Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy to prawda, że król Karol XVI Gustaw w trosce o środowisko naturalne zakaże swoim krajanom używania wanien? Jak w praktyce wygląda słynne szwedzkie równouprawnienie?
Autorka odpowiada na te pytania, oprowadzając czytelnika po galerii utopijnych portretów jednego z najszczęśliwszych narodów Europy, w otoczeniu stereotypowych łatek i etykiet przypisywanych Szwedom, jak również pośród krytycznych przedstawień w krzywym zwierciadle. Wszystko po to, żeby lepiej poznać Szwecję i jej mieszkańców. Czy dzieli nas coś więcej niż Bałtyk?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Natalia Kołaczek, 2017
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017
Redaktor prowadząca: Monika Długa
Redakcja: Natalia Szczepkowska
Korekta: Malwina Błażejczak | panbook.pl
Projekt typograficzny wnętrza i łamanie: Mateusz Czekała
Projekt okładki: Ula Pągowska
Źródło fotografii na okładce: fotolia.com/pablo_1960
Fotografia autorki na okładce: Anna Margoszczyn
Pozostałe fotografie z archiwum autorki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2017
ISBN 978-83-7976-621-5
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
www.wydawnictwopoznanskie.com
Słowo od autora
I cóż, że o Szwecji? Przecież wydaje nam się, że wiemy już o tym kraju całkiem sporo: czytamy literaturę z Północy, urządzamy mieszkania w stylu skandynawskim, słuchamy muzyki rodem ze Szwecji, nawet jeśli nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Coraz więcej turystów wybiera Szwecję jako cel podróży.
Ale czy wiemy, kto cierpi na syndrom Bullerbyn? Albo czym może nas zaskoczyć małomówny Szwed? Czego do szczęścia potrzeba przeciętnemu mieszkańcowi Szwecji? Czy król Carl XVI Gustaf naprawdę może zakazać używania wanien? Jak to możliwe, że my, Polacy, wspominamy o Szwecji w hymnie narodowym? Z czym jeszcze może się kojarzyć szwedzka kuchnia, poza klopsikami i kiszonym śledziem? Czy od Szwedów dzieli nas coś więcej niż Bałtyk?
Chciałabym oprowadzić Was po galerii utopijnych portretów jednego z najszczęśliwszych narodów Europy, w otoczeniu stereotypowych łatek i etykiet przypisywanych Szwedom, jak również pośród obrazów odbitych w krzywym zwierciadle. I trochę z przymrużeniem oka. Może z tej książki dowiecie się wszystkiego, czego o Szwecji jeszcze nie wiedzieliście. Być może poznacie więcej szczegółów, które kryją się za przyciągającymi uwagę nagłówkami gazet z doniesieniami na temat naszych zamorskich sąsiadów. Może spojrzycie na nich z zupełnie innej perspektywy.
Jeśli nie odkryjecie w tej książce żadnych niespodzianek dotyczących Szwecji, to mam nadzieję, że skorzystacie z okazji, by poznać mnie — autorowi trudno jest od tego uciec, w końcu to on dokonuje wyboru tematów, przykładów czy dopisuje komentarze i uwagi.
Rozdział 1.
Portrety i epitety
Bo to się zwykle tak zaczyna… Spotykam dawno niewidzianych znajomych z rodzinnego miasta i opowiadamy sobie o tym, co się zmieniło od szkolnych czasów. Albo zapisuję się na jakiś kurs na uniwersytecie czy też trafiam na imprezę w nowym towarzystwie. Padają pytania, kto czym się zajmuje w życiu. Kiedy tłumaczę, że u mnie wszystko kręci się wokół Szwecji i języka szwedzkiego, reakcje na ogół są entuzjastyczne: Szwecja, choć przecież nie aż tak odległa geograficznie, to wciąż pewnego rodzaju egzotyka. Z drugiej strony, nie jest to kraj zupełnie obcy, kiedy więc mamy już za sobą pytania o początki, jak to się stało, że zaczęłam uczyć się akurat szwedzkiego, albo prośby o to, by powiedzieć coś w tym języku (co w obu przypadkach niezmiennie wpędza mnie w zakłopotanie), zawsze znajdujemy wspólny temat: poczynając od książek popularnych autorów przez poruszające skandynawskie kino, a na zakupach w znanym powszechnie sklepie meblowym kończąc. Czasem nawet okazuje się, że zwiedziliśmy te same miejsca.
