57,80 zł
Autor zabiera czytelników w wyimaginowaną podróż po Cesarstwie Rzymskim w okresie jego największej potęgi i rozwoju terytorialnego, za panowania cesarza Trajana, w latach 115–117 naszej ery.
Książka stanowi swego rodzaju kontynuację Jednego dnia w starożytnym Rzymie (wydanie polskie – Czytelnik, Warszawa 2016 r.), poświęconego życiu codziennemu w stolicy cesarstwa.
Tym razem Alberto Angela oprowadza nas po największym imperium świata starożytnego, podążając śladem jednej ówczesnej obiegowej monety – sesterca – która przechodzi z rąk do rąk. Wraz ze swymi kolejnymi właścicielami sesterc dociera zarówno do głównych ośrodków cesarstwa, jak i jego prowincjonalnych zakątków – od Brytanii, Hiszpanii i nadreńskiego limesu po Ateny, egipską Aleksandrię oraz azjatycki Efez i Antiochię. Przechodzi przez ręce i legionisty, i właściciela ziemskiego, i bogatego handlarza garum (słynnego sosu rybnego), i chirurga wykonującego niebezpieczną operację, i niewolnika, i kobiety lekkich obyczajów… Wreszcie trafia nawet do samego cesarza, prowadzącego wówczas kampanię wojenną w odległej Mezopotamii.
Dzięki temu zabiegowi czytelnicy mogą zetknąć się z różnymi postaciami i grupami społecznymi tamtej epoki. Mogą poznać ich wygląd, otoczenie, domy, zajęcia, ubiory. Przyjrzeć się relacjom społecznym, rozrywkom, sprawowaniu kultów religijnych, a nawet zabiegom magicznym. Taki jest bowiem główny cel autora – w sposób bardzo przystępny, interesujący i zrozumiały pokazać kulturę i życie codzienne ludzi zamieszkujących starożytne Imperium Rzymskie.
Zrelacjonowana w książce wędrówka sesterca jest oczywiście hipotetyczna, ale całkowicie prawdopodobna, a wszystkie opisy miejsc i ludzi oraz realia ich życia są prawdziwe, oparte na rzetelnych badaniach historycznych i archeologicznych.
W sumie Imperium. Podróż po Cesarstwie Rzymskim śladem jednej monety – podobnie jak i Jeden dzień w starożytnym Rzymie – oferuje czytelnikom zarówno wciągającą lekturę, jak i sporą dawkę wiedzy historycznej, przekazanej w bardzo atrakcyjnej formie.
Tekst uzupełniają: mapka Imperium Rzymskiego w czasach panowania cesarza Trajana z zaznaczoną trasą wędrówki sesterca oraz czternaście ilustracji – rysunków, których autorem jest artysta grafik Luca Tarlazzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 629
Alberto Angela
IMPERIUM
Podróż po Cesarstwie Rzymskim śladem jednej monety
Z języka włoskiego przełożyła Tamara Łozińska
Czytelnik
Spójrzmy na mapę Cesarstwa Rzymskiego w czasie, gdy osiągnęło ono największy w swych dziejach zasięg terytorialny. Niewątpliwie potężne wrażenie robi rozległość imperium. Używając dzisiejszych nazw, możemy powiedzieć, że rozciągało się od Szkocji po Kuwejt, od Portugalii po Armenię.
Jak żyli jego mieszkańcy? Jakich ludzi spotkalibyśmy w miastach? Jak Rzymianie zdołali stworzyć tak ogromne państwo, jednocząc tak różne ludy i miejsca?
W tej publikacji chcę zaprosić Czytelników na wyimaginowaną wędrówkę po Imperium Rzymskim w poszukiwaniu odpowiedzi na te właśnie pytania.
Książka, którą Czytelnik trzyma w ręku, stanowi w zamyśle kontynuację Jednego dnia w starożytnym Rzymie – pracy poświęconej życiu codziennemu w stolicy cesarstwa. Przedstawiłem je na przykładzie pewnego zwykłego dnia, który podzieliłem na godziny. Założyłem, że był to jakiś wtorek za panowania cesarza Trajana w roku 115 naszej ery.
A teraz wyobraźmy sobie, że budzimy się następnego ranka, w środę, i wyruszamy w podróż przez całe imperium. Oddychamy atmosferą rozmaitych miejsc, wchłaniamy zapachy zaułków Aleksandrii oraz woń perfum dam przechadzających się po Mediolanie, słuchamy stukania dłut w jednym z warsztatów rzemieślniczych w Atenach, oglądamy kolorowe tarcze legionistów maszerujących do Germanii i tatuaże lub malunki na ciałach barbarzyńców mieszkających na najdalej na północ wysuniętych rubieżach imperium, na ziemiach dzisiejszej Szkocji.
Jaką konwencję narracyjną można przyjąć, by odbyć tego rodzaju podróż po Cesarstwie Rzymskim?
Przyszedł mi na myśl obiegowy pieniądz, konkretnie sesterc. Podążając śladem jednej monety, która nieustannie przechodzi z rąk do rąk, teoretycznie jesteśmy w stanie dotrzeć w ciągu kilku lat do każdego zakątka państwa. A co ważniejsze, gdy spotykamy osoby, które kolejno posiadają monetę, możemy przy okazji poznać ich wygląd, uczucia, otoczenie, domy, sposób życia, zasady i obyczaje.
Sesterc wędruje od legionisty do właściciela ziemskiego, od niewolnika do lekarza, który próbując uratować dziecko, wykonuje skomplikowaną operację, od zamożnego handlarza garum (słynny sos, bardzo ceniony przez Rzymian) do kobiety lekkich obyczajów, od śpiewaczki, która otarła się o śmierć podczas katastrofy statku na Morzu Śródziemnym, do marynarza. Trafia nawet w ręce Trajana. I jeszcze wielu innych osób.
Podróż jest oczywiście hipotetyczna, ale całkowicie prawdopodobna. Napotykane po drodze postacie – z nielicznymi wyjątkami – rzeczywiście żyły w tym okresie i niemal zawsze w opisanych miejscach. Prawdziwe są ich imiona i wykonywane zawody. To efekt żmudnych poszukiwań, studiowania stel nagrobnych, starożytnych inskrypcji i tekstów. Znamy nawet rysy twarzy wielu osób, a to dzięki dziełom malarskim, takim jak rewelacyjny zbiór portretów z Fajum. Malowidła te, odnalezione przez archeologów w Egipcie, a stworzone w pierwszych wiekach naszej ery, czyli właśnie w epoce, podczas której odbywamy naszą podróż, przypominają fotografie wykonane przez Oliviera Toscaniego czasów starożytnych. To portrety zwykłych ludzi, które najpierw zdobiły ich domy, a po śmierci przedstawionych osób były wraz z mumiami składane do grobu. Wizerunki te stały się inspiracją dla stworzenia postaci niektórych bohaterów Imperium.
Jakby więc za sprawą czarów ujrzymy na ulicach miasta, w zaułkach portu lub na pokładzie statku ich twarze – przybywające ze starożytności, a jednak znajome. A w ich oczach dostrzeżemy obrazy z życia kulturalnego i codziennego epoki.
Również żarty, wypowiadane przez Rzymian i zapisane na kartach tej książki, są w większości oryginalne i pochodzą z dzieł sławnych autorów łacińskich, takich jak Marcjalis, Juwenalis czy Owidiusz.
Moją intencją było możliwie najwierniejsze przedstawienie epoki, ludzi, miejsc. Jeśli na przykład w Leptis Magna w Afryce Północnej za czasów Trajana nie istniały jeszcze wielkie termy (wzniesione niedługo potem przez Hadriana), to nie zobaczymy ich, spacerując po mieście podczas naszej wędrówki śladami sesterca.
