Szept anioła, tom 2, Posłaniec - Aleksandra Rak - ebook + audiobook
BESTSELLER

Szept anioła, tom 2, Posłaniec ebook i audiobook

Aleksandra Rak

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Czasem na naszej drodze stają ludzie, którzy niczym anioły wskazują nam drogę do marzeń. Trzeba tylko usłyszeć ich szept, który w życiu bohaterów tej emocjonującej i barwnej opowieści jest jak blask latarni w czasie sztormu…

Życie w Płotkach toczy się dalej swoim dosyć burzliwym, choć miałomiasteczkowym rytmem. Przyjazd Pawła mąci spokój w urokliwym domku z kamienia. Eleonora coraz mocniej zamyka się w sobie, nie chcąc dostarczać Oliwii dodatkowych zmartwień. Dziewczyna wciąż opiekuje się Bogusią, która odzyskuje radość życia i normalność przez chwilę znów zaczyna mieć dla niej zapach świeżo upieczonego ciasta... Sytuacja jednak zmienia się jak w kalejdoskopie, bo wkrótce rodzinne strony opuścić mogą obaj jej synowie – Dawid, który decyduje się podjąć studia, szykuje się powoli do przeprowadzki, a Daniel zastanawia się nad kolejną wyprawą, sądząc, że jego nieobecność wszystkim wyjdzie na dobre. Trwa walka o latarnię. Lucynka próbuje przekonać wójta, by rozważył budowę kurortu i fokarium w innym miejscu. W grę wchodzą jednak duże pieniądze i… miłość. Na tle tych wydarzeń pojawiają się skomplikowane uczucia, tajemniczy bohaterowie i stare listy w butelkach, które są świadectwem zawiłych losów ich nadawców. Ktoś zachoruje, ktoś inny się zakocha. Jedni pogrążą się we mgle przeszłości, inni będą wypatrywać światełka, które na wzburzonym morzu życia wskaże drogę do upragnionego domu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 11 min

Lektor: Olga Żmuda
Oceny
4,7 (560 ocen)
418
120
15
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasica_15

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia, aż łezka w oku się zakręciła. Polecam!!!
00
moliczek

Nie oderwiesz się od lektury

piękna i emocjonalna
00
Mlekoczekoladowe

Nie oderwiesz się od lektury

super, super
00
MonSol38

Dobrze spędzony czas

Nie lubię powieści obyczajowych takich współczesnych ukazujących problemy społeczne. Ta seria mnie bardzo zaciekawiła pomimo, że w większości sytuacji można było się domyślić. Autorka porusza bardzo ważne tematy gnieżdżące się w małych miejscowościach chociaż nie tylko. Słucha sie bdb i nie czujemy przytłoczenia problemami.
00
nitesianka
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Ciekawa jestem dalszych losów bohaterów, bo przyjemnie się slucha tej powiesci. Polecam
00

Popularność




Projekt okładki

Anna Slotorsz

Redakcja

Anna Seweryn

Zdjęcia na okładce

© Pakhnyushchy, Alexander_Evgenyevich, Shaliapina, StarLine, Jaros, Depiano, ArtStudiokrd, Kosiakova Ekaterina, Nataleana | shutterstock.com; wirestock | freepik.com

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Wydanie I, Gdańsk 2023

tekst © Aleksandra Rak, 2022

© Wydawnictwo FLOW

ISBN 978-83-67402-50-7

Wydawnictwo FLOW

[email protected]

+48 538 281 367

Grzegorzowi, mojemu Mężowi, dzięki któremu przetrwałam już niejeden sztorm. Przy Tobie nie boję się tych, które jeszcze przed nami.

Jesteś moją latarnią…

Tamtą kartkę z wczorajszej nocy

Trzeba zmiąć i położyć w koszu

I od nowa na nowej kartce

Pisać nowy, niemiłosny list do losu…

Andrzej Poniedzielski, Chyba już można iść spać

Prolog

Jeżeli jest cokolwiek pewnego, to to, że latarnia morska świeci.

Tove Jansson, Tatuś Muminka i morze

Jakub wstał z łóżka, gdy wiatr z impetem uderzył w okna jego chatki, przynosząc ze sobą pierwsze krople deszczu. Powoli, walcząc ze skostniałymi stopami, z trudem podszedł bliżej szyby. Nie żeby był strachliwy, zazwyczaj ulewy nie robiły na nim żadnego wrażenia, mimo że mieszkał na klifie i świszczące podmuchy często wdzierały się przez szczeliny, ale tym razem mu się wydawało, że morze przywiało ze sobą coś więcej niż zwykłą burzę. A czuł to w kościach już poprzedniego wieczoru, gdy parzył mocną herbatę z dużą ilością soku malinowego. Strzykało go przy każdym ruchu, zupełnie jakby ciało chciało mu dać do zrozumienia, że będzie chłodniej i powinien poszukać w kufrze koca.

Odetchnął z ulgą, gdy zza spływającej po szybie kaskady dojrzał rozmyte światło latarni morskiej. Poprzysiągł pilnować tej iskry nadziei po kres swoich dni i zamierzał dotrzymać słowa, choćby miało to oznaczać nocne spacery w deszczu, by wskrzesić blask w latarni. A stawało się to coraz trudniejsze. Schody zdawały się nie mieć końca, a z roku na rok jakby ich przybywało.

Mężczyzna cofnął się od okna, rozcierając mocno ramiona, by odrobinę się ogrzać. Jesienne noce przynosiły ze sobą chłód, który dla Jakuba oznaczał przygotowania do zimy. Musiał się zaopatrzyć w drewno na opał i zrobić porządne zapasy, by do miasta zapuszczać się jak najrzadziej. Zapalił płomień na kuchence i wstawił czajnik, by zagotować wodę. Wiedział, że nie zmruży już oka do rana i zamierzał umilić sobie ten czas gorącą herbatą, tym razem z sokiem wiśniowym. A wybór miał naprawdę spory, bo zaopatrywała go właścicielka największego sadu owocowego w okolicy. Również i najcudowniejszego głosu, jaki kiedykolwiek słyszał. Melodie jej pieśni naturalnie komponowały się z odgłosami natury. Wydawało się, że ta kobieta morskie szepty rozumie lepiej niż ktokolwiek inny.

Po pierwszym łyku poczuł, że słodki wiśniowy smak rozchodzi się w jego ustach, i przymknął oczy, by delektować się tą chwilą. Bębniący w szyby deszcz wystukiwał rytm, zupełnie jakby znał tempo bicia serca Jakuba. To go uspokajało, mimo że na dworze szalała wichura, a w oddali słychać było grzmoty.

– Widzę, że i ty nie możesz spać w taką pogodę – powiedział do białego kocura, który nagle wskoczył na stolik, tuż obok jego ramienia.

Zwrócił on niebieskie ślepia na mężczyznę i w odpowiedzi machnął ogonem. Jakub uśmiechnął się do niego znad swojego kubka.

– Świetnie cię rozumiem – przytaknął. – Grzmoty to nic przyjemnego – dodał, wymownie spoglądając w okno, a kocur ułożył się wygodnie, jakby planował zostać z mężczyzną na dłużej. – Też ci się wydaje, że ta noc będzie niezwykła? Gdyby tak nie było, pewnie byś spał… – westchnął. – Mam rację, Gabrielu? – Mrugnął znacząco, a kocur ponownie machnął puszystym ogonem.