Mam wrażenie, że z takich rozmów oraz pytań w rodzaju: „Jacy są Szwedzi?” czy „Jaka jest Szwecja?”, wyłania się kilka głównych stereotypowych wizji tego kraju. Pierwsza kojarzy mi się z „syndromem Bullerbyn”, pojęciem używanym w odniesieniu do tęsknego idealizowania Szwecji przez Niemców. To wariacja na temat rajskiego ogrodu, przeniesiona tym razem na skaliste wysepki z czerwonymi domkami, w których jasnowłosi Szwedzi jedzą na śniadanie kanapki z jajkiem i pastą kawiorową, popijając kawę z minimalistycznych filiżanek od lokalnych designerów, a sąsiadów pozdrawiają radosnym „Hej, hej!”. Na dalszym planie powinien przechadzać się łoś, a w tle rozbrzmiewać „Poranek” Griega (choć to już wprawdzie nie szwedzkie, lecz wciąż skandynawskie klimaty).
Druga wizja jest już mniej entuzjastyczna i wyraźnie kształtują ją wyobrażenia o szwedzkiej temperaturze i klimacie oraz ich wpływie na życie ludzi. To do tej wizji pasują pytania, czy Szwedzi rzeczywiście są tak pasywni, nieśmiali, chłodni w obyciu i sztywni, że nie da się z nimi dogadać, a co dopiero zaprzyjaźnić. I czy naprawdę są pogrążeni w depresji przez trzy czwarte roku? Czasem słyszę nawet pytania o to, czy w Szwecji można spotkać dziko żyjące niedźwiedzie polarne (zawsze mam nadzieję, że to jednak żart).
Trzecia wizja jest najbardziej niepokojąca i tak daleka od „bullerbyńskiego” raju, jak to tylko możliwe. Wedle niej postrzega się Szwedów jako naród ludzi pogubionych, którzy tak dalece posunęli się w indywidualizmie i świeckości, że zatracili zdolność empatii i trzeźwego myślenia. Coraz częściej słyszy się o tym, że Szwecja odbiera rodzinom dzieci, a ludzie starsi umierają w samotności i nikt nawet o tym nie wie. A jakby tego było mało, państwo jest naiwne, bo chętnie do wszystkich wyciąga rękę, nie panując nad tym, że są i tacy, którzy gryzą karmiącą ich rękę.
Trudno te wizje analizować w kategoriach prawdy czy fałszu (no dobrze, może poza pytaniem o niedźwiedzie polarne). Chodzi o to, że przyczepiane Szwedom etykietek typu „nieśmiali”, „chłodni”, „naiwni” czy „indywidualiści” pociąga za sobą kolejne skojarzenia. Tak jak istnieją różnice między kimś „starannym” a „pedantycznym” albo „ciekawym” a „ciekawskim”, tak mogą się od siebie różnić „nieśmiałość” i „skromność”, „indywidualizm” i „niezależność” czy „chłód” i „spokój”. Różnice pomiędzy nimi wynikają z punktu widzenia, zależnego od punktu siedzenia. Czyli: kimkolwiek i gdziekolwiek jesteśmy, zawsze będziemy oceniać świat z perspektywy własnych doświadczeń, naszego życia i naszych oczekiwań. A to, jacy są, jak zachowują się i czym się kierują przedstawiciele danej kultury, jest wypadkową geografii i demografii oraz tego, jak potoczyły się ich losy na przestrzeni wieków. Spróbujmy jednak mimo wszystko zmierzyć się z etykietami i portretami.
Köpstadsö. Czy tak wygląda „bullerbyński” raj?
Zacznijmy od nieśmiałości. To prawdopodobnie główny powód, dla którego Szwedzi są postrzegani jako wycofani, bierni, chłodni, czy ogólnie rzecz biorąc, nudni. Jednego z moich rozmówców wyraźnie zafrapowało to, jak Szwedzi są w stanie znajdować swoje drugie połówki i łączyć się w pary. Czy to w ogóle możliwe? Okazuje się, że ta kwestia intryguje nie tylko tego nowo poznanego kolegę — w internecie znajdziemy bez liku anglojęzycznych artykułów w stylu „Zasady randkowania w Szwecji — jak i gdzie poznać szwedzkiego chłopaka (albo dziewczynę)”, „Randkowanie ze Szwedami: Pytania i odpowiedzi”, „Przewodnik po randkowaniu ze Szwedami: od A do Z”. Jaki wniosek płynie z tego typu poradników? Zaczyna się nam wydawać, że to rzeczywiście prawie Mission: Impossible! Nic dziwnego, że Szwedzi tak chętnie korzystają z portali i aplikacji do randkowania. Internetowy biznes matrymonialny generuje roczne obroty powyżej 300 milionów koron, a już co czwarty związek w Szwecji zaczął się właśnie od kliknięcia na portalu randkowym. A tych Szwedzi mają do wyboru, do koloru: zarówno te o zasięgu międzynarodowym, skandynawskim, jak i zrzeszające tylko szwedzkich użytkowników. Niektóre są płatne, inne darmowe, co oczywiście ma swoje wady i zalety. Portale różnią się od siebie również średnią wieku zarejestrowanych. Społecznościowo-randkowa aplikacja Tinder okazała się w Szwecji takim sukcesem, że pod względem pobrań przebiła inne aplikacje z kategorii life style. Narzędzie, umożliwiające randkowanie z użytkownikami znajdującymi się w okolicy, po tym, jak