Hanna - Paul Braddon - ebook + książka

Hanna ebook

Braddon Paul

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mistrzowski thriller o zniszczonych więziach rodzinnych

Hanna pochodzi z Polski i należy do nielicznych Żydów, którzy przeżyli niedawno zakończoną wojnę. Cudem uniknęła śmierci w Auschwitz, a teraz, dręczona poczuciem winy, usiłuje pogodzić się z tym, że z całej rodziny ocalała tylko ona. Lecz obwinia też znajomego i jest zdeterminowana, by go odnaleźć i się na nim zemścić.

Nie cofnie się przed niczym. Kłamie i manipuluje, by sprawiedliwości stało się zadość. Podszywając się pod inną osobę, obejmuje posadę pielęgniarki opiekującej się mężczyzną, który odebrał jej wszystko. Ale nieoczekiwanie to jej życiu zagraża niebezpieczeństwo.

Kto zostanie ofiarą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 378

Oceny
3,7 (16 ocen)
4
6
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
redginger1987

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca, polecam
00
Isgenaroth

Z braku laku…

Wydwca zachęca: Mistrzowski thriller o zniszczonych więziach rodzinnych. Koło thrillera to "Hanna" może kiedyś gdzieś chwilę leżała. I na pewno nie na tyle długo, aby ta książka mogła stać się thrillerem. To słabiutka obyczajówka o kobiecie szukającej zemsty za zbrodnie II wojny światowej. I kiedy już decyduje się na tę zemstę, okazuje się, że nie ma żadnego planu, poza zemstą. Szkoda czasu, czyta się to jak artykuł w gazecie, w której emocji próżno szukać.
00
Agakus888

Nie polecam

to zwyczajnie słaba literatura... historia mogłaby być ciekawa, jest prawdziwa i okrutna, ale została spłaszczona do jakiejś harlequin'owej wersji... straciłam czas na czytanie harlequina i jestem wsciekła...
00
biedronka51

Dobrze spędzony czas

orginalna....
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Kra­ków

Luty 1938

– Hanno, czym jest nasza Sztuka? – zapy­tał mój ojciec, wyma­wia­jąc z naci­skiem i nie­sma­kiem słowo „Sztuka”. Herr Przy­by­szew­ski, jego wydawca, wła­śnie wyszedł z pokoju tak szybko, że zafa­lo­wały firanki, i pozo­sta­wił po sobie atmos­ferę ura­żo­nej god­no­ści oraz dym z fajki.

– Nasza Sztuka? – powtó­rzy­łam ner­wowo. Sie­dzia­łam przy końcu jego biurka, na za niskim krze­śle sekre­tarki, na poduszce poło­żo­nej, by wygod­niej mi się pra­co­wało.

– Nasza Sztuka. Czym jest to, co robimy? Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wia­łaś? Nie chcia­ła­byś wyja­śnić tego nie­wta­jem­ni­czo­nym? – Ojciec zer­k­nął na drzwi. Z kory­ta­rza dobie­gał odgłos kro­ków Herr Przy­by­szew­skiego, który umy­kał z wyraźną ulgą, choć gotów sta­nąć do walki innego dnia.

– Piszemy – powie­dzia­łam i zmru­ży­łam oczy jak pło­chliwa mysz. Opu­ściła mnie już lek­ko­myślna bra­wura z cza­sów ulicz­nych bójek.

– I? – doci­skał ojciec, trzy­ma­jąc oku­lary w górze, aby spraw­dzić soczewki; wytrzesz­czał przy tym oczy i wyglą­dał jak sowa.

– Opo­wia­damy życie? – Nie wie­dzia­łam, o co mu cho­dzi, i coraz bar­dziej się dener­wo­wa­łam, że go roz­cza­ruję.

– I? – pod­niósł głos, ale nie ze zło­ści, raczej jak dyry­gent zwięk­sza­jący napię­cie batutą.

Pokrę­ci­łam ostroż­nie głową. Na dwo­rze znów zaczął padać deszcz, bęb­nił w ściany i dach.

Ojciec zer­k­nął w dół i zdjął kłaczki wełny z gorsu swo­jej koszuli.

– Hanno, ile masz lat?

– Jede­na­ście… – odpar­łam, coraz bar­dziej pewna, że nie speł­niam ocze­ki­wań. Moja odpo­wiedź spo­tkała się z mil­cze­niem, doda­łam więc z waha­niem: – I pół. – Wier­ci­łam się na poduszce, sukienka dra­pała mnie w uda.

– Hanno, podaj mi ramię.

– Pro­szę?

– Ramię – powtó­rzył, nad­sta­wia­jąc otwartą dłoń.

Ostroż­nie odło­ży­łam wieczne pióro, aby niczego nie popla­miło, i wycią­gnę­łam rękę. Ojciec wziął mnie za nad­gar­stek lewą dło­nią, a prawą roz­piął dwa guziki z macicy per­ło­wej u man­kietu – z dru­gim guzi­kiem miał kło­pot – i pod­wi­nął mi rękaw. Uło­żył na biurku moje chude, teraz gołe przed­ra­mię, blade i zie­lon­kawe w zimo­wym świe­tle, z widocz­nymi przez skórę żyłami.

Gru­bymi pal­cami chwy­cił odło­żone przeze mnie pióro i zro­bił sta­lówką kropkę w zgię­ciu mojego łok­cia. Oddy­cha­łam szybko, gdy sta­lówka wbi­jała się w skórę, a kropka ciem­niała niczym gni­jący liść. Kilka cen­ty­me­trów dalej ojciec zro­bił drugą kropkę i połą­czył je obie linią tak pro­stą, jakby nary­so­wano ją przy linijce.

– To wła­śnie robimy, Hanno – powie­dział.

Przy­glą­da­łam się temu, co zro­bił, z otwar­tymi ustami. Zdu­miona i prze­ra­żona.

– Teraz rozu­miesz?

Mia­łam mętlik w gło­wie. Nie, wciąż nie rozu­mia­łam. Czarna linia łącząca dwie kropki pozo­stała na mojej skó­rze przez wiele dni. Musia­łam ją ukry­wać.

– Łączymy rze­czy? – wymam­ro­ta­łam. Z pew­no­ścią ojcu nie cho­dziło o coś tak pro­stego.

– Tak, wła­śnie tak – potwier­dził ojciec, a jego zachwyt i uśmiech mnie zasko­czyły. – Mądra dziew­czynka.

Ja też się uśmiech­nę­łam. Z ulgą. I się zaru­mie­ni­łam.

– Łączymy rze­czy – powtó­rzył mój ojciec, roz­sia­da­jąc się wygod­nie na krze­śle i popra­wia­jąc muszkę. – Wła­śnie tak.

Rozdział 1

1

Sztok­holm

Środa, 18 grud­nia 1946, ranek

Spadł śnieg. Na tle świe­żej, skrzą­cej się bieli kre­mowa fasada kamie­nicy wydaje się szara, a obra­mia­jące okna sztu­ka­te­rie – w ich zagłę­bie­niach i pęk­nię­ciach osiadł miej­ski kurz – są po pro­stu przy­bru­dzone.

Budy­nek liczy pięć pię­ter. Miesz­ka­nie Lars­sona znaj­duje się na dru­gim, naj­ład­niej­szym, z ozdob­nym bal­ko­nem z kutego żelaza i wyso­kimi oknami, więk­szymi niż na pię­trach niżej i wyżej. Okna są ciemne, niczego nie zdra­dzają. To miej­sce pełne sekre­tów w mie­ście, które ukrywa swój wła­sny wstyd.

Znam ten widok; od kiedy przy­je­cha­łam tu w paź­dzier­niku, przy­glą­da­łam mu się z dru­giej strony ulicy, ile­kroć mia­łam oka­zję.

Prze­jeż­dża samo­chód. Nie­duży, jakby przy­gar­biony, skromny, choć nowo­cze­sny samo­chód speł­nia­jący ocze­ki­wa­nia boga­cą­cego się spo­łe­czeń­stwa. Samo­chód zdaje się mówić: „Nie patrz, nie ma tu nic do oglą­da­nia”. Zjeż­dża powoli ze wzgó­rza. Ostat­nie minuty przed wej­ściem do miesz­ka­nia także upły­wają wolno. Potem nie będzie odwrotu.

Ludzie jeż­dżą tu bez pośpie­chu, „z sza­cun­kiem”; ude­rzyło mnie to zaraz po przy­jeź­dzie. Ale co się sta­nie, jeśli stanę na dro­dze temu samo­cho­dzi­kowi? Czy gwał­tow­nie skręci lub zaha­muje, czy będzie jechał dalej i tylko na mnie zatrąbi? Jestem w tym mie­ście od trzech mie­sięcy, ale do tej pory mia­łam kon­takt tylko z innymi przy­by­szami i nie­wiele wiem. Nie rozu­miem jego miesz­kań­ców, a po tym, co prze­szłam, moja podejrz­li­wość jesz­cze się pogłę­biła. Nikomu nie ufam. Trudno nie podej­rze­wać, że w chwili próby oka­za­łoby się, iż pod powierzch­nią skrom­no­ści i uprzej­mo­ści kryje się bez­względ­ność co naj­mniej równa tej, jakiej doświad­czy­łam gdzie indziej.

Mam na imię Hanna, lecz teraz nie uży­wam tego imie­nia. To już prze­szłość. Jest za kwa­drans dzie­siąta. Ta chwila w końcu nade­szła, prze­cho­dzę więc przez ulicę i docie­ram do budynku.

Do wej­ścia pro­wa­dzą kamienne schodki. W szy­bie podwój­nych drzwi widzę swoje odbi­cie – tani kape­lusz wci­śnięty na włosy przy­li­zane wokół drob­nej, nija­kiej twa­rzy; ciemny płaszcz, za cienki na takie zimno, weł­niane poń­czo­chy marsz­czące się wokół kostek i buty o zdar­tych pode­szwach, które wkrótce będą wyma­gały naprawy, choć przy odro­bi­nie szczę­ścia dotrę w nich do mety. Tylko na prze­kro­cze­niu linii mety muszę się teraz sku­pić. Potem będzie tak, jak­bym ni­gdy tu nie była.

