Jak kochają nas psy. Tajemnice psiego mózgu - Gregory Berns - ebook

Jak kochają nas psy. Tajemnice psiego mózgu ebook

Gregory Berns

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pies to ponoć najlepszy przyjaciel człowieka. Ale czy faktycznie żywią do nas takie same uczucia, jakimi je obdarzamy?

Rozpoczynając Projekt Pies, Gregory Berns, neuronaukowiec z Uniwersytetu Emory'ego, postanowił odpowiedzieć na dręczące go pytanie: co czuje mój pies?

Berns i Callie – chuda i płochliwa kundelka – wyruszyli w niezwykłą podróż, dzięki której udało się po raz pierwszy rzucić światło na wewnętrzne funkcjonowanie psiego mózgu. Po drodze musieli pokonać liczne przeszkody techniczne, prawne i obyczajowe. Już samo wykorzystanie rezonansu magnetycznego wymagało oswojenia Callie ze skanerem i nauczenia jej zachowania spokoju podczas krótkiego badania. Badania Bernsa doprowadziły do zaskakujących odkryć, które ujawniły mechanizmy miłości i empatii, jaką psy okazują ludziom. Okazuje się, że ta międzygatunkowa przyjaźń to jedna z najbardziej wyjątkowych relacji w królestwie zwierząt.

Pisana przez psiarza dla psiarzy, Jak kochają nas psy to niesamowity przewodnik po świecie psich emocji, który dobitnie dowodzi, że psom należy się wyłącznie miłość, szacunek i uznanie dla ich inteligencji społecznej i emocjonalnej.

Dr Gregory Berns wykłada neuroekonomię na Uniwersytecie Emory'ego. Wyniki jego badań były prezentowane w pismach „New York Times”, „Wall Street Journal”, „Forbes”, „Los Angeles Times”, „Nature”, „Money”, „New Scientist” i „Psychology Today”, a także w telewizjach CNN, NPR, ABC i BBC. Mieszka w Atlancie z żoną, dwiema córkami i trójką psów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 289

Oceny
4,1 (71 ocen)
31
23
9
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KatPolGol

Całkiem niezła

Każda strona to wielka dawka miłości do psów, którą autor przelewa na wszystko to, co dla tych zwierząt robi. Szukałam jakiejś pozycji popularnonaukowej, ale dla laików, więc ta pozycja bardzo przypadła mi do gustu. Wielki plus za opisywanie wszystkich szczegółów zaplecza technicznego i trudności, jakie trzeba było pokonać podczas przygotowania do wykonania rezonansu psom. Podobały mi się uwagi o trenowaniu psiaków w zakresie wchodzenia do makiety rezonansu, kładzenia pyska na stelażu zabezpieczającym przed poruszaniem głową. Nie była to tylko sucha opowieść o wykonaniu badania i analizowaniu wyników, ale cała seria wręcz rodzinnej przeprawy w poszukiwaniu odpowiedzi na ważne dla każdego właściciela psa pytania o miłość, jaką obdarzają nas zwierzęta. Informacje naukowe przekazywano w przystępny sposób, znalazło się też sporo zdjęć pokazujących różnice w mózgu psów i ludzi, a także wiele ciekawostek o naszych przyjaciołach czworonogach. To świetna lektura dla kogoś, kto chce dowiedzieć...
10
Polako912

Z braku laku…

Bardzo przedłużona, liczyłam na więcej konkretów.
10
Mikk5

Z braku laku…

Cała książka opowiada o przygotowaniach do badania i prywatnych perypetiach autora. Sam przebieg badania znajduje się na końcu książki, a niestety odpowiedzi na tytułowe pytanie praktycznie brak, za to dużo medyczny i niezrozumiałych dla przeciętnego człowieka pojęć. Dotarłem do końca szukając informacji o tajemnicach psiego mózgu i niestety nie znalazłem. Ciężka do czytania…
00
Maciek2903

Dobrze spędzony czas

Fajna książka dla miłośników psów.
00
MeggyLu

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa, dająca do myślenia. Na pewno zmieniła moje mylenie i postrzeganie psów. Jedna gwiazdka na minus za zbyt długie opisy przygotowań do badań
00

Popularność




Gregory Berns

Jak kochają nas psy

Pro­log

Próba generalna

Uni­wer­sy­tet Emory’ego, Atlanta, stan Geo­r­gia Sty­czeń 2012

Callie plą­sała po labo­ra­to­rium, bie­ga­jąc od czło­wieka do czło­wieka. Mała, czarna, try­ska­jąca ener­gią kun­delka czuła, że mie­siące szko­le­nia zmie­rzały ku tej chwili. Jej oczy iskrzyły się życiem, szczu­ro­wa­tym ogo­nem wyma­chi­wała tak inten­syw­nie, że aż głowa odchy­lała się jej w prze­ciwną stronę. Była gotowa.

No to zaczy­namy!

Pod­nie­ce­nie Cal­lie było zaraź­liwe. Wszy­scy obecni w labo­ra­to­rium chcieli oglą­dać eks­pe­ry­ment, który mie­li­śmy za chwilę prze­pro­wa­dzić, głów­nie dla­tego, że nikt nie wie­rzył w jego powo­dze­nie. Czy naprawdę ska­nu­jąc mózg psa, możemy dowie­dzieć się, o czym myśli? Czy znaj­dziemy dowód na to, że psy nas kochają?

Dzie­sięć minut przed wyzna­czo­nym cza­sem wraz z całym zespo­łem ruszy­li­śmy do szpi­tala. Oczy­wi­ście wpro­wa­dza­nie psów na kam­pus uczelni jest zabro­nione, dla­tego prze­marsz Cal­lie przez dzie­dzi­niec w oto­cze­niu grupy osób był wyda­rze­niem wyjąt­ko­wym. Ja nio­słem ple­cak ze sma­ko­ły­kami i akce­so­riami, Andrew tasz­czył kom­pu­ter, który miał reje­stro­wać prze­bieg eks­pe­ry­mentu, a Mark cią­gnął pla­sti­kowe schodki, po któ­rych suczka miała wejść do rury ska­nera MRI – musiała zro­bić to z wła­snej woli. Wszy­scy pozo­stali ota­czali nas, pstry­ka­jąc zdję­cia i wysy­ła­jąc ese­mesy do zna­jo­mych: Pro­jekt Pies wcho­dził w fazę decy­du­jącą.

Stu­denci, któ­rzy mieli aku­rat zaję­cia, gapili się z okien sal wykła­do­wych, jak Cal­lie pro­wa­dzi nas na spo­tka­nie z wiel­kim magne­sem.

Weszli­śmy do pra­cowni MRI przez boczne drzwi szpi­tala.

Cho­ciaż Pro­jekt Pies i tak już ota­czała na wpół cyr­kowa atmos­fera, wole­li­śmy nie zakłó­cać spo­koju pacjen­tów, para­du­jąc z Cal­lie przez szpi­talne kory­ta­rze. Domkną­łem masywne drzwi obite mie­dzianą bla­chą, żeby unik­nąć przy­pad­ko­wych zakłó­ceń elek­trycz­nych. Byli­śmy teraz szczel­nie zamknięci, pra­wie jak w ślu­zie powietrz­nej. Mogłem spu­ścić Cal­lie ze smy­czy.

Z nosem przy pod­ło­dze i wysoko zadar­tym ogo­nem obie­gła kilka razy ska­ner. Zaspo­ko­iw­szy cie­ka­wość, wyszła z pomiesz­cze­nia i spraw­dziła z kolei pokój kon­tro­lny. Mimo że to szpi­tal, pod­łoga była brudna. Kilka lat wcze­śniej dozorca pró­bo­wał posprzą­tać salę MRI. Wyobraź­cie sobie jego zasko­cze­nie, kiedy fro­terka sama ode­rwała się od ziemi i wal­nęła w wylot ska­nera. Od tego czasu per­so­nel porząd­kowy miał zakaz wstępu do tych pomiesz­czeń. Nie pozo­stało to bez wpływu na czy­stość.

Cal­lie rzecz jasna zna­la­zła każdą dro­binę orga­nicz­nej mate­rii, która mogła kie­dyś nada­wać się do jedze­nia.

Żeby­śmy mogli przy­stą­pić do ska­no­wa­nia mózgu, Cal­lie musiała wejść do środka magnesu. Nor­mal­nie nie zauwa­żamy pól magne­tycz­nych, ale MRI wytwa­rza pole sześć­dzie­siąt tysięcy razy sil­niej­sze od pola Ziemi. To już zde­cy­do­wa­nie można odczuć. Kiedy znaj­dziesz się wewnątrz magnesu, inten­syw­ność pola gwał­tow­nie rośnie. Gdy poru­sza się w tym polu kawał­kiem metalu, powstaje w nim prąd elek­tryczny. To samo się dzieje, kiedy w polu magne­tycz­nym poru­sza się czło­wiek. Pole indu­kuje w twoim ciele słabe prądy, szcze­gól­nie dające o sobie znać w uchu wewnętrz­nym. Kiedy prze­su­wasz się ku środ­kowi magnesu, możesz odczu­wać lek­kie zawroty głowy. Nie­któ­rzy ludzie doznają nawet mdło­ści.