nastąpi „połączenie”, po ocenieniu zdjęć przesunięciem palca w jedną lub w drugą stronę, pokonało nawet aplikacje służące do robienia zakupów online. Poszukiwania partnera czy przyjaciela można zawęzić, korzystając z bardziej niszowych portali czy aplikacji mobilnych: dla rodziców samotnie wychowujących dzieci, dla aktywnych seniorów, dla singli chrześcijan czy muzułmanów. Są osobne portale randkowe dla gejów i lesbijek. Kojarzycie program telewizyjny „Rolnik szuka żony”? W Szwecji powstała strona internetowa stworzona z myślą o singlach mieszkających na wsi. Nie nakręcono wprawdzie wersji „Weganin szuka żony” ani „Golfista szuka żony”, ale i dla nich znajdą się odpowiednie portale randkowe. Nawiasem mówiąc, szwedzka telewizja emituje kolejny sezon programu rozrywkowego pod tytułem „Tro, hopp och kärlek” (Wiara, nadzieja, miłość), przez niektórych w żartach przemianowywanego na „Präst söker fru” — Duchowny szuka żony. Bo i format programu jest do złudzenia podobny: grupa samotnych duchownych (kobiet i mężczyzn) szuka swojej życiowej „drugiej połówki”, umawiając się na randki z kilkorgiem kandydatów, wyłonionych na podstawie zgłoszeń.
Ze szwedzką nieśmiałością, taką niezwiązaną już zupełnie ze sprawami damsko–męskimi, ale tymi zwykłymi, codziennymi, przyziemnymi, kojarzy mi się pewna anegdotka. Usłyszałam ją od kolegi, ten zaś od swojego znajomego, a zatem, jak to w takich przypadkach bywa, należy historię potraktować z odpowiednią rezerwą. Pewien Szwed miał przyznać, że podczas jazdy autobusem tak bardzo krępuje go wciśnięcie przycisku zatrzymania na żądanie, przeciskanie się do drzwi i tym samym narażanie kierowcy i współpasażerów na potencjalne dodatkowe niedogodności (i siebie samego na to, że niepotrzebnie przyciągnie spojrzenia), że najczęściej czeka, aż do przycisku sięgnie ktoś inny. Nie raz zdarzyło mu się przez to przejechać swój przystanek. Niektórym może się to wydać skrajnym przypadkiem, ale znam tylu Szwedów, których byłabym w stanie wyobrazić sobie w podobnej sytuacji, że tylko pokiwałam głową ze zrozumieniem.
Nie mówiąc już o tym, ile krąży memów przedstawiających siadanie w autobusie, metrze czy pociągu na szwedzką modłę. Krok pierwszy: znajdź podwójne wolne miejsce. Krok drugi: zajmij podwójne wolne miejsce. Podwójnie. To znaczy: jedno zajmujesz ty, najlepiej pod oknem, drugie zajmuje twoja torba/plecak/siatka z zakupami, cokolwiek masz, by odgrodzić się od potencjalnych towarzyszy podróży. Krok trzeci: wpatruj się ze skupieniem za okno, udając, że naprawdę nie widzisz innych pasażerów. Istnieje duża szansa, że potencjalni towarzysze również będą stosować się do powyższych kroków. Zastanawiam się tylko, na ile to zachowanie rzeczywiście jest typowo szwedzkie, spójne ze szwedzkimi portretami i etykietkami, a na ile to uniwersalny odruch po latach doświadczeń w korzystaniu z transportu publicznego. Bo czy pod pewnym względem nie jest to podobne do autobusowego tańca–przesiadańca z kultowego „Dnia Świra”?
Z moich obserwacji wynika, że szwedzkie small talki też mają się całkiem nieźle, zgrabnie kleją się w windzie, przy kasie w sklepie lub automacie do zwrotu książek w bibliotece, w autobusie czy na promie — wbrew temu, co przedstawiają setki rysunków satyrycznych i memów z podpisami w stylu „Nieznajomy odzywa się do ciebie na ulicy. Oceń, czy to szaleniec, pijak czy może obcokrajowiec” albo scenki rodzajowe z lokatorami przyczajonymi pod wizjerem, czekającymi na wyjście na klatkę schodową, gdy tylko nie będzie tam żadnego sąsiada. Choć chyba i tak jeszcze lepiej niż bezpośrednia komunikacja ma się pisane karteczek i zostawianie ich w skrzynce lub przyklejanie w strategicznych miejscach. Najczęściej są to arga lappar, „wściekłe karteczki”, wywieszane na korytarzu, w pralni czy w pracy. To na nie przelewa się złość na psa sąsiada, który znów narobił tam, gdzie nie trzeba, albo współpracownika, który po raz kolejny nie umył po sobie kubka z resztkami kawy. To na nich wypisuje się pogróżki dla ulotkarzy ignorujących napis „ŻADNYCH REKLAM” na skrzynce. Bywają też karteczki serdeczniejsze, zawieszone w windzie, informujące uprzejmym tonem o planowanej imprezie, zawierające troskliwe ostrzeżenie o możliwych hałasach. W moim ulubionym charytatywnym second-handzie widziałam nawet zjadliwą hybrydę, karteczkę wściekło–serdeczną: „Złodzieju, jeśli kradniesz płyty DVD, zabierz ze sobą też pudełka!”.