Drzwi się otwie­rają. Stoi w nich por­tier, Gösten. Spo­dzie­wał się mnie i wesoło się uśmie­cha, lecz na widok moich zmie­nio­nych wło­sów jest zdzi­wiony. Nie zro­zu­mie, dla­czego je znisz­czy­łam, bo choć spę­dzi­li­śmy razem wiele godzin, pra­wie nic o mnie nie wie. W ostat­nich kilku tygo­dniach pomimo mojej nie­szcze­ro­ści zaprzy­jaź­ni­li­śmy się – cza­sami udaje się to nawet samot­nym ludziom ze strasz­nymi sekre­tami.

Gösten opusz­cza swoje sta­no­wi­sko, pro­wa­dzi mnie do małej windy i roz­suwa drzwi. W win­dzie mogą się zmie­ścić tylko dwie osoby. Przy­ci­śnięci do sie­bie sły­szymy swoje odde­chy. Uni­kam jego wzroku. Nie musiał mi towa­rzy­szyć, wie jed­nak, że to dla mnie ważne, nawet jeśli nie zna praw­dzi­wego powodu. Naci­ska mosiężne guziki. Trzę­sąc się i dygo­cząc, klatka unosi się do góry.

– Lina jest wytarta – mówi Gösten, prze­ry­wa­jąc ciszę. Tego rana nie zacho­wu­jemy się swo­bod­nie. Nie odpo­wia­dam, a on dodaje, jakby konieczne było obja­śnie­nie: – Trzeba ją wymie­nić, ale mnie nie posłu­chają.

Na dru­gim pię­trze Gösten otwiera drzwi, a ja wycho­dzę. Za moimi ple­cami bla­szane pudło z piskiem rusza w dół.

Zostaję sama z tym, co mam zro­bić, a strach – taki, jak­bym stała przed plu­to­nem egze­ku­cyj­nym – który trzy­mał się z dala przez cały ranek, powraca. Fale mdło­ści to nad­cho­dzą, to zni­kają, a mój oddech, płytki i powolny po prze­bu­dze­niu, teraz galo­puje.

Na­dal ist­nieje moż­li­wość odwrotu. Mogła­bym zbiec scho­dami, prze­mknąć przez hol i zna­leźć się za oszklo­nymi drzwiami, na ulicy, zanim Gösten dotrze do por­tierni. W walizce mam bilet na sta­tek. Jutro była­bym w Ham­burgu, a poju­trze z Hen­rym. Na pewno pomy­ślałby, że w ogóle nie wyjeż­dża­łam. Można by o wszyst­kim zapo­mnieć. Uznać za głupi błąd mło­dej kobiety dopro­wa­dzo­nej do osta­tecz­no­ści.

Waham się, czuję się bez­bronna, oto­czona przez duchy z prze­szło­ści. Opie­ram się ple­cami o ścianę. Dopa­dły mnie z tak daleka i teraz nie pozwolą mi uciec. Wiem, że te omamy to po pro­stu sku­tek stresu i zbyt wybu­ja­łej wyobraźni, ale nie są przez to ani tro­chę mniej nie­po­ko­jące. W grun­cie rze­czy świa­do­mość, że to wszystko dzieje się w mojej gło­wie, tylko pogar­sza sytu­ację.

– Prze­stań­cie – bła­gam; oczy mam zamknięte, po omacku szu­kam ręką dzwonka. – Czy nie mówi­łam, że zro­bię wszystko, jak należy?

Po dru­giej stro­nie drzwi sły­chać kroki. W drzwiach jest wizjer. Ktoś mnie w mil­cze­niu obser­wuje. Klik­nię­cie, zasuwy zostają odsu­nięte. „Bez­piecz­nie jak w szwaj­car­skim banku”, lubił powta­rzać mój stry­jek, choć doty­czyło to jego szans na wyści­gach kon­nych.

Drzwi się uchy­lają, stoi w nich niska kobieta o szczu­płej twa­rzy. Ma na sobie far­tuch, w rękach trzyma kij od mopa, któ­rego koniec tkwi pod jej brodą; z wykroch­ma­lo­nych man­kie­tów wystają musku­larne nad­garstki.

– Jestem umó­wiona z fru1 Lars­son. Nazy­wam się Elsa Win­kell. – Wyj­muję z kie­szeni list z zapro­sze­niem i poka­zuję go jak kupon z wygraną. Elsa była córką mał­żeń­stwa, u któ­rego pra­co­wa­łam w Kolo­nii; już wcze­śniej poży­czy­łam sobie jej nazwi­sko.

Kobieta z fuk­nię­ciem otwiera drzwi sze­rzej, ale odsuwa się tylko tyle, bym mogła ją wymi­nąć. Gdy jestem w środku, rygluje drzwi.

Z zaci­śnię­tymi ustami i wysu­niętą szpi­cza­stą brodą ogląda mnie od stóp do głów niczym straż­nik wię­zienny.

– Pro­szę pocze­kać. Pójdę powie­dzieć, że panna przy­szła.

Odcho­dzi zama­szy­stym kro­kiem, a mój oddech znów zwal­nia. Pozwo­li­łam, żeby mnie zde­ner­wo­wała. Jeśli dzi­siej­sza roz­mowa pój­dzie po mojej myśli, będę musiała uwa­żać na tę kobietę.

Pokryte ciem­no­zie­loną tapetą ściany holu oświe­tla żyran­dol, któ­rego żół­tawe żarówki w kształ­cie łez nie roz­pra­szają mroku. Z holu wcho­dzi się do dwóch kory­ta­rzy, pro­wa­dzą­cych na prawo i na lewo.

Odgłos kro­ków kobiety tłumi chod­nik, wokół mnie zapada cisza. W holu unosi się zapach środka odka­ża­ją­cego tak mocny, że zaczyna mi bra­ko­wać powie­trza.

– Fröken2 Win­kell?

Odwra­cam się gwał­tow­nie, zaczer­wie­niona, jakby mnie zde­ma­sko­wano, zanim jesz­cze zaczę­łam.

– Tak, to ja – potwier­dzam szybko. – Fru Lars­son? – Zupeł­nie nie sły­sza­łam, że nad­cho­dzi.

Ski­nie­nie głową, tak nie­znaczne, że nie­mal nie­zau­wa­żalne.

Przy­gląda mi się. Zerka na moje suche, świeżo ufar­bo­wane włosy wysta­jące spod kape­lu­sza, na płaszcz z prze­tar­tymi man­kie­tami, na stare buty, któ­rym nie pomoże już pasto­wa­nie, i robi wydech bar­dziej podobny do prych­nię­cia, zapewne z pogardą. A ja oddy­cham swo­bod­nie. Jestem uoso­bie­niem prze­cięt­no­ści, dziew­czyną, jakiej taka ele­gancka kobieta jak ona po pro­stu nie zauważa… ani nie pamięta.

– Chodź ze mną – mówi, wzdy­cha­jąc.

Idę za nią kory­ta­rzem, mija­jąc kolejne zamknięte drzwi. Fru Lars­son ma na sobie drogi, weł­niany, per­ło­wo­szary kostium; poduszki na ramio­nach pod­kre­ślają jej kształty, talię i bio­dra. Widzia­łam ją na ulicy z okna restau­ra­cji naprze­ciwko, jak wcho­dziła do domu i z niego wycho­dziła, zawsze ukryta pod kape­lu­szem i zimo­wym płasz­czem.

W końcu się zatrzy­muje, wyj­muje klucz z kie­szeni żakietu, wkłada do zamka i otwiera drzwi do wąskiego pokoju z wyso­kim sufi­tem. Poje­dyn­cze okno wycho­dzi na podwó­rze – obskurne serce kamie­nicy. Pomy­śla­łam, że ona wola­łaby pokój z oknem wycho­dzą­cym na ulicę. Przez okno wpada mało świa­tła, ale po mrocz­nym holu pokój i tak wydaje się jasny. Okno jest lekko uchy­lone, panuje zimno.

Fru Lars­son pod­cho­dzi do biurka, rzuca klu­cze na pod­kładkę i siada, wygła­dza­jąc spód­nicę.

– Pro­szę – mówi i wska­zuje mi krze­sło naprze­ciwko. Sta­ran­nie popra­wia usta­wie­nie dwóch ramek ze zdję­ciami, które stoją na biurku tyłem do mnie. – Rozu­miem, że usły­sza­łaś o tej posa­dzie od naszego wszyst­ko­wie­dzą­cego por­tiera.

Kiwam głową i pró­buję się uśmiech­nąć.

– A jak wy dwoje się pozna­li­ście?

– Byłam kel­nerką w Gyl­lene Palats, restau­ra­cji po dru­giej stro­nie ulicy.

– Kel­nerką? – Kobieta wydaje się zasko­czona. – A więc dla­czego inte­re­suje cię ta posada?

– Jestem z wykształ­ce­nia pie­lę­gniarką. Odby­łam staż w szpi­talu w Ham­burgu.

– Jesteś Niemką?

– Tak – potwier­dzam. W rze­czy­wi­sto­ści nie jestem, ale tak mówi mój pasz­port, ponie­waż bycie Niemką to ważny ele­ment uło­żo­nej przeze mnie bajeczki.

– Pomy­śla­łam, że masz dziwny akcent. Dla­czego jesteś w Sztok­hol­mie?

– Przy­je­cha­łam, żeby uciec od cha­osu w kraju. Mia­łam zatrzy­mać się u ciotki, ale nie czuła się na tyle dobrze, żeby mnie przy­jąć. – Przy­go­to­wu­jąc się na tę chwilę, opra­co­wa­łam kilka wer­sji mojej opo­wie­ści, znacz­nie bar­dziej szcze­gó­ło­wych, osta­tecz­nie jed­nak uzna­łam, że lepiej trzy­mać się naj­prost­szej. Nie chcę, żeby ta kobieta pró­bo­wała odszu­kać moją nie­ist­nie­jącą ciotkę. Może mnie zapy­tać, jak nauczy­łam się mówić po szwedzku, co prawda, nie­zbyt dobrze. Gdyby tak się stało, powiem, że pod­czas odwie­dzin u ciotki w dzie­ciń­stwie. Tak naprawdę nauczy­łam się przed przy­jaz­dem z ksią­żek i dużo tu ćwi­czy­łam. Mogę teraz pora­dzić sobie z roz­mo­wami na różne tematy, takie jak rodzina kró­lew­ska czy psy, któ­rych tak wiele topi się w kana­łach, ale w tym pokoju ota­czają mnie przed­mioty – zwy­kłe rze­czy, któ­rych nazwę zna każde szwedz­kie dziecko – cze­ka­jące, by mnie przy­ła­pać.

