­ku­men­tach i słów­kach, a nie na gde­ra­jącym Se­ba­stia­nie.

– Mu­szę dzi­siaj sko­ńczyć te do­ku­men­ty sprze­da­ży, bo wczo­raj rzu­ci­li mi na biur­ko na­stęp­ne.

– Na­wet nie wspo­mi­naj o za­le­gło­ściach – wy­du­si­łam. Przed ocza­mi od razu sta­nął mi ob­raz mo­je­go za­wa­lo­ne­go po brze­gi do­ku­men­ta­mi biur­ka. Aż zro­bi­ło mi się sła­bo. – Szef mnie za­bi­je nie­dłu­go.

– Nie prze­sa­dzaj­my. To w ko­ńcu zło­ty czło­wiek – od­pa­rła iro­nicz­nie Ju­lia, ide­al­nie na­śla­du­jąc ton gło­su jego se­kre­tar­ki. Prze­sło­dzo­ny i roz­anie­lo­ny.

Ro­ze­śmia­łam się, jed­no­cze­śnie tłu­mi­ąc ten wy­buch dło­nią, któ­rą przy­ło­ży­łam do ust, bo win­da do­je­cha­ła na na­sze pi­ętro. Se­kre­tar­ka na­sze­go sze­fa była już star­szą ko­bie­tą, któ­ra w ci­szy i spo­ko­ju chcia­ła do­pra­co­wać do eme­ry­tu­ry. Z cier­pli­wo­ścią god­ną mni­cha ty­be­ta­ńskie­go od­bie­ra­ła te­le­fo­ny, se­gre­go­wa­ła pocz­tę, wi­ta­ła go­ści. Przy­go­to­wy­wa­ła kawę, a pó­źniej sprząta­ła ga­bi­net. Dla ka­żde­go za­wsze mia­ła do­brą radę, a po week­en­dach przy­no­si­ła cia­stecz­ka, któ­re so­bot­ni­mi wie­czo­ra­mi pie­kła w ilo­ściach hur­to­wych. Pani Kry­sia. Praw­dzi­wy anioł stróż tego biu­ra.

W biu­rze było bar­dzo cie­pło. Za­wsze za­sta­na­wia­łam się, co po­win­nam na sie­bie wło­żyć, żeby prze­trwać te osiem go­dzin za biur­kiem, a jed­no­cze­śnie nie spły­nąć po­tem jak pod­czas wa­ka­cji na ja­kie­jś tro­pi­kal­nej wy­spie. Nie mam po­jęcia, jak mo­żna spędzać urlop na przy­kład na Ma­jor­ce – du­cho­ta w biu­rze mi wy­star­cza­ła.

– Kom­plet do­ku­men­tów dla klien­ta z dzie­si­ątej. – Szef wy­mow­nie wy­ci­ągnął do mnie rękę, gdy do­pie­ro co do­ta­rłam do swo­je­go biur­ka.

Zmie­rzy­łam go spoj­rze­niem pe­łnym obu­rze­nia. Zo­sta­ło mi jesz­cze dzie­si­ęć mi­nut do roz­po­częcia pra­cy, a jego nad­gor­li­wo­ść przy­pra­wia­ła mnie o ciar­ki na ple­cach. Na szczęście wszyst­ko mia­łam go­to­we i wy­ci­ągnęłam wspo­mnia­ne pa­pie­ry z to­reb­ki.

– Pro­szę – od­pa­rłam z ulgą, od­pro­wa­dza­jąc mężczy­znę wzro­kiem.

Zde­cy­do­wa­nie był to fa­cet, z któ­rym nie chcia­łam mieć wie­le do czy­nie­nia, i on chy­ba ze mną rów­nież, bo na­sze uprzej­mo­ści ko­ńczy­ły się na „dzień do­bry”, „po­pro­szę”, „dzi­ęku­ję” i „do wi­dze­nia”. Zresz­tą nie za bar­dzo wie­dzia­łam, o czym mo­gła­bym roz­ma­wiać z tym pra­wie pi­ęćdzie­si­ęcio­let­nim mężczy­zną – oj­cem, a na­wet już dziad­kiem dwój­ki wnu­cząt.

Usia­dłam za biur­kiem i odło­ży­łam to­reb­kę na zie­mię. Mój wzrok padł na ko­per­tę, któ­ra le­ża­ła so­bie tuż przede mną na do­ku­men­tach do prze­tłu­ma­cze­nia. Aż mnie ści­snęło w do­łku. Wie­dzia­łam, że po­win­nam to prze­czy­tać, zwłasz­cza że list cze­kał już po­nad ty­dzień, aż go ła­ska­wie od­bio­rę. Z oci­ąga­niem za­bra­łam się do roz­ry­wa­nia ko­per­ty.