Cierpliwie czekał więc na gwałtowniejsze reakcje. Na przeciągłe miauknięcie, ponaglające spojrzenie. Na włos jeżący się na grzbiecie i mikroskopijne ruchy wąsów, które oznaczały, że Jakub powinien przygotować się na kolejne trudne spotkanie. Bo Gabriel był kotem niezwykłym, mimo że jeszcze młodym. W jego niebieskich ślepiach czaiła się uważność z kroplą mądrości. Jakub dostrzegł to już podczas ich pierwszego spotkania, gdy wyłowił kotka z plastikowego wiadra dryfującego przy plaży. Być może ktoś zrobił sobie okrutny żart lub też kocurek sam nieświadomie wpadł w pułapkę w porcie i wiatr przyniósł go do zatoki przy latarni. Mężczyzna uznał, że to nie przypadek i zabrał szczęściarza do chatki na klifie.

Długo nie wiedział, jak powinien go nazwać, bo kocur na żadne imię nie chciał reagować, zupełnie jakby mu się nie podobały. Wszystko się zmieniło, gdy wystrzelił jak z procy pewnego jesiennego wieczoru i wybiegł przez otwarte drzwi prosto pod latarnię, gdzie Jakub zastał mężczyznę bladego jak ściana, zroszonego potem, ściskającego w dłoni swój telefon komórkowy… Później była młoda kobieta zalana łzami i samotny starzec z Jastrowa, a wszystkich kociak wyczuł szybciej, niż zdołał ich zauważyć Jakub.

– Zapowiadasz ich przybycie, jakbyś wyczuwał bijące od nich troski. – Zamyślił się wtedy, głaszcząc kotka za uchem. – Gabriel… – dodał ciszej, ale z pewnością w głosie, a zwierzak rozciągnął się i wygodnie umościł na jego kolanach na znak akceptacji nowego imienia.

I tak już ładnych parę lat Gabriel czuwał nad pełnymi zmartwień mieszkańcami Płotek i okolic, zwiastując ich przybycie Jakubowi.

– A może dziś się pomyliłeś, co? – Mężczyzna uniósł wymownie brwi, odstawiając obok kota pusty kubek po herbacie. – Nie obraziłbym się… w taką ule… – Urwał, gdy Gabriel zerwał się ze stołu, by zacząć krążyć pod drzwiami.

Jakub o nic więcej nie pytał. Ktoś jednak zbliżał się do latarni w taką nawałnicę i mężczyzna się obawiał, że była to osoba tknięta gwałtownym uczuciem beznadziei, która może się posunąć do ostateczności. Bo nikt, kto tylko szuka rozmowy, nie opuści domu w środku nocy, w dodatku w gwałtowną ulewę. Chyba że nie dostrzega już nadziei…

Zarzucił na ramiona płaszcz przeciwdeszczowy w kolorze wyblakłej zieleni i otworzył drzwi, wpuszczając do środka zimne jesienne powietrze pachnące wilgotnym piaskiem. Kalosze wydały mu się zimne, gdy wsunął do nich stopy. Nie zawrócił jednak, by włożyć skarpetki. Liczyła się każda minuta, nawet jeśli sytuacja nie była aż tak dramatyczna, jak przypuszczał. Gabriel mimo niesprzyjającej pogody czmychnął między nogami mężczyzny na podwórko, prosto pod pobliskie krzaki, by tamtędy przemknąć bliżej latarni.

Morze zdawało się wzburzać głośniej niż zwykle. Fale rozbijały się o brzeg, jakby chciały zagarnąć dla siebie cały piach, i Jakub pomyślał, że już dawno nie widział tak wiele gniewu w tym nieposkromionym żywiole. Przyspieszył, a im bliżej podchodził latarni, tym większy czuł niepokój, że się spóźnił…

Aż w końcu dostrzegł postać przy urwisku, wspierającą się dłonią o mury latarni, zupełnie jakby ta ostatnia opoka trzymała ją jeszcze przy życiu. Zwolnił. Nabrał powietrza. Nie zdążył jednak o nic zapytać, bo postać się odwróciła, jakby tknięta przeczuciem, i niebezpiecznie odskoczyła. Mimo deszczu rozpoznał ją. Często widywali się w Płotkach. Mijali bez słowa jak nieznajomi. Taksowała go wtedy wzrokiem, podejrzliwie, zupełnie jakby zaraz miał ją porwać.

– Niezbyt sprzyjająca spacerom pogoda – zauważył i cofnął kaptur z twarzy, by i ona mogła go rozpoznać.

– To nie spacer! – warknęła. – Odejdź! Chcę zostać sama!

– A jeśli się poślizgniesz?

Dziewczyna spojrzała za siebie. Przemoczona od stóp do głów, stała tak w zbyt szerokich spodniach i przydługawym swetrze, który zapewne zaczął jej ciążyć. Piękne ciemne włosy, sięgające jej prawie do pasa, zwisały teraz smętnie z jej ramion, przyklejając się do twarzy i mokrej koszulki.

– Coś się stało? – zapytał, podchodząc o krok, ale dziewczyna znów się cofnęła. Nie odpowiedziała. – Z każdej sytuacji jest jakieś wyjście – powiedział więc, wyciągając ostrożnie ręce do przodu.

– Z tej jest tylko jedno – wydusiła.

Chyba płakała. Nie był pewien. Spływające po jej twarzy krople deszczu mogły się mieszać ze łzami. Drżała z zimna, a może i ze strachu.

– Jeśli rodzice się dowiedzą… – Urwała gwałtownie, przytykając dłoń do ust.

– Może będę mógł ci jakoś pomóc? – zasugerował. – Opowiesz mi, co się stało i znajdziemy wspólnie rozwiązanie.

Dziewczyna podniosła niepewny wzrok. Przetarła wierzchem dłoni nos, jak małe dziecko.

– Nic nie możesz zrobić. – Pokręciła głową. – Jest za późno na wszystko. Byłam głupia! – krzyknęła.

– Zawsze jest nadzieja. – Przełknął ślinę, choć wciąż starał się zachować spokój. Zmusił się do uśmiechu. – Znajdziemy sposób.

– Nie widzę żadnej nadziei…

– To tylko mały sztorm w twoim życiu. – Jakub się wyprostował, czując, że dziewczyna zaczęła się odrobinę wahać. – Musisz tylko znaleźć swoją latarnię. – Wskazał w górę, na światło przebijające się przez ciemność nocy.

– Moją… latarnię? – wydusiła, zaskoczona tym, co powiedział.

Jakub zdołał podejść na tyle blisko, że mógłby bez trudu chwycić dziewczynę, gdyby jednak zdecydowała się rzucić z urwiska do wzburzonego morza, i zapytał:

– Wierzysz w anioły, Agnieszko?

Rozdział pierwszy

Bruno Talarek obudził się tego dnia z potwornym bólem głowy. Nie czuł się tak źle już od dobrych kilku lat i zaniepokojony tym nagłym pogorszeniem stanu zdrowia, kilkukrotnie zmierzył sobie ciśnienie. Zdecydował również, że zostanie w domu. Nie spodziewał się, by jednodniowa nieobecność na ławeczce mogła kogokolwiek zastanowić. Pewnie kompletnie nikt nie zwróci uwagi na to, że jego czujne oko nie pilnowało wydarzeń w Płotkach.

Poranek zaczął od pożywnego śniadania, pozwolił sobie na pół kromki więcej niż zwykle i grubiej posmarował ją masłem. Tak na wszelki wypadek, gdyby za chwilę miał wylądować w szpitalu z powodu migreny, wolał najeść się na zapas. Łyknął jakąś tabletkę przeciwbólową. Co prawda nie był pewien, czy jej termin ważności na to zezwalał, ale dla świętego spokoju wolał tego nie sprawdzać. Popił ją szklanką wody i zasiadłszy na wersalce w pokoju, czekał. Miał nadzieję, że ból szybko minie, w końcu regularnie się badał i nic nie wskazywało na to, że nagle miałby zachorować.