Aż do tego momentu nie przy­cho­dziło mi do głowy, że psy mogą być bar­dziej wraż­liwe na pole magne­tyczne niż ludzie. Mie­li­śmy to dopiero odkryć.

Usta­wi­łem prze­no­śne schodki przy łożu pacjenta. Cal­lie obwą­chała je, ale nie zdra­dzała ochoty, by się po nich wspiąć. Na­dal krę­ciła się po pokoju, zaglą­da­jąc w każdą szparę i każdy zaką­tek. Przy­szła pora na parówki.

To ją zain­te­re­so­wało. Nie mogąc oprzeć się ich zapa­chowi, wspięła się na stop­nie, ale wzdra­gała się przed pój­ściem dalej. Oczy­wi­ście mogłem wziąć ją na ręce i umie­ścić, gdzie należy, ale zale­żało mi na docho­wa­niu wier­no­ści naszej etycz­nej zasa­dzie samo­sta­no­wie­nia. Cal­lie miała to zro­bić z wła­snej woli.

Tech­nicy zaczęli się śmiać. Jak mamy prze­pro­wa­dzić ska­no­wa­nie, jeśli obiekt nie znaj­dzie się wewnątrz urzą­dze­nia? Wie­dzia­łem jed­nak, że Cal­lie w końcu wej­dzie, gdzie należy. Oto­cze­nie jest dla niej nowe i pod­nie­ca­jące. Kiedy się uspo­koi, skupi się na tym, czego się wcze­śniej nauczyła.

Po pię­ciu minu­tach wcho­dze­nia na schodki i zeska­ki­wa­nia z nich Cal­lie z waha­niem poło­żyła jedną łapę na łożu pacjenta. Entu­zja­stycz­nie zachę­ca­łem ją, żeby poszła dalej.

– O to cho­dzi, Cal­lie! Dobra dziew­czynka! Chcesz jesz­cze parówkę?

Zała­pała. Gdy zna­la­zła się na łożu, prze­ko­nała się, że niczym to nie grozi i że czeka na nią kolejna por­cja pokarmu. Teraz miała wejść do rury ska­nera.

Już wcze­śniej zamo­co­wa­łem w cewce odbior­czej ska­nera pian­kową pod­pórkę dla psiego pyska. Teraz niczym Jaś i Mał­go­sia uło­ży­łem ścieżkę z kawał­ków parówki od wej­ścia do MRI aż do cewki. Nie mru­gnąw­szy okiem, Cal­lie powę­dro­wała w głąb rury, chwy­ta­jąc po dro­dze kolejne kąski.

Moja kole­żanka Lisa, która fil­mo­wała prze­bieg wyda­rzeń, aż z eks­cy­ta­cji wstrzy­mała powie­trze na widok psa wcho­dzą­cego do MRI.

Szybko okrą­ży­łem ska­ner, żeby widzieć pysk Cal­lie z dru­giego końca rury. Przy­cza­iła się w pozy­cji sfinksa tuż przed cewką odbior­czą. Jej ogon mio­tał się na lewo i prawo. Wsu­ną­łem się do środka z kawał­kiem parówki w ręku i natych­miast poczu­łem zawrót głowy.

Cal­lie zoba­czyła przy­smak i wczoł­gała się z głową do cewki odbior­czej.

– Dobra dziew­czynka! – zawo­ła­łem moż­li­wie naj­wyż­szym tonem, jaki mogłem z sie­bie wydo­być.

Zła­pała kąsek, po czym cof­nęła się nieco, ale nie opu­ściła rury. Dzięki sta­łemu dopły­wowi paró­wek szybko oswo­iła się z nowym oto­cze­niem i wkrótce z uszczę­śli­wioną miną posi­lała się, nie zabie­ra­jąc głowy z cewki. Nic nie wska­zy­wało na to, by pole magne­tyczne ją nie­po­ko­iło.

Kiedy Cal­lie przy­wy­kła do prze­by­wa­nia w ska­ne­rze, osią­gnę­li­śmy pierw­szy cel sesji. To było względ­nie łatwe, ale teraz mie­li­śmy się prze­ko­nać, jak zare­aguje na praw­dziwe ska­no­wa­nie.

Opro­gra­mo­wa­nie ska­nera stwo­rzono z myślą o ludziach, więc nie mogło uwzględ­niać faktu, że pacjent jest psem. Dokładna waga bada­nego jest naj­waż­niej­szą z infor­ma­cji wpro­wa­dza­nych do sys­temu, bo od niej zależy, jaką moc roz­wi­nie magnes.

Przy zbyt wyso­kiej mocy Cal­lie mogłaby się ugo­to­wać niczym kawa­łek mięsa w mikro­fa­lówce.

Za pomocą paró­wek ponow­nie zwa­bi­łem Cal­lie do ska­nera. Gdy już uło­żyła się wygod­nie w cewce odbior­czej, unio­słem kciuk. Ska­ner wydał z sie­bie serię trza­sków i bzyk­nięć, po czym ruszył.

Cal­lie przy­mru­żyła oczy.

Teraz ska­ner zaczął brzę­czeć niczym rój roz­wście­czo­nych psz­czół. To była faza wstępna, okre­ślana jako kom­pen­sa­cja (shim­ming). Urzą­dze­nie auto­ma­tycz­nie dosto­so­wuje pole magne­tyczne, by skom­pen­so­wać jego zakłó­ce­nie spo­wo­do­wane przez znaj­du­jący się wewnątrz przed­miot. Zwy­kle kom­pen­sa­cja trwa parę sekund, ale teraz prze­cią­gała się z Cal­lie w środku. Cho­ciaż suczka miała zało­żone ochra­nia­cze na uszy, nie podo­bało jej się to i ruszyła do wyj­ścia.

Zama­cha­łem rękoma, dając znać tech­ni­kowi, żeby prze­rwał ska­no­wa­nie.

– Skąd ten hałas? – spy­ta­łem go.

– Kom­pen­sa­cja – odrzekł.

– Ale dla­czego to trwało tak długo?

– Ska­ner miał trud­no­ści z pra­wi­dłową kom­pen­sa­cją. Pew­nie dla­tego, że jest nasta­wiony na czło­wieka.

O tym nie pomy­śle­li­śmy. Nie nagra­li­śmy nawet odgło­sów kom­pen­sa­cji, by wyko­rzy­stać je przy szko­le­niu psa. Zakła­da­li­śmy, że to potrwa parę sekund, nic wiel­kiego w porów­na­niu z dłuż­szą sesją ska­no­wa­nia funk­cjo­nal­nego, która miała potem nastą­pić. Na te nowe dla niej dźwięki Cal­lie zare­ago­wała jak każdy pies: wystra­szyła się.

Pró­bo­wa­li­śmy z dzie­sięć razy, ale Cal­lie się wymy­kała, gdy tylko ska­ner zaczy­nał brzę­czeć. Pró­bo­wa­li­śmy nawet go uru­cha­miać, zanim zna­la­zła się w środku, mając nadzieję, że kiedy przy­wyk­nie do hałasu, uda się ją zwa­bić do cewki odbior­czej. W końcu, po wielu powtó­rze­niach, apa­rat zdo­łał usta­lić zgrubną kom­pen­sa­cję dla jej psich kształ­tów.

Teraz przy­szła pora na skany funk­cjo­nalne. Była to seria ska­no­wań, z któ­rych każde obej­mo­wało cały mózg i trwało około dwóch sekund. Uzy­sku­jąc te funk­cjo­nalne skany w spo­sób cią­gły, gdy Cal­lie prze­by­wała w MRI, mogli­śmy obser­wo­wać zmiany w aktyw­no­ści jej mózgu, a co za tym idzie, uzy­skać wyobra­że­nie o tym, co myśli. Taki w każ­dym razie był plan. Na koniec mie­li­śmy prze­pro­wa­dzić ska­no­wa­nie struk­tu­ralne, dające obraz mózgu w wyso­kiej roz­dziel­czo­ści i pozwa­la­jące zba­dać jego ana­to­mię.

Dla Cal­lie było to cięż­kie prze­ży­cie. Nausz­niki wciąż się jej zsu­wały, nara­ża­jąc psie uszy na niczym nie­tłu­miony hałas. Mimo to przy każ­dej pró­bie uda­wało się jej wytrwać w pożą­da­nej pozy­cji przez kilka sekund. Zatrzy­ma­li­śmy ska­ner, kiedy suma wszyst­kich prób wyno­siła trzy minuty. Sądzi­li­śmy, że to wystar­czy do oceny jako­ści danych.

Posta­no­wi­li­śmy zro­bić jesz­cze podej­ście do obrazu struk­tu­ral­nego, dopóki Cal­lie nie była zbyt zmę­czona. Zajęło to trzy­dzie­ści sekund i suczka musiała przez cały ten czas pozo­sta­wać bez ruchu. Potem wydo­stała się ze ska­nera i łapami ścią­gnęła sobie nausz­niki. Pod­sko­czyła i poli­zała mnie po twa­rzy, a póź­niej pobie­gła do Lisy, która mocno ją przy­tu­liła.