Wszyscy, którzy na własnej skórze, czy też raczej na własnym uchu, chcieli przekonać się, czy Szwedzi rzeczywiście są tak małomówni i milczący, jak się to utarło, oraz którzy chcieli zadać Szwedom rozmaite pytania na temat życia w ich kraju, mieli niedawno możliwość testowania specjalnej linii, The Swedish Number. Wystarczyło wybrać kilka cyfr, by połączyć się z losowo wybranym Szwedem (w tym nawet z samym premierem!) — w ten sposób szwedzka organizacja turystyczna STF postanowiła uczcić 250. rocznicę zniesienia cenzury i wypromować kraj za granicą. Kampania okazała się wielkim, międzynarodowym sukcesem: przez 79 dni akcji przeprowadzono prawie 200 tysięcy rozmów, trwających łącznie ponad 367 dni! Dzwoniono ze 187 krajów, przy czym najczęściej ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Holandii, Chin i Niemiec. Uprzedzając pytania — nie, nie zadzwoniłam. Bo sama jestem małomówna, milcząca, nieśmiała i zdystansowana. I nie do końca umiem w small talki.
Pod koniec lat 60. ubiegłego wieku amerykańska pisarka i reżyserka Susan Sontag, pisząc o swoich wrażeniach z pobytu w Szwecji, wspomina sztokholmskie koncerty The Doors i Jefferson Airplane. Sontag nie mogła się nadziwić, jak cicho bawiła się tamtejsza młodzież. Ja dziś nie mogę się nadziwić takim opisom. Może rzeczywiście przeciętny Szwed mówi trochę ciszej i spokojniejszym tonem niż Polak, o czym już kilka razy przypominały mi moje znajome, mające mieszane rodziny za granicą: w wielu przypadkach szwedzcy partnerzy interpretowali ich polskie zwykłe, dynamiczne, serdeczne rozmowy i ploteczki jako kłótnie prowadzone podniesionym głosem. W te wakacje za to słyszałam tłum fanów wiwatujących i śpiewających pełną piersią na koncercie Bruce’a Springsteena w Göteborgu. Przy czym na koncercie byli tylko fani — ja siedziałam w oddalonym o kilkaset metrów mieszkaniu, z uchylonymi oknami.
Pod rękę z opowieściami o zachowawczości idą historie o szwedzkim unikaniu konfliktów. Już kilka lat temu od grupy polskich biznesmenów usłyszałam, jak to ze Szwedami trudno się dogadać i prowadzić zawodowe negocjacje, bo rzadko wykładają kawę na ławę (i nie chodzi tu wcale o fikę, o której przeczytacie później), bo wolą owijać w bawełnę, nie okazując emocjonalnego zaangażowania w to, co robią. Że niczego nie da się z nimi po prostu przedyskutować raz a dobrze, bo większość ich decyzji musi zostać poprzedzona niezliczonymi spotkaniami, podczas których każdy może dołożyć cegiełkę do wspólnie wypracowanego konsensusu. Spotkania, rzecz jasna, powinny rozpocząć się i skończyć punktualnie, bo punktualność to jedna ze szwedzkich cnót, stanowiąca dowód dobrej i skutecznej organizacji oraz wyrażająca szacunek dla czasu innych. Poza tym spotkania powinny też być planowane z odpowiednim wyprzedzeniem i, co ciekawe, terminy najczęściej nie są określane w formie konkretnej daty, ale lecz w postaci dnia w tygodniu o danym numerze. Stąd wiem, że ostatnia letnia sesja egzaminacyjna na uczelni zaczęła się w tygodniu 24., moje urodziny wypadły w piątek w tygodniu 19., a na ferie bożonarodzeniowe czekam w 51. Szwedzi dość dobrze orientują się w tych numerach na bieżąco, ja wciąż potrzebuję kalendarza jako ściągi. Niektórych moich rozmówców irytowało jeszcze to, że z pozoru proste pytania kierowane do Szwedów nie doczekiwały się jednoznacznej odpowiedzi „tak” lub „nie”. Nawet w tej kwestii istnieje narzędzie służące do unikania sporów, kontrowersji i niesnasek, w postaci sprytnego słowa nja, które jest wynikiem prostego równania ja (tak) + nej (nie). Nja, często wypowiadane z wyraźnym wahaniem w głosie, przeciągane odpowiednio długo, niejako daje słuchaczowi do zrozumienia, że naprawdę jeszcze nie zdecydowaliśmy, czy zgadzamy się, czy nie (choć jednak raczej nie); w moich uszach zawsze pobrzmiewa ono jak ziewanie kota („njaaaooooaaaaa”). Nja zazwyczaj nie wróży niczego dobrego, ale wydaje się na tyle podobnie do ja, żeby świetnie sprawdzać się w sytuacji wyrażania sprzeciwu w wersji light lub po prostu unikania odpowiedzi.
