Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pies to ponoć najlepszy przyjaciel człowieka. Ale czy faktycznie żywią do nas takie same uczucia, jakimi je obdarzamy?
Rozpoczynając Projekt Pies, Gregory Berns, neuronaukowiec z Uniwersytetu Emory'ego, postanowił odpowiedzieć na dręczące go pytanie: co czuje mój pies?
Berns i Callie – chuda i płochliwa kundelka – wyruszyli w niezwykłą podróż, dzięki której udało się po raz pierwszy rzucić światło na wewnętrzne funkcjonowanie psiego mózgu. Po drodze musieli pokonać liczne przeszkody techniczne, prawne i obyczajowe. Już samo wykorzystanie rezonansu magnetycznego wymagało oswojenia Callie ze skanerem i nauczenia jej zachowania spokoju podczas krótkiego badania. Badania Bernsa doprowadziły do zaskakujących odkryć, które ujawniły mechanizmy miłości i empatii, jaką psy okazują ludziom. Okazuje się, że ta międzygatunkowa przyjaźń to jedna z najbardziej wyjątkowych relacji w królestwie zwierząt.
Pisana przez psiarza dla psiarzy, Jak kochają nas psy to niesamowity przewodnik po świecie psich emocji, który dobitnie dowodzi, że psom należy się wyłącznie miłość, szacunek i uznanie dla ich inteligencji społecznej i emocjonalnej.
Dr Gregory Berns wykłada neuroekonomię na Uniwersytecie Emory'ego. Wyniki jego badań były prezentowane w pismach „New York Times”, „Wall Street Journal”, „Forbes”, „Los Angeles Times”, „Nature”, „Money”, „New Scientist” i „Psychology Today”, a także w telewizjach CNN, NPR, ABC i BBC. Mieszka w Atlancie z żoną, dwiema córkami i trójką psów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Gregory Berns
Jak kochają nas psy
Prolog
Uniwersytet Emory’ego, Atlanta, stan Georgia Styczeń 2012
Callie pląsała po laboratorium, biegając od człowieka do człowieka. Mała, czarna, tryskająca energią kundelka czuła, że miesiące szkolenia zmierzały ku tej chwili. Jej oczy iskrzyły się życiem, szczurowatym ogonem wymachiwała tak intensywnie, że aż głowa odchylała się jej w przeciwną stronę. Była gotowa.
No to zaczynamy!
Podniecenie Callie było zaraźliwe. Wszyscy obecni w laboratorium chcieli oglądać eksperyment, który mieliśmy za chwilę przeprowadzić, głównie dlatego, że nikt nie wierzył w jego powodzenie. Czy naprawdę skanując mózg psa, możemy dowiedzieć się, o czym myśli? Czy znajdziemy dowód na to, że psy nas kochają?
Dziesięć minut przed wyznaczonym czasem wraz z całym zespołem ruszyliśmy do szpitala. Oczywiście wprowadzanie psów na kampus uczelni jest zabronione, dlatego przemarsz Callie przez dziedziniec w otoczeniu grupy osób był wydarzeniem wyjątkowym. Ja niosłem plecak ze smakołykami i akcesoriami, Andrew taszczył komputer, który miał rejestrować przebieg eksperymentu, a Mark ciągnął plastikowe schodki, po których suczka miała wejść do rury skanera MRI – musiała zrobić to z własnej woli. Wszyscy pozostali otaczali nas, pstrykając zdjęcia i wysyłając esemesy do znajomych: Projekt Pies wchodził w fazę decydującą.
Studenci, którzy mieli akurat zajęcia, gapili się z okien sal wykładowych, jak Callie prowadzi nas na spotkanie z wielkim magnesem.
Weszliśmy do pracowni MRI przez boczne drzwi szpitala.
Chociaż Projekt Pies i tak już otaczała na wpół cyrkowa atmosfera, woleliśmy nie zakłócać spokoju pacjentów, paradując z Callie przez szpitalne korytarze. Domknąłem masywne drzwi obite miedzianą blachą, żeby uniknąć przypadkowych zakłóceń elektrycznych. Byliśmy teraz szczelnie zamknięci, prawie jak w śluzie powietrznej. Mogłem spuścić Callie ze smyczy.