Książka ma niekiedy styl narracyjny, ale każde miejsce, każda okolica czy budowla, każdy pejzaż, z którymi Czytelnik zetknie się w czasie lektury, zostały starannie przestudiowane na podstawie starożytnych źródeł i dokumentacji archeologicznej, aby opis w książce odpowiadał temu, jak to wszystko widzieli Rzymianie. Jeśli pojawiły się błędy, bardzo za nie Czytelników przepraszam.
Celem tej publikacji jest również sprawienie, by Czytelnik mógł zanurzyć się w realiach ówczesnego życia codziennego. A także opisanie pasjonatom historii i archeologii tych szczegółów i klimatów, o których podręczniki zazwyczaj nie wspominają; myślę tu na przykład o cieniach w kształcie arabesek, rzucanych przez plecione kratki okienne, albo o woni tłumu podziwiającego wyścigi kwadryg w Circus Maximus.
Ponieważ nie wiemy wszystkiego o tym, co wydarzyło się w ciągu tych kilku lat, kiedy trwa nasza podróż – kończąca się w roku 117 naszej ery – w niektórych wypadkach musiałem dokonać pewnych korekt. Toteż niekiedy opisywany epizod naprawdę zdarzył się w czasie nieco innym od tego, w którym go umieściłem – ale jest wielce prawdopodobne, że mógłby wydarzyć się także wtedy.
Czerpałem z rozmaitych źródeł. Przede wszystkim z dzieł autorów starożytnych. Ponadto słuchałem archeologów, którzy często opowiadali mi osobiście o swoich odkryciach. Czytałem opracowania naukowe, gdzie znajdziemy przebogate opisy i interpretacje ówczesnego życia. Niemożliwe jest wymienienie tu wszystkich autorów, z których prac korzystałem, powołam się więc na jednego. To profesor Lionel Casson, wielki badacz dziejów podróży.
Co odkryjemy, czytając tę książkę? To, co w Imperium Rzymskim pozostawało schowane „za kulisami”.
Przekonamy się, że świat Rzymian był w gruncie rzeczy bardzo podobny do naszego. Doszło wówczas do pierwszej w dziejach globalizacji. W całym imperium płacono tymi samymi pieniędzmi, posługiwano się jednym oficjalnym językiem – łaciną (z równouprawnioną greką na Wschodzie), niemal wszyscy umieli czytać, pisać i rachować, obowiązywał ten sam system prawny, panowała swoboda obrotu handlowego. Można było zasiąść w gospodzie czy to w Aleksandrii, czy w Londynie, czy w Rzymie i zamówić to samo wino pochodzące z Galii lub doprawić danie tą samą oliwą z Hiszpanii. W pobliskim sklepie można było kupić tunikę (trochę jak dzisiejszy T-shirt) z płótna, na które len uprawiano w Egipcie, a sam materiał tkano już w Rzymie.
Przy drodze, jak za naszych czasów, można było napotkać „motel” lub „autoserwis”; można też było wynająć pojazd, by przemieścić się z miasta do miasta. W sumie, podróżując po imperium, oddychało się wszędzie taką samą atmosferą.
Ówczesne społeczeństwo było też nękane przez problemy podobne do naszych. Były to na przykład: wzrost liczby rozwodów i spadek narodzin, blokada sądów spowodowana wielką liczbą procesów, skandale związane z defraudacją pieniędzy publicznych przeznaczonych na poważne, lecz nigdy niezrealizowane inwestycje, intensywne wyręby lasów wywołane zapotrzebowaniem na drewno, „zabetonowanie” fragmentów wybrzeża w wyniku budowy luksusowych willi. I wreszcie – także wówczas trwała… wojna w Iraku. Inwazja armii Trajana na Mezopotamię, czyli na ten sam obszar, gdzie niemal 2000 lat później interweniowały wojska Sojuszu, pokazuje, że problemy militarne i geopolityczne bywały niekiedy zaskakująco podobne do obecnych.
Kiedy dziś analizujemy minione dzieje, największe wrażenie robi na nas owa niewiarygodna „nowoczesność” starożytnego społeczeństwa. W czym tkwił sekret imperium? Jak się przekonamy, Cesarstwo Rzymskie zdołało podbić ówczesny świat nie tylko dlatego, że było potęgą militarną, ale również dlatego, że osiągnęło przewagę w dziedzinie inżynierii (budowa akweduktów, term, dróg, miast wyposażonych we wszelkie wygody).
Co więcej, zwraca uwagę wyjątkowość Cesarstwa Rzymskiego w historii. Aż do czasów najnowszych żadna inna kultura czy cywilizacja nie zdołała tyle dokonać. Czy to mieszkańcy imperium tak wyprzedzili epokę, czy może to my jesteśmy tak zapóźnieni?
Podróż, w którą wyruszymy, ukazuje pewien „magiczny moment” w dziejach. Po raz pierwszy i jak dotąd ostatni basen Morza Śródziemnego i Europa zostały zjednoczone. Przez pierwsze cztery wieki ery chrześcijańskiej można było podróżować bez granic – a także nie obawiając się piratów i wrogów – z jednego krańca imperium na drugi. Wkrótce potem ta niezwykła epoka się zakończyła, by już nigdy (jak dotąd) nie powrócić.
W książce pojawia się postać, bez której cała podróż wyglądałaby zupełnie inaczej. To cesarz Trajan. Publikacje historyczne poświęcają mu niewiele miejsca. Imienia Trajana nikt obecnie we Włoszech nie nadaje synowi, co zdarza się w wypadku imion innych wybitnych postaci z przeszłości, takich jak Cezar, August, Konstantyn, Aleksander, czy nawet Hadrian, następca Trajana. A tymczasem to właśnie Trajan doprowadził Imperium Rzymskie do największej potęgi terytorialnej, przyczynił się do jego rozkwitu, bogactwa, dobrobytu i sprowadził na kraj „moment łaski” nieznany w późniejszej historii. Prezentowane w podręcznikach mapy największego zasięgu Imperium Rzymskiego ukazują je właśnie w czasach Trajana.
Książką tą chciałbym skierować uwagę Czytelników na tego cesarza, nazywanego optimus princeps, i na niezwykłą epokę, którą zdołał ukształtować.
Szczęśliwej podróży. Vale
Alberto Angela
Rzym, 9 listopada 2010 roku
GDZIE WSZYSTKO MA SWÓJ POCZĄTEK
Spieszy naprzód zapuszczonymi zaułkami, przeciskając się przez ciżbę. Twarz zakryła woalem, żeby nikt jej nie rozpoznał. Jest elegancką, delikatną damą, wytworną w obejściu. Jej dłonie mają długie i szczupłe palce, paznokcie są zadbane. Te dłonie nigdy nie pracowały… Znalazła się więc naprawdę nie na swym miejscu tu, w Suburze, dzielnicy rzymskiej biedoty, gdzie nie widać ani jedwabi, ani marmurów, a jedynie głód i nędzę.
Ze zręcznością kotki unika dotknięcia ludzi, co jednak nie jest łatwe. Mija szczerbatych rzeźników niosących na ramionach ćwiartki wołów, niskie matrony, grube i nerwowe, dyskutujące podniesionymi głosami, ogolonych niewolników, mizernych mężczyzn roztaczających wokół przykry zapach typowy dla osób niedbających o higienę osobistą, biegające dzieci. Musi też uważać, gdzie stąpa: pod nogami płyną strumienie ścieków, a w cienkich strugach, na jakie się rozdzielają, poją się chmary much, które nagie stopy przechodniów daremnie próbują przegonić.
Z prawej strony dobiega ją przenikliwy i podekscytowany damski głos – zza mijanej bramy słychać kłótnię. Nie zdążyła tam zerknąć, gdyż hałas trzepoczącego się ptactwa kazał jej odwrócić głowę w przeciwnym kierunku. Dostrzega sklepik ze stertą drewnianych klatek pełnych kur, wydających charakterystyczny dla drobiu fetor.