Muszę być ostrożna. Sta­rać się nie zwra­cać na sie­bie uwagi, a gdy poja­wia się coś, co mogłoby mnie zdra­dzić, muszę prze­śli­znąć się obok jak po gład­kiej tafli lodu.

– A więc, Elso, czy mogę zoba­czyć twoje refe­ren­cje?

Pod­no­szę torbę i wyj­muję pierw­szy list z domu opieki w Rother­baum, miej­sca, które codzien­nie mija­łam, gdy miesz­ka­łam z Hen­rym w Ham­burgu.

– Prze­pra­szam, ale listy są po nie­miecku. – Mam nadzieję, że nie będzie potra­fiła ich prze­czy­tać. To nie jest naj­waż­niej­sze, ale mogłoby oszczę­dzić mi kło­po­tów.

– Nie ma pro­blemu. – Fru Lars­son bie­rze list szczu­płymi pal­cami i naj­pierw patrzy na dół kartki, na pod­pis, potem wraca na górę, do daty, i zaczyna czy­tać.

Wstrzy­muję oddech. Napi­sa­łam ten list wczo­raj na maszy­nie Göstena. Powie­dzia­łam mu, że piszę do domu.

W sku­pie­niu czyta list, twarz ma napiętą, co uwy­dat­nia drobne zmarszczki wokół jej oczu i ust. Ciemne włosy ma scze­sane do tyłu i zwi­nięte na karku i trzeba by przyj­rzeć się bar­dzo uważ­nie, aby dostrzec siwe nitki. Pra­wie nie spo­sób okre­ślić jej wieku. Gdyby nie zmarszczki wokół ust, mogłaby ucho­dzić za kobietę tuż po czter­dzie­stce, lecz praw­do­po­dob­nie jest dzie­sięć czy pięt­na­ście lat star­sza. Ślady jej urody mają w sobie coś prze­ra­ża­ją­cego. W mło­do­ści musiała być praw­dziwą pięk­no­ścią, choć zimną, nawet lodo­watą.

– A to jest od mojego daw­nego pastora. – Wyj­muję drugi list i kładę go obok jej dłoni. Dobry pastor Luth­man pisze w nim, że regu­lar­nie uczęsz­cza­łam do jego kościoła i poma­ga­łam mu wspie­rać ubo­gich. Moja poboż­ność i dobro­czyn­ność wydają się prze­sa­dzone, nie mogłam jed­nak pozwo­lić sobie na pozo­sta­wie­nie cze­go­kol­wiek przy­pad­kowi. Mam tylko jedną szansę. W Hame­lin rze­czy­wi­ście mieszka pastor Luth­man. Kie­dyś nawet widzia­łam, jak pod­czas desz­czu wal­czył poiry­to­wany z para­so­lem na scho­dach swego kościoła. Był w wypło­wia­łej czar­nej sutan­nie i wydał mi się posęp­nym, nie­przy­ja­znym osob­ni­kiem. Wąt­pię, czy ruszyłby pal­cem, aby pomóc sko­ła­ta­nej duszy takiej jak moja.

Fru Lars­son roz­pro­sto­wuje listy na pod­kładce i czyta je po raz drugi, wodząc pal­cem po tek­ście. Uwaga, jaką poświęca temu zaję­ciu, zaczyna mnie nie­po­koić. Mia­łam nadzieję, że listy nie wzbu­dzą wąt­pli­wo­ści. Czyżby już wcze­śniej miała do czy­nie­nia ze sfał­szo­wa­nymi refe­ren­cjami? Może po pro­stu język nie­miecki spra­wia jej trud­no­ści, a ona nie chce się do tego przy­znać. Nie ma jesz­cze powodu, by mi nie dowie­rzać, a o ile zro­zu­mia­łam Göstena, nie może sobie pozwo­lić na gry­ma­sze­nie.

– A więc masz dwa­dzie­ścia pięć lat – mówi, pod­no­sząc wzrok.

– Tak – potwier­dzam, choć nie ma to nic wspól­nego z prawdą. Mam dwa­dzie­ścia lat, ale musia­łam dodać sobie kilka, żeby uwia­ry­god­nić swoje rze­kome doświad­cze­nie w pracy. A poza tym, kto zaufałby dwu­dzie­sto­latce, uznał, że jest odpo­wie­dzialna i zrobi wszystko, jak należy?

Fru Lars­son przy­gląda mi się jesz­cze uważ­niej. Moje rysy nie są wyra­zi­ste, a ostat­nio przy­ty­łam, co zła­go­dziło ich ostrość, lecz trauma ostat­nich czte­rech lat pozo­sta­wiła ślady. Nowe kilo­gramy wyglą­dają ina­czej niż stare, co spra­wia, że wydaję się znę­kana, prze­mę­czona. Nie pre­zen­tuję się kwit­nąco. Dodaję więc sobie lat dla fru Lars­son i ucho­dzi mi to na sucho, bo ina­czej już by mnie wyrzu­ciła za drzwi.

– Pastor pisze, że „z zami­ło­wa­niem opie­ku­jesz się innymi”. Dla­czego młoda kobieta, zale­d­wie dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia, chce się zamknąć z nie­do­łęż­nym czło­wie­kiem?

– Moja matka, zanim wyszła za mąż, była pie­lę­gniarką. – Zawsze wydaję się bar­dziej pewna sie­bie, gdy mówię prawdę lub coś do niej zbli­żo­nego.

– Czyli poszłaś w ślady matki. Czy była z tego zado­wo­lona?

Powin­nam zosta­wić te słowa bez komen­ta­rza, ale jej pro­tek­cjo­nalny ton skła­nia mnie do odpo­wie­dzi.

– Nie wiem, co by pomy­ślała o czym­kol­wiek, co robi­łam w ostat­nich latach.

– Och, a dla­czego?

– Bo ona nie żyje. – Mówię to, a z oczu płyną mi łzy. Mam ochotę przy­ło­żyć tej okrop­nej kobie­cie. Spra­wiła, że choć raz powie­dzia­łam prawdę. Ale prze­ce­ni­łam swoje siły.

Wyj­muję chu­s­teczkę, wycie­ram twarz, a ponie­waż w tym zim­nie ciek­nie mi z nosa, wydmu­chuję go. Gdyby teraz objęła mnie ramie­niem, jakoś pocie­szyła, mogła­bym zwąt­pić w sens tego, co mam tutaj zro­bić. Ale tak się nie dzieje. Gdy pod­no­szę wzrok, ona patrzy na mnie, na moje zapuch­nięte oczy z wyraź­nym nie­sma­kiem.

Bie­rze klucz z blatu biurka, otwiera środ­kową szu­fladę i wkłada tam moje refe­ren­cje.

Szo­kuje mnie zupełny brak empa­tii u tej kobiety. Zamy­kam się na wszel­kie współ­czu­cie dla niej, jakie mogła­bym poczuć, i utwier­dzam się w prze­ko­na­niu, że wypeł­nię swoje zada­nie.

Idę za fru Lars­son kory­ta­rzem.

– Dosta­niesz wła­sny klucz – mówi. – Ale musisz uwa­żać z wyj­ściami i powro­tami i oczy­wi­ście ocze­kuję tylko nie­na­gan­nego zacho­wa­nia. Wsta­jemy wcze­śnie i nie będę tole­ro­wać żad­nych zakłó­ceń.

– Oczy­wi­ście.

– To będzie twój pokój – mówi, otwie­ra­jąc drzwi.

Pokój jest mały, nie­wiele więk­szy od pudełka. Mię­dzy nie­dużą komodą a oknem widać metr gołych desek.

Nachy­lam się nad łóż­kiem, by wyj­rzeć przez okno. Podob­nie jak w gabi­ne­cie mojej pra­co­daw­czyni, okno wycho­dzi na tyły sąsied­niej kamie­nicy – mam widok na schody poża­rowe i wąskie roz­świe­tlone okna roz­pra­sza­jące poranny mrok.

– Przy­niosą tu dywan – mówi, roz­glą­da­jąc się dookoła; być może widzi, jaką ponurą dziurą jest to miej­sce.

– Będzie bar­dzo ład­nie. – Powie­dzia­ła­bym to tak czy ina­czej, po pro­stu z grzecz­no­ści, ale ten pokój jest lep­szy niż wiele tych, jakie musia­łam zno­sić w prze­szło­ści. Poza tym jakie to ma zna­cze­nie? Nie zaba­wię tu długo. Mam zada­nie do wypeł­nie­nia i gdy tylko je wyko­nam, zniknę. Będę tylko cie­niem.

Rozdział 2

2

Sztok­holm

Paź­dzier­nik 1946

Trzy mie­siące wcze­śniej, nim zamiesz­ka­łam u Lars­so­nów, sta­tek, któ­rym pły­nę­łam z Ham­burga, wszedł do portu i przy­bił do kei przy wtó­rze posęp­nego wycia syren. Zima się jesz­cze nie zaczęła, sią­pił jed­nak lodo­waty deszcz. Obser­wo­wa­łam z gór­nego pokładu potężną bryłę Pałacu Kró­lew­skiego i mięk­kie kon­tury zbu­do­wa­nego z pia­skowca gma­chu opery, jawiące się w gęstej mgle niczym ogromne mau­zo­lea.

Ta smętna sce­ne­ria paso­wała do mojego nastroju. Roz­sta­nie z Hen­rym przed zale­d­wie pię­cioma dniami wciąż bolało. Wyda­wało się uczciw­sze nie obie­cy­wać powrotu, ponie­waż było mało praw­do­po­dobne, że dotrzy­mam słowa. Jeśli mam rację co do toż­sa­mo­ści „mojego Niemca” i zre­ali­zuję swój plan, będę musiała się ukry­wać.