Z nosem przy podłodze i wysoko zadartym ogonem obiegła kilka razy skaner. Zaspokoiwszy ciekawość, wyszła z pomieszczenia i sprawdziła z kolei pokój kontrolny. Mimo że to szpital, podłoga była brudna. Kilka lat wcześniej dozorca próbował posprzątać salę MRI. Wyobraźcie sobie jego zaskoczenie, kiedy froterka sama oderwała się od ziemi i walnęła w wylot skanera. Od tego czasu personel porządkowy miał zakaz wstępu do tych pomieszczeń. Nie pozostało to bez wpływu na czystość.
Callie rzecz jasna znalazła każdą drobinę organicznej materii, która mogła kiedyś nadawać się do jedzenia.
Żebyśmy mogli przystąpić do skanowania mózgu, Callie musiała wejść do środka magnesu. Normalnie nie zauważamy pól magnetycznych, ale MRI wytwarza pole sześćdziesiąt tysięcy razy silniejsze od pola Ziemi. To już zdecydowanie można odczuć. Kiedy znajdziesz się wewnątrz magnesu, intensywność pola gwałtownie rośnie. Gdy porusza się w tym polu kawałkiem metalu, powstaje w nim prąd elektryczny. To samo się dzieje, kiedy w polu magnetycznym porusza się człowiek. Pole indukuje w twoim ciele słabe prądy, szczególnie dające o sobie znać w uchu wewnętrznym. Kiedy przesuwasz się ku środkowi magnesu, możesz odczuwać lekkie zawroty głowy. Niektórzy ludzie doznają nawet mdłości.
Aż do tego momentu nie przychodziło mi do głowy, że psy mogą być bardziej wrażliwe na pole magnetyczne niż ludzie. Mieliśmy to dopiero odkryć.
Ustawiłem przenośne schodki przy łożu pacjenta. Callie obwąchała je, ale nie zdradzała ochoty, by się po nich wspiąć. Nadal kręciła się po pokoju, zaglądając w każdą szparę i każdy zakątek. Przyszła pora na parówki.
To ją zainteresowało. Nie mogąc oprzeć się ich zapachowi, wspięła się na stopnie, ale wzdragała się przed pójściem dalej. Oczywiście mogłem wziąć ją na ręce i umieścić, gdzie należy, ale zależało mi na dochowaniu wierności naszej etycznej zasadzie samostanowienia. Callie miała to zrobić z własnej woli.
Technicy zaczęli się śmiać. Jak mamy przeprowadzić skanowanie, jeśli obiekt nie znajdzie się wewnątrz urządzenia? Wiedziałem jednak, że Callie w końcu wejdzie, gdzie należy. Otoczenie jest dla niej nowe i podniecające. Kiedy się uspokoi, skupi się na tym, czego się wcześniej nauczyła.
Po pięciu minutach wchodzenia na schodki i zeskakiwania z nich Callie z wahaniem położyła jedną łapę na łożu pacjenta. Entuzjastycznie zachęcałem ją, żeby poszła dalej.
– O to chodzi, Callie! Dobra dziewczynka! Chcesz jeszcze parówkę?
Załapała. Gdy znalazła się na łożu, przekonała się, że niczym to nie grozi i że czeka na nią kolejna porcja pokarmu. Teraz miała wejść do rury skanera.
Już wcześniej zamocowałem w cewce odbiorczej skanera piankową podpórkę dla psiego pyska. Teraz niczym Jaś i Małgosia ułożyłem ścieżkę z kawałków parówki od wejścia do MRI aż do cewki. Nie mrugnąwszy okiem, Callie powędrowała w głąb rury, chwytając po drodze kolejne kąski.
Moja koleżanka Lisa, która filmowała przebieg wydarzeń, aż z ekscytacji wstrzymała powietrze na widok psa wchodzącego do MRI.
Szybko okrążyłem skaner, żeby widzieć pysk Callie z drugiego końca rury. Przyczaiła się w pozycji sfinksa tuż przed cewką odbiorczą. Jej ogon miotał się na lewo i prawo. Wsunąłem się do środka z kawałkiem parówki w ręku i natychmiast poczułem zawrót głowy.
Callie zobaczyła przysmak i wczołgała się z głową do cewki odbiorczej.
– Dobra dziewczynka! – zawołałem możliwie najwyższym tonem, jaki mogłem z siebie wydobyć.