Cisza wokół go przytłaczała. Rozglądał się niepewnie, jakby oczekiwał, że odnajdzie wzrokiem jakąś przyjazną twarz. Wzrok pełen zrozumienia i akceptacji, dzięki któremu poczułby się choć odrobinę lepiej. Po śmierci Wandy do mieszkania wprowadziła się samotność. Zupełnie nieproszona i niechciana, zadomowiła się w najlepsze i nie zamierzała opuszczać starych murów. Przyzwyczaił się do niej, choć milczała zawzięcie i na każdym kroku pozostawiała po sobie tylko chłód. Kurzem przykrywała fotografie i rozsiewała ciężki, męczący zapach starości. Przyglądała się ukradkiem, jak Bruno skupiał się nad kartami swojej powieści i prawie czuł jej oddech na karku, gdy się zastanawiał, czy kiedykolwiek ukończy dzieło swojego życia.

Donośny dźwięk starego dzwonka zawieszonego nad drzwiami wyrwał go z rozmyślań. Zdziwiony tą niespodziewaną wizytą, wstał z wersalki, zapominając o pulsującym bólu gdzieś ponad skronią, i wyjrzał przez wizjer w drzwiach, by uniknąć rozmów z nieznajomymi. Z ulgą jednak dojrzał po drugiej stronie Cypriana, więc przekręcił zamek.

– A pan Bruno chory, że ławeczka pusta dzisiaj? – zapytał mężczyzna zamiast powitania, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu listów.

– Nic takiego. Ból głowy, zwykła migrena.

– Emocji dużo, co? Już zdążyłem usłyszeć, że pan bohaterem został. – Listonosz roześmiał się pod nosem.

– Bohaterem? – Zdziwiony Bruno szerzej otworzył drzwi.

– Izę Maliszewską pan uratował.

– A tak, tak… – Speszył się. – To nic takiego. Zrobiłem, co należało… Ma pan coś dla mnie? – zmienił szybko temat. Poczuł gwałtowną ochotę, by skryć się w mieszkaniu.

– Kilka rachunków i zwrotka. – Cyprian wygrzebał w końcu koperty i przejrzał wypisane nazwiska, by niczego nie pomylić.

Zwrotka oznaczała dla Brunona tylko jedno – jego list znów nie dotarł do adresata.

– Kiepskie wieści pan przynosi – westchnął, podpisując pokwitowanie, które podsunął mu listonosz.

– Może nowy posłaniec będzie przynosił lepsze.

– A pan dokąd się wybiera? – Bruno uważnie zmierzył Cypriana wzrokiem.

– Krótki urlop. – Uśmiechnął się, zamykając swoją torbę. – Trzeba się trochę zregenerować, a później mniej godzin będzie. Powoli młodszym trzeba miejsca ustępować.

– Co też pan mówi? – obruszył się Talarek.

– Dobrego dnia, panie Brunonie. Zapowiada się słoneczne popołudnie. Do widzenia! – Pożegnał się i powoli skierował w dół po starych schodach, które skrzypiały przy każdym kroku.

Bruno zamknął drzwi i przekręcił zamek, tak na wszelki wypadek, gdyby komuś przyszło na myśl włamać się do mieszkania w ciągu dnia. Nawet kiedy, siedząc na ławce, pilnował całej kamienicy, klucze bezpiecznie spoczywały w jego kieszeni.

Wrócił do dużego pokoju, którego okno wychodziło na górującą w oddali ponad drzewami latarnię morską, i usiadł na wersalce. Wydawało mu się, że jego ciało zrobiło się cięższe niż zwykle i nie miało to związku ze zbyt dużą ilością kawy, którą wypił rankiem…

Po pierwsze, uratował Izę Maliszewską. Ta myśl wybrzmiewała w jego głowie, powtarzana irytującym głosem. Ocalił ją. Czy naprawdę mogła umrzeć? Czy pobicie rzeczywiście było tak dotkliwe, że wyszarpnął ją z lodowatych objęć śmierci? Nie czuł się bohaterem, sądził nawet, że jedynie ręka boska nie pozwoliła mu uciec sprzed domu Maliszewskich z podkulonym ogonem.

Po drugie… wrócił list. Po raz kolejny. Bo gdyby to był pierwszy, drugi raz, to może aż tak by się tym nie przejął, ale teraz? Po tylu próbach? Jak to możliwe? Czy pomylił adres? Czy może poczta kłamała, że próbowała dostarczyć przesyłkę? Brał pod uwagę każdy, nawet najbardziej idiotyczny scenariusz, który usprawiedliwiłaby fakt, że po raz kolejny wiadomość nie dotarła do rąk odbiorcy. Zmusił się, by spojrzeć na pogiętą kopertę. Jej rogi, już mocno przybrudzone, oznaczały, że naprawdę długo czekała na to, by ktoś się pojawił, żeby ją odzyskać. Tym razem zauważył jednak odręcznie zapisaną adnotację: „Adresat odmówił przyjęcia listu”.

Obawiał się, że nie starczy mu sił, by ponownie próbować, i tym razem zniszczy list z całą jego zawartością, po prostu wyrzuci do śmieci, obiecując sobie, że już nigdy nie podejmie próby skontaktowania się z adresatem.

Był więc bohaterem i choć naprawdę nie zmieniało to niczego w jego życiu, fakt, iż nie miał się z kim podzielić tą wiadomością, sprawił, że po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł się naprawdę samotny.

***

Daniel czuł, że przysypia, mimo że krzesełko w poczekalni na oddziale ratunkowym było naprawdę niewygodne. Siedział tam już tak długo, że tyłek przestał go boleć, a zamiast tego wydawało mu się, że przysiadł na wyjątkowo puszystej poduszce, tak mu ścierpły pośladki. Miał skurcze w nogach, domagały się choć krótkiego spaceru, ale stać go było jedynie na to, by je rozprostować i znów podkurczyć.

– Nic nie wiedzą – mruknął Dawid, opadając z impetem na krzesełko obok brata.

Emanował niezadowoleniem tak bardzo, że Daniel aż się otrząsnął i zmierzył go znudzonym wzrokiem.

– Nie dziwię się, pytałeś z dziesięć minut temu – odparł.

Przetarł oczy, które nieprzyjemnie zapiekły pod wpływem dotyku.

– Dlaczego to tyle trwa?! – warknął wściekle Dawid i zerwał się z miejsca. – Przecież przywieźliśmy ją wczoraj wieczorem!

– Uspokój się. – Daniel zmarszczył brwi. Dudniąca głowa już wystarczająco mocno dawała mu się we znaki i Dawid naprawdę nie musiał dokładać do tego nieznośnego uczucia swoich trzech groszy. – Nie mogą ci niczego powiedzieć, bo nawet nie jesteśmy z rodziny… – dodał, mając nadzieję, że to przekona młodszego brata, że powinni wrócić do domu. I się wyspać.

– Muszę wiedzieć, czy żyje – burknął, splatając ramiona na piersi.

– Złe wiadomości rozchodzą się szybciej niż te dobre, podejrzewam, że już dawno leży na sali i… – Urwał, widząc kierującego się w ich stronę lekarza.

Mężczyzna wyglądał na jeszcze bardziej wykończonego niż Daniel. Musiał mieć naprawdę intensywną noc, bo jego podkrążone oczy były mocno zaczerwienione.