Młoda dama gwałtownie przyspiesza, jakby chciała możliwie najszybciej zostawić za sobą tę uliczkę, mija siedzącego starca, który podnosi głowę, wyraźniej nawet niż muśnięcie jej tuniki czując woń perfum, jaką ona roztacza wokół siebie. Oczy mężczyzny, z których jedno pokrywa bielmo, daremnie szukają owej „czarodziejki”. Zdrowe oko zauważa tylko rąbek welonu, który powiewając, znika za rogiem.
Tak, to tutaj. To z pewnością to miejsce. „Skręciwszy za róg, idź uliczką biegnącą w dół, ale zanim dotrzesz do końca, zobaczysz aediculę, miniaturową świątynkę przy murze. Naprzeciwko dostrzeżesz wejście ze schodami prowadzącymi w dół. Tam ją znajdziesz” – powiedziała jej stara piastunka.
Młoda kobieta się waha. Wejście jest naprawdę wąskie i ciemne, schody nikną w mroku… Rozgląda się, wokół widzi tylko ściany wysokich, kompletnie zaniedbanych kamienic czynszowych. Mury są naznaczone nalotami wilgoci i plamami brudu, okna mają wyłamane okiennice, z balkonów, które zdają się rozpadać, zwisają sznury… „Jak ludzie mogą żyć w ten sposób” – pyta się w duchu. I jeszcze: „Co ja tutaj robię?”. Odpowiedź ma przed sobą, za tym ciemnym wejściem. Wzrok młodej kobiety napotyka na spojrzenie staruchy w wymiętej tunice, która wychylając się z okna, z macierzyńskim uśmiechem daje jej skinieniem znak, by weszła, jakby rozumiała, dlaczego ona się tu znalazła i próbowała dodać jej otuchy. Kto wie, ile już widziała przychodzących tu podobnych dam.
Młoda kobieta bierze głęboki wdech i wchodzi. Niemal natychmiast otacza ją drażniący zapach czegoś, co się gotuje lub przypala, ale nie potrafi odgadnąć, co to jest. Ta piekielna atmosfera upewnia ją, że znalazła się w miejscu, którego szukała. Serce bije jej tak mocno, że w panującej wokół ciszy ma wrażenie, jakby niemal je słyszała. Robi jeszcze kilka kroków, gdy nagle w półmroku naprzeciwko dostrzega starszą twarz i niemal podskakuje przestraszona.
To czarownica.
Czarownica wygląda jak kobieta z ludu: jest otyła, ma zaniedbane włosy przetykane siwizną. Uwagę zwracają jej oczy, czarne i przenikliwe, a przede wszystkim spojrzenie – zdecydowane i pewne.
– Masz wszystko?
Młoda kobieta podaje zawiniątko. Starsza bierze je, a później ściska i przyciąga do siebie ręce dziewczyny.
– Chcesz, żeby umarł?
Jej oczy wpatrują się intensywnie w oczy młodej, która ze strachem przytakuje.
Starsza została już uprzedzona, że ma za pomocą zaklęcia sprawić, aby mężczyzna, którego dziewczyna poślubiła z woli rodziców, zszedł z tego świata. To człowiek brutalny, regularnie bije żonę. Jakiś czas temu młoda kobieta znalazła pocieszenie w ramionach innego mężczyzny. Zrodziło się między nimi wielkie uczucie. Teraz zwraca się ku magii, by znaleźć rozwiązanie…
Czarownica otwiera zawiniątko zawierające włosy i paznokcie męża, które młoda kobieta zdołała zdobyć w domu. Zaczyna przygotowywać rytuał: musi ulepić figurkę z ciasta zmieszanego z „fragmentami” mężczyzny, którego klątwa ma dotknąć.
Żąda zapłaty, oczywiście z góry… Młoda niewiasta wyciąga skórzaną sakiewkę z pieniędzmi i podaje ją czarownicy. Ta otwiera woreczek i potrząsa nim, aby sprawdzić zawartość. Uśmiecha się, w sakiewce jest dużo pieniędzy. Odwraca się i ukrywa ją w kołysce podwieszonej na taśmach pod sufitem. Wewnątrz śpi mała dziewczynka. Czarownica delikatnie porusza kołyską. Ma 35, może 40 lat, ale jej zniszczone ciało i niechlujny wygląd sprawiają, że wygląda na znacznie starszą.
W mieszkaniu jest ciemno i brudno. Światło pochodzi głównie z płonącego paleniska. Wisi nad nim niewielki kociołek z dziwnym naparem, który gotując się, wydziela ów drażniący zapach, jaki młoda kobieta poczuła przy wejściu. To jedna z magicznych mikstur, przyrządzanych przez wiedźmę dla klientek.
Ten rodzaj kociołka, zwany po łacinie caccabus, jest charakterystycznym naczyniem, używanym przez owe kobiety z ludu – możemy nazywać je czarownicami – które bądź sporządzają lecznicze eliksiry na bazie ziół, bądź rzucają uroki i zaklęcia. Wspomina o nim między innymi Wergiliusz. Taki kociołek przez długi czas pozostawał atrybutem czarownicy. I rzeczywiście wszystko tu pasuje do powszechnych wyobrażeń: stereotypowa czarownica to kobieta niemłoda, pozbawiona urody (a ta, u której jesteśmy, jest wręcz zdecydowanie brzydka), niebogata, skromnie ubrana, mieszkająca biednie, nie w pałacu rzecz jasna, i przyrządzająca trucizny. Pośród kobiet z ludu we wszystkich epokach (nie tylko w czasach rzymskich) były takie, które trudniły się „czarami” i rzucaniem klątw, wykorzystując łatwowierność osób prostych, ich słabości, a przede wszystkim ich cierpienie.
Toteż sakiewki pełne sesterców, drachm, florenów, szylingów czy… euro, które przez stulecia i tysiąclecia trafiały w ręce „czarownic”, należały zawsze do dochodów dość podejrzanych i trudnych do wytropienia przez urzędy. Było tak również w Rzymie w czasach Trajana.
Figurka jest gotowa. Ma męskie rysy twarzy, a nawet genitalia. Na jej powierzchni, w cieście, które jeszcze całkiem nie wyschło, kobieta żłobi magiczne formuły. Prawdopodobnie tylko ona potrafi je odcyfrować. Następnie, po całej serii gestów i zaklęć wypowiedzianych na głos, by przywołać bóstwa ciemności, umieszcza figurkę głową w dół (w pozycji magicznej) w cylindrycznym pojemniku z ołowiu, który z kolei wkłada do dwóch kolejnych, większych.
Obłożona klątwą „matrioszka” zostaje opieczętowana woskiem, a na zewnętrznych ściankach czarownica wycina nożykiem formuły i symbole złych mocy. Później, ze spoconą twarzą, unosi pojemnik, drapiąc go czubkami spiczastych paznokci. Recytuje jeszcze jakieś zaklęcia i wreszcie podaje pojemnik młodej kobiecie.
– Idź – mówi – wiesz, gdzie go złożyć.
Kobieta bierze pojemnik, który ma rozmiar sporej puszki i jest ciężki ze względu na ołów. Owija go w kawałek tkaniny i wychodzi, nie oglądając się na czarownicę. Światło na zewnątrz zmieniło się. Co prawda w zaułkach Rzymu promienie słoneczne rzadko docierają do powierzchni ziemi, ale dziewczyna orientuje się, że słońce przewędrowało już na drugą stronę dachów. Kto wie, ile czasu spędziła u czarownicy.
Teraz musi się stąd jak najszybciej oddalić.