Mam zresztą wrażenie, że uchylanie się od jednoznacznych komentarzy i wymigiwanie od wypowiedzi krytycznych daje się też zaobserwować wśród Szwedów uczących obcokrajowców swojego języka — żal do lektorów o to, że od początku nie dość wyraźnie wskazywali popełniane błędy czy za rzadko poprawiali wymowę, zaskakująco często okazywał się wspólnym mianownikiem wspomnień osób, które kiedykolwiek uczęszczały na kurs prowadzony przez szwedzkichnative speakerów, i to po obu stronach Bałtyku. Tak jakby unikanie konfliktów zostało przekute na coś podobnego do szkolnej metody „zielonego ołówka”, zgodnie z którą warto koncentrować się na tym, co zostało zrobione dobrze i co warto powtórzyć w przyszłości.
Przypisywanie wszystkim Szwedom anielskiej cierpliwości, łagodności i potulności baranka, czy też niepewności i uległości, byłoby oczywiście daleko idącym i fałszywym uproszczeniem, nie mogę jednak nie przyznać, że to właśnie Szwecja za każdym razem uczy mnie spokoju. I nie mam na myśli kojącego wpływu lasów, jezior czy szkierowych wysp, takich, gdzie nie ma ruchu samochodowego i gdzie na stałe mieszka kilkaset osób —choć jak najbardziej mają taki potencjał. Mam na myśli ludzi. Kiedy przyjechałam do Szwecji w ramach wymiany i chciałam od razu pokazać się z jak najlepszej strony, gorliwie rzucić w wir pracy, zacząć realizować zadania, brać na swoje barki nowe wyzwania, pierwszym, co usłyszałam od opiekuna praktyk, było: Ta det lugnt! Bez nerwów, wrzuć na luz. Ta det lungt! odbijało się w mojej głowie echem wielokrotnie, podczas prozaicznych codziennych sytuacji. Jak wtedy, kiedy w sklepie zdążyła ustawić się za mną kolejka, bo terminal jak na złość nie chciał odczytywać polskiej karty płatniczej. Kiedy miałam pobiec do bankomatu na drugą stronę ulicy, wyobrażałam sobie już fukanie pod nosem i wywracanie oczami pozostałych klientek. Zamiast tego usłyszałam od nich i kasjerki: ta det lugnt. Innym razem ochroniarz w muzeum nie chciał wpuścić mnie na ekspozycję z plecakiem, bo jak się okazało, obowiązkowo należało go zostawić w szafce w szatni. Problem tkwił jednak w tym, że do szafki była potrzebna dziesięciokoronówka, a ja miałam ze sobą tylko kartę. Znów miałam przed sobą wizję wywracania oczami, wzruszania ramionami czy innych wyrażających zniecierpliwienie gestów, które i tak w niczym by mi nie pomogły. I raz jeszcze zaskoczenie: ta det lugnt, pieniądze można pożyczyć w kasie i oddać po zwiedzeniu wystawy. No przecież!