– Jaka dobra dziew­czynka! – wykrzyk­nęła.

Prze­szli­śmy wszy­scy do pokoju kon­tro­l­nego, żeby zoba­czyć, jak udały się obrazy.

Obraz struk­tu­ralny wyglą­dał względ­nie dobrze. Towa­rzy­szyły mu obrazy wid­mowe, które powstają, kiedy obiekt się poru­szy, ale można było na nim roz­po­znać mózg psa. Z obra­zami funk­cjo­nal­nymi było ina­czej. Ze stu dwu­dzie­stu obra­zów tylko jeden przed­sta­wiał coś, co przy­po­mi­nało mózg. Pozo­stałe były w więk­szo­ści plą­ta­niną cyfro­wych zanie­czysz­czeń ze spo­ra­dycz­nie poja­wia­jącą się w polu widze­nia gałką oczną.

Pogła­ska­łem Cal­lie i powie­dzia­łem: „Jestem z cie­bie dumny”. Ale w rze­czy­wi­sto­ści nie wie­dzia­łem, czy coś z tego wyj­dzie.

Następna sesja ska­no­wa­nia – z udzia­łem Cal­lie, dru­giego psa, McKen­ziego, i całego pozo­sta­łego towa­rzy­stwa – przy­pa­dała za trzy tygo­dnie. Mia­łem nadzieję, że do tego czasu uda nam się coś wyja­śnić. Gdyby miało być ina­czej, musiał­bym zwi­nąć Pro­jekt Pies i przy­jąć do wia­do­mo­ści, że kry­ty­kanci mieli rację: nie da się ska­no­wać mózgu psa, który nie śpi.

1

Dia de los Muertos

Dwa lata wcze­śniej

Co roku 1 listo­pada odsu­wam na bok pozo­sta­ło­ści hal­lo­we­eno­wych sło­dy­czy i usta­wiam na stole w jadalni ołta­rzyk.

Zaczy­nam od wazy, którą kupi­li­śmy z Kat w Mek­syku pod­czas naszego mie­siąca mio­do­wego. Jest to dość tan­detny przed­miot z wyma­lo­waną z boku sty­li­zo­waną sową, który w jakiś spo­sób prze­żył liczne prze­pro­wadzki po całym kraju. Zaczą­łem cenić tę wazę nie za piękno, lecz za trwa­łość. Dodaje też całemu rytu­ałowi nie­zbęd­nego folk­lo­ry­stycz­nego posmaku i służy za wygodne wspar­cie dla foto­gra­fii.

Foto­gra­fie przez cały rok leżą w szu­fla­dzie i wycią­gamy je na świa­tło dzienne tylko tego dnia. Wraz z Kat roz­kła­damy je wokół wazy: zdję­cia człon­ków rodziny, któ­rzy już ode­szli. Potem speł­niamy ofiarę dla ich duchów, obsy­pu­jąc je naj­słod­szymi, naj­bar­dziej sma­ko­wi­tymi łako­ciami.

Nasze dwie córki, Helen i Maddy, ni­gdy dotąd nie pytały nas, dla­czego to robimy. Osta­tecz­nie od naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa oswo­iły się z tym rytu­ałem. Kiedy jed­nak zaczęły wkra­czać w wiek nasto­letni, uświa­do­miły sobie, że cele­bro­wa­nie Dia de los Muer­tos – Dnia Zmar­łych – nie jest czymś zwy­czaj­nym. A w każ­dym razie nie w taki spo­sób.

Ponie­waż nasza cere­mo­nia obej­muje także psy.

Wycho­wy­wa­łem się z psami, ale do czasu ukoń­cze­nia stu­diów medycz­nych ni­gdy nie mia­łem psa, któ­rego mógł­bym z całym prze­ko­na­niem nazwać wła­snym.

Kat i ja byli­śmy już mał­żeń­stwem od pię­ciu lat, ale sta­ra­nie się o dzieci odkła­da­li­śmy do czasu, aż zyskam pełną samo­dziel­ność zawo­dową. Z oka­zji ukoń­cze­nia pierw­szego roku mojego stażu medycz­nego – roku wypeł­nio­nego pracą po sto godzin na tydzień – odpo­wie­dzie­li­śmy nato­miast na ogło­sze­nie o szcze­nię­tach do wzię­cia. Kon­kret­nie, szcze­nię­tach mopsa. Pod­kre­ślam to szcze­gól­nie, gdyż wiele osób uważa, że mops jest kary­ka­turą praw­dzi­wego psa. Oczy­wi­ście ja i Kat nie widzie­li­śmy tego w taki spo­sób. Wielka głowa mopsa ze spłasz­czo­nym nosem i dużymi, okrą­głymi oczami jest nie­mal ludzka – a sam pies wydaje się sub­sty­tu­tem małego dziecka.

Dali­śmy naszemu szcze­nia­kowi imię New­ton.

Pysk New­tona, jak to u mopsa, miał cechy bra­chy­ce­fa­liczne, ale w postaci skraj­nej. Był spłasz­czony tak, że noz­drza wyglą­dały jak szcze­liny. Czaszkę miał okrą­głą jak jabłko. Te znie­kształ­ce­nia spra­wiały jed­nak, że był dla nas jesz­cze bar­dziej ujmu­jący, a jego nie­ustanne sapa­nie i chrzą­ka­nie stało się miłym dźwię­ko­wym tłem naszego życia. Nocą sypiał z nami, wci­ska­jąc mi się pod pachę.

New­ton był bystry i pełen ener­gii – lubił psoty. Potra­fił prze­żu­wać metki ode­rwane od naszych ubrań tylko po to, by zwy­mio­to­wać je godzinę póź­niej. Pew­nego razu dobrał się do torebki z ziar­nami kawy w cze­ko­la­dzie: w panice dzwo­ni­li­śmy na ostry dyżur wete­ry­na­ryjny. Ze słu­chawki dobiegł mnie śmiech, zanim lekarz zapew­nił począt­ku­ją­cych wła­ści­cieli psa, że z ich bez­cen­nym mop­sem wszystko będzie w porządku.

New­ton (fot. Gre­gory Berns)

Zanu­rzy­li­śmy się w mop­so­wym śro­do­wi­sku. Nawią­za­li­śmy kon­takty towa­rzy­skie z innymi wła­ści­cie­lami, któ­rzy pouczyli nas o podo­bień­stwie mię­dzy mop­sami i czip­sami ziem­nia­cza­nymi: nie da się poprze­stać na jed­nym. Nic więc dziw­nego, że nie minął rok, a już adop­to­wa­li­śmy dwa następne mopsy. Sze­ścio­letni Simon sta­no­wił prze­ci­wień­stwo New­tona: był pro­sto­duszny, słodki i głu­piutki. Dexter doszedł do trzy­dzie­stu trzech fun­tów żywej wagi, gdyż jego poprzedni wła­ści­ciel, kie­rowca cię­ża­rówki, woził go wszę­dzie ze sobą i kar­mił ham­bur­ge­rami. Kiedy ze swo­imi zło­gami skóry czła­pał po domu, przy­po­mi­nał Jabbę z Gwiezd­nych wojen. Naj­bar­dziej lubił, żeby go dra­pać po grzbie­cie.

Dexter odszedł pierw­szy. Helen miała wtedy trzy lata, a Maddy wła­śnie skoń­czyła dwa. To był rok, w któ­rym zaczę­li­śmy obcho­dzić Dia de los Muer­tos. Począt­kowo Dexter był jedy­nym psim duchem. Przy­ję­li­śmy zwy­czaj umiesz­cza­nia dla niego na ołta­rzyku psich przy­sma­ków. Simon poszedł w jego ślady rok póź­niej.

Bar­dzo kocha­li­śmy New­tona, ale dom wyda­wał się nie­kom­pletny z jed­nym tylko psem. Wkrótce dziew­częta, zwłasz­cza Helen, zaczęły się upo­mi­nać o zwie­rzę dla sie­bie. Chciały jed­nak mieć dużego, kudła­tego psa, z któ­rym mogłyby się bawić (mopsy w star­szym wieku nie są zbyt chętne do zabawy).

Nie­długo po odej­ściu Simona u cenio­nego hodowcy z sąsiedz­twa poja­wił się miot szcze­niąt gol­den retrie­vera. Kiedy do niego przy­szli­śmy, do wzię­cia były jesz­cze trzy. Wró­ci­li­śmy do domu z jedyną suczką, uro­czym kłęb­kiem jasno­zło­ci­stego futra. Nazwa­li­śmy ją Lyra na cześć boha­terki cudow­nej książki Phi­lipa Pul­l­mana Złoty kom­pas.