Henry począt­kowo przy­jął ze spo­ko­jem to, co mu powie­dzia­łam, ale tylko dla­tego, że wcze­śniej dowie­dział się o tym od Mike’a i miał szansę się przy­go­to­wać. Sądził, że zdoła spo­koj­nie odwieść mnie od tego „sza­leń­stwa”. Zoba­czył jed­nak, jak bar­dzo jestem zde­ter­mi­no­wana, zro­zu­miał, że się pomy­lił, i wtedy wpadł w prze­ra­że­nie, a potem w złość. Po pro­stu nie rozu­miał, dla­czego, nawet jeśli upie­ra­łam się przy tej „głu­piej eska­pa­dzie”, miało to ozna­czać roz­sta­nie. Ponie­waż nie mogłam mu zdra­dzić, co naprawdę zamie­rzam zro­bić, gdy znajdę mojego czło­wieka, nie mogłam też wyja­wić powodu roz­sta­nia. W pew­nym momen­cie Henry rzu­cił o ścianę pudłem z papie­rami, co wywo­łało kłót­nię z naszymi wło­skimi sąsia­dami, zna­nymi z awan­tur, jakie sami urzą­dzali u sie­bie. W końcu oboje ucie­kli­śmy z miesz­ka­nia, bo żadne z nas nie mogło znieść myśli, że zosta­nie tam samo, i mimo ostrych słów nie chcie­li­śmy się roz­sta­wać. Skoń­czy­li­śmy na ławce w szklarni ogrodu bota­nicz­nego – scho­wa­li­śmy się tam przed desz­czem – trzy­ma­jąc się w obję­ciach, zapła­kani. Deszcz spły­wał po szy­bach, a ja odgar­nia­łam mu z oczu pociem­niałe od wil­goci włosy, naj­praw­do­po­dob­niej ostatni raz. Pomy­śla­łam, że już wię­cej nie chcę się z nikim wią­zać, a przy­naj­mniej nie chcę być kimś, kto ten zwią­zek skoń­czy.

Pierw­szą noc w Sztok­hol­mie spę­dzi­łam w nędz­nym hostelu w pobliżu portu. Zatrzy­my­wali się w nim głów­nie mary­na­rze obco­kra­jowcy, o czym świad­czyła mno­gość języ­ków dają­cych się sły­szeć przez cien­kie ściany. Spa­łam źle, wciąż budzili mnie pijacy wyrzu­cani z tawern na nabrzeżu, śpie­wa­jący i kłó­cący się w wąskich ulicz­kach. Noc była zimna, pościel marna, leża­łam zwi­nięta w kłę­bek na twar­dym mate­racu w butach i płasz­czu.

Następ­nego dnia spa­ce­ro­wa­łam po mie­ście. Ranek był chłodny, ale jasny; łusz­czące się paste­lowe fasady domów odbi­jały się uro­czo w falu­ją­cej wodzie w kana­łach. Było mi lżej na duchu i po raz pierw­szy od poże­gna­nia z Hen­rym na pero­nie dworca w Norym­ber­dze nie myśla­łam o tym, co zosta­wi­łam za sobą.

Około połu­dnia zna­la­złam kamie­nicę, któ­rej szu­ka­łam, i zja­dłam obiad w skrom­nej restau­ra­cji naprze­ciwko, sie­dząc przy zapa­ro­wa­nym oknie. O dru­giej więk­szość gości wyszła. Jeden z nich zosta­wił gazetę. Szwedzką, ale nagłó­wek był zro­zu­miały nawet dla mnie, wciąż pró­bu­ją­cej się upo­rać z tym języ­kiem. Był sie­dem­na­sty paź­dzier­nika, a poprzed­niego dnia w Norym­ber­dze zostali stra­ceni przy­wódcy nazi­stów. Rib­ben­trop, Hans Frank i kilku innych musieli pozwo­lić katu, by zało­żył im stry­czek na szyję. Nic dziw­nego, wie­dzia­łam, że tak się sta­nie, i czy­ta­jąc o tym, pomy­śla­łam zupeł­nie to samo co wów­czas, gdy usły­sza­łam, jakie wyroki otrzy­mali – że łatwo się wywi­nęli. Mieli tylko doświad­czyć ludz­kiego umie­ra­nia, pod­czas gdy byli odpo­wie­dzialni za tak wiele milio­nów nie­ludz­kich śmierci. Naprawdę wstrzą­snęło mną tylko to, że poprzed­niej nocy Göringowi udało się popeł­nić samo­bój­stwo w celi. Autor arty­kułu był zacie­ka­wiony, jak to się mogło stać i kto mu pomógł. Oprócz tek­stu w gaze­cie zna­la­zły się też foto­gra­fie ska­za­nych. Zdję­cie Göringa nie zostało zro­bione pod­czas pro­cesu, lecz na przy­ję­ciu w Sztok­hol­mie przed wojną i jak zawsze przed­sta­wiało czło­wieka dobrze odży­wio­nego i roz­ba­wio­nego jak dziecko. W arty­kule nie padła choćby alu­zja do winy tych ludzi. Tekst był płytki, gładki, nawet łagodny w tonie, nie opi­sy­wał zbrodni, jakby fakty doty­czące zbrod­nia­rzy, któ­rzy znie­wo­lili więk­szość Europy, nie powinny zakłó­cać czy­tel­ni­kowi śnia­da­nia lub obiadu.

Pod­szedł wła­ści­ciel restau­ra­cji, musia­łam więc odło­żyć gazetę.

– Nie jesteś stąd? – zapy­tał. Posłu­gi­wał się pro­stym języ­kiem, z pew­no­ścią nie był Szwe­dem, wolno wyma­wiał słowa. Był jak dotąd jedy­nym czło­wie­kiem, któ­rego rozu­mia­łam bez trudu.

– Wła­śnie przy­je­cha­łam. – Jesz­cze nie wymy­śli­łam do końca, co będę o sobie mówić. Powie­dzia­łam więc tylko tyle, ale on wyda­wał się zado­wo­lony i pochy­lony nad szczotką spo­glą­dał na szarą pod­łogę, którą nale­żało zamieść.

Pół godziny póź­niej na­dal wpa­try­wa­łam się w drzwi domu naprze­ciwko. Przy kra­węż­niku zapar­ko­wała fur­go­netka dostaw­cza rzeź­nika. Por­tier wpu­ścił chło­paka, pozo­stał na schod­kach i wysta­wił twarz do słońca. Niebo było bez­chmurne, ale powie­trze ostre.

Wła­ści­ciel restau­ra­cji znów do mnie pod­szedł i też obser­wo­wał ulicę. Wyszli już wszy­scy goście oprócz mnie.

– Masz gdzie miesz­kać?

Pod­nio­słam wzrok.

– Nie – odpar­łam. Pokój w hostelu raczej nie wcho­dził w rachubę.

– Potrze­bu­jesz pracy?

– Jaka to praca?

– Kel­ne­ro­wa­nie i… tro­chę sprzą­ta­nia… – Nie patrzył na mnie, nie­do­mó­wie­nia wisiały w powie­trzu. Nic dziw­nego, musiał być ostrożny, a jed­no­cze­śnie nie mógł prze­pu­ścić takiej oka­zji. – Jest pokój.

– Pokaż mi.

Popro­wa­dził mnie przez wąską kuch­nię. Na czar­nej kuchence stały przy­pa­lone garnki, blat robo­czy zaj­mo­wały sterty tale­rzy z obiadu i praw­do­po­dob­nie też z poprzed­niego wie­czoru. Pode­szwy butów przy­kle­jały mi się do lino­leum na pod­ło­dze. Za kuch­nią znaj­do­wał się kory­tarz, a dalej kręte drew­niane schody. Wspię­łam się po nich za wła­ści­cie­lem.

Na górze był niski podest. Męż­czy­zna otwo­rzył drzwi, weszłam do małego pokoju zasta­wio­nego wyso­kimi ciem­nymi meblami zasła­nia­ją­cymi świa­tło. Prze­ci­snę­łam się do okna i wyj­rza­łam na ulicę. Fur­go­netka wła­śnie odjeż­dżała. Por­tier obser­wo­wał ją przez chwilę z chod­nika, a potem wyrzu­cił nie­do­pa­łek papie­rosa do rynsz­toka i wró­cił do środka.

– Wezmę to – wymam­ro­ta­łam.

– Co to jest? – Schy­lił się, wszedł do pokoju i roz­glą­dał się, jakby pierw­szy raz w życiu widział taki nie­po­rzą­dek. – To wszystko będzie sprząt­nięte – obie­cał bez prze­ko­na­nia, mach­nąw­szy owło­sioną, musku­larną ręką.

– Biorę to.

– Bie­rzesz tę pracę! – Nie ukry­wał nie­do­wie­rza­nia. Nie powie­dział mi nawet, ile będę zara­biała ani ile godzin mam pra­co­wać.

– Tak, tę pracę – potwier­dzi­łam, obser­wu­jąc, jak twarz mu się roz­ja­śnia. Już oce­niał sto­pień mojej despe­ra­cji i obli­czał, ile pracy i dodat­ko­wych usług będzie mógł na mnie wymu­sić.

Zabra­łam swoje rze­czy z hostelu i już wie­czo­rem zaczę­łam pracę.

Wła­ści­ciel przy­szedł popa­trzeć, jak sprzą­tam kuch­nię. Stał w drzwiach, palił papie­rosy i wrzu­cał nie­do­pałki do zlewu.

– Jak mam cię nazy­wać? – zapy­tał. Dziwne, że dopiero teraz o tym pomy­ślał.

Przez moment czu­łam nie­mal prze­możną pokusę, aby być sobą, Hanną.

– Elsa. – Elsa Win­kell była córką wła­ści­ciela fabryki w Pol­sce, gdzie pra­co­wa­łam na początku 1943 roku; póź­niej byłam słu­żącą w domu Win­kl­lów w Kolo­nii. Elsa mogłaby zna­leźć się na moim miej­scu i wyko­ny­wać tę brudną robotę.

Chrząk­nię­cie.

– A jak mam zwra­cać się cie­bie?