W Szwecji można odnieść wrażenie, że spokój i cierpliwość trenuje się nie poprzez medytację czy kolorowanki antystresowe, lecz w poczekalniach i na przystankach autobusowych. Sprawa jest prosta: w urzędach, u lekarza, w bankach, w biurach informacji turystycznej, przy kasach biletowych czy nawet w bibliotekach i w halach targowych przy stoiskach z rybami czy serem należy pobrać z automatu bilecik z numerkiem, a potem czekać na swoją kolej. Lokalizowanie najbliższego automatu lub w ogóle zdanie sobie sprawy z tego, że w takim miejscu mogą się znajdować automaty z numerkami kolejkowymi, czasem opóźniało moje działania o ułamki sekund. Dla obserwowanych przeze mnie Szwedów było to tak naturalne, że zaczynałam się w myślach śmiać — gdyby tylko numerek chciało pobrać jednocześnie kilka osób, pewnie postawiono by następny automat do uporządkowywania kolejki do... kolejki. Na szczęście do autobusów nie wsiada się według karteczek z numerkami, ale i tu włącza się szwedzki instynkt kolejkowy. Najpierw czekanie, w roli medytacji świetnie sprawdza się zerkanie: w stronę, z której ma przyjechać autobus, jakby tym samym dało się przyciągnąć go siłą woli. Ewentualnie można zerkać na zegarek, jakby podobnie dało się przyspieszyć ruch wskazówek. Ważne, by respektować przestrzeń osobistą, tę niewidzialną bańkę, otaczającą innych czekających. Jak rozległa to bańka, najlepiej sprawdzić, przeglądając grafiki w internecie. Kilka osób pod wiatą to już tłok, a obszar, na jakim są rozproszeni ludzie, od razu prowokuje uszczypliwe pytanie o to, jak długi musi być autobus, na który czekają. Kiedy pojazd wreszcie się pojawia, na przystanku wciąż rządzi porządek. Zjawisko przepychania można obserwować rzadko. Wysiadający pasażerowie kierują się do tylnych drzwi, a przy przednich sprawnie i posłusznie formuje się kolejka wsiadających; kto wie, może z daleka przypomina to ustawianie się opiłków żelaza wzdłuż magnesu, jak w eksperymentach z lekcji fizyki? Niefrasobliwe czy wręcz złośliwe zaburzenie tych specyficznych rytuałów i przekroczenie granic, kiedy wszystko można załatwić jednym ta det lugnt, może ściągnąć na Was złość Szweda. Najczęściej jednak niezwerbalizowaną, niewyartykułowaną, ale wyrażaną spojrzeniem. Tak jakby ta sama siła woli, która przyciąga autobusy i zmienia bieg czasu, mogła ustawić delikwenta na właściwym miejscu w ogonku.
Poza tym nieustannie urzeka mnie fakt, że w języku szwedzkim wśród utartych zwrotów połączonych w pary znajduje się określenie arg och besviken — zły i zawiedziony, jakby sama złość nie była wystarczającym określeniem tego, co w szwedzkiej duszy gra, gdy wrą emocje.
Skoro już bierzemy pod lupę słowa, to istnieje jedno hołubione jako najbardziej szwedzkie, najbardziej oddające ducha narodu. Pięć liter, najlepiej odzwierciedlających wszystko, co w Szwecji ważne: lagom. Szwedzi uwielbiają podkreślać nie tylko to, że sami są lagom, ale także fakt, iż tylko oni mają takie pojęcie w języku i uznają je za nieprzetłumaczalne. Lagom tak w zasadzie znaczy „w sam raz”, „właściwie”, „odpowiednio”, „wystarczająco”. „Optymalnie”, niczym po odnalezieniu złotego środka. Najlepiej więc, by obywatele nie byli biedni, ale też nie obrzydliwie bogaci. Niegłupi, ale i nie przemądrzali. Żeby ze sobą współpracowali, ale też żeby nie wtrącali się za bardzo w cudze sprawy. Żeby w pracy byli w stanie wywiązywać się ze swoich obowiązków, ale mieli przy tym czas dla rodziny. Lagom działa też w bardziej przyziemnych kwestiach: zaparzana kawa ma być nie za słaba, nie za mocna, a mleko ani za chude, ani zbyt tłuste. Jak mellanmjölk, „średnie mleko” 1,5%, wylansowane w latach 80. Szwedzi sami zresztą określają swoją ojczyznę „krajem lagom” lub „krajem średniego mleka” (landet lagom, mellanmjölkens land), co czasem wypowiada się z rozrzewnieniem i sentymentem, a innym razem złośliwie, zgryźliwie i przekornie (z telewizyjnej ankiety z 2008 roku wyniknęło zresztą, że jakieś trzy czwarte Szwedów postrzega słowo lagom pozytywnie; jedna czwarta z różnych powodów kojarzy je z czymś negatywnym). Cała historia wokół lagom ma w sobie wiele z mitu, bo opowiada się o nim takie legendy jak o liczbie pojęć, którymi Eskimosi opisują śnieg.
Okazuje się, że Szwedzi wcale nie są takim umiarkowanym narodem, za jaki chcieliby uchodzić. Pokazują to nie tylko kolejne edycje Światowych Badań nad Wartościami (World Values Survey) i peryferyjne położenie Szwecji na mapie kulturowej Ingleharta–Welzela: najwyżej pod względem wartości sekularno–racjonalnych oraz na skrajnym krańcu osi pod względem wartości wyrażania siebie. Szwedzi okazują się dość ekstremalni także w innych kwestiach. Jak chociażby w związku ze wspomnianym piciem kawy i mleka (po przeliczeniu spożytych kilogramów na jednego mieszkańca). Plasują się też w czołówce poważnych rankingów: Indeksu Rozwoju Społecznego (SPI), Wskaźnika Równości Płci (GGI), Indeksu Percepcji Korupcji (CPI) czy Wskaźnika Wolności Prasy (PFI).