Następnego dnia młoda kobieta w towarzystwie piastunki opuszcza Rzym pod pretekstem odwiedzin u krewnej. Podążają via Flaminia. Niemal natychmiast za miastem, po prawej stronie drogi wznoszą się skały pokryte żółtymi osadami, całkowicie porośnięte lasem. To wzgórze czy raczej wypiętrzenie terenu przetrwało do naszych czasów. Dzisiaj rozciąga się tam jedna z podmiejskich dzielnic Rzymu – Parioli. Jest to teren gęsto zabudowany, ale z zachowanym skrawkiem lasu, który pozostał nietknięty w środku miasta jako jedna z licznych zielonych wysp stolicy. Drzewa, obdarzane przez automobilistów i przechodniów tylko przelotnym spojrzeniem, wywodzą się bezpośrednio od tych, które tworzyły święty las w epoce rzymskiej.
Kobiety podążają bitą drogą, odchodzącą w bok od via Flaminia i zagłębiającą się w dolinę, która przecina wzgórze. Dookoła nich rozciąga się święty las. W tym bardzo pięknym miejscu panuje taki spokój, że słychać śpiew ptaków. Po chaosie Rzymu różnica szokuje. Wzdłuż zboczy niewielkiej doliny, pomiędzy drzewami otwierają się groty poświęcone nimfom. Ten las jest nietykalny, nie wolno w nim zrywać roślin ani zbierać drewna, jest dla Rzymian niczym świątynia. Ale nawet na terenach nie tak uświęconych należało uważać, zanim ścięło się drzewo, Rzymianie wierzyli bowiem, że na przykład pod korą dębów żyją nimfy, hamadriady, pozostające w ścisłym związku z drzewem. Przed ścięciem go kapłan powinien odprawić rytuał, który sprawi, że nimfa się oddali.
W centrum doliny – w miejscu, gdzie się ona rozszerza, tworząc płaską polanę – bije naturalne źródło. Obudowano je prostokątną konstrukcją z cegieł; gromadząca się wewnątrz woda ze źródła Polla spływa do znajdującego się z tyłu basenu, z którego czerpią ją wierni.
Źródło jest otaczane czcią, ponieważ poświęcono je bóstwu – a nie kobiecie, jak można by sądzić z jego nazwy – o szczególnym imieniu: Anna Perenna.
To bogini opiekująca się upływem roku oraz jego ciągłym odradzaniem się. Nieprzypadkowo jedno z życzeń, jakie składali sobie Rzymianie, zwłaszcza na Nowy Rok, brzmiało: Annare perennereque commode, czyli mniej więcej: „Dobrego roku od początku do końca”.
Kiedy przypadał rzymski Nowy Rok? W czasach cesarstwa – 1 stycznia; natomiast dawniej, w okresie republiki – w słynne idy marcowe, czyli 15 marca. Tysiące Rzymian przybywały wówczas do źródła Anny Perenny, by świętować. I, według starożytnych, rozgrywały się tam niezwykłe sceny.
Wyobraźmy sobie: długa kolumna mężczyzn i kobiet wychodzi z Rzymu i dociera tutaj, by ucztować, śpiewać, bawić się. Wzdłuż via Flaminia ustawiono stoły, ale niemal wszyscy zasiadają wprost na trawie, jakby uczestniczyli w olbrzymim pikniku. Śpiewają, tańczą, wreszcie upijają się (niektóre z toastów są niemożliwe do spełnienia: kielich wina za każdy rok, który chciałoby się jeszcze przeżyć). Bardzo to wszystko przypomina nasze obchody Nowego Roku, a może nawet swobodniejsze imprezy, takie jak… Oktoberfest.
Tylko że tutaj panuje chyba jeszcze większe rozluźnienie obyczajów…
Według Owidiusza święto było bardzo radosne i miało wyraźne podłoże erotyczne, kobiety z rozpuszczonymi włosami intonowały pieśni o takiej właśnie wymowie, pito wino i uprawiano seks. Dla wielu młodych ludzi była to okazja do inicjacji, wiele dziewcząt traciło wówczas dziewictwo. W atmosferze przypominającej festiwal Woodstock pary kładły się wprost na trawie lub chroniły się w prowizorycznych szałasach zbudowanych z gałęzi, trzciny i płaszczy. Fragmenty drewna znalezione w głównym basenie zostały przez niektórych badaczy zinterpretowane właśnie jako części owych improwizowanych szałasów.
Źródło odkryto przy okazji budowy podziemnego parkingu, a podczas późniejszych prac badawczych prowadzonych przez profesor Marinę Piranomonte z rzymskiego Departamentu Nadzoru Archeologicznego odnaleziono wiele przedmiotów wrzuconych do wody w charakterze ofiary. Na przykład liczne jajka (symbolizujące płodność i urodzaj) oraz szyszki (także symbolizujące płodność, ale i czystość). Natrafiono również na przedmioty, które zadziwiły archeologów, gdyż nie były związane z kultem Anny Perenny, lecz z rytuałami magicznymi i rzucaniem zaklęć.
Podczas wykopalisk odnaleziono przede wszystkim wspaniały caccabus („kociołek wiedźmy”) oraz ponad 500 monet, które Rzymianie wrzucali w miejscach ważnych i świętych, podobnie jak wiele osób robi również dzisiaj. I tak samo jak w naszych czasach, nie wrzucano monet o dużej wartości. Archeolodzy znaleźli głównie asy – drobne pieniążki równe jednej czwartej sesterca; ich wartość dzisiaj odpowiadałaby mniej więcej 50 eurocentom.
Odnaleziono również około 70 lampek oliwnych; a co dziwne: niemal wszystkie w chwili wyrzucenia były nowe. Po co w różnych epokach przynoszono aż tutaj, poza Rzym, lampki i wrzucano je do źródła? Zarówno Owidiusz, jak i Apulejusz opisują magiczne rytuały czasów starożytnych. Odprawiano je z reguły nocą, toteż kaganki były niezbędne tak czarownicom, jak i ich klientom. I musiały być nowe. Jest więc prawdopodobne, że te odnalezione wiązały się z jakimś magicznym rytuałem lub rzucaniem zaklęć, a nie z kultem Anny Perenny. Co więcej, sześć z nich miało we wnętrzu zaklęcia wyryte na ołowiu.
Interesująca jest kwestia tych zaklęć, klątw czy złorzeczeń (defixiones). W basenie znaleziono ogółem około 20 takich napisów. Wykonano je na niewielkich ołowianych blaszkach – „arkusikach”. Ołów jest ciągliwy i nie podlega korozji, toteż stosowano go chętniej niż inne materiały. Na niewielkiej, cieniutkiej blaszce ryto magiczne formuły mające zaszkodzić wskazanej osobie; następnie blaszkę zwijano i wkładano do grobu albo wrzucano do studni, rzeki czy źródła. Wybierano miejsca pozostające w bezpośredniej łączności z rzekami zaświatów lub z bóstwami ciemności, które miały spełnić klątwę. Jest rzeczą dziwną, a nawet nieco zabawną, że wśród magicznych formuł oraz znaków (rytych dla osiągnięcia większej skuteczności) umieszczano powtórzone wielokrotnie imię ofiary lub bardzo szczegółową informację o niej (gdzie mieszka, czym się zajmuje). Po to, żeby moce ciemności nie pomyliły osób i nie dotknęły klątwą niewinnego. Trochę jak kontrakt dla płatnego zabójcy.
A kim były ofiary?
Jedno z odnalezionych złorzeczeń ma wyryte imię (Sura) i postać mężczyzny oraz informację o jego zawodzie (arbiter lub sędzia). Zleceniodawca zwraca się do bóstw podziemnych, by wyłupiły mu oczy – najpierw prawe, następnie lewe (!) – ponieważ, jak można przeczytać: Qui natus est da vulva maledicta…
Odkrycie źródła Anny Perenny stało się sławne przede wszystkim dzięki znalezisku siedmiu (nietkniętych) małych figurek ludzkich, używanych do rytuałów magicznych przypominających zaklęcia rzucane za pomocą laleczek voodoo.
Właśnie to robiła czarownica.