Złapała kąsek, po czym cofnęła się nieco, ale nie opuściła rury. Dzięki stałemu dopływowi parówek szybko oswoiła się z nowym otoczeniem i wkrótce z uszczęśliwioną miną posilała się, nie zabierając głowy z cewki. Nic nie wskazywało na to, by pole magnetyczne ją niepokoiło.
Kiedy Callie przywykła do przebywania w skanerze, osiągnęliśmy pierwszy cel sesji. To było względnie łatwe, ale teraz mieliśmy się przekonać, jak zareaguje na prawdziwe skanowanie.
Oprogramowanie skanera stworzono z myślą o ludziach, więc nie mogło uwzględniać faktu, że pacjent jest psem. Dokładna waga badanego jest najważniejszą z informacji wprowadzanych do systemu, bo od niej zależy, jaką moc rozwinie magnes.
Przy zbyt wysokiej mocy Callie mogłaby się ugotować niczym kawałek mięsa w mikrofalówce.
Za pomocą parówek ponownie zwabiłem Callie do skanera. Gdy już ułożyła się wygodnie w cewce odbiorczej, uniosłem kciuk. Skaner wydał z siebie serię trzasków i bzyknięć, po czym ruszył.
Callie przymrużyła oczy.
Teraz skaner zaczął brzęczeć niczym rój rozwścieczonych pszczół. To była faza wstępna, określana jako kompensacja (shimming). Urządzenie automatycznie dostosowuje pole magnetyczne, by skompensować jego zakłócenie spowodowane przez znajdujący się wewnątrz przedmiot. Zwykle kompensacja trwa parę sekund, ale teraz przeciągała się z Callie w środku. Chociaż suczka miała założone ochraniacze na uszy, nie podobało jej się to i ruszyła do wyjścia.
Zamachałem rękoma, dając znać technikowi, żeby przerwał skanowanie.
– Skąd ten hałas? – spytałem go.
– Kompensacja – odrzekł.
– Ale dlaczego to trwało tak długo?
– Skaner miał trudności z prawidłową kompensacją. Pewnie dlatego, że jest nastawiony na człowieka.
O tym nie pomyśleliśmy. Nie nagraliśmy nawet odgłosów kompensacji, by wykorzystać je przy szkoleniu psa. Zakładaliśmy, że to potrwa parę sekund, nic wielkiego w porównaniu z dłuższą sesją skanowania funkcjonalnego, która miała potem nastąpić. Na te nowe dla niej dźwięki Callie zareagowała jak każdy pies: wystraszyła się.
Próbowaliśmy z dziesięć razy, ale Callie się wymykała, gdy tylko skaner zaczynał brzęczeć. Próbowaliśmy nawet go uruchamiać, zanim znalazła się w środku, mając nadzieję, że kiedy przywyknie do hałasu, uda się ją zwabić do cewki odbiorczej. W końcu, po wielu powtórzeniach, aparat zdołał ustalić zgrubną kompensację dla jej psich kształtów.
Teraz przyszła pora na skany funkcjonalne. Była to seria skanowań, z których każde obejmowało cały mózg i trwało około dwóch sekund. Uzyskując te funkcjonalne skany w sposób ciągły, gdy Callie przebywała w MRI, mogliśmy obserwować zmiany w aktywności jej mózgu, a co za tym idzie, uzyskać wyobrażenie o tym, co myśli. Taki w każdym razie był plan. Na koniec mieliśmy przeprowadzić skanowanie strukturalne, dające obraz mózgu w wysokiej rozdzielczości i pozwalające zbadać jego anatomię.
Dla Callie było to ciężkie przeżycie. Nauszniki wciąż się jej zsuwały, narażając psie uszy na niczym nietłumiony hałas. Mimo to przy każdej próbie udawało się jej wytrwać w pożądanej pozycji przez kilka sekund. Zatrzymaliśmy skaner, kiedy suma wszystkich prób wynosiła trzy minuty. Sądziliśmy, że to wystarczy do oceny jakości danych.
Postanowiliśmy zrobić jeszcze podejście do obrazu strukturalnego, dopóki Callie nie była zbyt zmęczona. Zajęło to trzydzieści sekund i suczka musiała przez cały ten czas pozostawać bez ruchu. Potem wydostała się ze skanera i łapami ściągnęła sobie nauszniki. Podskoczyła i polizała mnie po twarzy, a później pobiegła do Lisy, która mocno ją przytuliła.