– Panowie przyjechali za tą dziewczyną, która przedawkowała? – zapytał.

– Sonią – wtrącił Dawid, jakby to była najważniejsza informacja w tej chwili.

– Jest po płukaniu żołądka – kontynuował doktor, kompletnie nie zwracając uwagi na komentarz chłopaka. – Żyje. Musi odpocząć, wyspać się. Później skierujemy do niej psychologa. Potrzebujemy kontakt do jej rodziców.

Bracia spojrzeli po sobie niepewnie.

– Jej matka też leży w waszym szpitalu… – poinformował młodszy. – Po pobiciu.

– Ojciec albo się ukrywa, albo już jest w areszcie – dopowiedział Daniel, wstając z niewygodnego krzesła.

Lekarz przyglądał im się przez chwilę, jakby oczekiwał, że wybuchną śmiechem i przyznają, że był to tylko okrutny żart z ich strony, ale ponieważ obaj milczeli, w dodatku mając poważny wyraz twarzy, mężczyzna chrząknął kilkukrotnie pod nosem.

– Dobrze, to jakoś sobie poradzę – odparł w końcu, zbity z tropu. – Do widzenia – pożegnał się i skierował do pokoju pielęgniarek.

Najwyraźniej nieco skomplikowali mu plany szybkiego i bezproblemowego zakończenia dyżuru, ale Daniela naprawdę to nie interesowało. Chciał wrócić do domu i położyć się do łóżka. Zamknąć oczy, zasnąć i nie myśleć więcej o Soni i jej problemach, które w ogóle nie powinny go dotyczyć, a jednak ta dziewczyna wciąż nie potrafiła zniknąć z ich życia.

– Zrób coś dla mnie i nie odwiedzaj jej – powiedział, gdy razem wyszli z SOR-u.

Orzeźwiający wiatr uderzył go w twarz, kiedy tylko rozsunęły się drzwi na zewnątrz. Z ulgą ruszyli w kierunku samochodu, który pożyczyli od ojca.

– Nie będziesz mi mówił, co mam robić – odpowiedział hardo młodszy brat, doganiając Daniela.

– To nie był rozkaz, tylko prośba – wyjaśnił, szukając po kieszeniach kluczyków.

– Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić te swoje prośby? – Dawid prychnął wymownie i pozostawił starszego brata w tyle.

Daniel zdawał sobie sprawę, że nie może go do niczego zmusić i jeśli Dawid będzie chciał odwiedzić Sonię, to zapewne to zrobi. Nie spodziewał się, że nastąpi nagle jakiś cud i chłopak się otrząśnie z uczuć względem tej zwichrowanej dziewczyny. Zbyt długo to już trwało, by przez jakieś przypadkowe spotkanie z koleżanką z dawnych lat Dawid mógł zrzucić klapki z oczu i spojrzeć na Sonię z zupełnie innej perspektywy. A szkoda…

– Wiesz, że przy niej nie czeka cię nic dobrego – powiedział jednak, gdy dogonił brata przy samochodzie. – Ona tobą pomiata! – Zdecydował się na ostrzejszy ton.

– Tak? – Dawid się roześmiał. – Nie uważasz, że to nieco cyniczne, usłyszeć to z twoich ust? – zapytał, szarpiąc nerwowo drzwiczki samochodu.

Daniel wziął głęboki oddech i nim wsiadł za kierownicę, policzył do dziesięciu, by się uspokoić. Po raz kolejny otrzymał jasny dowód na to, że przewinienia się nie przedawniają i że te dwa lata nieobecności nic nie zmieniły.

Kiedy odjechali sprzed szpitala, w samochodzie nadal panowała ciężka atmosfera. Dawid wpatrywał się w boczną szybę, trzymając dłoń na klamce samochodu, i Daniel zaczął się zastanawiać, czy jego młodszy brat nie zamierza wyskoczyć w połowie drogi. Nie planował go jednak o to pytać, bo zapewne tylko mocniej by go zdenerwował, a ze spokojną głową planował położyć się spać, gdy tylko wrócą do domu. I nagle przypomniał sobie, że nie ma pojęcia, co właściwie w tym domu zastanie, i jego spokojny sen stanął pod ogromnym znakiem zapytania.

Gdy Dawid zadzwonił do niego, prosząc o pomoc z Sonią, która przedawkowała, mężczyzna, nie zastanawiając się zbyt długo, pobiegł do domu, zabrał klucze do samochodu ojca, rzucając tylko, że to pilne, i wybiegł. Tymon wyjrzał za nim, ale nie zapytał o nic, nawet o matkę, która w emocjach wyjechała na swoim wózku do Eleonory Rudnickiej i zamierzała tam zostać, dopóki ojciec się nie opamięta. Cokolwiek miało to oznaczać.

– Wyrzuć mnie przy sklepie – mruknął Dawid.

– Naprawdę chcesz iść dzisiaj do pracy? – Uniósł brwi w geście powątpiewania, jednak posłusznie zwolnił za przejazdem kolejowym.

– Cóż… muszę się wywiązać z obowiązków.

Daniel zatrzymał samochód tuż przed sklepem. Oczywiste było, że przytyk o sumienności był skierowany bezpośrednio do niego i że powinien go dotknąć, jednak wbrew oczekiwaniom młodszego brata mężczyzna pożegnał go z uśmiechem na ustach i odjechał.

W domu zamierzał się spakować i wyprowadzić. Jeszcze nie był pewien, dokąd pójdzie, najpierw musiał się upewnić, że matka wróciła od sąsiadki. Nie wybaczyłby sobie, gdyby przez niego wieloletnie małżeństwo rodziców się rozpadło.

Gdy parkował, poczuł, że emocje, które zwalczał w sobie od poprzedniego wieczoru, znów dochodzą do głosu. Wydawało mu się, że świetnie sobie z nimi poradził, że zdusił je w zarodku, ale teraz, gdy wysiadł z samochodu i spojrzał w stronę domu Eleonory, zaczęły przejmować nad nim kontrolę. Był na siebie wściekły za to, że tak szybko zwierzył się Oliwii ze swoich problemów. Na szczęście w porę ugryzł się w język i nie zdradził największej tajemnicy, ale i tak… zbyt wiele zostało powiedziane.

Przy płocie Rudnickiej dostrzegł samochód i zmarszczył brwi. Nie był w stanie odczytać rejestracji, ale na pewno nie należał on do mieszkańca Płotek. Prędzej Jastrowa, choć i to wydawało mu się podejrzane.

Skierował się do domu, czując, że z każdym kolejnym krokiem zaczyna go przytłaczać ogromny ciężar wyrzutów sumienia i gdy już miał chwycić klamkę, zawahał się. Odnosił wrażenie, że niewidzialna siła ciągnie go za ramiona do tyłu, a on poddawał się temu bezwiednie. Zupełnie jak liść niesiony tam, gdzie zechce go porzucić wiatr. Dziwił się tym emocjom, które hamowały go tak skutecznie. Łatwiejszy okazał się powrót tutaj po dwóch latach na morzu niż teraz, po tej jednej kłótni.

– Dzień dobry – przywitała się Bogusia, niespodziewanie otwierając drzwi. – Co z Sonią?

– Żyje. Płukali jej żołądek – odparł, odwracając wzrok. Nie chciał patrzeć jej w oczy, bał się kolejny raz zobaczyć w nich zawód.

– A Dawid?

– Uparł się, żeby jechać do sklepu.

– Jadł?

– Kupiłem coś w szpitalnym bufecie.