Pojęcia takie jak harmonia, umiarkowanie i przede wszystkim pokora zawierają się też w Jantelagen, prawie Jante. Słyszeliście o kodeksie Hammurabiego czy kodeksie Bushido, ale o prawie Jante niekoniecznie? Nic nie szkodzi. W rzeczywistości nigdy nie zostało ono skodyfikowane, lecz sformułowane w literaturze, w powieści Aksela Sandemose Uciekinier w labiryncie z lat 30. XX wieku. Jante to fikcyjne duńskie miasto (wzorowane na rodzinnym mieście autora), tak nietolerancyjne, jak tylko można to sobie wyobrazić. Mieszkańcy Jante wyznają bowiem zasadę „Nie myśl sobie, że jesteś kimś”. A dalej nawet „Nie myśl, że nam dorównujesz”, „Nie myśl, że jesteś lepszy/mądrzejszy/sprytniejszy od nas” i „Nie myśl, że komuś na tobie zależy”. Czyli nie wychylaj się, bo ci będą zazdrościć i krzywo na ciebie patrzeć. Schowaj przerośnięte ambicje do kieszeni, bo i tak nikt cię po plecach klepać nie będzie. Skandynawowie łatwo podchwycili ten sposób myślenia i wprowadzili go w życie, nadając mu bardziej pozytywny wydźwięk. Wychylanie się nie ma sensu w imię równego traktowania i tolerancji (o ile to rzeczywiście można interpretować w kategoriach pozytywnych). Długo byłam przekonana, że obecnie Jantelagen to wyświechtane, puste hasło, że takimi kategoriami się już nie myśli, bo mamy przecież łowców talentów, wyścig szczurów. Miałam wrażenie, że o prawie Jante czyta się dziś tylko w podręcznikach do nauki języka szwedzkiego. Myślałam, że zapytanie Szweda, jak Jantelagen ma się do stereotypowego szwedzkiego umiarkowania i pokory, byłoby jak pytanie Polaków o to, jak postać Pana Twardowskiego ma się do stereotypowej polskiej zaradności i sprytu (do czego ostatnio nawiązują zresztą krótkometrażowe filmy w reżyserii Tomasza Bagińskiego). A tu proszę. Oglądam jeden z pierwszych odcinków nowego sezonu szwedzkiego Idola: prowadzący rozmawia z dwudziestotrzyletnią uczestniczką. Kiedy pada pytanie, dlaczego dziewczyna zgłosiła się do programu i czy sądzi, że może wygrać, zaczyna się krygowanie. Bo w Szwecji mamy przecież Jantelagen i właściwie nie wypada mówić, że wierzy się w swoje szanse na wygraną, ale z drugiej strony chciałaby rzucić zasadom Jante wyzwanie. Kilka dni później wybrałam się na plenerowy koncert w centrum Göteborga. Kiedy przychodzi moment dziękowania publiczności, wykonawców znów krępuje prawo Jante. Niby rozpiera ich duma z tego, co robią, i radość z tłumu zgromadzonych pod sceną słuchaczy. Ale żeby tylko nikt nie zaczął podejrzewać, że jako zespół myślą sobie, że są kimś, że są lepsi od innych, że publiczności na nich zależy!
O podkreślaniu skromności i dążeniu do tego, żeby każdy mógł mieć po równo, nasłuchałam się też od polskich gospodyń na temat serwowania potraw na przyjęciach i spotkaniach towarzyskich. Sama później doświadczyłam tego podczas wspólnych lunchów na praktykach. Chodzi o ostatni kawałek, po który nikt nie decyduje się sięgnąć, choć co jakiś czas ktoś rzuca w jego stronę tęskne spojrzenie — idealnie pasowałaby mi w tle muzyka towarzysząca pojedynkom z westernów. To właśnie svenskbiten albo trivselbiten, „szwedzki kawałek” czy też „kawałek dobrej atmosfery”. Bo tu ten, kto zjada ostatki, ten nie piękny i gładki, lecz zachłanny, nieskromny i nieliczący się z innymi zasiadającymi przy stole. Stąd zatem smętny, pozostawiony sam sobie kawałek tortu marcepanowego na mojej pożegnalnej fice, stąd samotna kromka swojskiego pieczywa na talerzu i resztka domowej roboty konfitury na pracowniczym lunchu, stąd też w takim razie sieroce orzeszki i inne chrupiące przekąski do piwa, których nikt już nie łowił w miseczce podczas wieczoru filmowego.