– Hasan.

O dzie­sią­tej opu­ści­łam kuch­nię i poszłam na górę do swo­jego pokoju. Nic się w nim nie zmie­niło, ale też niczego innego się nie spo­dzie­wa­łam. Łóżko było wci­śnięte za poła­many para­wan, dosta­łam się na nie, prze­cho­dząc nad opar­ciem krze­sła. Wciąż ubrana wśli­znę­łam się pod koł­drę. W pokoju sły­chać było tylko dud­nie­nie i zgrzy­ta­nie ostat­nich tego dnia tram­wa­jów, poza tym pano­wała cisza. Zasnę­łam pra­wie natych­miast.

Następ­nego dnia rano zasta­łam Hasana przy sto­liku w restau­ra­cji. Gdy usia­dłam naprze­ciwko niego, zga­sił papie­rosa w masel­niczce. Miał na sobie tylko kami­zelkę i szorty. Na jego policz­kach już było widać świeży ciemny zarost.

– Do wie­czora musisz zro­bić porzą­dek w moim pokoju.

Zesztyw­niał.

– Jestem wła­ści­cie­lem…

– Albo zabie­ram się stąd. – Brzmiało to prze­ko­nu­jąco, choć nie chcia­łam speł­nić tej groźby.

Wyda­wał się zmie­szany.

– Oczy­wi­ście. Zro­bię tak, żeby było ład­nie.

Stało się tak, jak przy­pusz­cza­łam – zoba­czył mnie wczo­raj przy pracy i uznał, że tylko głu­piec prze­pu­ściłby taką oka­zję.

– I chcę, żebyś nauczył mnie szwedz­kiego.

– Nauczył! – Ze zdzi­wie­nia nie zamknął ust, z któ­rych buch­nął na mnie zapach papie­ro­sów.

– Nie bój się – powie­dzia­łam ucie­szona, że wygry­wam. – Szybko się uczę.

Teraz przy­szła kolej na Hasana i per­trak­ta­cje w spra­wie pie­nię­dzy i godzin pracy. Tych pierw­szych było mało, tych dru­gich – dużo, tak jak prze­wi­dy­wa­łam. Hasan zażą­dał, bym poka­zała mu pasz­port. Nie po to, by dopeł­nić for­mal­no­ści, lecz by zazna­czyć swój nieco nad­we­rę­żony auto­ry­tet i by w razie jakiejś nie­pra­wi­dło­wo­ści wyko­rzy­stać to. W pasz­por­cie figu­ro­wa­łam jako Elsa Win­kell, oby­wa­telka nie­miecka – prawdą było tylko to, że ist­niała taka osoba.

Hasan uważ­nie przyj­rzał się mojemu zdję­ciu, które zro­bi­łam w skle­pie w Norym­ber­dze. Udało mi się ukryć na nim nie­pew­ność dzięki lek­kiemu zmarsz­cze­niu brwi.

Ski­nął głową i zwró­cił mi pasz­port, ale gdy wkła­da­łam go do kie­szeni, trzy­mał wycią­gniętą w moim kie­runku spo­coną dłoń, dopóki się nie zorien­to­wa­łam i nie poda­łam mu swo­jej. Uści­snę­li­śmy sobie ręce, aby przy­pie­czę­to­wać umowę.

Dni się dłu­żyły, byłam jed­nak przy­zwy­cza­jona do cięż­kiej pracy, a z restau­ra­cji mogłam obser­wo­wać kamie­nicę i nie zamie­rza­łam z tego zre­zy­gno­wać. Poza tym ta sytu­acja nie miała trwać długo. Nie­ko­szerne jedze­nie nie sta­no­wiło dla mnie pro­blemu. W moim domu nie miało to zna­cze­nia; ojciec uwa­żał wszyst­kie reli­gie za prze­ży­tek, a zwłasz­cza tę, w któ­rej się uro­dził, a ja sto­so­wa­łam się do ogra­ni­czeń tylko wtedy, gdy musia­łam miesz­kać u stry­jo­stwa. Ja sama uwa­żałam, że jeżeli ist­nieje wszech­mocny Bóg, który obie­cał zapew­nić bez­pie­czeń­stwo swo­jemu wybra­nemu naro­dowi, to nie dotrzy­mał obiet­nicy i nie może liczyć na cześć z mojej strony.

Nauka języka odby­wała się mię­dzy szczy­tem w porze obiadu a wie­czor­nym natło­kiem gości; mogłam wtedy przy­przeć Hasana do muru przed jego popo­łu­dniową drzemką. Począt­kowo był nasta­wiony nie­chęt­nie, jed­nak wkrótce zaczął dobrze się bawić, zwłasz­cza gdy mógł pozwo­lić sobie na pro­tek­cjo­nal­ność i delek­to­wać się, że zna­lazł kogoś niż­szego w porządku dzio­ba­nia, nad kim mógł góro­wać.

– Och tak, nie dener­wuj się, Hasan – mawiał, gdy popeł­ni­łam błąd. – Ja bystra i szybka uczen­nica, Hasan. – I przy­glą­dał mi się przez kłęby dymu z papie­rosa, by się prze­ko­nać, czy dam się spro­wo­ko­wać. Gdy uznał, że to się nie uda, kle­pał mnie mocno po ramie­niu albo przy­ci­skał moją dłoń do lep­kiego blatu stołu. Uwiel­biał kon­takt fizyczny z ludźmi i ocho­czo poka­zy­wał, jak bar­dzo jest silny, choć wię­cej miał tłusz­czu niż mię­śni. – Nie bój się, mówił. – Hasan tylko żar­tuje.

Nauczy­łam się trzy­mać dystans.

Tak naprawdę lek­cje z Hasa­nem nie­wiele mi dawały. Mój nauczy­ciel miał obcą wymowę, a we mnie rosły podej­rze­nia co do popraw­no­ści jego gra­ma­tyki. Gdy mu to powie­dzia­łam, z lek­ce­wa­że­niem mach­nął ręką.

– A czego się spo­dzie­wa­łaś? – rzu­cił. – Ja szef kuchni z Tur­cji, a ty kel­ne­reczka, zdzira z pie­przo­nych Nie­miec, która musi brać, co dają.

Uczy­łam się więc od gości restau­ra­cji. Zaczę­łam od wymiany uprzej­mo­ści pod­czas przyj­mo­wa­nia zamó­wień, potem coraz czę­ściej roz­ma­wia­łam o codzien­nych wyda­rze­niach, a w końcu mogłam już kon­wer­so­wać o pogo­dzie i tutej­szej poli­tyce. Poma­gała mi zna­jo­mość nie­miec­kiego – zawdzię­cza­łam ją ojcu – ponie­waż wiele słów nie­miec­kich i szwedz­kich ma podobny źró­dło­słów.

Naj­lepsi byli goście samotni. Trak­to­wa­łam ich szcze­gól­nie uprzej­mie, spra­wia­łam, że czuli się wyjąt­kowi, więc mnie polu­bili.

Gdy pytali mnie o moje losy, o to, skąd jestem, opo­wia­da­łam bajki o swoim dzie­ciń­stwie, o jeź­dzie kon­nej latem, o nar­tach w górach zimą, o wszyst­kich tych rze­czach, któ­rymi mogła­bym się cie­szyć, gdyby nie wojna. Ci ludzie przy­cho­dzili tu, by uciec od samych sie­bie, a ja ser­wo­wa­łam im szwedzki stół z marze­niami o szczę­ściu i przy­go­dzie.

Hasan przy­glą­dał się temu podejrz­li­wie i z zazdro­ścią. Był gbu­ro­waty, nie miał daru kon­wer­sa­cji, a swoje tłu­ste dania poda­wał z lek­ce­wa­że­niem. Nie mógł się jed­nak oprzeć poku­sie przy­czła­pa­nia do mnie i prze­ry­wa­nia roz­mów, aby mi przy­po­mnieć, że jest praca do wyko­na­nia.

Nie­któ­rzy goście roz­ma­wiali o woj­nie. Szwe­cja nie brała w niej udziału, lecz mówiąc wprost, jak to wtedy rozu­mia­łam, współ­pra­co­wała z nazi­stami, aby unik­nąć oku­pa­cji – dostar­czała im surowce na potrzeby woj­ska. Sprawa była oczy­wi­ście zło­żona i gdyby Pol­ska miała podobną moż­li­wość sta­nia z boku, moje życie nie zosta­łoby roz­trza­skane na kawałki.

Tak czy ina­czej, wiara w to, że jestem Niemką, wią­zała się dla nie­któ­rych z ocze­ki­wa­niem, że poczuję się współ­winna i że ich zro­zu­miem. Byli też tacy, któ­rzy sądzili, że mogą przy mnie pozwo­lić sobie na słowa, któ­rych nie odwa­ży­liby się wypo­wie­dzieć przy roda­kach.

– Ci Żydzi… – wymam­ro­tał któ­re­goś wie­czoru star­szy męż­czy­zna, patrząc mi pro­sto w oczy. – To, co tam się stało, cóż mogę powie­dzieć… To musiało zostać zro­bione.

Cof­nę­łam się, omal nie wyle­wa­jąc mu zupy na kolana, i scho­wa­łam się w kuchni, aby dojść do sie­bie.

Ten czło­wiek nie zauwa­żył jed­nak mojego prze­ra­że­nia i zaczął regu­lar­nie bywać w restau­ra­cji; przy­wo­ły­wał mnie zakrzy­wio­nym palu­chem i obda­rzał naj­ser­decz­niej­szym, naj­bar­dziej łaska­wym, bez­zęb­nym star­czym uśmie­chem. Co do mnie, zawsze pil­no­wa­łam, by przed poda­niem mu zupy… napluć do tale­rza tyle śliny, ile się dało.

Coraz lepiej radzi­łam sobie z języ­kiem, restau­ra­cja Hasana też pro­spe­ro­wała nieco lepiej, a on sam nauczył się nie znie­chę­cać mnie do pracy. Zamiast tego przy­cho­dził do kuchni, by mi oznaj­mić, że przy­szedł jeden z moich „spe­cjal­nych” gości i mam ruszyć dupę i przy­jąć zamó­wie­nie, zanim ten gość pój­dzie gdzie indziej. Czy ja myślę, że restau­ra­cja może sobie pozwo­lić na tak­to­wa­nie gości jak psie gówno?