Badania laboratoryjne pozwoliły stwierdzić, że figurki ulepiono z ciasta przygotowanego z mąki i mleka. Tylko jedną zrobiono z wosku. W odpowiednich miejscach zaznaczano oczy, usta oraz narządy męskie lub kobiece. Co najmniej jedna spośród znalezionych figurek miała celowo złamane nogi. Chociaż figurki były kruche, to jednak zachowały się, ponieważ po wrzuceniu do wody spoczęły na dnie basenu, gdzie stopniowo zagłębiły się w warstwie mułu, który odciął dostęp tlenu i ochronił je w ciągu wieków przed bakteriami i zniszczeniem.
Wszystkie pojemniki, w których znajdowały się figurki, wykonano z ołowiu i zawsze były trzy, włożone jeden w drugi. Powtarzająca się liczba trzy miała z pewnością znaczenie magiczne. „Kręgosłup” każdej z figurek stanowiła kość, na której w co najmniej jednym przypadku wycięto łacińskie litery. Odpowiada to zaleceniom odnajdywanym na słynnych greckich papirusach magicznych, opisujących podobne rytuały.
Badając figurki ze źródła Anny Perenny, możemy odkryć ślady jeszcze innych rytuałów. Jedna z nich ma magiczne znaki wyryte na całym ciele oraz głęboki otwór w głowie. Nietrudno sobie wyobrazić, co miało się przydarzyć ofierze.
Najbardziej zdumiewa figurka przedstawiająca postać oplecioną zwojami wielkiego węża, który kąsa jej twarz. Dla wzmocnienia uścisku węża ofiarę opasuje jeszcze metalowa blaszka. Jakby tego było mało, drugą metalową blaszkę z zaklęciami przytwierdzono do figurki – jeden z gwoździ przebijał jej pępek, drugi stopy, co prawdopodobnie miało znaczenie symboliczne.
Tego typu praktykom musiało oddawać się bardzo wielu Rzymian. Można tak wnioskować z faktu, że pojemniki wytwarzano seryjnie. Zainteresowani kupowali je i zanosili do czarownic. Rynek kwitł i generował duży obrót pieniędzy.
Badając zamknięcie jednego z pojemników, zapieczętowanego żywicą wokół korka, naukowcy odkryli odciski palców. Obiekt przekazano do policyjnego laboratorium, gdzie okazało się, że dłoń, która niegdyś zamknęła pojemnik, była drobna i mogła należeć albo do młodego chłopca, albo do… kobiety! Mamy niemal potwierdzenie tego, co starożytne źródła mówią o czarownicach.
Młoda kobieta i jej piastunka zbliżają się do źródła. Rozglądają się wokół, nie dostrzegają nikogo. Gwałtownym gestem piastunka odwija tkaninę, chwyta cylindryczny pojemnik i ciska go do źródła. Pojemnik znika z oczu i po chwili oczekiwania słychać plusk, znak, że uderzył o powierzchnię wody. Kobiety spoglądają na siebie z uśmiechem…
Źródło Anny Perenny jeszcze długo, przynajmniej do III wieku naszej ery, było ośrodkiem kultu związanego z płodnością, dobrymi życzeniami, świętowaniem nowego roku. Z czasem stopniowo tradycja ta słabła, aż do IV–V wieku, coraz bardziej „zainfekowana” przez ponure i związane z zabobonami praktyki rzucania zaklęć za pomocą figurek umieszczanych w pojemnikach. Schyłek owych praktyk nastąpił w wyniku likwidacji źródła w następstwie wydanego przez cesarza Teodozjusza zakazu pogańskich kultów. Był to już jednak okres powszechnego zmierzchu wartości starożytnego społeczeństwa rzymskiego, którego koniec miał nadejść niebawem. Po upływie kilku kolejnych dekad rzeczywiście przestało ono istnieć.
Co nie oznacza, że nawet w czasach, kiedy w tym miejscu świętowano nadejście nowego roku, wrzucenie do źródła cylindrycznego pojemnika z ołowiu z figurką w środku było niemożliwe. Historia, którą opowiedziałem, tylko trochę wyprzedza swoje czasy. To, co możliwe, jest prawdopodobne.
Kobiety oddalają się od źródła. Ich „misja” została pomyślnie wykonana i zakończona. Na dnie głównego basenu, pomiędzy jajkami i szyszkami spoczywa pojemnik zawierający życzenie śmierci. Mężczyzna, którego owa klątwa dotyczy, na razie ma się znakomicie i nieświadom niczego udaje się konno w podróż w interesach.
Ale dla obu kobiet spełnienie się klątwy jest tylko kwestią czasu… Są o tym przekonane. Tej zaś nocy, korzystając z nieobecności męża, młoda kobieta znowu spotka się ze swoim ukochanym.
W jej oczach odbijają się barwy nocy. Promienie księżyca wpadają przez kratki w oknach, rysując na podłodze eleganckie, dekoracyjne arabeski. Są niczym ciemny bluszcz, który wsuwa się do wnętrza pokoju i pnie się na łóżko, sięgając poduszek i spowijając jej nagie ciało, pieszcząc piersi i twarz. Blask i cienie zdają się konkurować ze sobą na powierzchni jej skóry. W oazie światła ukazują się jej pełne usta, na których rysuje się łagodny uśmiech. W innym skrawku światła pojawiają się oczy barwy zielonoorzechowej. W dzień przyciągają spojrzenia i budzą pożądanie, a teraz, w poświacie księżyca, przypominają dwie gwiazdy lśniące w nieskończoności wszechświata. Tymczasem kobieta zatopiła się w innej nieskończoności, zmysłów.
Pomiędzy jej piersiami pojawia się niespodziewany rozbłysk. To kropla potu, lśniąc niczym diament, spływa po skórze, towarzysząc ostatnim drgnieniom miłosnej nocy. Później, kiedy mięśnie się rozluźniają, niczym żagle puszczone luźno, kropla znika pomiędzy męskimi wargami.
Po długim, czułym uścisku mężczyzna podnosi się i przechodzi przez niewielki pokój. Przy każdym kroku światło księżyca zdaje się rzeźbić jego muskuły, ramiona i pośladki. Mężczyzna wychodzi na obszerny taras i opiera dłonie na drewnianej poręczy. Jego pierś rozszerza się jak miech. Tej upalnej letniej nocy niemal nie ma czym oddychać.
Kilka chwil później słyszy lekkie kroki kobiety, a potem czuje dotyk jej ciała. Na szczęście na tarasie pałacu stojącego na szczycie Kwirynału zawsze można wyczuć delikatny powiew. Stoją tak, milczący i objęci, podziwiając wspaniały widok, jaki mają przed oczami. Przed nimi rozpościera się jedna z najpiękniejszych panoram, jakie można sobie wymarzyć: miasto Rzym w kulminacyjnym okresie swej świetności i potęgi.
W tę noc pełni księżyca Wieczne Miasto wydaje się nie mieć granic. Budowle ciągną się jak okiem sięgnąć i dopiero gdzieś w oddali znikają w ciemności. Dobrze widoczne są budynki stojące bliżej. To podobne do dzisiejszych bloków ogromne insulae (domy czynszowe) z pobielonymi ścianami, kryte dachówką. Widać okna z otwartymi z powodu upału okiennicami, a także zarysy balkonów; niektóre z nich zdobią donice z kwiatami, tak samo jak to jest i obecnie. Można też dostrzec balkony zamknięte kratkami, podobne do tych widywanych współcześnie w Indiach. Przypominają nieco szafy przyczepione do ścian budynków.
W głębi pomieszczeń panuje ciemność, ludzie śpią. Ale gdzieniegdzie blask lampy zdradza, że codzienna aktywność nie zanikła wraz z nastaniem nocy. Rozproszone na ogromnym obszarze jasne punkty – światła lamp i pochodni – wyglądają niby gwiezdna galaktyka, ukazując zasięg miasta, w którym życie zatrzymuje się nocą.