Lyra szybko się u nas zado­mo­wiła. Była uoso­bie­niem przy­ja­ciel­sko­ści, cechy, któ­rej gol­den retrie­very zawdzię­czają swoją popu­lar­ność. Ni­gdy nie pro­te­sto­wała, kiedy ludz­kie przy­ja­ciółki wła­ziły jej na grzbiet, nie wadziła się też z żad­nym z psów z sąsiedz­twa, nawet z parą krew­kich jack rus­sell terie­rów z tej samej ulicy. Dzięki swo­jej układ­no­ści i ustę­pli­wo­ści, a po czę­ści także za sprawą swo­jej powie­wa­ją­cej zło­ci­stej grzywy stała się w naszej oko­licy popu­larną oso­bi­sto­ścią. Dzieci pod­bie­gały, żeby przy­tu­lić się do żywego plu­szo­wego misia, a Lyra tylko wyszcze­rzała zęby w uśmie­chu.

Z cza­sem smo­li­ście czarna w szcze­nięc­twie facjata New­tona posi­wiała, tylko uszy zacho­wały nieco ciem­nego pig­mentu. Więk­szość zębów spróch­niała od cią­głego oddy­cha­nia pyskiem, a jego wodo­trysk ener­gii zamie­nił się w wątłą strużkę. W wieku pięt­na­stu lat cier­piał na stop­niowo pogłę­bia­jące się zwy­rod­nie­nie krę­go­słupa. W końcu utra­cił wła­dzę w tyl­nych łapach i potrze­bo­wał psiego wózka inwa­lidz­kiego. Wkrótce prze­stał rów­nież pano­wać nad pęche­rzem i kisz­kami. Ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzył mu się wypa­dek w domu i jego zawsty­dzone spoj­rze­nie, gdy usi­ło­wał odczoł­gać się od zro­bio­nego przez sie­bie nie­po­rządku, powie­działo nam, że przy­szedł jego czas.

Helen, Maddy i Lyra (fot. Gre­gory Berns)

Gdy skła­da­łem New­tona do grobu, wydał ostat­nie wes­tchnie­nie. Wie­dzia­łem, że to tylko wycho­dzi z płuc pozo­stałe w nich powie­trze, ale nie mogłem uwol­nić się od myśli, że jego dusza prze­kra­cza Tęczowy Most wio­dący do mitycz­nej kra­iny, w któ­rej ludzie i ich zwie­rzęta na powrót się połą­czą.

Choć wtedy nie mia­łem o tym poję­cia, to New­ton zasiał nasiona przy­szłego Pro­jektu Pies. To jego duch na­dal spra­wo­wał nade mną wła­dzę. Spę­dzi­li­śmy razem pięt­na­ście lat, ale ni­gdy nie dowie­dzia­łem się, co myśli.

Tak naprawdę to chcia­łem wie­dzieć, czy odwza­jem­niał uczu­cia, które do niego żywi­łem. Potrze­bo­wa­łem jakie­goś deko­dera psich mózgów, żeby wyja­śnić, czy naprawdę mnie kochał.

Kilka mie­sięcy po śmierci New­tona, pod­czas wio­sen­nych ferii, Kat i dziew­częta posta­no­wiły wybrać się do schro­ni­ska dla zwie­rząt.

Pierw­szym sygna­łem, że coś się święci, był ese­mes od Kat. Dołą­czyła do niego nie­wy­raźne zdję­cie psa wspar­tego na jej ramio­nach. To była długa, chuda istota o patycz­ko­wa­tych nogach, tak jed­no­li­cie czarna, że trudno było dopa­trzyć się jakichś szcze­gó­łów poza czte­rema bia­łymi łapami. Głowa przy­po­mi­nała kowa­dło, jedno ucho ster­czało do przodu, dru­gie zwi­sało na poli­czek.

No to po her­ba­cie. Skoro Kat z dziew­czy­nami dotarły do schro­ni­ska, to nie ma mowy, by wró­ciły stam­tąd bez nowego psa.

Dziew­częta natych­miast zaczęły spi­sy­wać listę poten­cjal­nych imion, ale pierw­szego dnia uży­wa­li­śmy imie­nia nada­nego w schro­ni­sku: Panna Piggy. Pano­wał tam zwy­czaj, by co tydzień czer­pać imiona nada­wane nowo przy­by­łym psom z jakiejś nowej dzie­dziny i tra­fił się aku­rat tydzień Mup­pe­tów. Ze względu na loso­wość tej pro­ce­dury można by sądzić, że imię nic nie mówi o psie. Ale Panna Piggy wkrótce poka­zała, że jest ina­czej.

Nasze dzieci nie­spe­cjal­nie lubiły Mup­pety, więc nie pod­le­gało dys­ku­sji, że schro­ni­skowe imię trzeba będzie zmie­nić. Poza tym było za dłu­gie. Trudno mi było wyobra­zić sobie, że stoję na ganku, nawo­łu­jąc: „Panna Piggy, do mnie! Panna Piggy, do mnie!”.

Nasza nowa loka­torka sta­no­wiła zagadkę. Nie mie­li­śmy poję­cia, skąd pocho­dziła i w jaki spo­sób tra­fiła do schro­ni­ska. Nie bała się ludzi, ale wyraź­nie wolała zada­wać się z Lyrą. Może nie miała wcze­śniej bliż­szych kon­tak­tów z czło­wie­kiem. W schro­ni­sku oce­niono jej wiek na dzie­więć mie­sięcy. Więk­szość spe­cja­li­stów zaleca, by szcze­nięta zaczęły oswa­jać się z ludźmi przed szó­stym tygo­dniem życia. Dla naszej nowej pupilki było więc cokol­wiek za późno, ale brak lęku świad­czył, że nawet jeśli mało obco­wała z ludźmi, to w każ­dym razie nie doznała od nich krzywdy.

Imię w końcu wymy­śliła dla niej Maddy. „Może Calypso?” – spy­tała. W tym okre­sie Maddy pochła­niała wszystko, co udało jej się zna­leźć o mito­lo­gii grec­kiej. Calypso (Kalipso) to była pomniej­sza bogini, która wię­ziła Ody­se­usza na swo­jej wyspie, chcąc go skło­nić do mał­żeń­stwa. Trwało to sie­dem lat, zanim inter­we­nio­wała Atena i heros mógł powró­cić do swo­jej praw­dzi­wej miło­ści, Pene­lopy. Jej imię wywo­dzi się od grec­kiego słowa ozna­cza­ją­cego „cho­wać, ukry­wać”, więc paso­wało to do czar­nej sier­ści suczki. Tak więc Panna Piggy stała się Calypso.

W skró­cie Cal­lie.

Przy wadze nie­prze­kra­cza­ją­cej dzie­wię­ciu kilo­gra­mów Cal­lie miała około trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów wzro­stu i czter­dzie­ści sześć cen­ty­me­trów od czubka nosa do zadu. Jak to u kun­dla, ogon zawi­jał się do góry na kształt litery C. Wyraź­nie było jej widać żebra.

Helen zaczęła grze­bać w sieci, żeby wyja­śnić, jakiej jest rasy.

– Jack rus­sell terier – stwier­dziła, wska­zu­jąc zdję­cie na ekra­nie kom­pu­tera.

– Kolor się nie zga­dza – zaopo­no­wała Maddy – a poza tym Cal­lie jest wyż­sza.

– Ale bez wąt­pie­nia to jakiś rodzaj teriera – powie­działa Kat.

Zaafe­ro­wana Cal­lie (fot. Gre­gory Berns)

Pomy­śla­łem, że Cal­lie tro­chę przy­po­mina psa z daw­nych reklam RCA, wpa­tru­ją­cego się w tubę edi­so­now­skiego fono­grafu. Rasa tego psa, który nosił imię Nip­per z uwagi na upodo­ba­nie do łapa­nia gości za nogi2, nie jest usta­lona. Nie­któ­rzy twier­dzą, że był to jack rus­sell, inni – że foks­te­rier lub rat terier. Cal­lie naj­bar­dziej przy­po­mi­nała mi man­che­ster teriera. Ale man­che­stery są zawsze czarne i pod­pa­lane, a Cal­lie była czarno-biała, a więc nie­zgodna z wzor­cem tej rasy. Nie­któ­rzy twier­dzą, że man­che­stery były w dzie­więt­na­stym wieku krzy­żo­wane z whip­pe­tami. Whip­pety wyglą­dają jak małe grey­ho­undy i ta krzy­żówka nie­wąt­pli­wie zwięk­szyła pręd­kość biegu terie­rów. Jak się wkrótce prze­ko­na­li­śmy, pręd­kość była jedną z cech wyróż­nia­ją­cych Cal­lie.

Wła­ści­wie była ona naj­szyb­szym psem, jakiego w życiu widzia­łem.

Kiedy po raz pierw­szy wypu­ści­li­śmy ją na podwórko, usta­liła jego gra­nice, obie­ga­jąc je wokół tuż przy ogro­dze­niu. Więk­szość terenu była poro­śnięta blusz­czem, który w cie­płym połu­dnio­wym kli­ma­cie utwo­rzył gąszcz po kolana. Cal­lie pędziła ze wszyst­kich sił, to prze­ska­ku­jąc przez te zaro­śla, to nur­ku­jąc wśród listo­wia. Gdy osią­gnęła płot, znik­nęła pod blusz­czem, bada­jąc jego pod­stawę. Teraz widać było tylko wypu­kłość poru­sza­jącą się z dużą pręd­ko­ścią wśród zie­leni, co jakiś czas eks­plo­du­jącą rado­snym sko­kiem. Ze sprę­ża­ją­cymi się i roz­prę­ża­ją­cymi ryt­micz­nie mię­śniami grzbietu Cal­lie w biegu przy­po­mi­nała geparda.