Być może te zasady szwedzkiego komfortu i przyjemnej atmosfery, to dążenie do dobrej organizacji wraz ze skromnością i hamowaniem się z wychodzeniem przed szereg również przyczyniły się do tego, że Szwedom przypięto łatkę wycofanych i chłodnych. Tymczasem zarówno z moich wspomnień przywiezionych z podróży, jak i z relacji znajomych, którzy do Szwecji wybrali się po raz pierwszy, wynika, że najczęściej powtarzającymi się przymiotnikami powinny raczej być „uprzejmi” i „serdeczni”. Nie oznacza to od razu, że Szwedzi będą otwierać przed nami drzwi na oścież, zapraszać do siebie, częstować kawą i klopsikami. Chodzi po prostu o bycie pomocnym. Na dowód wyliczam zawsze kilka motoryzacyjno–podróżniczych sytuacji, które przydarzyły mi się w ciągu zaledwie miesiąca wakacji:
Sytuacja numer jeden. Przyjaciółka przyleciała do mnie w odwiedziny. Kiedy odbierałam ją z lotniska, okazało się, że jesteśmy jedynymi pasażerkami autobusu kursującego z Malmö do Lund, kierowca przez mikrofon zaproponował więc, że podwiezie nas tam, gdzie chcemy, niezależnie od jego stałej trasy. I rzeczywiście, podwiózł nas prawie pod sam dom.
Sytuacja numer dwa. Wracałam z plaży do centrum. Autobusy do miasta kursowały dość rzadko, od odjazdu ostatniego miało minąć niewiele, zdecydowałam się więc na spacer. Gdzieś między przystankami zatrąbił na mnie kierowca autobusu — stwierdził, że przecież może mnie zabrać, skoro idę w tę samą stronę (tu przez głowę przebiegły mi wizje setek innych sytuacji w Polsce, kiedy autobusy i tramwaje raczej odjeżdżały mi sprzed nosa...).
Sytuacja numer trzy. Spotkałam się z dawno niewidzianym znajomym, wielkim fanem podróży autostopem. Swoją trasę zaplanował on tak, żebyśmy znaleźli się w jednym mieście. Wypiliśmy kawę, przegadaliśmy kilka godzin, zaczęło się robić późno i nadeszła pora, by ruszać w dalszą drogę. Niestety w międzyczasie pogoda się zepsuła, lało jak z cebra; w strugach deszczu zaczęliśmy na najbliższym przystanku dopytywać, jak najłatwiej dostać się na wylotówkę czy postój ciężarówek. Niektórzy wzruszali ramionami, ktoś tłumaczył drogę i opisywał mnóstwo przesiadek. W końcu odezwał się inny Szwed, który usłyszał nasze rozmowy. Zaproponował, żeby podjechać razem tramwajem pod jego mieszkanie, skąd on zabierze samochód i podrzuci mojego znajomego tam, gdzie trzeba. Pożegnaliśmy się więc, mogłam spokojnie wracać do siebie, sprawa wydawała się rozwiązana. Finalnie było jednak inaczej: następnego ranka dostałam esemesa, że wieczorne szukanie chętnego kierowcy, który miałby zabrać autostopowicza w ulewie, skończyło się fiaskiem. Uprzejmy Szwed zaoferował więc przenocowanie mojego znajomego i rano kolejną podwózkę na postój.
Sytuacja numer cztery. Po zwiedzaniu klasztoru w południowej Szwecji nie musiałam łapać stopa, bo autostop złapał mnie — pracownik położonego obok pola golfowego zaoferował, że podrzuci mnie do najbliższego większego miasta, chociaż akurat sam jechał już do domu w innej miejscowości. W każdej z tych sytuacji miałam wrażenie, że Szwedzi gotowi byli pomóc, zanim jeszcze sama zaczęłam zdawać sobie sprawę, że tej pomocy potrzebuję. Co ciekawe, nie dotyczyło to takich szarmanckich gestów jak na przykład otwieranie drzwi, wniesienie walizki do pociągu czy wrzucenie jej na półkę nad siedzeniem (tu zawsze w duchu dziękowałam liniom lotniczym za stanie na straży zdrowego rozsądku i ustalanie limitów wagi bagażu), lub rzucanie się do ustępowania miejsca starszym w komunikacji miejskiej. Niektórzy uparcie tłumaczą ten brak reakcji jako gest pokory i szacunku wobec drugiej osoby: by nie wskazywać ostentacyjnie, że ktoś jest słabszy czy nieporadny.
Fjällbacka. Koń jaki jest, każdy widzi. A Szwed?
Zdaję sobie sprawę, że szwedzka serdeczność może niektórych doprowadzać do szału i być powodem wielu rozczarowań. Życzliwe uśmiechy i sympatyczne gesty chętniej interpretujemy jako zwiastun przychylności na bardziej prywatnym poziomie, a nie jako neutralną postawę, obowiązującą w sferze publicznej, podczas gdy dla Szwedów to dwa odrębne światy. Stąd właśnie żale wobec szwedzkiej serdeczności jako maski, spod której nie widać, co taki Svensson naprawdę o nas myśli. Stąd zawód, kiedy w kontaktach w pracy czy szkole wszystko niby przebiega poprawnie, ale tak trudno wspi