Uderza cisza. W dzień w rzymskiej metropolii, zamieszkanej przez ponad milion osób, panuje wszelkiego typu harmider; nocą jest całkiem inaczej. W niektórych zaułkach i na placykach cisza jest niemal absolutna, zakłócana tylko szumem wody spływającej z publicznej fontanny, dochodzącym z oddali szczekaniem psa lub niekiedy wrzawą jakiejś nagłej bójki.
Noc to oczywiście także czas dostaw towarów do sklepów, warsztatów, term. Turkot jadących wozów, przekleństwa woźniców spierających się o pierwszeństwo na skrzyżowaniu oraz kupców, którzy nie otrzymali oczekiwanej dostawy – rozbrzmiewają co jakiś czas pośród cichych ulic i dzielnic.
Jednakże w porównaniu z dniem Rzym w nocy odzyskuje cały swój urok. Taki sam, jaki odczuwamy dzisiaj, spacerując nocą po jego ulicach.
Ze szczytu Kwirynału – nazwanego tak na pamiątkę znajdującego się tu niegdyś ołtarza poświęconego staroitalskiemu bóstwu Kwirynowi – można rozróżnić w blasku księżyca ciemne masywy kilku spośród siedmiu wzgórz, a także znajomy zarys Koloseum.
Zakochani, z głowami wspartymi o siebie, szepczą miłosne wyznania. Ich oczy utkwione są w olbrzymim amfiteatrze, którego sylweta odcina się na tle coraz bardziej jaśniejącego o poranku nieba. Biała masa marmurów, lampy i pochodnie przymocowane w arkadach przyciągają ich wzrok jak magnes. Oboje są zatopieni w rozmowie. Nie wiedzą, że niedaleko od nich – tam, gdzie połyskują światła – coś właśnie powstaje. Coś, dzięki czemu odbędziemy niezwykłą podróż, docierając i do najwspanialszych, i do najodleglejszych zakątków Imperium Rzymskiego. Przybiera właśnie swój ostateczny kształt w przerażającym miejscu, w prawdziwym piekle znajdującym się niedaleko Koloseum. W mennicy.
W środku panuje obezwładniający upał. O ile już na zewnątrz wydawało się, że nie ma czym oddychać, to tutaj mamy wrażenie, że trafiliśmy do wnętrza pieca. Także z powodu koloru pomieszczenia. Niewyraźne światło lamp spowija wszystko wokół i cała sala zdaje się być żółtopomarańczowa. Naszą uwagę zwraca długa ściana i potężne drzwi nabijane ćwiekami. W wielu miejscach tynk odpadł, a po obłupanej powierzchni pełzają nikłe cienie. Pojawiają się i znikają. Niekiedy wykonują jakiś szalony taniec, aby za chwilę ponownie zniknąć. Co się dzieje w tym wielkim pomieszczeniu?
Przechodzimy przez drzwi. Głośne uderzenia przenikają powietrze i wibrują w uszach. Uderzenia są potężne, metaliczne. Naszym oczom ukazuje się scena iście dantejska: spoceni, półnadzy mężczyźni stoją w regularnych grupkach; unoszą nad głowy ciężkie młoty, aby następnie opuścić je z hukiem. Tu powstaje sesterc (po łacinie sestertius), zanim trafi do obiegu w imperium. I nie tylko on; w niektórych okresach roku wybija się tutaj również monety srebrne (denary) i złote (aureusy), a także „brązowe” (czyli faktycznie mosiężne lub miedziane) o mniejszej wartości: dupondiusy, asy i semisy.
W ustalonym przez Augusta sztywnym systemie monetarnym, który stał się podstawą dla handlu w Imperium Rzymskim, jeden złoty aureus stanowił równowartość:
– 25 denarów (srebrnych),
– 100 sesterców (mosiężnych),
– 200 dupondiusów (mosiężnych),
– 400 asów (miedzianych),
– 800 semisów (mosiężnych).
Zbliżamy się do grupy mężczyzn. To pracownicy mennicy; wszyscy są niewolnikami. Należą do tak zwanej familia monetalis. Są ściśle nadzorowani i pilnowani. W zależności od okresu obrabiają srebro, a nawet złoto. To wymaga nieustającej uwagi ze strony strażników. Po zakończeniu zmiany niewolnicy są poddawani drobiazgowej rewizji, jeden po drugim, by zapobiec kradzieżom. Sprawdza się ich sandały, szczegółowo ogląda włosy i wnętrze ust. Nawet kratownica podłogi służy do tego, by łatwiej można było zebrać najdrobniejszy okruch, który spadł.
Dzisiaj bite są sesterce i możemy obserwować, w jaki sposób te monety powstają. Pierwszym krokiem jest wykonanie lasek z odpowiedniego stopu metali.
W przyległym pomieszczeniu znajduje się niewielka odlewnia, gdzie metal jest wytapiany w niewyobrażalnej temperaturze. Teraz kowal zdejmuje tygiel z ognia za pomocą długich szczypiec i wlewa metal do formy z ogniotrwałej gliny. „Brąz” ma postać gęstego, wrzącego płynu, który znika we wnętrzu formy. Z otworu wydobywa się obłok pary i kowal przymyka oczy zaczerwienione od pracy, która nie zna odpoczynku. Ma twarz czerwoną, może nawet bardziej niż włosy. Trzeba zaczekać, aż metal się schłodzi. Jeden z niewolników otwiera tymczasem inne gliniane formy, już wystygłe, i wydobywa z nich laski gotowego surowca.
Są one teraz krojone na plastry za pomocą noża, dokładnie tak, jak kroi się kiełbasę. Z każdego „plasterka” powstanie jeden sesterc. Należy je teraz nieco ukształtować, by były idealnie okrągłe (toteż gwarowo mówi się o nich: „krążki”). Na razie jest to moneta w stanie surowym, bez napisów i figur.
Każdą dokładnie się waży. To bardzo istotny szczegół, ponieważ wartość monet nie zależy od tego, co przedstawiają, lecz od tego, jaka jest ich waga i surowiec, z którego zostały wykonane (odnosi się to i do złotych aureusów, i do srebrnych denarów, i do „brązowych” sesterców…).
Następnie „krążek” zostaje podgrzany i przekazany niewolnikom, którzy odcisną na nim oblicze cesarza z jednej strony oraz wszystkie napisy i figury z drugiej (to awers i rewers, ma się rozumieć).
Stoimy obok tych ludzi. Są nerwowi i wyczerpani morderczą pracą oraz ciągłym nadzorem strażników, którzy za każdym razem, gdy któryś z niewolników się pomyli, zachowują się jak prawdziwi oprawcy.
Jeden z robotników zbliża się, trzymając za pomocą szczypiec gorący „krążek”. Kładzie go na niewielkim okrągłym kowadle. Nie gdziekolwiek, lecz dokładnie pośrodku – tam, gdzie znajduje się stempel z wizerunkiem cesarza. Kiedy nastąpi uderzenie, sztanca odciśnie podobiznę imperatora na awersie powstającej właśnie monety. A jak opracowuje się drugą stronę? W taki sam sposób. Jeden niewolnik unieruchamia monetę pośrodku kowadła, drugi przykłada od góry metalowy cylinder z innym stemplem, tym, który ma się znaleźć na rewersie. W tym momencie wszystko jest przygotowane do bicia. Trzeci niewolnik unosi potężny młot.
Trzej mężczyźni przez ułamek sekundy spoglądają sobie w oczy. Niewolnik trzymający młot, olbrzymi rudowłosy Celt, przecina powietrze potężnym ciosem. Dwaj pozostali zamykają oczy. Zwłaszcza Syryjczyk zaciska je tak mocno, że niemal znikają wśród zmarszczek twarzy. Afrykanin natomiast ukazuje bielusieńkie zęby, kontrastujące z kolorem skóry.