– Jaka dobra dziewczynka! – wykrzyknęła.
Przeszliśmy wszyscy do pokoju kontrolnego, żeby zobaczyć, jak udały się obrazy.
Obraz strukturalny wyglądał względnie dobrze. Towarzyszyły mu obrazy widmowe, które powstają, kiedy obiekt się poruszy, ale można było na nim rozpoznać mózg psa. Z obrazami funkcjonalnymi było inaczej. Ze stu dwudziestu obrazów tylko jeden przedstawiał coś, co przypominało mózg. Pozostałe były w większości plątaniną cyfrowych zanieczyszczeń ze sporadycznie pojawiającą się w polu widzenia gałką oczną.
Pogłaskałem Callie i powiedziałem: „Jestem z ciebie dumny”. Ale w rzeczywistości nie wiedziałem, czy coś z tego wyjdzie.
Następna sesja skanowania – z udziałem Callie, drugiego psa, McKenziego, i całego pozostałego towarzystwa – przypadała za trzy tygodnie. Miałem nadzieję, że do tego czasu uda nam się coś wyjaśnić. Gdyby miało być inaczej, musiałbym zwinąć Projekt Pies i przyjąć do wiadomości, że krytykanci mieli rację: nie da się skanować mózgu psa, który nie śpi.
1
Dwa lata wcześniej
Co roku 1 listopada odsuwam na bok pozostałości halloweenowych słodyczy i ustawiam na stole w jadalni ołtarzyk.
Zaczynam od wazy, którą kupiliśmy z Kat w Meksyku podczas naszego miesiąca miodowego. Jest to dość tandetny przedmiot z wymalowaną z boku stylizowaną sową, który w jakiś sposób przeżył liczne przeprowadzki po całym kraju. Zacząłem cenić tę wazę nie za piękno, lecz za trwałość. Dodaje też całemu rytuałowi niezbędnego folklorystycznego posmaku i służy za wygodne wsparcie dla fotografii.
Fotografie przez cały rok leżą w szufladzie i wyciągamy je na światło dzienne tylko tego dnia. Wraz z Kat rozkładamy je wokół wazy: zdjęcia członków rodziny, którzy już odeszli. Potem spełniamy ofiarę dla ich duchów, obsypując je najsłodszymi, najbardziej smakowitymi łakociami.
Nasze dwie córki, Helen i Maddy, nigdy dotąd nie pytały nas, dlaczego to robimy. Ostatecznie od najwcześniejszego dzieciństwa oswoiły się z tym rytuałem. Kiedy jednak zaczęły wkraczać w wiek nastoletni, uświadomiły sobie, że celebrowanie Dia de los Muertos – Dnia Zmarłych – nie jest czymś zwyczajnym. A w każdym razie nie w taki sposób.
Ponieważ nasza ceremonia obejmuje także psy.
Wychowywałem się z psami, ale do czasu ukończenia studiów medycznych nigdy nie miałem psa, którego mógłbym z całym przekonaniem nazwać własnym.
Kat i ja byliśmy już małżeństwem od pięciu lat, ale staranie się o dzieci odkładaliśmy do czasu, aż zyskam pełną samodzielność zawodową. Z okazji ukończenia pierwszego roku mojego stażu medycznego – roku wypełnionego pracą po sto godzin na tydzień – odpowiedzieliśmy natomiast na ogłoszenie o szczeniętach do wzięcia. Konkretnie, szczeniętach mopsa. Podkreślam to szczególnie, gdyż wiele osób uważa, że mops jest karykaturą prawdziwego psa. Oczywiście ja i Kat nie widzieliśmy tego w taki sposób. Wielka głowa mopsa ze spłaszczonym nosem i dużymi, okrągłymi oczami jest niemal ludzka – a sam pies wydaje się substytutem małego dziecka.
Daliśmy naszemu szczeniakowi imię Newton.
Pysk Newtona, jak to u mopsa, miał cechy brachycefaliczne, ale w postaci skrajnej. Był spłaszczony tak, że nozdrza wyglądały jak szczeliny. Czaszkę miał okrągłą jak jabłko. Te zniekształcenia sprawiały jednak, że był dla nas jeszcze bardziej ujmujący, a jego nieustanne sapanie i chrząkanie stało się miłym dźwiękowym tłem naszego życia. Nocą sypiał z nami, wciskając mi się pod pachę.