Nawet w naj­szyb­szym biegu nie­za­wod­nie dostrze­gała wie­wiórki. Jeśli któ­raś zna­la­zła się w jej polu widze­nia, musiała natych­miast w prze­ra­że­niu chro­nić się na drze­wie, pod­czas gdy jej prze­śla­dow­czyni ze szcze­ka­niem dra­pała pień pazu­rami. Uga­nia­nie się za wie­wiór­kami nie jest typową cechą terie­rów, ale cho­ciaż Cal­lie według wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa była mie­szań­cem, nie mogłem oprzeć się myśli, że zna­leź­li­śmy w schro­ni­sku nie­roz­po­znane zwie­rzę czy­stej krwi.

Zami­ło­wa­nie do pogoni za wie­wiór­kami oka­zało się klu­czem do pocho­dze­nia Cal­lie. Nie uro­dzi­łem się w Geo­r­gii, więc nie wie­dzia­łem o ist­nie­niu spe­cy­ficz­nie połu­dnio­wej rasy: tre­eing feistów3. Według Ame­ry­kań­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Tre­eing Feist psy te, zwane także gór­skimi feistami, wystę­po­wały w połu­dnio­wych Appa­la­chach na długo przed­tem, zanim do Ame­ryki przy­wie­ziono pierw­sze rat teriery. Teriery hodo­wano do zwal­cza­nia gry­zoni, a feisty były psami myśliw­skimi. Cho­ciaż główną zwie­rzyną były dla nich wie­wiórki, chęt­nie polo­wały także na szopy, kró­liki i ptaki. Dzięki dłuż­szym niż u teriera nogom potra­fiły poru­szać się szybko i cicho. Zada­niem feista było zapę­dze­nie wie­wiórki na drzewo, żeby jego wła­ści­ciel mógł ją schwy­tać. Histo­ria tej rasy prze­plata się z począt­kami naszego kraju. Jerzy Waszyng­ton pisał o feistach w swo­ich wspo­mnie­niach, a Abra­ham Lin­coln odwo­łał się nawet do nich w poema­cie.

W ciągu następ­nych dwóch dni Cal­lie zaczęła ujaw­niać cechy swo­jej oso­bo­wo­ści. Cho­ciaż ją prze­mia­no­wa­li­śmy, imię nadane w schro­ni­sku było w jakiś spo­sób traf­niej­sze. Cal­lie kochała jeść.

Przez pierw­sze trzy dni, kiedy wra­ca­łem z pracy, Cal­lie wpa­dała do pokoju, pod­ska­ku­jąc jak na sprę­ży­nie i wście­kle wywi­ja­jąc ogo­nem, z czy­stą rado­ścią w oczach. Ale już na czwarty dzień stwier­dzi­łem, że leży na dywa­nie, pra­wie się nie poru­sza­jąc.

– Co się dzieje z Cal­lie?! – zawo­ła­łem do Kat, która aku­rat odra­biała z Helen pracę domową.

– A o co ci cho­dzi?

– Leży tu bez ruchu na pod­ło­dze.

Te słowa ścią­gnęły do pokoju całą rodzinę.

Maddy zakryła usta, w oczach już stały jej łzy.

– Czy coś z nią jest nie w porządku? – spy­tała Helen.

Cal­lie prze­wró­ciła się na drugi bok i zaczęła skom­leć.

Przy­klęk­ną­łem przy niej, by ją zba­dać. Brzuch miała roz­dęty ponad wszelką miarę przy jej smu­kłej figu­rze. Kiedy go dotkną­łem, szarp­nęła się do tyłu i wydała cichy sko­wyt.

Natych­miast zaczę­li­śmy spraw­dzać, co takiego mogła zjeść. Po dzie­się­ciu minu­tach poszu­ki­wa­nia na­dal nic nie odkry­li­śmy, a wyglą­dało na to, że stan Cal­lie się pogar­sza. Pró­bo­wała wsta­wać, sia­dać, kłaść się na powrót, ale nie mogła zna­leźć pozy­cji, która nie przy­spa­rza­łaby jej bólu.

– Zna­la­złam! – zawo­łała wresz­cie Kat z kuchen­nej spi­żarki.

Trzy­ma­li­śmy tam karmę dla psów. W ciągu lat prak­tyki prze­ko­na­li­śmy się, że naj­ta­niej wycho­dzi, gdy kupu­jemy ją w dwu­na­sto­ki­lo­gra­mo­wych opa­ko­wa­niach. Dla wygody prze­sy­py­wa­li­śmy zawar­tość do dużego pla­sti­ko­wego pojem­nika usta­wio­nego na pod­ło­dze spi­żarki. Jego pokrywa sku­tecz­nie powstrzy­my­wała psy przed próbą samo­ob­sługi. Aż do dzi­siaj.

Pokrywa była zrzu­cona, okru­chy karmy walały się wokół. Cal­lie zna­la­zła jakiś spo­sób na otwo­rze­nie pojem­nika i obżarła się do nie­przy­tom­no­ści. W środku zostało jesz­cze dużo pokarmu, ale nikt z nas nie pamię­tał, ile go tam było uprzed­nio. Musiała najeść się do tego stop­nia, że nie pozbie­rała nawet dro­bin roz­sy­pa­nych po pod­ło­dze.

– Musimy zaraz zawieźć ją do leka­rza! – Helen była bli­ska paniki.

Spoj­rza­łem na zegar. Po szó­stej. Kat pomy­ślała o tym samym: trzeba jechać na ostry dyżur wete­ry­na­ryjny. Zano­siło się na spory wyda­tek.

Cal­lie była drob­nym, szczu­płym psem, a brzuch miała jak balon. Trudno było sobie nawet wyobra­zić, jak to wszystko się w niej zmie­ściło. Czy zja­dła na tyle dużo, by doszło do pęk­nię­cia żołądka? Sły­sza­łem, że takie rze­czy zda­rzają się ludziom, ale ni­gdy psom.

– Nie wiesz, co się stało z gry­za­kami? – spy­tała Kat.

– Jakimi gry­za­kami?

– Z tą paczką, którą kupi­łam wczo­raj.

Cal­lie na­dal zwi­jała się z bólu na pod­ło­dze i oboje zna­li­śmy odpo­wiedź.

Poje­cha­li­śmy na dyżur do kli­niki wete­ry­na­ryj­nej. Był to pra­cu­jący na okrą­gło szpi­tal obsa­dzony wszel­kimi spe­cja­li­stami i wypo­sa­żony w naj­now­sze urzą­dze­nia medyczne. Ina­czej jed­nak niż w szpi­talach dla ludzi wyma­gano tam opłaty z góry. Na począ­tek dwie­ście dola­rów.

Nie byli­śmy do końca pewni, co jesz­cze Cal­lie zja­dła, więc pierw­szą sprawą było prze­świe­tle­nie.

– Widzi­cie to? – spy­tała lekarka, wska­zu­jąc coś, co przy­po­mi­nało syl­wetkę psa wypcha­nego popcor­nem. – To wszystko pokarm. To dobra wia­do­mość: nie widać żad­nych ciał obcych.

– A zła wia­do­mość?

– W tym sta­nie nie jest zdolna pić. A jeśli się odwodni, pokarm w żołądku stward­nieje i będzie bar­dzo trudno się go pozbyć. Powin­ni­śmy zało­żyć jej kro­plówkę, żeby się nawod­niła, i potrzy­mać ją tak całą noc.

Nikt z nas nie miał ochoty zosta­wiać naszej nowej pupilki na całą noc w szpi­talu.

– Tato, ona dopiero co przy­była ze schro­ni­ska – zwró­ciła uwagę Helen. – Musi być naprawdę prze­ra­żona.

– Czy nie można by wywo­łać u niej wymio­tów? – spy­ta­łem lekarki. Wyraź­nie jed­nak nie w tę stronę chciała skie­ro­wać roz­mowę.

– Możemy spró­bo­wać – odrze­kła z rezy­gna­cją w gło­sie – ale na tym eta­pie to zwy­kle nie pomaga.

Ponie­waż jed­nak nie wią­zało się to z dużym ryzy­kiem, Cal­lie dostała zastrzyk apo­mor­finy, sil­nego środka wymiot­nego. Po pię­ciu minu­tach zaczęły się u niej tor­sje, ale jak prze­po­wia­dała lekarka, nic z niej nie wyszło. Cal­lie wyglą­dała na oszo­ło­mioną i prze­ra­żoną.

Nie mie­li­śmy wyboru. Tonąc we łzach, powie­dzie­li­śmy Pan­nie Piggy „dobra­noc” i powle­kli­śmy się do domu. Cho­ciaż była z nami dopiero kilka dni, nie mogłem się pozbyć uczu­cia, że ją zawie­dli­śmy. Jacy z nas wła­ści­ciele psa, jeśli już w pierw­szym tygo­dniu nasza nowa pupilka ląduje w szpi­talu?