Uderzenie jest tak silne, że drży kratownica pod nogami. Na moment wszyscy się odwracają, nawet stojący najbliżej strażnicy. Tak potężne uderzenie nie zdarza się często. Syryjczyk czuje brzęczenie w uszach i mrowienie w dłoniach. Ale dziękuje bogom, że olbrzym dobrze wycelował, w przeciwnym razie zmiażdżyłby mu ręce. Afrykanin nic nie mówi. Celt o rudych włosach spogląda z zadowoleniem. Nagle tak zwyczajna w tym miejscu czynność znalazła się w centrum zainteresowania. Wszyscy oglądają monetę. Człowiek odpowiadający za jakość, gruby mężczyzna o kędzierzawej brodzie, podnosi sesterca szczypcami. Bada go dokładnie. Uderzenie było doskonałe. Oblicze cesarza znajduje się idealnie pośrodku, napisy są czytelne. Widać drobny defekt: z jednej strony pojawiła się rysa. Nikt nie jest temu winien. Jak się tutaj mówi: stempel jest zmęczony; posłużył już do wybicia bardzo wielu monet i w końcu zaczął pękać. Mężczyzna po raz ostatni spogląda na monetę i wrzuca ją do skrzyni, zawierającej nowo wybite pieniądze. Później krzyczy do trzech niewolników, żeby natychmiast wracali do pracy. A oni instynktownie rzucają jeszcze spojrzenie na sesterca, który ląduje na stosie innych, bliźniaczych monet i podejmują swoje czynności. Teraz uderzenia nie są już tak mocne.
Świeżo odlany „brąz” ma barwę złota. Sesterc z rysą lśni, jakby był żywy. Na jego powierzchni odbijają się, niby w starym zwierciadle, postacie niewolników produkujących kolejne monety…
Właśnie ten sesterc poprowadzi nas w podróż po Cesarstwie Rzymskim. I jeszcze dalej. Nikt tutaj, w mennicy, nie zdaje sobie z tego sprawy, że będzie to podróż wyjątkowa.
WYNALAZKI RZYMIAN
Żołnierz daje znak. Wielkie białe konie zaczynają ciągnąć grube liny, które przywiązano do pierścieni przytwierdzonych do solidnych, drewnianych skrzydeł bramy. Nieużywane od dłuższego czasu zawiasy najpierw skrzypią, później z ich powierzchni unoszą się kłęby pyłu, wreszcie słychać przeciągły metaliczny jęk.
Skrzydła bramy rozchylają się powoli, niczym ramiona jeszcze na poły uśpionego olbrzyma. Za sprawą słońca, które właśnie wschodzi, rzucają szeroki czarny cień na porośnięte mchem mury fortu. Nieprzyjemnym skrzypieniom zawiasów wtórują suche rozkazy, typowo wojskowe, wykrzykiwane po łacinie z wyraźnym germańskim akcentem. W niewielkim forcie stacjonuje oddział auxiliów, złożony z żołnierzy pochodzących z galijskiego plemienia Tungrów, zromanizowanego od pokoleń, a zamieszkującego tereny położone na północ od Ardenów.
Jeszcze zanim masywne skrzydła zostaną w pełni rozwarte, przez bramę wypada galopem turma jazdy – oddział 30 jeźdźców. To kurierzy wojskowi. Do obu boków każdego konia przylegają wielkie juki. Wypełniono je niedawno wybitymi monetami, które kurierzy mają dostarczyć na najdalej na północ wysunięte rubieże cesarstwa: do fortów, stolic prowincji, siedzib namiestników i prokuratorów, do miast ważnych pod względem ekonomicznym i strategicznym.
Nowo wybite monety zawsze rozsyłano natychmiast do wszystkich zakątków imperium. W czasach, kiedy nie było ani telewizji, ani radia, ani telefonów, pełniły rolę nie tylko środka płatniczego, ale także narzędzia propagandy i informacji. Były „rzecznikiem” cesarza, wyrazicielem jego ideologicznego programu, świadectwem jego osiągnięć, realizacji zamierzeń…
Na awersie widniała ujęta z profilu głowa cesarza w wieńcu z liści laurowych. Trajan jest poważny, zwrócony – jak nakazuje obyczaj – zawsze w prawo. Przesłanie dla poddanych brzmi uspokajająco: najpotężniejsza osoba w imperium (jedyna pełniąca swe obowiązki dożywotnio) wierzy w klasyczne wartości, to żołnierz, „syn” senatu, wybrany na następcę przez cesarza Nerwę, szanujący tradycję i pragnący kontynuacji.
Na rewersie przedstawiano jedno z ówczesnych osiągnięć imperium i jego władcy. Czasem była to budowla mająca służyć rzymskiemu ludowi (Circus Maximus, port w Ostii, monumentalny most na Dunaju, akwedukt dostarczający wodę dla Rzymu, forum w sercu miasta), niekiedy zwycięstwo odniesione nad zewnętrznym przeciwnikiem – na przykład nad Dacją (krajem położonym na ziemiach dzisiejszej Rumunii) – ukazanym jako pokonana postać.
Kiedy indziej na rewersie pojawiała się personifikacja bóstwa uosabiającego określoną wartość, cnotę lub ideę (jak na przykład Abundantia – obfitość, Providentia – opatrzność, Concordia – zgoda) dla podkreślenia, że bogowie sprzyjają cesarzowi.
Informacja o każdym podboju, nowej budowli, nominacji czy triumfie musiała dotrzeć do wszystkich mieszkańców imperium, na podobieństwo wiadomości nadawanych dziś w rządowych mediach. I moneta spełniała właśnie taką funkcję: za jej pośrednictwem najpotężniejszy człowiek w cesarstwie zwracał się do poddanych.
Można sobie wyobrazić, jak ważne było przekazanie odpowiedniej informacji w przypadku dojścia do władzy nowego cesarza. Już po kilku godzinach zaczynano bić serie monet z jego obliczem, by rozesłać je do wszystkich części imperium. Niekiedy poprzestawano na zmodyfikowaniu monet dopiero co zmarłego władcy – przerabiano jego wizerunek na oblicze nowego imperatora (taki starożytny Photoshop). Najczęściej jednak do pracy przystępowali natychmiast najprawdziwsi geniusze rytowania, którzy w pośpiechu grawerowali wzór monety z profilem nowego cesarza, aby wszyscy dowiedzieli się, jak wygląda, legitymizując tym jego dojście do władzy.
Świadomość, jak ważny jest dla polityka jego wizerunek, nie zrodziła się w naszych czasach. Rzymianie jako jedni z pierwszych zdali sobie sprawę ze skuteczności jego oddziaływania i szeroko tę wiedzę wykorzystywali. Nie dysponując telewizją ani prasą, sięgali po wszystkie dostępne ówcześnie „media”, od monet po posągi, od napisów wyrytych na kamieniach i budynkach po płaskorzeźby zdobiące pomniki i budowle.
W sytuacji, kiedy nie było potrzeby nagłego działania, monety wykonywano z zachowaniem wszelkich zasad sztuki, ku wielkiej satysfakcji mennicy, tak jak w opisanym wypadku bicia sesterca. Następnie to małe arcydzieło, powielone w setkach tysięcy egzemplarzy, można było rozprowadzać w całym cesarstwie. Monety, których śladem podążamy, stanowią przykład oddziaływania „propagandowego”, coś jak rozdawnictwo ulotek.
Ich bliźniaczki przejdą drogę znacznie bardziej tradycyjną. Z rzymskiej mennicy trafią do skarbca, a następnie będą krążyć przede wszystkim po stolicy imperium, przechodząc z rąk do rąk na bazarach, w warsztatach, w gospodach. Niektóre z nich wyruszą dalej; trafią na szlaki handlowe i przemieszczając się drogami lądowymi albo statkami morskimi, będą mogły dotrzeć w dowolne miejsce. Ich wędrówce będzie sprzyjać działalność kantorów wymiany oraz takich osób jak argentarius, starożytny żywy odpowiednik naszych banków.