Krótkie pytania i konkretne odpowiedzi. Cóż… najważniejsze informacje zostały przekazane. Odważył się spojrzeć na matkę, która podparta na lasce, wciąż przytrzymywała uchylone drzwi, jakby wahała się, co powinna dalej zrobić.

– Mogę? – zapytał w końcu, nieśmiało robiąc krok w jej stronę.

Skinęła głową i cofnęła się, z trudem utrzymując równowagę. Wszedł do środka i mimowolnie rozejrzał się w poszukiwaniu ojca. Tymona jednak nigdzie nie było.

– Pojechał wcześnie rano, żeby zabrać samochód Zbyszka… – wyjaśniła, jakby czytała w jego myślach, i skierowała się do kuchni. – Chcesz śniadanie? Choć już bardziej pora obiadowa…

Daniel zerknął na zegarek. Kompletnie stracił poczucie czasu.

– Mam nadzieję, że doszłaś do porozumienia z tatą – wtrącił, stając w progu.

Bogusia zerknęła przelotnie w jego stronę.

– Kawa czy herbata? – zapytała, ignorując słowa syna.

Daniel przytulił czoło do framugi drzwi i mruknął tylko krótkie „kawa”. Już wiedział, że rodzice albo ze sobą nie rozmawiali, albo nie zamierzali nawet próbować znaleźć rozwiązania tej sytuacji do chwili, w której jedno z nich nie ustąpi drugiemu.

– Mamo, muszę się z tym sam uporać – powiedział w końcu. – Tata ma rację.

– Tymon jest zbyt ostry, uważam… – zaczęła, sięgając po deskę do krojenia.

– Ma rację – przerwał jej stanowczo.

– Gdyby nie to, że do Oliwii przyjechał ten… właściwie nawet nie wiem, kto to jest… zostałabym na noc u Eleonory, ale atmosfera tak się tam zagęściła, że nie chciałam dokładać do pieca – wyjaśniła, przenosząc kilka rzeczy na stół.

Na szczęście odległość od szafek nie była tak duża, żeby nie mogła poradzić sobie sama. Mimo to Daniel widział na jej twarzy grymas bólu, który przy każdym kroku malował się na czole wąską zmarszczką.

– Ktoś przyjechał do Oliwii? – zdziwił się.

– Przedstawił się jako Paweł. Myślałam, że Eleonora zemdleje, gdy go zobaczyła. Tak pobladła, że…

– Paweł?! – powtórzył, słysząc, że mimowolnie podniósł głos.

Bogusia posłała mu zaskoczone spojrzenie i przysiadła na ławie. Nieopodal na stole leżał napoczęty chleb, kilka plasterków szynki i jajko na twardo, które zaczęła kroić.

– Jakiś Paweł… – potwierdziła. – Może to brat, może przyjaciel. Nie pytałam. Zresztą, jak sam wielokrotnie podkreśliłeś, nie znamy jej za dobrze i dlatego nie będę wścibska.

Daniel przyglądał się, jak matka przygotowywała kanapki. Wydawało mu się, że co do milimetra odmierzała kawałki jajka, które następnie pieczołowicie układała na kromkach. Poczuł, że choć ma pusty żołądek, coś mu podeszło do gardła i utknęło w nim, skutecznie blokując mowę.

– Umyję się… – mruknął, walcząc z tą dziwną gulą, do której doszło pieczenie w klatce piersiowej.

Nie mógł się go pozbyć nawet po kilkukrotnym ochlapaniu twarzy. Zimna woda go nie orzeźwiła, co gorsza miał wrażenie, że tylko podsyciła ogień. Zerknął na swoje odbicie w lustrze. Wpatrywały się w niego zmęczone oczy faceta, który stał na życiowym rozdrożu. Nagle zdało mu się, że dostrzegł w nich iskrę rozbawienia, jakby z niego szydziły. Kilkukrotnie przełknął ślinę… Nie pomogło. Mężczyzna w odbiciu pochylił się i zbliżył do tafli, zupełnie jakby chciał przejść na drugą stronę i puknąć mu w głowę na otrzeźwienie.

– Gotowe! – zawołała z kuchni Bogusia, wyrywając syna z tej wewnętrznej walki.

– Idę – burknął ledwo słyszalnie.

I choć naprawdę bał się znów spojrzeć sobie w oczy, zrobił to. Odetchnął z ulgą, bo drugi Daniel przestał się kpiąco uśmiechać. Zupełnie jakby zrozumiał, że to kolejny raz, gdy sam siebie próbuje oszukać…

***

Eleonora czuła na sobie przeszywający wzrok tego obcego mężczyzny. Przygotowywała właśnie kawę, specjalnie na jego życzenie wyjątkowo mocną i parzoną. Zastanawiała się, czego mógł od niej oczekiwać po tym, jak całkowicie zignorował jej prośbę i pojawił się w Płotkach, by porozmawiać z Oliwią, która na jego widok zbladła, jakby co najmniej zobaczyła ducha. Na szczęście Bogusia musiała wyczuć napięcie i poprosiła dziewczynę, by ta pomogła jej wrócić do domu, dzięki czemu Oliwia zyskała cenne minuty, żeby nieco się oswoić z tą przykrą niespodzianką. Gdy z powrotem pojawiła się w kamiennym domku, ze stoickim spokojem skierowała się do pokoju na piętrze, gdzie się zamknęła, nie wychodząc nawet na kolację.

– Śniadania również nie będzie jadła? – zapytał Paweł, gdy Eleonora postawiła przed nim kubek z gorącą kawą.

– Cóż, nie spowiada mi się z planów – odparła kobieta, przysiadając na wolnym krześle, naprzeciwko nieznajomego. – Czasami je sama, innym razem w biegu.

– Po co tutaj przyjechała? – Zamyślił się.

Eleonora wykorzystała ten moment, by dobrze mu się przyjrzeć. Gdy poprzedniego wieczoru przekroczył próg domu, wydawało jej się, że ten mężczyzna jest obcięty w wyjątkowo ekstrawagancki sposób, bo mocno zarysowane zakola kontrastowały z krótko przystrzyżonymi czarnymi włosami. Teraz jednak, w porannym słońcu, wydawał jej się nawet dość przystojny. Szczupła twarz, którą okalał kilkudniowy zarost, wyglądała poważnie, choć wyczuwała w nim jakieś ciepło i może to ją skłoniło do tego, by powiedzieć:

– Ponoć szuka rodziny swojej matki.

– Ale jej matka nie miała tutaj rodziny – mruknął pewnie, sięgając po kubek.

– Skąd…?

– Jestem adwokatem. Na co dzień zajmuję się ustalaniem faktów. – Uśmiechnął się.

– No tak… To jednak nie tłumaczy, skąd w panu ta pewność.

– Proszę mi mówić po imieniu. Dlaczego pani Agnieszka nagle miałaby zdradzać Oliwii swoje pochodzenie? Dlaczego nie zrobiła tego wcześniej? Przecież mogły tutaj przyjechać razem, choćby w wakacje.

– Cóż… – Eleonora zamrugała gwałtownie, pełna podziwu dla przenikliwości tego młodego człowieka.

– Skoro nie chciała mieć nic wspólnego z tym miejscem, dlaczego jednak powiedziała o nim córce? – Paweł podparł podbródek na dłoni i palcem wskazującym podrapał się po policzku. Eleonora pomyślała, że ma dłonie pianisty. – Wydaje mi się, że Oliwia niepotrzebnie się miota i rozdrapuje przeszłość. To nigdy nie prowadzi do niczego dobrego – powiedział, wytrącając kobietę z wizji młodego muzyka.

– To chyba jej sprawa, prawda?