Od czasu do czasu wpa­dał do nas młody męż­czy­zna z gęstą jasną brodą. Przy­cho­dził punk­tu­al­nie o szó­stej i zja­dał duszone mięso ze sło­nymi ziem­nia­kami, trzy­ma­jąc w dużych dło­niach książkę z biblio­teki, zawsze coś o inży­nie­rii.

Pró­bo­wa­łam wymie­niać z nim zwy­cza­jowe grzecz­no­ści, a on pod­no­sił głowę i patrzył na mnie zde­kon­cen­tro­wany. Potem się rumie­nił i spusz­czał wzrok.

Miał na imię Vic­tor i pierś sze­roką jak wiking. Stał się dla mnie swego rodzaju wyzwa­niem. Spo­sób, w jaki trzy­mał łyżkę w krót­kich pal­cach, przy­po­mi­nał mi Karola, mojego przy­ja­ciela i opie­kuna w fabryce. Gdy­bym musiała oprzeć się na kimś w razie potrzeby, on byłby odpo­wied­nim męż­czy­zną, o dosta­tecz­nie sil­nych ramio­nach, by zapew­nić ochronę, i nie­ko­niecz­nie potrzeb­nym do reszty – tu wcho­dziły w grę inne czyn­niki – ale z pew­no­ścią do ochrony, która ni­gdy nie zawie­dzie. Vic­tor pomógł mi rów­nież prze­stać myśleć o Hen­rym.

Przy­cho­dziła do nas także kotka z kamie­nicy na tyłach.

Po raz pierw­szy zauwa­ży­łam ją, jak obser­wo­wała mnie z murku, gdy wyno­si­łam śmieci, a pew­nego wie­czoru odwa­żyła się pójść za mną. Nakar­mi­łam ją reszt­kami jedze­nia, a ona stała się moim kolej­nym gościem. Poja­wiała się krótko po zamknię­ciu restau­ra­cji, ponie­waż wie­działa, że będę wyrzu­cała resztki do kubła. Nasza zna­jo­mość roz­wi­jała się wolno, bo kotka była pło­chliwa, nie lubiła, żeby ją doty­kać, a z pew­no­ścią nie w cza­sie jedze­nia. Dopiero gdy się naja­dła i uło­żyła w cie­ple sty­gną­cej kuchenki, tole­ro­wała piesz­czoty, ale nawet wtedy poka­zy­wała zęby, jeśli uznała, że ma już dość. To ona dyk­to­wała warunki, lecz zawsze gdy wycho­dziła, owi­jała biały koniec ogona wokół mojej nogi, aby oka­zać wdzięcz­ność i zado­wo­le­nie. Mia­ły­śmy wię­cej ze sobą wspól­nego, niż byłam gotowa przy­znać.

Pew­nego wie­czoru w listo­pa­dzie, gdy myłam ostat­nie naczy­nia, do kuchni wszedł Hasan z pra­wie pustą butelką fiń­skiej wódki. Był pijany, ude­rzył kola­nem o szafkę i zaczął kląć, uży­wa­jąc wszyst­kich odpo­wied­ni­ków słowa „pier­do­lić”, które już sły­sza­łam od żoł­nie­rzy; wymy­ślił też jesz­cze kilka nowych. Kop­nął kuchenkę, zro­bił kolejne wgnie­ce­nie w drzwiach, po czym oparł się ple­cami o suszarkę i zapa­trzył się z ponurą miną w pod­łogę.

– Twój chło­pak sie­dział tu cały wie­czór i zaj­mo­wał bar­dzo potrzebne miej­sce – wymam­ro­tał w końcu, zde­cy­do­wany wyła­do­wać zły humor na mnie.

– To nie jest mój chło­pak – odpar­łam i wal­nę­łam żela­zną patel­nią koło jego ręki. Spo­dzie­wa­łam się, że Hasan będzie zado­wo­lony, iż mi doku­czył, ale się nie ode­zwał.

Zer­k­nę­łam na niego. Patrzył na nasze odbi­cie w lustrze z tyłu – w zapa­ro­wa­nej tafli nasze głowy zle­wały się w jedną. Ups, pomy­śla­łam, szybko się okaże, że jestem tu za długo.

Gdy nie pra­co­wa­łam w kuchni ani nie obsłu­gi­wa­łam gości, sia­da­łam przy oknie i obser­wo­wa­łam ulicę. Stop­niowo pozna­wa­łam zwy­czaje miesz­kań­ców kamie­nicy naprze­ciwko – wie­dzia­łam, w jakie dni przy­jeż­dżają dostawcy, o któ­rej godzi­nie ludzie wycho­dzą do pracy i wra­cają, ile dzieci wybiega co rano do szkoły. Zauwa­ży­łam też, że por­tier wyko­rzy­stuje każdą oka­zję, by postać na schod­kach przed powro­tem do mrocz­nego holu. Fru Lars­son zoba­czy­łam po raz pierw­szy, gdy poja­wiła się w przy­trzy­my­wa­nych przez por­tiera drzwiach, a potem zeszła po schod­kach i ruszyła przed sie­bie ulicą. Pierw­szy raz dotarło do mnie, z kim będę miała do czy­nie­nia. Wysoki wzrost i ele­gan­cja tej kobiety spra­wiły, że poczu­łam się mała. Jesz­cze nawet nie zaczę­łam, a już mia­łam pro­blem. Póź­niej usil­nie się sta­ra­łam poznać jej zwy­czaje, oswoić się z nią, aby gdy doj­dzie do spo­tka­nia, nie wpaść w prze­ra­że­nie. Ale jedyną osobą, któ­rej ani razu nie widzia­łam, był poszu­ki­wany przeze mnie męż­czy­zna.

Za zapa­ro­wa­nym oknem restau­ra­cji byłam nie­wi­doczna, zbli­żała się jed­nak zima, musia­łam więc wycho­dzić na zewnątrz z mio­tłą, by zmieść z chod­nika opa­dłe liście i gałązki.

Wkrótce wymie­nia­łam z por­tie­rem ukłony. Gdy prze­ry­wa­łam na chwilę pracę, on wyj­mo­wał papie­rosa z ust i z śmie­chem mi salu­to­wał.

Zasta­na­wia­łam się, jak nawią­zać z nim zna­jo­mość, lecz osta­tecz­nie pro­blem roz­wią­zał się sam.

Pew­nego listo­pa­do­wego wie­czoru mia­sto spo­wiła mgła; patrzy­łam na nią przez szybę i nagle zauwa­ży­łam, że kotka z bia­łym koń­cem ogona, ta, którą kar­mi­łam, wybiega zza śmiet­ni­ków na śro­dek ulicy. Przy­sia­dła tam, wyda­wała się zdez­o­rien­to­wana, jakby nie wie­działa, gdzie jest. Może zagu­biła się w tej mgle.

Tram­waj poko­nał zakręt i toczył się ulicą, a kotka, zamiast uciec, sku­liła się spa­ra­li­żo­wana przed­nimi świa­tłami pojazdu. Wypa­dłam na ulicę, prze­bie­głam przez chod­nik na jezd­nię, kotka, cokol­wiek jej dole­gało, rzu­ciła się na mój widok do ucieczki, a ja zacze­pi­łam butem o szynę i upa­dłam na twarz.

Pod­czas gdy wyko­rzy­sty­wa­łam jedno z pozo­sta­łych mi jesz­cze żyć, tram­waj zatrzy­mał się z piskiem pół metra od mojej głowy. Motor­ni­czy wychy­lił się przez okienko i wrzesz­czał na mnie roz­wście­czony, jakby to on omal nie stra­cił życia.

Moją stopę uwol­nił i posta­wił mnie na nogi por­tier z naprze­ciwka. Pomógł mi przejść przez jezd­nię i wejść po schod­kach do kamie­nicy, posa­dził mnie na swoim krze­śle za kon­tu­arem i maso­wał mi kostkę.

– Prze­pra­szam – powie­dzia­łam wciąż oszo­ło­miona, a jed­no­cze­śnie bar­dzo zado­wo­lona, że dopię­łam swego. Roz­glą­da­łam się dookoła po holu, prze­cież widzia­łam go po raz pierw­szy, zauwa­ży­łam windę i rząd skrzy­nek pocz­to­wych z nume­rami i nazwi­skami na ścia­nie.

– Nie trzeba prze­pra­szać, fröken. Jestem Gösten, przy­ja­ciel wszyst­kich.

Wró­ci­łam do restau­ra­cji po godzi­nie, kuś­ty­ka­jąc.

– Gdzie byłaś? – zapy­tał Hasan ostrym tonem. – Jeste­śmy otwarci od godziny. Mia­łem urwa­nie głowy.

Dwa kłam­stwa, oba grube jak on. Restau­ra­cja wła­śnie została otwarta i był tu tylko jeden klient.

– Upa­dłam na ulicy, zra­ni­łam się w kostkę.

Hasan spoj­rzał w dół i być może roz­cza­ro­wany, że nie widać żad­nego zła­ma­nia, odda­lił się.

W prze­ci­wień­stwie do Hasana Gösten był czło­wie­kiem otwar­tym, inte­re­so­wał się ludźmi i tym, co się dzieje dookoła.

Zaczę­łam wycho­dzić z restau­ra­cji na popo­łu­dniową prze­rwę. Prze­cho­dzi­łam przez ulicę w gru­dnio­wym śniegu, wycie­ra­łam śnieżną breję z butów o kra­wędź schodka i wkra­cza­łam do holu, mojego schro­nie­nia.

Z holu pro­wa­dziły drzwi na bru­ko­wane podwó­rze, serce kamie­nicy, na które wycho­dziły okna wszyst­kich miesz­kań. Któ­re­goś dnia, gdy przy­szłam, Gösten tam zamia­tał; dołą­czy­łam do niego. W powie­trzu czuć było wil­goć, podwó­rze oświe­tlały tylko świa­tła z okien. Na naj­niż­szym stop­niu scho­dów poża­ro­wych stały w rzę­dzie trzy cera­miczne donice z bez­list­nymi, uschnię­tymi krze­wami.