Naza­jutrz rano zadzwo­nili ze szpi­tala z infor­ma­cją, że pro­cesy życiowe Cal­lie są sta­bilne, ale jesz­cze nic z niej nie wyszło. Zale­cali, by pozo­sta­wić ją u nich przez następną dobę.

– Czy mogli­by­śmy zabrać ją do domu? – spy­ta­łem.

– To nie jest wska­zane.

Helen pocią­gnęła mnie za rękaw, bła­ga­jąc, żeby­śmy ją zabrali.

Sądzi­li­śmy z Kat, że jeśli coś złego miało się zda­rzyć, to już by się zda­rzyło. Cal­lie była nawad­niana kro­plówką i mie­li­śmy nadzieję, że dzięki temu pokarm w końcu przej­dzie przez jej wnętrz­no­ści.

W szpi­talu musie­li­śmy pod­pi­sać oświad­cze­nie, że zabie­ramy zwie­rzę „wbrew zale­ce­niom medycz­nym”. Tak, byli­śmy bar­dzo złymi wła­ści­cie­lami. Kiedy przy­je­cha­li­śmy do domu, Cal­lie wbie­gła do środka, jakby nic się nie zda­rzyło. Wypiła masę wody, po czym wyszła na zewnątrz pomysz­ko­wać w blusz­czu.

Ze schro­ni­ska mie­li­śmy ubez­pie­cze­nie na pierw­sze trzy­dzie­ści dni po adop­cji, ale firma ubez­pie­cze­niowa odrzu­ciła rosz­cze­nie. Było tam napi­sane drob­nym drucz­kiem, że uwzględ­niane jest tylko połknię­cie ciał obcych, ale nie cho­ro­bliwe obżar­stwo.

Mniej­sza o pie­nią­dze. Byłem szczę­śliwy, że z Cal­lie wszystko jest w porządku. Wkrótce miała odmie­nić moje życie, pomóc w odpo­wie­dzi na pyta­nie, co czuł do mnie New­ton, a następ­nie dostar­czyć pierw­szych prze­sła­nek do odpo­wie­dzi na głęb­sze pyta­nie: co naprawdę psy myślą?

2

Jak to jest być psem

Koncep­cja ska­no­wa­nia psich mózgów nie przy­szła mi do głowy od razu. Jak to bywa z więk­szo­ścią osią­gnięć nauko­wych, zaczęło się od ciągu przy­pad­ko­wych pomy­słów i sko­ja­rzeń, które łącz­nie dopro­wa­dziły do chwili olśnie­nia. Nasiona zasiała śmierć New­tona, ale muszę oddać spra­wie­dli­wość wielu ludziom, któ­rzy przy­czy­nili się do ich wykieł­ko­wa­nia.

W ciągu minio­nych pięt­na­stu lat moje labo­ra­to­rium pro­wa­dziło z uży­ciem tech­niki ska­no­wa­nia mózgu bada­nia nad ukła­dem nagrody u czło­wieka. Naszym głów­nym narzę­dziem było obra­zo­wa­nie metodą rezo­nansu magne­tycz­nego (magne­tic reso­nance ima­ging, MRI). Ska­ner MRI to urzą­dze­nie wiel­ko­ści samo­chodu oso­bo­wego, któ­rego zasad­ni­czą część sta­nowi wielka rura ople­ciona kilo­me­trami prze­wo­dów elek­trycz­nych. Kiedy przez te prze­wody prze­pływa prąd, powstaje silne pole magne­tyczne, dzięki któ­remu można zaj­rzeć do wnę­trza mózgu osoby bada­nej. Typowe MRI, takie, z jakim mogli­ście mieć do czy­nie­nia, jeśli tra­fi­li­ście do szpi­tala, dostar­cza obrazy mózgu. Naukowcy wkrótce zauwa­żyli, że jeśli pobie­rze się w bły­ska­wicz­nej sekwen­cji całą serię takich obra­zów, to można będzie oglą­dać mózg w dzia­ła­niu. Ta tech­nika, zwana funk­cjo­nal­nym MRI, w skró­cie fMRI, otwo­rzyła dla nas czarną skrzynkę ludz­kiego umy­słu. Dzięki niej można mie­rzyć aktyw­ność mózgu w cza­sie, gdy badany podej­muje jakąś aktyw­ność, na przy­kład czyta, wyko­nuje obli­cze­nia lub nawet doznaje takich czy innych emo­cji. Pozwala to naukow­com badać mecha­ni­zmy funk­cjo­no­wa­nia mózgu (stąd słowo „funk­cjo­nalny” w nazwie tech­niki).

Jed­nym z moich obo­wiąz­ków jako kie­row­nika labo­ra­to­rium badaw­czego jest orga­ni­zo­wa­nie dorocz­nego przy­ję­cia zakła­do­wego. Mogli­by­ście pomy­śleć, że to aku­rat przy­jemny obo­wią­zek. Ale dla naszej rodziny jest to nie­uchron­nie źró­dło stresu. Obec­ność psów też nie pomaga.

Muszę przy­znać się do winy. Nasze psy, podob­nie jak ja, ni­gdy nie były oswa­jane z obec­no­ścią dużej liczby osób. Ponie­waż rzadko urzą­dzamy więk­sze imprezy, nie widzie­li­śmy sensu w ucze­niu ich, jak powinny zacho­wy­wać się w takich sytu­acjach. Nie da się jed­nak cał­ko­wi­cie wyeli­mi­no­wać tego rodzaju towa­rzy­skich przy­mu­sów, jak doroczne spo­tka­nie pra­cow­ni­ków labo­ra­to­rium.

Igno­ru­jąc moją nie­chęć, Kat i dziew­częta rzu­ciły się do przy­go­to­wań przed imprezą. Zebrały wszyst­kie krze­sła z jadalni i usta­wiły je w pół­kole w salo­nie. Nic szcze­gól­nego, skoro wszy­scy goście mieli być w pełni spraw­nymi doro­słymi, któ­rzy umieją pro­wa­dzić kon­wer­sa­cję i jed­no­cze­śnie przy tym jeść oraz pić, nie mając przed sobą stołu do posta­wie­nia naczyń. Nie uwzględ­niły tylko obec­no­ści psów, albo krę­cą­cych pod nogami jak Cal­lie, albo omia­ta­ją­cych wszystko wokół puszy­stymi ogo­nami jak Lyra.

Gdyby wszy­scy goście byli miło­śni­kami psów, z przy­ję­ciem nie byłoby pro­blemu. W ostat­nich latach sta­łem się bar­dziej wybredny przy przyj­mo­wa­niu nowych pra­cow­ni­ków, pyta­łem ich mię­dzy innymi, czy lubią psy lub w osta­tecz­no­ści koty. Ale czy można w pełni zaufać komuś, kto sam nie ma w domu zwie­rzę­cia? Przy wszyst­kich sta­ra­niach, by zatrud­niać w labo­ra­to­rium wyłącz­nie miło­śni­ków zwie­rząt, nie mia­łem żad­nej kon­troli nad ich mał­żon­kami i part­ne­rami.

Kat chciała na czas przy­ję­cia zamknąć Lyrę i Cal­lie w sypialni. Ale psy nie były przy­zwy­cza­jone do prze­by­wa­nia w zamknię­ciu, więc posta­no­wi­łem uda­wać, że o niczym nie wiem, i pozwo­lić im bie­gać swo­bod­nie. Kiedy zaczęli przy­by­wać goście, Cal­lie kwi­to­wała to zdaw­ko­wymi szczek­nię­ciami. Lyra roz­dzia­wiała tylko pysk i do oporu wywi­jała ogo­nem.

Mogłem ufać, że labo­ra­to­ryjni znawcy psów będą mieli na nie oko i nie pozwolą im pod­kra­dać jedze­nia, więc wymkną­łem się z salonu, żeby pomóc Kat, która w kuchni roz­kła­dała na pół­mi­skach prze­ką­ski i nale­wała napoje. Cały zespół, choć zróż­ni­co­wany pod wzglę­dem pocho­dze­nia, two­rzyli Ame­ry­ka­nie, z wyjąt­kiem jed­nego pra­cow­nika labo­ra­to­rium – Hin­dusa. Zja­wił się ze swoją żoną wła­śnie wtedy, gdy byłem w kuchni.

Ich wej­ście oznaj­mił prze­szy­wa­jący krzyk: „Iiiii! Iiiii! Iiiii!”.

Wybie­głem z kuchni. Mał­żonka mojego kolegi, odziana w uro­cze sari, na sam widok psów wyco­fała się w kąt przed­po­koju, pisz­cząc jak ptak.

Takie zacho­wa­nie spe­szyło Cal­lie, która prze­stała się inte­re­so­wać nowymi gośćmi i ruszyła szu­kać cze­goś do zje­dze­nia. Ale Lyrę te okrzyki jesz­cze bar­dziej pobu­dziły. Pobie­gła pro­sto do źró­dła dźwięku i zaczęła pod­ska­ki­wać ze szcze­ka­niem, co w moim odczu­ciu było zapro­sze­niem do zabawy. Wyraz prze­ra­że­nia na twa­rzy kobiety świad­czył jed­nak, że na zabawę nie ma ona ochoty.