Naturalnie, różne monety podróżowały w różny sposób. Monety srebrne przemieszczały się szybciej. Były stosunkowo nieduże, ale o znacznej wartości, toteż idealnie nadawały się do zabrania w podróż. Wystarczyło wziąć ze sobą niewielką ich liczbę, by mieć całkiem sporą sumkę; nie zajmowały miejsca ani nie ważyły dużo (trochę jak dzisiejsze banknoty o wartości 50 czy 100 euro).
Złote monety docierały jeszcze dalej, ponieważ złoto było zawsze poszukiwane i akceptowane na całym świecie. Archeolodzy odnaleźli złote rzymskie monety nawet w delcie Mekongu (w Wietnamie) i na północy Afganistanu. Rzymianie nie docierali aż tak daleko, ale docierały ich pieniądze, przewożone przez miejscowych kupców.
Inaczej wyglądała sytuacja sesterców, używanych przede wszystkim w tym regionie imperium, gdzie zostały wybite, między innymi ze względu na ich relatywnie niewielką wartość. Jednakże wiele spośród nich sporo podróżowało, tak jak ten egzemplarz, którego śladem podążamy.
Turma jazdy, którą widzieliśmy, jest w drodze już od wielu dni. Przekroczyła Alpy, przecięła Galię, przeprawiła się na łodziach przez kanał La Manche. Dotarła do Dubris (dzisiejszy Dover) w Brytanii, po czym spędziła noc w niewielkim forcie w głębi lądu, którego załoga nie była przyzwyczajona do tego rodzaju wizyt (odgłosy wydawane przez wielką bramę świadczyły, że otwierano ją z rzadka). Żołnierze za każdym razem, gdy przyjeżdżają do jakiegoś ważnego miasta lub twierdzy, przekazują, stosownie do rozkazów, część monet odpowiedniemu urzędnikowi lub komendantowi. A następnie udają się w dalszą drogę.
Teraz oddział jeźdźców, w rozwianych czerwonych płaszczach, galopuje na północ. Ich celem jest granica cesarstwa – tam, gdzie nieco później wzniesiono tak zwany Wał Hadriana. A jeszcze trochę później Rzymianie przesunęli granicę bardziej na północ i wybudowali drugi szereg umocnień – Wał Antonina. Ale zanim turma dotrze aż do granicy, czeka ją ważny etap – Londyn.
Wartownik w forcie, właśnie opuszczonym przez jeźdźców, mruży oczy, spoglądając za nimi, gdy oddalają się coraz bardziej. Oddział zmienia się w niewielki barwny obłok sunący po drobnym żwirze.
Kiedy znikają za horyzontem, żołnierz podnosi głowę i obserwuje inne obłoki, a raczej chmury – te na niebie. Płyną nisko, jakby chciały ścigać kurierów. Są nabrzmiałe deszczem i nie można się po nich spodziewać niczego dobrego. Wartownik poprawia hełm i krzywi się. Tu, w Brytanii, pogoda nie zmienia się nigdy – czy to lato, czy zima zawsze jest deszczowo…
Oddział jechał już kilka godzin, napotykając niewielkie wozy kupców i grupy pieszych. Ich liczba stopniowo się zwiększała, z czego żołnierze wnioskowali, że miasto nie jest daleko. Z czasem pojawiły się pierwsze drewniane domy, a właściwie chaty rozsiane tu i ówdzie wzdłuż drogi. Stały coraz gęściej, aż wreszcie przekształciły się w zwartą zabudowę po obu stronach drogi. Żołnierze spodziewali się, że ta „aleja” doprowadzi ich do centrum miasta, być może do forum. Czekała ich jednak niespodzianka, zatrzymali się więc zaskoczeni. Droga się skończyła, a przed nimi płynęła wielka rzeka. To Tamiza. Londyn znajdował się na przeciwległym brzegu.
Na początku II wieku naszej ery miasto wygląda zupełnie inaczej niż obecnie. To właściwie niewielka mieścina. I nie sposób sobie wyobrazić, co z niej wyrośnie w ciągu następnych dwóch tysiącleci.
Coś jednak upodabnia starożytne Londinium (jak nazywali je Rzymianie) do współczesnego Londynu – to długi most spinający brzegi Tamizy. W części środkowej jest podwyższony, dzięki czemu mogą pod nim przepływać statki. Prawdziwy przodek London Bridge. I znajduje się też niemal w tym samym miejscu; przed kilku laty potwierdzili to angielscy archeolodzy. Ale nie jest stalowy czy żelbetowy, jak mosty budowane w ostatnich wiekach, lecz drewniany. Teraz pokonuje go grupa 30 jeźdźców.
Stukot końskich kopyt na nawierzchni rozbrzmiewa niby odgłos olbrzymiego bębna, przyciągając uwagę rybaków na brzegu i marynarzy w zacumowanych statkach. Wielu zatrzymuje się, by podziwiać czerwone płaszcze żołnierzy przejeżdżających przez most. Jeźdźcy także są zaskoczeni. Żaden z nich nigdy tu nie był, toteż z ciekawością przyglądają się miastu.
Zaraz dotrzemy do tego brzegu, na którym w przyszłości wyrośnie City, ale mamy wrażenie, jakbyśmy znaleźli się na innym kontynencie. Nie widać wielkich budynków, a jedynie małe drewniane domki. Wieżowce, które staną tu w czasach najnowszych, to jeszcze bardzo odległa przyszłość… A teren, gdzie kiedyś zostaną wzniesione budowle stanowiące symbole miasta, takie jak Buckingham Palace, Pałac Westminsterski z Big Benem czy rezydencja angielskiego premiera przy Downing Street pod numerem 10, jest teraz szczerym polem poprzecinanym strumieniami. Podobnie wyglądają i inne miejsca będące dziś celem turystów: Trafalgar Square, Piccadilly Circus czy Regent Street…
Londyn – starożytne Londinium – to faktycznie „wynalazek” rzymski. Przed przybyciem legionów rozciągały się tu obszary wiejskie, a z Tamizy wyłaniały się niewielkie piaszczyste łachy. Nie można wykluczyć, że istniały jakieś niewielkie osady, jakie widuje się czasami nad brzegami wielkich rzek. Ale jedno jest pewne – to Rzymianie zdecydowali się założyć tu miasto. Dlaczego?
Spoglądając ze środka mostu, można zrozumieć powód zasadniczy: Tamiza zwęża się w tym miejscu (co ułatwiło budowę mostu), ale nadal pozostaje na tyle głęboka, że morskie statki z towarami mogą dopłynąć aż tak daleko w głąb lądu i dobić do brzegu rzeki. Miasto ma długie molo, do którego cumują liczne statki transportowe, duże i małe, także płynące pod żaglami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
TYTUŁ ORYGINAŁU: Impero. Viaggio nell’Impero di Roma seguendo una moneta
© 2010 Rai Radiotelevisione Italiana, Roma
© 2010 Arnoldo Mondadori Editore S.p.A., Milano
© 2017 Mondadori Libri S.p.A., Milano
PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Katarzyna Konior / www.bluemango.pl
NA OKŁADCE: sesterc cesarza Trajana (fot. Granger Collection / Agencja BE&W); wykorzystano też fragment mapy świata starożytnego z Cosmographia Claudii Ptolemaei Alexandrini… (rękopis iluminowany, przed 1467; Biblioteka Ordynacji Zamojskich, Cyfrowa Biblioteka Narodowa Polona)
ILUSTRACJE: Luca Tarlazzi (www.lucatarlazzi.com)
REDAKTOR: Mariusz Zwoliński
Wydanie I elektroniczne
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl
© Illustrations by Luca Tarlazzi, 2019
© Copyright for the Polish translation by Tamara Łozińska, 2019
© Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2019
ISBN 978-83-07-03467-6