– To mój tajem­ni­czy ogród – powie­dział Gösten z iro­nicz­nym uśmie­chem. – Chodź, Elso, tu jest zimno, wejdźmy do środka. – Spo­dzie­wał się mnie, na małej kuchence w głębi por­tierni bul­go­tała w gar­nuszku gorąca cze­ko­lada.

Poma­ga­łam Göstenowi sor­to­wać popo­łu­dniową pocztę i wkła­da­łam listy do skrzy­nek, a on sie­dział na krze­śle i mnie obser­wo­wał. Mia­łam teraz oka­zję zapy­tać o miesz­kań­ców, a zwłasz­cza o Lars­so­nów.

– Bar­dzo źle u nich – odparł. – Syn jest chory.

– Chory?

– Gruź­lica, stan jest bar­dzo poważny.

– Gruź­lica? – Cze­goś takiego nie prze­wi­dzia­łam. Gruź­lica była cho­robą śmier­telną. Wie­dzia­łam o tym, ponie­waż cho­ro­wała na nią dziew­czynka z mojej szkoły. Czę­sto źle się czuła i miała dłu­gie prze­rwy w nauce; z jed­nej już nie wró­ciła. Mówiono, że wysłano ją do Szwaj­ca­rii na lecze­nie w sana­to­rium wysoko w górach, ale póź­niej dyrek­torka poin­for­mo­wała nas, że nasza kole­żanka umarła.

– Tak, stan jest bar­dzo poważny – powtó­rzył Gösten. – On może nie prze­żyć zimy.

– Czy zawsze cho­ro­wał? – Pró­bo­wa­łam brzmieć współ­czu­jąco, a jed­no­cze­śnie zasta­na­wia­łam się, jak to zmie­nia sytu­ację. Czy to ozna­cza, że nie mógł być to czło­wiek, któ­rego szu­ka­łam?

Gösten wzru­szył ramio­nami.

– Moż­liwe, ale jest z nim źle dopiero od zeszłego roku.

– Coś się do tego przy­czy­niło?

Gösten znów wzru­szył ramio­nami i spoj­rzał pod nogi. Zaczy­na­łam się uczyć, jak mocno mogę go naci­skać. Gdy nie chciał być cią­gnięty za język, odwra­cał wzrok i zmie­niał temat.

– Pro­szę – powie­dział. – To jest dla cie­bie. – Otwo­rzył papie­rową torbę z dwoma ciast­kami sza­fra­no­wymi i jedno poło­żył koło mojego łok­cia.

– Długo tu pra­cu­jesz? – zapy­ta­łam, nie chcąc, by mnie zde­kon­cen­tro­wał.

– Od zawsze, słowo.

– A rodzina Lars­so­nów zawsze tu miesz­kała?

– O, tak, też od zawsze. – Zgniótł torbę po ciast­kach i wrzu­cił do kosza.

– Jaki on jest, ten syn?

– Dla­czego pytasz?

– Nie wiem. – Teraz była moja kolej na wymi­ja­jącą odpo­wiedź. – Po pro­stu przy­kro sły­szeć, że ktoś jest chory.

– No tak. – Gösten zer­k­nął za sie­bie, jakby się bał, że ktoś może nas pod­słu­chać, i zamknął nogą drzwi do holu. – Pie­lę­gniarki ni­gdy nie zostają długo. – Roz­parł się na krze­śle, zachi­cho­tał, ramiona mu się trzę­sły, poczer­wie­niał na twa­rzy.

– Dla­czego?

– Powiedzmy, że on cza­sami nie jest łatwy. Ta ostat­nia… – prze­rwał.

– Dla­czego, co stało się z tą ostat­nią?

Gösten pokrę­cił głową, patrząc na swoje kolana. Nie­ustan­nie toczyła się w nim walka mię­dzy dys­kre­cją wyma­ganą w pracy a chę­cią poplot­ko­wa­nia.

– Czy on ma teraz pie­lę­gniarkę?

– Nie, od wielu dni nie ma.

– Czyli jest wolne miej­sce. Gdy­bym była zain­te­re­so­wana, czy mógł­byś wspo­mnieć im o mnie?

– Jasne. A ty jesteś pie­lę­gniarką?

Ski­nę­łam głową. Zmy­śli­łam to na pocze­ka­niu, ale to był jedyny spo­sób, aby przejść przez te drzwi, a poza tym jak trudne może być tak naprawdę pie­lę­gniar­stwo?

Śnieg padał coraz czę­ściej, na wysta­wach domów towa­ro­wych poja­wiły się świą­teczne deko­ra­cje, a sprawy przy­brały nowy obrót. Moja czę­sta nie­obec­ność nie uszła uwa­dze Hasana, a im lepiej mi było w kamie­nicy naprze­ciwko, tym gorzej działo się w restau­ra­cji. Sły­sza­łam zja­dliwe komen­ta­rze, widzia­łam posępne spoj­rze­nia.

– Jebiesz się ze swoim chło­pa­kiem? – wymam­ro­tał któ­re­goś popo­łu­dnia po moim powro­cie, wydłu­bu­jąc ości sar­dynki z zębów zbyt dłu­gim paznok­ciem. Hasan zawsze uży­wał tego okre­śle­nia na seks, bo wie­rzył, że jest ono bar­dziej obraź­liwe, a poza tym pra­wie już wyczer­pał poten­cjał słowa „pier­do­lić”.

Tego wie­czoru poszłam na górę wcze­śnie, zosta­wia­jąc zmy­wa­nie naczyń na rano. Mia­łam powód do zado­wo­le­nia, moje przy­go­to­wa­nia dobie­gały już końca. Gösten podał moje nazwi­sko fru Lars­son, następ­nego dnia mia­łam mieć roz­mowę o pracę. Jeśli mi się powie­dzie, zostanę pie­lę­gniarką – to dla mnie kolejna rola do ode­gra­nia. W ramach przy­go­to­wań poszłam do biblio­teki, wyszu­ka­łam pozy­cje o lecze­niu gruź­licy i wynio­słam pod płasz­czem mały, ale wyczer­pu­jący infor­ma­tor medyczny. Wyko­rzy­sta­łam też maszynę do pisa­nia w por­tierni Göstena, aby napi­sać refe­ren­cje i potwier­dzić swoją nową toż­sa­mość. Uda­wa­łam, że piszę listy do mojej nie­ist­nie­ją­cej rodziny.

Na koniec w małej łazience naprze­ciwko mojego pokoju zmie­ni­łam wygląd. Bałam się, że jasne włosy mogą spra­wić, iż on mnie roz­po­zna. To była w grun­cie rze­czy moja jedyna cecha cha­rak­te­ry­styczna, która zapa­dała w pamięć. Po pół­go­dzi­nie potrzą­sa­nia głową nad miską spoj­rza­łam w górę i zoba­czy­łam matową, brą­zową aure­olę, która mimo dłu­giego szczot­ko­wa­nia nie dawała się gładko uło­żyć. Zasta­na­wia­łam się, czy obciąć włosy, ale moje nożyczki były małe i tępe, a jeśli przy­cię­ła­bym włosy za krótko, to tylko bym przy­cią­gnęła uwagę do ich okrop­nego koloru. Gdy­bym pomy­ślała o tym wcze­śniej, poszła­bym do fry­zjera.

Po powro­cie do zim­nego pokoju powta­rza­łam sobie rolę, którą mia­łam ode­grać następ­nego dnia. Leżąc pod koł­drą z infor­ma­to­rem z biblio­teki opar­tym na poduszce, uczy­łam się, że głów­nymi obja­wami gruź­licy są bóle w piersi, płytki oddech, dresz­cze i poty, silny i wyczer­pu­jący kaszel połą­czony z plu­ciem krwią oraz utrata ape­tytu pro­wa­dząca do wychu­dze­nia. Dla­tego daw­niej powszech­nie nazy­wano tę cho­robę „sucho­tami”. Wokół mnie roz­le­gały się odgłosy dez­apro­baty, ponie­waż nikt nie lubi kłam­ców – belki stro­powe trzesz­czały, schody skrzy­piały, a wiatr stu­kał kości­stymi pal­cami po dachów­kach.

Rozdział 3

3

Sztok­holm

Wto­rek, 19 grud­nia 1946, ranek

Mój pierw­szy dzień w roli pie­lę­gniarki oka­zuje się fal­star­tem. Poprzed­niego wie­czoru prze­nio­słam walizkę z restau­ra­cji na drugą stronę ulicy, bo spo­dzie­wa­łam się, że rano zacznę pracę, tym­cza­sem nie zosta­łam wezwana do pokoju cho­rego. Nie wiem nawet, gdzie się znaj­duje ten pokój.

Kuch­nia to kró­le­stwo Mony, żyla­stej, onie­śmie­la­ją­cej gosposi i kucharki, która wpu­ściła mnie wczo­raj. Przed wej­ściem tam sły­szę brzęk garn­ków, dener­wuję się, ale głód i pra­gnie­nie wcią­gają mnie do środka. Mona podaje mi kawę, nie pro­po­nuje jed­nak, bym usia­dła, a ponie­waż czuję się nie­mile widziana, co było do prze­wi­dze­nia, szybko wypi­jam małą fili­żankę, w chwili nie­uwagi omal nie zrzu­cam spodka, i wymy­kam się z kuchni. Muszę śmie­lej sobie poczy­nać, ale jestem tu zdana na sie­bie i czuję napię­cie, jakiego zupeł­nie się nie spo­dzie­wa­łam.

W poszu­ki­wa­niu albo pra­co­daw­czyni, albo pacjenta prze­mie­rzam kory­tarz, nasłu­chuję pod każ­dymi drzwiami, za któ­rymi panuje cisza, i dopiero wtedy decy­duję się je otwo­rzyć.

W miesz­ka­niu łączą się dwa światy. Pokoje wycho­dzące na pół­noc, na główne podwó­rze, są ponure i funk­cjo­nalne; nato­miast do wycho­dzą­cych na połu­dnie poko­jów repre­zen­ta­cyj­nych i nale­żą­cych do człon­ków rodziny wpada mniej lub wię­cej sła­bego zimo­wego słońca.