Schwy­ta­łem Lyrę za obrożę i zacią­gną­łem do sypialni.

– Przy­kro mi, dziew­czyno, dziś wie­czo­rem nie będzie figlów.

Cie­kawe, jak Lyra zro­zu­miała krzyki tej kobiety. Gdyby była czło­wie­kiem, mógł­bym ją o to po pro­stu zapy­tać. Jak ina­czej mógł­bym się dowie­dzieć, co się dzieje w jej umy­śle?

Żeby naprawdę wie­dzieć, co pies myśli, musiał­byś być psem.

To pyta­nie nawią­zuje w isto­cie do sta­rej meta­fi­zycz­nej debaty, któ­rej dała począ­tek słynna sen­ten­cja Kar­te­zju­sza: cogito ergo sum – „myślę, więc jestem”. Całe nasze ludz­kie doświad­cze­nie ist­nieje wyłącz­nie wewnątrz naszych głów. Fotony mogą sobie ude­rzać w siat­kówkę oka, ale dopiero dzięki aktyw­no­ści mózgu doświad­czamy widoku tęczy albo wysu­bli­mo­wa­nego piękna zachodu słońca nad oce­anem. Czy psy też to widzą? Oczy­wi­ście tak. Czy doświad­czają tego w taki sam spo­sób? Zde­cy­do­wa­nie nie.

Kiedy Lyra pod­ska­ki­wała i szcze­kała na kobietę w pur­pu­ro­wej sza­cie, z czer­woną kropką na czole, na naj­niż­szym pozio­mie doświad­czała tego samego co ja. Pur­pura. Czer­wień. Krzyk. To ele­men­tarne dozna­nia zmy­słowe. Ich źró­dłem były fotony odbi­ja­jące się od barw­ni­ków i drga­nia powie­trza wokół strun gło­so­wych tej kobiety. Ale mój mózg inter­pre­to­wał owe zda­rze­nia w okre­ślony spo­sób, a mózg Lyry – w inny.

Obser­wa­cja zacho­wa­nia Lyry nic nam nie powie o tym, co myślała. Z wcze­śniej­szych doświad­czeń wie­dzia­łem, że pod­sko­kami i szcze­ka­niem reaguje na różne sytu­acje. Szczeka, kiedy spo­ży­wamy posi­łek. W tym kon­tek­ście narzuca się przy­pusz­cze­nie, że robi to, bo też chce jeść. Ale szczeka rów­nież, rzu­ca­jąc mi pod nogi piłeczkę do tenisa. Nie mia­łem żad­nego punktu odnie­sie­nia, by stwier­dzić, co ją tam­tego wie­czoru przy­cią­gnęło do krzy­czą­cej ze stra­chu kobiety.

Do kwe­stii, jak to jest być psem, można podejść z dwóch bar­dzo odmien­nych punk­tów widze­nia1. Można zadać pro­ste pyta­nie: jak pies postrzega fakt, że jest psem? Gdy­by­śmy potra­fili na nie odpo­wie­dzieć, sta­łoby się jasne, dla­czego pies zacho­wuje się w taki, a nie inny spo­sób. Pro­blem polega na tym, że będąc psami, nie dys­po­no­wa­li­by­śmy języ­kiem umoż­li­wia­ją­cym opi­sa­nie tego, co czu­jemy. Możemy więc co naj­wy­żej posta­wić zbli­żone, ale zde­cy­do­wa­nie łatwiej­sze pyta­nie: jak by to było dla nas być psem.

Wyobra­ża­jąc sobie samych sie­bie w skó­rze zwie­rzę­cia, możemy prze­tłu­ma­czyć jego zacho­wa­nia na ich ludzki ekwi­wa­lent. Pyta­nie o to, dla­czego Lyra nastra­szyła naszego gościa, przyj­muje wtedy postać: gdy­bym był Lyrą, to dla­czego szcze­kał­bym na tę kobietę? W takie ramy możemy ująć wszel­kiego rodzaju spe­ku­la­cje na temat zacho­wa­nia psów.

Wielu auto­rów zaj­mo­wało się umy­słem psa2, a nie­któ­rzy pró­bo­wali nawet odpo­wia­dać na tego typu pyta­nia. Nie zapo­zna­łem się z całą tą ogromną lite­ra­turą. Muszę jed­nak wska­zać, że więk­szość for­mu­ło­wa­nych w niej tez opiera na dwóch poten­cjal­nie wadli­wych zało­że­niach. Oba mają źró­dło w tym samym para­dok­sie: pró­buje się zaglą­dać do umy­słu psa, nie będąc psem.

Pierw­szy błąd wynika z ludz­kiej skłon­no­ści do antro­po­mor­fi­za­cji, czyli rzu­to­wa­nia wła­snych myśli i odczuć na istoty, które nie są nami. Na to nie ma rady. Nasze mózgi są tak zapro­gra­mo­wane, żeby­śmy rzu­to­wali swoje myśli na innych ludzi. To zja­wi­sko, zwane men­ta­li­za­cją, jest klu­czowe dla inte­rak­cji mię­dzy­ludz­kich. Ludzie mogą się ze sobą poro­zu­mie­wać tylko dla­tego, że bez­u­stan­nie odga­dują, co myślą inni. Na przy­kład ese­mesy pozwa­la­jące na komu­ni­ko­wa­nie się za pomocą co naj­wy­żej stu czter­dzie­stu zna­ków w jed­nej wypo­wie­dzi mogą funk­cjo­no­wać dla­tego, że każdy z nas ma w swoim umy­śle model odbiorcy. Rze­czy­wi­sta lin­gwi­styczna zawar­tość więk­szo­ści takich prze­ka­zów jest mini­malna. Ale żyjemy we wspól­nej kul­tu­rze, więc reagu­jemy na nie w zbli­żony spo­sób. Jeśli na przy­kład oglą­dany film wpra­wia mnie w przy­gnę­bie­nie, to intu­icyj­nie zakła­dam, że ludzie sie­dzący wokół mnie czują się podob­nie. Mogę nawet nawią­zać z zupeł­nie obcym czło­wie­kiem roz­mowę o tym wspól­nym doświad­cze­niu, wycho­dząc od wła­snych myśli. Ale psy nie są ludźmi i natu­ral­nie nie mają, jak my, wspól­nego pod­łoża kul­tu­ro­wego. Nie uciek­niemy od faktu, że kiedy obser­wu­jemy zacho­wa­nie psa, postrze­gamy je przez filtr ludz­kiego umy­słu. Nie­stety, znaczna część ksią­żek o psach mówi wię­cej o ich ludz­kich auto­rach niż o zwie­rzę­tach.

Dru­gim błę­dem jest inter­pre­to­wa­nie zacho­wań psów na pod­sta­wie zna­jo­mo­ści zacho­wań wil­ków, co nazwano lupo­mor­fi­zmem3. Cho­ciaż oba te gatunki rze­czy­wi­ście wywo­dzą się od wspól­nego przodka, nie zna­czy to, że psy są potom­kami wil­ków. To istotna róż­nica. Ewo­lu­cyjne drogi wil­ków i psów roze­szły się, kiedy nie­które „wil­kopsy” zaczęły towa­rzy­szyć pra­lu­dziom. Te, które do nich przy­lgnęły, stały się psami, a te, które zacho­wały dystans – współ­cze­snymi wil­kami. Dzi­siej­sze wilki zacho­wują się ina­czej niż psy i two­rzą innego rodzaju struk­tury spo­łeczne. Róż­nią się także mózgami. Postrze­ga­nie zacho­wa­nia psa przez pry­zmat zacho­wań wil­czych jest nawet czymś gor­szym od antro­po­mor­fi­za­cji: czło­wiek antro­po­mor­fi­zuje wilka i tę swoją znie­kształ­coną wizję trak­tuje jako ana­lo­gię do zacho­wań psa.

Ana­lo­gie do wil­ków dopro­wa­dziły do powsta­nia wielu błęd­nych stra­te­gii szko­le­nia psów, opie­ra­ją­cych się na prze­ko­na­niu, że czło­wiek musi być „przy­wódcą stada” – to podej­ście jest naj­czę­ściej przy­pi­sy­wane Cesa­rowi Mil­la­nowi. Nie ma jed­nak żad­nych nauko­wych pod­staw, by struk­turę spo­łeczną wil­ków prze­no­sić na rela­cje czło­wieka z psem.

Psy nie potra­fią mówić, a my nie możemy wcie­lić się w psa, by poznać jego subiek­tywne doświad­cze­nie. Tam gdzie ja widzę wesoło pod­ska­ku­ją­cego, szczę­śli­wego gol­den retrie­vera, ktoś inny może dostrzec głod­nego dra­pież­nika, który zamie­rza zjeść go na obiad. Co więc możemy zro­bić, by lepiej poznać psi umysł?