– Cze­ść Aśka…

Z wol­na pod­nio­słam wzrok, kie­dy usły­sza­łam swo­je imię, i znów odło­ży­łam prze­czy­ta­nie li­stu na pó­źniej.

– Hej. – Uśmiech­nęłam się na wi­dok Ro­ber­ta, któ­ry zaj­mo­wał się tłu­ma­cze­nia­mi z języ­ka ro­syj­skie­go.

– Zbie­ram za­mó­wie­nia na kawę. – Roz­ło­żył dło­nie, jak­by wła­śnie się uspra­wie­dli­wiał.

– Będziesz ro­bił hur­to­wo? – za­py­ta­łam dla for­mal­no­ści, bo Ro­bert co­dzien­nie przy­no­sił ku­bek roz­bu­dza­jące­go, aro­ma­tycz­ne­go lat­te dla mnie, Ju­lii, pani Kry­si i jesz­cze dwóch osób, któ­re sie­dzia­ły za ścia­ną.

– Aku­rat dziś tyl­ko to­bie i Jul­ce. – Uśmiech­nął się.

– Po­pro­szę – od­pa­rłam, mi­mo­wol­nie za­ci­ska­jąc dłoń na ko­per­cie.

Ro­ber­ta po­zna­łam jako pierw­sze­go, gdy za­trud­nia­łam się w biu­rze. Był bar­dzo po­moc­ny i chęt­nie od­po­wia­dał na wszyst­kie py­ta­nia. Roz­wie­wał ka­żdą wąt­pli­wo­ść i co­dzien­nie od dwóch lat przy­no­sił mi wspo­mnia­ną kawę.

Gdy od­sze­dł, usły­sza­łam za swo­imi ple­ca­mi stłu­mio­ny śmiech Jul­ki i zwró­ci­łam fo­tel w jej stro­nę.

– Mo­gli­by­ście wy­mie­nić jesz­cze kil­ka uprzej­mo­ści – rzu­ci­ła spon­ta­nicz­nie.

– Nie ro­zu­miem – mruk­nęłam.

– Jak to jest, że ni­g­dy nie za­py­ta, czy zro­bić mi kawę, tyl­ko po pro­stu ją przy­no­si, a cie­bie za­wsze za­ga­du­je?

– Bo ja wiem. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

Ni­g­dy nie zwró­ci­łam uwa­gi na ten szcze­gół. Zresz­tą nie za­mie­rza­łam się nim te­raz przej­mo­wać. Wy­su­nęłam z ko­per­ty kart­kę pa­pie­ru.

Od­zwy­cza­iłam się już od ręcz­nie pi­sa­nych li­stów. Wi­ęk­szo­ść ko­re­spon­den­cji po­cho­dzi­ło te­raz z ma­ili oraz Fa­ce­bo­oka. Za­częłam czy­tać i czu­łam, jak moje po­wie­ki co­raz bar­dziej się zwęża­ją, jak­bym wczy­ty­wa­ła się w list in­ten­syw­niej, niż po­win­nam.

– Szlag – syk­nęłam, gdy do­brnęłam do ko­ńca.

– Co się sta­ło? – Ju­lia spoj­rza­ła na mnie ba­daw­czo.

– Mój tata wy­cho­dzi z wi­ęzie­nia – szep­nęłam, sta­ra­jąc się stłu­mić głos, jak naj­bar­dziej po­tra­fi­łam.

Jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­łam mo­jej przy­ja­ció­łki tak zszo­ko­wa­nej.

Spis tre­ści

Stro­na ty­tu­ło­wa

Stro­na re­dak­cyj­na

Mot­to

Pro­log

Roz­dział I

Roz­dział II

Roz­dział III

Roz­dział IV

Roz­dział V

Roz­dział VI

Roz­dział VII

Roz­dział VIII

Roz­dział IX

Roz­dział X

Roz­dział XI

Roz­dział XII

Roz­dział XIII

Roz­dział XIV

Roz­dział XV

Roz­dział XVI

Roz­dział XVII

Roz­dział XVIII

Roz­dział XIX

Roz­dział XX

Roz­dział XXI

Roz­dział XXII

Roz­dział XXIII

Roz­dział XXIV

Roz­dział XXV

Roz­dział XXVI

Epi­log