– Oczywiście, ale… – Odchrząknął. – Nie chciałbym, żeby pani mnie źle zrozumiała, jednak… znam Oliwię już naprawdę długo, dlatego wiem, że czasami trzeba ją nakierować na odpowiednie tory.

– Odpowiednie tory? – wydusiła, mimowolnie zaciskając dłoń na materiale spódnicy.

– Jest wyjątkową osobą. Ma w sobie ogromne pokłady wrażliwości. Jest niesamowicie emocjonalna i to sprawia, że czasami pochopnie podejmuje decyzje. Teraz jeszcze ta śmierć matki… – Pokręcił głową. – Nagle zerwała zaręczyny, wystawiła mieszkanie na sprzedaż i…

– Więc nie jest pan jej narzeczonym? – wtrąciła, unosząc wymownie brwi.

– Jestem! – obruszył się. – Oczywiście, że jestem. Zadziałała pod wpływem jakiegoś impulsu i jestem tutaj, żeby ją wesprzeć.

Mimo wszystko odpowiadał spokojnie i Eleonora, choć wciąż podejrzliwa, oparła się na krześle i poluźniła uścisk na spódnicy. Świetnie zdawała sobie sprawę, jak złe decyzje można podjąć pod wpływem chwili, co nie zmieniało faktu, że nie zamierzała pomagać temu mężczyźnie w przekonaniu Oliwii do czegokolwiek.

Zerknęła w kierunku schodów, słysząc, że skrzypią pod wpływem kroków. Bała się tej chwili, a jednocześnie czekała na nią z niecierpliwością, bo chciała mieć już za sobą cały ten żal, który wyrzuci z siebie dziewczyna, gdy tylko się dowie, skąd Paweł uzyskał adres jej pobytu. Nie powinna się mieszać i odbierać tamtego połączenia, ale na takie wnioski było już, niestety, za późno i trzeba posprzątać to rozlane mleko.

Po chwili Oliwia pojawiła się w kuchni. Eleonora przez krótką chwilę się zastanawiała, czy jej ciemny strój jest manifestacją emocji, ale przypomniała sobie, że ta obiecała pójść ze starą Żydakową na pogrzeb. Ten niedorzeczny pomysł zrodził się w głowie sąsiadki, gdy dziewczyna pocieszająco głaskała ją po ramieniu. W tamtej chwili wydawało się Eleonorze, że Lucynkę zaczęła trawić jakaś choroba. Psychiczna… I że najlepszym rozwiązaniem będzie wezwać jakiegoś lekarza, ale Oliwia się zgodziła…

– Dzień dobry – przywitała się spokojnym głosem i jak gdyby nigdy nic wyciągnęła z kuchennej szafki kubek.

– Dzień dobry. U Bogusi wszystko w porządku? – zapytała ją natychmiast Eleonora, byle tylko uniknąć trudnego tematu przyjazdu Pawła.

– Pomogłam jej wejść do domu i stwierdziła, że dalej da sobie radę. Nie wiem, czy Tymon był w środku – odparła dziewczyna, nalewając do kubka odrobinę soku malinowego. – Nie wiem też co z Sonią – dodała, jakby się spodziewała, że to pytanie padnie jako kolejne.

– Przejdę się do Bogusi i spróbuję się dowiedzieć, a ty zjedz coś, bo zemdlejesz na cmentarzu i nieszczęście gotowe. – Eleonora wstała i posłała Pawłowi wymowne spojrzenie. Miała nadzieję, że dobrze je odczytał i nie będzie naciskał na Oliwię.

Twarz mężczyzny wykrzywiła się w dziwnym grymasie. Kobieta zdawała sobie sprawę, że nie ma na niego żadnego wpływu i z duszą na ramieniu oddaliła się do wyjścia. Miała tylko nadzieję, że gdy wróci, dziewczyny już nie będzie.

***

– Och… Daniel… – Odchrząknęła, gdy w progu domu Sabaskiewiczów stanął ich starszy syn. – Wszystko w porządku? – Zmarszczyła brwi, widząc zmęczenie malujące się na jego twarzy.

– Nad ranem wróciłem ze szpitala – wyjaśnił, uchylając drzwi, by wpuścić sąsiadkę. – Zrobili Soni płukanie żołądka. Żyje…

– Chwała Panu! – Eleonora odetchnęła z ulgą. – A rodzice?

– No cóż… – Zamrugał gwałtownie. – Chyba ze sobą nie rozmawiają. Proszę… – Wskazał jej dłonią wejście do kuchni.

Zaskoczyło ją to. Daniel uchodził za mruka i osobę mało towarzyską. Gdy skierował się do swojego pokoju, zdążyła zauważyć przez uchylone drzwi, że na łóżku leży jego plecak, a obok poskładane ubrania, co jeszcze bardziej ją zdziwiło.

– Daniel znowu wyjeżdża? – zapytała, zaglądając do kuchni, gdzie Bogusia obierała ziemniaki na obiad.

– Chce się wyprowadzić – odparła.

– I zgadzasz się na to?

– Powiedz mi, co powinnam zrobić. – Ton jej głosu był zdecydowanie zbyt ostry, na kilka krótkich chwil zamarła z nożykiem w dłoni.

Eleonora dostrzegła w oczach przyjaciółki rezygnację i złość. Zresztą nie dziwiła się tym emocjom ani trochę. Dopiero co odzyskała syna, a już musiała się z nim pożegnać. Bo Daniel był tak nieprzewidywalny, jak pogoda na morzu. Nigdy nie było wiadomo, jakie wieści przyniesie do domu i ile zmartwień jeszcze przysporzy.

– Zatrzymaj go – powiedziała wprost, zbliżając się do stołu.

– Myślałam, że jego powrót coś zmienił. Że Tymon zrozumiał, ale… wystarczyło trochę czasu, a rany na nowo się otworzyły.

– To tylko kolejny sztorm w waszym życiu.

– Obawiam się, że tym razem zostanie po nim tylko wrak – syknęła Bogusia, przełykając łzy, i tak mocno wbiła nożyk, że przecięła ziemniak na pół.

Eleonora, widząc to, zawahała się. Los znów postawił ją w sytuacji, gdy powinna pomóc przyjaciółce, a ona nie miała pojęcia, jak to zrobić. Zaczęła odczuwać strach i chęć ucieczki.

– Miałam nadzieję, że… – Bogusia urwała, przygryzając wargę, aż w końcu odłożyła nożyk i ukryła twarz w dłoniach. – Nie rozumiem, dlaczego Tymon jest taki uparty.

– Bogusiu, obie wiemy, jak wiele jest w stanie wybaczyć serce matki – zaczęła Eleonora niepewnym głosem. – A to, co zrobił Daniel, jest… bardzo trudne do przetrawienia. – Uśmiechnęła się delikatnie.

– To nasza wina. Nie mieliśmy dla niego czasu. Odsunęliśmy go na dalszy plan, sądząc, że sobie poradzi.

Eleonora słuchała z uwagą, jak kobieta wyrzuca sobie brak zaangażowania w wychowanie syna, jednocześnie kątem oka widząc Daniela, siedzącego na łóżku, z dłońmi splecionymi na kolanach. Była pewna, że wszystko słyszał i że to, co właśnie działo się w jego głowie, nie doprowadzi do niczego dobrego…

***

– Oliwia, porozmawiaj ze mną! – Paweł przysunął się do dziewczyny, a nogi krzesła skrzypnęły nieprzyjemnie, przesuwając się po drewnianej podłodze.

Zgromiła go wzrokiem.

– Zaraz wychodzę na pogrzeb, nie uważasz, że to nie najlepsza pora? – mruknęła, dopijając wodę z sokiem.