Cho­ciaż wtedy, pod­czas przy­ję­cia, jesz­cze tego nie sko­ja­rzy­łem, wkrótce uświa­do­mi­łem sobie, że roz­wią­za­nie mia­łem cały czas tuż przed nosem: obra­zo­wa­nie mózgu.

Mózgi wszyst­kich ssa­ków są w pew­nych frag­men­tach zna­cząco do sie­bie podobne, więc mapę aktyw­no­ści mózgu psa można odnieść do jego ludz­kiego odpo­wied­nika. Jeśli na przy­kład widzimy u psa akty­wi­za­cję układu nagrody, można ją inter­pre­to­wać przez ana­lo­gię do eks­pe­ry­men­tów na ludziach przy­no­szą­cych podobne rezul­taty. U ludzi mamy zwy­kle nie­złe wyobra­że­nie o tym, co uru­cho­miło okre­śloną funk­cję mózgu. Wiemy na przy­kład, że kora wzro­kowa jest aktywna, kiedy fotony ude­rzają w siat­kówkę oka albo kiedy czło­wiek z zamknię­tymi oczami wyobraża sobie jakąś scenę4. Podob­nie więc, jeśli obser­wu­jemy aktyw­ność we wzro­ko­wej czę­ści mózgu psa, mimo że pies na nic w tym momen­cie nie patrzy, roz­sąd­nie jest przy­jąć, że two­rzy sobie jakiś umy­słowy obraz. Psy rów­nież mogą mieć wyobraź­nię!

Zesta­wia­nie ze sobą mózgów róż­nych gatun­ków nazy­wamy funk­cjo­nalną homo­lo­gią. Zna­czy to, że subiek­tywne doświad­cze­nie, takie jak two­rze­nie umy­sło­wych obra­zów, może odbi­jać się w podobny spo­sób w mózgu czło­wieka i psa. Wzory aktyw­no­ści w tych dwóch róż­nych mózgach ilu­strują prze­ło­że­nie jed­nego z nich na drugi.

Filo­zo­fo­wie odrzu­cają pyta­nie o to, jak to jest być psem, uwa­ża­jąc, że nie da się na nie odpo­wie­dzieć, ale funk­cjo­nalne homo­lo­gie pomię­dzy ludz­kim a psim mózgiem mogą dostar­czyć bra­ku­ją­cego powią­za­nia. Obra­zo­wa­nie mózgu nie powie nam, jak pies czuje to, że jest psem, ale może nam dać mapę mózgu, która ujawni odpo­wiedź na pyta­nie, jak dla czło­wieka jest być psem, bez znie­kształ­ceń spo­wo­do­wa­nych przez ludzką inter­pre­ta­cję. Gdyby to zadzia­łało, obra­zo­wa­nie mózgu mogłoby stać się psim trans­la­to­rem. Mogli­by­śmy wyjść poza pyta­nie, dla­czego Lyra była taka nie­zno­śna pod­czas przy­ję­cia. Gdy­by­śmy mogli nanieść mapę naszych myśli i uczuć na mózg psa, się­gnę­li­by­śmy samego sedna naszych rela­cji z psami – pyta­nia, czy psy nas kochają.

Wszystko to spro­wa­dza się do wza­jem­no­ści. Jeśli rela­cje ludzi z psami są w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze jed­no­stronne, jeśli czło­wiek tylko rzu­tuje swoje myśli na psa, bez­myśl­nie wpa­tru­ją­cego się w swo­jego pana w nadziei, że dosta­nie jakiś kąsek, to zna­czy, że pies jest czymś nie­wiele lep­szym od dużego plu­szo­wego misia – cie­płym, mięk­kim, dają­cym uko­je­nie przed­mio­tem.

Ale jeśli ta rela­cja jest wza­jemna? Może psy widzą w czło­wieku coś wię­cej niż źró­dło pokarmu? Jeśli uczu­cia, jakie żywimy do psów, są przez nie w jakiś spo­sób odwza­jem­niane, choćby w pew­nym stop­niu, to obraz cał­ko­wi­cie się zmie­nia. Zna­czy­łoby to, że rela­cje mię­dzy ludźmi a psami leżą w tej samej płasz­czyź­nie co rela­cje mię­dzy dwoj­giem ludzi.

Na żadne z tych pytań nie da się odpo­wie­dzieć jedy­nie na pod­sta­wie obser­wa­cji zacho­wa­nia psów. Się­gają one bowiem w głąb subiek­tyw­nego postrze­ga­nia świata przez psa, a w szcze­gól­no­ści jego subiek­tyw­nego postrze­ga­nia nas, ludzi.

Mój kolega i jego żona nie zaba­wili u nas długo. Cho­ciaż psy zostały zamknięte w sypialni, przez gwar przy­ję­cia wciąż prze­bi­jało się szcze­ka­nie Lyry. Nikt się nie zdzi­wił, kiedy ta para zaczęła się żegnać pierw­sza.

Kiedy wyszli, wypu­ści­łem psy. Lyra obie­gła pozo­sta­łych gości i w sta­nie pod­nie­ce­nia zwy­mio­to­wała zie­loną pie­ni­stą mate­rią. Obecni z nie­sma­kiem patrzyli, jak Cal­lie z zapa­łem połyka tę treść.

Okrzyki obrzy­dze­nia świad­czyły, że nawet miło­śnicy zwie­rząt byli zaszo­ko­wani zacho­wa­niem naszych psów. Zaczęli się wymy­kać.

I dla­tego nie urzą­dzamy już takich spo­tkań w naszym domu.

3

Wyprawa na ryby

Kłopo­tliwy incy­dent pod­czas przy­ję­cia zakła­do­wego posłu­żył jako drugi kata­li­za­tor Pro­jektu Pies (pierw­szym była śmierć New­tona), osta­tecz­nie zaś puściło pro­jekt w ruch wyda­rze­nie zupeł­nie nie­ocze­ki­wane: śmierć Osamy bin Ladena.

W każdą środę rano człon­ko­wie mojej grupy badaw­czej gro­ma­dzą się, by odpra­wić nie­śmier­telny rytuał każ­dego labo­ra­to­rium nauko­wego: spo­tka­nie infor­ma­cyjne. Per­so­nel każ­dej pra­cowni na każ­dym uni­wer­sy­te­cie, nie­za­leż­nie od przed­miotu badań, zbiera się raz w tygo­dniu. Jest to jedyna oka­zja, by wszy­scy pra­cownicy, od naj­młod­szego labo­ranta po dyrek­tora, dowie­dzieli się, czym się zaj­mują inni. Na takim spo­tka­niu wszyst­kie karty wykłada się na stół. Sły­szymy o nowych odkry­ciach, nie­zro­zu­mia­łych danych i fał­szy­wych tro­pach.

Wszyst­kie prace mojego labo­ra­to­rium opie­rają się na danych MRI. Jeste­śmy „suchym” labo­ra­to­rium, gdyż nie korzy­stamy z odczyn­ni­ków che­micz­nych i nie prze­pro­wa­dzamy eks­pe­ry­men­tów bio­lo­gicz­nych wyma­ga­ją­cych kosz­tow­nego wypo­sa­że­nia. Labo­ra­to­ria, które się tym zaj­mują, zwane „mokrymi”, są wypo­sa­żone w spe­cjalną insta­la­cję kana­li­za­cyjną i wen­ty­la­cyjną, zapo­bie­ga­jącą uwal­nia­niu się tok­sycz­nych wyzie­wów albo, co gor­sza, mikro­or­ga­ni­zmów cho­ro­bo­twór­czych. U nas nie ma nawet umy­walki. Nasze labo­ra­to­rium to po pro­stu duże pomiesz­cze­nie z ter­mi­na­lami kom­pu­te­ro­wymi roz­miesz­czo­nymi wzdłuż ścian. Usta­wiony pośrodku stół służy tylko do narad i celów towa­rzy­skich. Wiszący na ścia­nie kalen­darz infor­muje, kto jest aku­rat poza mia­stem i kiedy mamy wyzna­czone ska­no­wa­nie ludzi w szpi­talu. Od razu widać, jak bar­dzo jeste­śmy zapra­co­wani. Bez danych nie ma nauki. Cie­szę się, widząc szybką rota­cję osób bada­nych – przy­naj­mniej czte­rech na tydzień. Resztę ścian zaj­mują od pod­łogi do sufitu białe ście­ralne tablice. Uży­wamy ich do noto­wa­nia nowych kon­cep­cji. Każdy ich cal wypeł­niają dia­gramy, rów­na­nia lub grafy. Goście są oszo­ło­mieni tą powo­dzią nauko­wego kodu: grec­kich sym­boli, tajem­ni­czych sta­ty­styk, wykre­sów. Pra­cow­nicy labo­ra­to­rium są dosłow­nie uwię­zieni wśród swo­ich pomy­słów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W prze­kła­dzie Marii Krze­czow­skiej i Sta­ni­sława Wyrzy­kow­skiego. [wróć]

To nip (ang.) – capać, gryźć. [wróć]

Rasa ta nie ma pol­skiej nazwy. Tre­eing można prze­tłu­ma­czyć jako „zaga­nia­jący na drzewo”, a feist jako „zadziora, choj­rak”. [wróć]