Wycho­dzę z biblio­teki, gdzie w oknach wiszą firanki, a wzdłuż ścian stoją rzędy pó­łek z opraw­nymi w skórę książ­kami, w chwili gdy fru Lars­son wynu­rza się zza rogu kory­ta­rza.

– Och – mówi, zatrzy­mu­jąc się.

Patrzymy na sie­bie. Ma taką minę, jakby przy­ła­pała mnie na szpie­go­wa­niu. I jakby zapo­mniała, że mnie zatrud­niła.

– Fru Lars­son, wła­śnie pani szu­ka­łam – rzu­cam szybko. – Czy mogę już zacząć pracę?

Przy­pa­truje mi się dziw­nym wzro­kiem; może usi­łuje sobie przy­po­mnieć, jak się nazy­wam.

– Zaczniesz, gdy będziemy gotowi – oznaj­mia i rusza kory­ta­rzem, a ja jestem tak zde­ner­wo­wana, że brzmi to dla mnie jak groźba. Gdzie się podziała moja pew­ność sie­bie? Chyba zosta­wi­łam ją za drzwiami. Henry by nie roz­po­znał tej pło­chli­wej istoty, jaką się sta­łam w zale­d­wie kilka godzin od wej­ścia do tego miesz­ka­nia.

Zasta­na­wiam się, co mam ze sobą zro­bić. Może powin­nam pójść do Göstena, gdzie zosta­ła­bym przy­jaź­nie przy­jęta i zapewne nakar­miona, lecz opusz­cze­nie miesz­ka­nia w sytu­acji, gdy w każ­dej chwili mogę zostać wezwana, byłoby głu­pie, choć per­spek­tywa ucieczki stąd jest bar­dzo kusząca.

Wcze­snym popo­łu­dniem jest już ciemno. W moim pokoju panuje pół­mrok. Okno jest czarne, a jedyna żarówka pod sufi­tem daje żół­tawe świa­tło. Sie­dzę na łóżku z infor­ma­to­rem zabra­nym z biblio­teki. Jest nudny, pełen szcze­gó­łów skru­pu­lat­nie zgro­ma­dzo­nych przez eme­ry­to­waną prze­ło­żoną pie­lę­gnia­rek i napi­sany języ­kiem, który przy­pra­wia mnie o ból głowy. Zro­zu­mie­nie tego wszyst­kiego byłoby wyzwa­niem w każ­dych oko­licz­no­ściach, ale znę­kana chło­dem sku­piam się na zim­nych klu­skach z wysty­głej potrawki. W infor­ma­to­rze widzę tylko „zrób to, nie rób tego”, jakby autorka pouczała zupeł­nego igno­ranta.

Otwie­rają się drzwi, poja­wia się fru Lars­son. Nawet nie przy­szło jej do głowy zapu­kać – ona nie uznaje mojego choćby ogra­ni­czo­nego prawa do pry­wat­no­ści. Kom­plet­nie zasko­czona zdo­by­wam się jed­nak na uśmiech. Czy pró­buje mnie przy­ła­pać? Czy może w swo­jej naiw­no­ści już się jakoś zdra­dzi­łam? Kładę książkę przed­nią stroną okładki do dołu, ale tak, by moja pra­co­daw­czymi, jeśli zechce, mogła prze­czy­tać tytuł na grzbie­cie; nie zaszko­dzi, jeśli uzna mnie za sumienną.

Fru Lars­son nie inte­re­suje jed­nak, jaką lek­turę mi prze­rwała.

– Pro­szę, chodź ze mną, Elso – mówi. – On chce cię teraz widzieć. – Zsu­wam się z łóżka na gołą pod­łogę, obie­cy­wany dywan jesz­cze się oczy­wi­ście nie poja­wił, i idę za fru Lars­son kory­ta­rzem.

W końcu nad­szedł moment, gdy zoba­czę męż­czy­znę, któ­rego mam pie­lę­gno­wać, a ja coraz bar­dziej się dener­wuję. Zza mojego ramie­nia wyła­nia się zna­joma twarz. „To jest dla cie­bie szansa, Hanno – mówi mój brat Józef, doda­jąc rze­czowo – by upo­rząd­ko­wać sprawy”.

Idę szyb­ciej, aby zosta­wić brata w tyle, trzy­mam się bli­sko fru Lars­son mimo jej dłu­gich kro­ków w nadziei, że nie okażę się na tyle sza­lona, by gło­śno odpo­wie­dzieć Józe­fowi.

Potem będzie koniec – szep­czę bez­gło­śnie. – Mam nadzieję, że wy wszy­scy znik­nie­cie. Ale odpo­wie­dzi nie ma, a zło­wiesz­cza cisza gna mnie coraz szyb­ciej do przodu; wresz­cie wyprze­dzam swoją pra­co­daw­czy­nię, jak­bym nie­cier­pli­wie rwała się do pracy. W rze­czy­wi­sto­ści jestem prze­ra­żona. Jeśli zna­la­złam się tu, aby spra­wie­dli­wo­ści stało się zadość, i jeśli jest tu męż­czy­zna, któ­rego szu­ka­łam, będę musiała się zmie­rzyć ze wszyst­kim, co się z tym wiąże, a także z kon­se­kwen­cjami. Męż­czy­zna, któ­rego usi­łuję uto­pić, może mnie pocią­gnąć za sobą.

Zatrzy­mu­jemy się przed drzwiami. Fru Lars­son puka i zagląda do środka.

– Przy­pro­wa­dzi­łam ją – mówi.

Pada nie­wy­raźna odpo­wiedź, wcho­dzimy.

Okno jest otwarte, w pokoju panuje chłód. Jedyne świa­tło daje zwy­kła lampka u wez­gło­wia szpi­tal­nego łóżka. Męż­czy­zna sie­dzi oparty na podusz­kach, widzę zarys wydat­nej brody zwró­co­nej w moim kie­runku.

– To jest Elsa, nowa pie­lę­gniarka.

Słowa matki wpra­wiają go w zakło­po­ta­nie, wychyla się w moją stronę, wodzi po mnie wzro­kiem, potem patrzy na moją pra­co­daw­czy­nię.

– Gdzie jest tamta? – mru­czy, ma nie­równy oddech.

– Wiesz gdzie. Nie musimy o tym roz­ma­wiać. Dopiero teraz powie­dzia­łeś mi, że chcesz zoba­czyć jej następ­czy­nię.

Męż­czy­zna z jękiem opada na poduszki.

– Jesteś zmę­czony – zauważa cierpko jego matka. – To był błąd, przy­pro­wa­dzę ją jutro.

Fru Lars­son daje mi znak, że powin­nam pójść za nią, lecz gdy się odwra­camy, on znów się odzywa.

– Chciał­bym ją zoba­czyć. Każ jej podejść bli­żej.

Fru Lars­son sznu­ruje usta, ale kiwa na mnie głową, żebym posłu­chała, a ja robię kilka kro­ków.

– Powiedz jej, żeby sta­nęła w świe­tle – mówi, jak­bym nie miała wła­snych uszu.

Pod­cho­dzę i staję bli­żej lampki z aba­żu­rem.

Męż­czy­zna prze­chyla głowę i przy­gląda się mojej twa­rzy nie­na­tu­ral­nie błysz­czą­cymi oczami.

Ja rów­nież patrzę na niego do głębi zszo­ko­wana. Prze­ra­ża­jące jest nie to, że on może mnie roz­po­znać – zawsze musia­łam się liczyć z taką moż­li­wo­ścią – ale to, że ja zupeł­nie go nie poznaję.

Minęły tylko cztery lata, więc powin­nam go roz­po­znać nawet bez mun­duru. Ludzie się zmie­niają, lecz jego twarz, zapad­nięte usta i przy­le­pione do głowy włosy nic mi nie mówią. Moja podróż, porzu­ce­nie osób, które kocham, oka­zały się daremną ofiarą. Zawsze ist­niało ryzyko, że trop może być fał­szywy, ale mimo tego, co powta­rza­łam sobie o potrze­bie potwier­dze­nia jego toż­sa­mo­ści, w skry­to­ści ducha wie­rzy­łam, że to on.

– Och! – szep­czę i usu­wam się w cień.

Głowa cho­rego opada.

– Mia­łaś rację, matko – mam­ro­cze, może rów­nie roz­cza­ro­wany mną, jak ja nim. – Rze­czy­wi­ście jest późno, a ja jestem zmę­czony. Przy­pro­wadź ją jutro.

Wymi­jam fru Lars­son, otwie­ram drzwi i na kory­ta­rzu mocno opie­ram się o ścianę.

Fru Lars­son wycho­dzi kilka sekund póź­niej i zastaje mnie pochy­loną do przodu, ciężko oddy­cha­jącą.

– Elso? – Przy­gląda mi się uważ­nie.

– Prze­pra­szam. – Stres z ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech godzin daje o sobie znać. Nie potra­fię uspra­wie­dli­wić tej nagłej ucieczki od łóżka jej syna, ale jeśli ona teraz mnie zwolni, tu, na kory­ta­rzu, czy to ma jakieś zna­cze­nie? Nie znam tego męż­czy­zny.

Wbi­jam wzrok w chod­nik na pod­ło­dze, zbiera mi się na płacz z roz­cza­ro­wa­nia i być może z ulgi, że nie muszę robić tego, co mia­łam zro­bić.

Fru Lars­son patrzy na moją opusz­czoną głowę.

Powiedz to, myślę, nie nadaję się do opieki nad twoim synem. Nie synem. Ten męż­czy­zna jest tak stary, że mógłby być twoim ojcem.

– Poroz­ma­wiamy jutro – mru­czy fru Lars­son, nie komen­tu­jąc ani mojego braku pro­fe­sjo­na­li­zmu, ani zacho­wa­nia, i znika w głębi kory­ta­rza.

Zde­spe­ro­wana czuję nagłą chęć spoj­rze­nia jesz­cze raz. Klamka ustę­puje bez­gło­śnie, pchnię­cie drzwi nie wymaga wiel­kiego wysiłku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Fru (szw.) – żona, pani (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

2. Fröken (szw.) – panna. [wróć]