– Nie najlepsza pora?! Oliwia, czy ty się słyszysz? Od pogrzebu twojej mamy próbuję jakoś z tobą porozmawiać, ale dla ciebie wciąż nie ma odpowiedniej chwili!

– A ty nie potrafisz tego uszanować, prawda? Przyzwyczaiłeś się, że racja jest zawsze po twojej stronie? – zapytała kpiąco i wstała.

Odstawiła kubek do zlewu i wyjrzała przez okno z nadzieją, że dojrzy Eleonorę na drodze, ale niestety. Nadzieja matką głupich, jak to zwykła powtarzać jej matka.

– Przewróciłaś swoje życie do góry nogami z powodu głupiego listu?! – Paweł z nerwów również wstał i zaczął krążyć od stołu do kanapy.

– To nie jest tylko głupi list! Poza tym… naprawdę nie rozumiesz, że nasz związek był kłamstwem?! – krzyknęła, czując, że emocje rozsadzają jej pierś. Była pewna, że za chwilę wybuchnie płaczem, a wolała zostawić łzy na czas pogrzebu.

– Myślę, że teraz się oszukujesz. Omówmy fakty. Czego się dowiedziałaś? Znalazłaś kogokolwiek, kto mógłby ci pomóc?

– Nie zamierzam z tobą niczego omawiać! – zaprotestowała. – Zwłaszcza w tej chwili – dodała, kierując się w stronę drzwi, gdzie tuż obok na dywaniku stały jej buty.

– Nigdy nie będzie dobrego momentu, żeby… – Paweł ruszył za nią, niewątpliwie nie zamierzając odpuszczać.

– Cokolwiek powiem i tak nie przyjmiesz tego do wiadomości! – warknęła.

– Bo mam słuszność…

– Nie. To nie jest sala sądowa, a ja nie jestem twoim klientem, żebym miała się podporządkowywać. Potrzebowałam przestrzeni, ale nie mogłeś tego uszanować. – Szarpnęła drzwi. – Nie mam pojęcia, jakim sposobem się dowiedziałeś, gdzie jestem, ale twój przyjazd tylko potwierdził, że to, czego ja potrzebuję, jest najmniej istotne w twoim życiu!

– Oliwia! – Zdążył ją uchwycić pod ramię, zanim wyszła, jednak jej wzrok zmusił go, by się cofnął.

Czuła tak ogromną złość, że nawet po przebudzeniu nie mogła sobie z nią poradzić. Głowa bolała ją od nadmiaru emocji, a spięte ciało sygnalizowało, że być może nie da rady stanąć tego dnia na wysokości zadania. Na domiar złego wciąż kołatało jej w myślach wyznanie Daniela i nie mogła się pozbyć przeświadczenia, że nie powiedział jej wszystkiego.

Wyszła z domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie poczuła na twarzy przyjemnego, orzeźwiającego powiewu wiatru. Zupełnie jakby morze nie zamierzało tego dnia dodać jej otuchy. Gabriel zapodział się z samego rana. Gdy wyjrzała przez okno, wydawało jej się, że widziała go na dróżce prowadzącej na klif, później zniknął jej z oczu. Na niego więc również nie mogła liczyć, a dawno już nie czuła się tak skrajnie zła, zasmucona i zdemotywowana, jak w tej chwili.

Śmierć mamy była trudna i bolesna, ale przyniosła długo wyczekiwany spokój, bo mimo rozdzierających serce smutku i żalu, Oliwia wiedziała, że mama już nie cierpi. Decyzja o rozstaniu z Pawłem nie wynikała z nagłej potrzeby zmiany własnego życia. Pragnęła spokoju, rodziny i stabilizacji, ale choć naprawdę chciała obdarzyć tego mężczyznę uczuciem tak gorącym, jak te, o których nieraz słyszała w opowieściach pacjentów, codziennie zasypiała z myślą, że wciąż nie kocha go wystarczająco. Aż pewnego dnia otworzyła oczy i dotarło do niej, że nie kocha go wcale. I ten wniosek nią wstrząsnął. Poczuła się jak oszustka, co tylko bardziej ją zdołowało… bo był dobrym i wartościowym człowiekiem, a ona na niego nie zasługiwała. Dlatego też, gdy mama zmarła, list, który jej zostawiła, dał nową nadzieję na to, że gdzieś tam czeka ktoś, kto być może ucieszy się na jej widok. Że nie została całkiem sama na tym świecie. Że wciąż może stać się latarnią w czasie czyjegoś życiowego sztormu.

Otrząsnęła się z zamyślenia, gdy wkroczyła do ogródka Lucyny Żydak. Musiała wziąć się w garść, by jakoś wesprzeć tę kobietę, która kompletnie nie radziła sobie z nagłym odejściem przyjaciółki. Nie zdążyła zapukać do drzwi, gdy w progu pojawiła się zapuchnięta twarz sąsiadki.

– Pani nie jest gotowa? – zdziwiła się Oliwia, mierząc kobietę wzrokiem. – Mamy pół godziny do pogrzebu i…

– Nie mogę tam iść. Nie spojrzę w oczy jej córce.

– Pani Lucynko…

– Idź sama! – krzyknęła histerycznie i prawie zatrzasnęła drzwi przed nosem dziewczyny. W ostatniej chwili udało jej się przyblokować je ręką.

– Nie rozumiem, co takiego mogłaby powiedzieć jej córka.

– Wstyd mi… Stchórzyłam i nie odwiedziłam Bożenki, gdy jeszcze mogłam. A Ani nagadałam takich głupot, że… – Urwała, by zanieść się szlochem.

Oliwia przestąpiła z nogi na nogę, nie mogąc się zdecydować, czy namawiać kobietę dalej, czy może raczej odpuścić i wrócić do domu Eleonory, by rozmówić się z Pawłem. Dopiero gdy podmuch wiatru uderzył ją w plecy, pchnęła delikatnie drzwi, by wejść do środka. Lucynka nie zaprotestowała, wręcz przeciwnie, cofnęła się, jakby tylko na to czekała.

***

Sonia otworzyła oczy, gdy tylko usłyszała, że drzwi do sali zamknęły się za lekarzem. Mimo że leżała twarzą do okna, bała się, że gdy mężczyzna się zorientuje, iż jest przytomna, zacznie zadawać tysiące pytań, na które nie chciała odpowiadać. Na większość pewnie nawet nie znała odpowiedzi: „Dlaczego to zrobiłaś?”, „Co cię skłoniło do połknięcia tych leków?”, „Czy chcesz porozmawiać z psychologiem?” i inne tego typu dylematy, które teraz wydawały się jej bez znaczenia. Właściwie to w głowie miała kompletną pustkę… zupełnie jakby jednak próba samobójcza się udała i jakaś jej część umarła.

– Jak tu skończę, to przyjadę! – zawołał ktoś z korytarza, uchylając nieszczęsne drzwi. – Pamiętam o tamtej sali! – Był to męski głos, ale z całą pewnością nie należał do lekarza. Osłuchała się z nim wystarczająco, gdy, sądząc, że Sonia jest nieprzytomna, przekazywał pielęgniarce wytyczne dotyczące leczenia.

Odwróciła się lekko z nadzieją, że dostrzeże kogoś przez uchylone drzwi. Dojrzała jedynie dłoń zaciśniętą na klamce i przedramię, przybrudzone czymś czarnym. Pomyślała, że to może kominiarz, co było wyjątkowo absurdalne w tej sytuacji. Co kominiarz mógł robić w szpitalu, w sali bez komina?

– Ale ja się nie rozdwoję, prawda?! – zawołał nieznajomy i pchnął drzwi.

Sonia mocniej naciągnęła na siebie szpitalną pościel, gotowa wyrzucić natręta w każdej chwili, ale gdy do sali wjechał młody chłopak, ciągnąc za sobą wózek z pościelą, uniosła tylko brwi ze zdziwienia.

– Dzień dobry – przywitał się, widząc, że nie spała, i podjechał do sąsiedniego łóżka, na którym leżał tylko materac.

– Dzień dobry – mruknęła. – Będę miała towarzystwo?

– Kto wie… – odparł wymijająco.

W milczeniu obserwowała, jak zaścielał łóżko. W niebieskim uniformie, który zawsze kojarzył jej się tylko z pracownikami opieki medycznej, wyglądał dość dobrze. Zachowywał się również wyjątkowo swobodnie jak na mężczyznę, któremu przydzielono ścielenie łóżka. Raz po raz odgarniał z twarzy przydługawe włosy, które niesfornie wysuwały się z małego kucyka z tyłu głowy. Delikatny zarost dodawał mu uroku. Sonia usiadła na łóżku, by lepiej przyjrzeć się nieznajomemu, i zauważyła, że to, co pierwotnie wzięła za brud, było w rzeczywistości tatuażem pokrywającym całe przedramię.

– A nie chce pani towarzystwa w sali? – zapytał nagle.

– Wolałabym być sama.

– Myślę, że każdy wolałby tutaj nie trafić. – Posłał jej uśmiech, wciskając prześcieradło pod materac.

– Pracujesz tu za karę? – zapytała, nie mogąc oderwać wzroku od jego przedramion.

– Myślisz, że coś przeskrobałem? – Roześmiał się.

Sonia się zawstydziła i szybko zaczęła podszczypywać dłoń pod kołdrą, byleby powstrzymać pąsy na policzkach. Stara, sprawdzona metoda i tym razem jej nie zawiodła.

– Dziwię się po prostu – odburknęła.

– Pracuję tu. Hubert jestem – dodał, zerkając szybko na dziewczynę, gdy sięgał po poszewkę na poduszkę.

– Sonia – odparła, choć nie miała najmniejszej ochoty na nawiązywanie nowych znajomości.

Hubert odłożył poduszkę na miejsce i zabrał się za zakładanie poszewki na koc. Robił to wyjątkowo sprawnie i zręcznie. Prawdopodobnie zajmował się tym już od dłuższego czasu i nie sprawiało mu to większych problemów.

– Potrzebujesz czegoś? – zapytał.

– Na pewno nie potrzebuję współczucia – prychnęła.

Czuła, że kręci jej się w głowie z powodu zbyt gwałtownej reakcji. Położyła się więc z powrotem, próbując uspokoić wirujący przed jej oczami świat. Naszła ją gwałtowna myśl, że gdyby poprosiła chłopaka o otwarcie okna, być może poczułaby świeży powiew morskiego powietrza. Że usłyszałaby rybitwy wykrzykujące swoje nawoływania ponad falami. Zapragnęła tego tak mocno, jak nigdy wcześniej, aż przymknęła oczy, próbując to sobie wyobrazić.

– To nie współczucie – odezwał się znów, a jego głos był tak wyraźny, jakby stał przy jej łóżku. – Widzę, że nie masz torby ani nawet butelki wody. Nie chce ci się pić?

Sonia przełknęła ślinę, by zwilżyć gardło, bo nagle poczuła pragnienie, zupełnie jakby słowa Huberta miały jakąś cudowną moc sprawczą.

Otworzyła jedno oko. Chłopak stał tuż przy oknie, właśnie je uchylał. Czyżby wypowiedziała tę prośbę na głos?

– Od razu lepiej, nie sądzisz? – Uśmiechnął się, przenosząc wzrok na nią. – Uwielbiam te morskie szepty – dodał i obszedł jej łóżko, by uchwycić swój wózek z załadowaną pościelą. – Wrócę do ciebie później, gdybyś jednak czegoś potrzebowała.

Nawet mu nie odpowiedziała. Wciąż zaskoczona tym, że ją wyczuł, obserwowała, jak wyjeżdża z sali i żegna ją krótkim, ale rozbawionym spojrzeniem. Nim na dobre zniknął za ścianą, chciała go jednak o coś poprosić, ale stchórzyła i zawahała się o kilka sekund za długo. Drzwi się zamknęły, a ona znów została sama. Idealnie zasłane łóżko naprzeciwko przygnębiło ją tylko jeszcze bardziej. Z trudem usiadła na materacu, by przez okno wyjrzeć na morze, które majaczyło w oddali.

– Obudziła się pani, świetnie!

Podskoczyła, słysząc głos lekarza, który tym razem rozpoznała. Nie mogła dłużej udawać, że wciąż błąka się w słodkiej krainie snów, bo mężczyzna od razu podszedł do łóżka, ściągając z szyi stetoskop. Wymownie dał jej tym do zrozumienia, że chciałby ją osłuchać.

– Trudno spać, gdy ktoś się zabiera za przebieranie sąsiedniego łóżka – mruknęła.

– A tak. Miejsce zawsze musi być przygotowane – wyjaśnił, spoglądając za siebie. – Jak się pani czuje?

Sonia prychnęła pod nosem.

– Jak nowo narodzona. Przeszedł pan kiedyś płukanie żołądka?!

– Nie… ale przy kilku byłem obecny. – Przysiadł na krzesełku. – Nasz psycholog przyjdzie z panią porozmawiać.

– W jakim celu?

– Przedawkowała pani leki…

– Zaraz przedawkowałam. – Dziewczyna przewróciła oczami.

Próbowała sobie przypomnieć, co się właściwie wydarzyło i dlaczego połknęła tę garść tabletek. Była świadoma faktu, że znajduje się obecnie w mało komfortowym momencie życia. Jej matka leżała gdzieś w tym szpitalu, a ojciec najpewniej oczekiwał w areszcie na dalsze decyzje, ale… dlaczego właściwie targnęła się na własne życie?

– Zdążyłem już się dowiedzieć, że pani sytuacja…

– Nie jestem wariatką! – przerwała mu znów ostrym tonem. – Dużo się wydarzyło, to fakt, ale nie planowałam się zabić.

Mężczyzna zmrużył lekko oczy, ale nie próbował jej przekonywać, że było inaczej. Skinął tylko głową i poprosił, by się odwróciła. Osłuchiwał ją dokładnie, a dotyk zimnego stetoskopu wywoływał dreszcze.

– Skąd tyle zadrapań na pani ciele? – zapytał, gdy podniosła przód szpitalnej koszuli. Ponieważ nie odpowiedziała, dodał: – Jest pani pewna, że nie wydarzyło się coś, co mogło pchnąć do próby samobójczej?

– Nie przypominam sobie.

– Rozumiem… – westchnął.

Zapewne sądził, że kłamała. Gdy skończył badanie, wstał i skierował się do drzwi. Zapytał jeszcze, czy powinni kogoś poinformować o jej pobycie na oddziale, ale pokręciła głową. Najbliższa osoba nie mogła jej teraz w żaden sposób pomóc.

Odwróciła twarz do okna. Morze w oddali wydało jej się spokojne. Pomyślała, że gdyby nie osłabienie, które opanowało jej ciało, uciekłaby ze szpitala i resztę tego słonecznego popołudnia spędziłaby na plaży. Może przypomniałaby sobie coś więcej niż gorzki smak tabletek i przerażony głos Dawida, gdy krzyczał jej imię, błagając, by się obudziła…