Newton był bystry i pełen energii – lubił psoty. Potrafił przeżuwać metki oderwane od naszych ubrań tylko po to, by zwymiotować je godzinę później. Pewnego razu dobrał się do torebki z ziarnami kawy w czekoladzie: w panice dzwoniliśmy na ostry dyżur weterynaryjny. Ze słuchawki dobiegł mnie śmiech, zanim lekarz zapewnił początkujących właścicieli psa, że z ich bezcennym mopsem wszystko będzie w porządku.
Newton (fot. Gregory Berns)
Zanurzyliśmy się w mopsowym środowisku. Nawiązaliśmy kontakty towarzyskie z innymi właścicielami, którzy pouczyli nas o podobieństwie między mopsami i czipsami ziemniaczanymi: nie da się poprzestać na jednym. Nic więc dziwnego, że nie minął rok, a już adoptowaliśmy dwa następne mopsy. Sześcioletni Simon stanowił przeciwieństwo Newtona: był prostoduszny, słodki i głupiutki. Dexter doszedł do trzydziestu trzech funtów żywej wagi, gdyż jego poprzedni właściciel, kierowca ciężarówki, woził go wszędzie ze sobą i karmił hamburgerami. Kiedy ze swoimi złogami skóry człapał po domu, przypominał Jabbę z Gwiezdnych wojen. Najbardziej lubił, żeby go drapać po grzbiecie.
Dexter odszedł pierwszy. Helen miała wtedy trzy lata, a Maddy właśnie skończyła dwa. To był rok, w którym zaczęliśmy obchodzić Dia de los Muertos. Początkowo Dexter był jedynym psim duchem. Przyjęliśmy zwyczaj umieszczania dla niego na ołtarzyku psich przysmaków. Simon poszedł w jego ślady rok później.
Bardzo kochaliśmy Newtona, ale dom wydawał się niekompletny z jednym tylko psem. Wkrótce dziewczęta, zwłaszcza Helen, zaczęły się upominać o zwierzę dla siebie. Chciały jednak mieć dużego, kudłatego psa, z którym mogłyby się bawić (mopsy w starszym wieku nie są zbyt chętne do zabawy).
Niedługo po odejściu Simona u cenionego hodowcy z sąsiedztwa pojawił się miot szczeniąt golden retrievera. Kiedy do niego przyszliśmy, do wzięcia były jeszcze trzy. Wróciliśmy do domu z jedyną suczką, uroczym kłębkiem jasnozłocistego futra. Nazwaliśmy ją Lyra na cześć bohaterki cudownej książki Philipa Pullmana Złoty kompas.
Lyra szybko się u nas zadomowiła. Była uosobieniem przyjacielskości, cechy, której golden retrievery zawdzięczają swoją popularność. Nigdy nie protestowała, kiedy ludzkie przyjaciółki właziły jej na grzbiet, nie wadziła się też z żadnym z psów z sąsiedztwa, nawet z parą krewkich jack russell terierów z tej samej ulicy. Dzięki swojej układności i ustępliwości, a po części także za sprawą swojej powiewającej złocistej grzywy stała się w naszej okolicy popularną osobistością. Dzieci podbiegały, żeby przytulić się do żywego pluszowego misia, a Lyra tylko wyszczerzała zęby w uśmiechu.
Z czasem smoliście czarna w szczenięctwie facjata Newtona posiwiała, tylko uszy zachowały nieco ciemnego pigmentu. Większość zębów spróchniała od ciągłego oddychania pyskiem, a jego wodotrysk energii zamienił się w wątłą strużkę. W wieku piętnastu lat cierpiał na stopniowo pogłębiające się zwyrodnienie kręgosłupa. W końcu utracił władzę w tylnych łapach i potrzebował psiego wózka inwalidzkiego. Wkrótce przestał również panować nad pęcherzem i kiszkami. Nigdy wcześniej nie zdarzył mu się wypadek w domu i jego zawstydzone spojrzenie, gdy usiłował odczołgać się od zrobionego przez siebie nieporządku, powiedziało nam, że przyszedł jego czas.
Helen, Maddy i Lyra (fot. Gregory Berns)
Gdy składałem Newtona do grobu, wydał ostatnie westchnienie. Wiedziałem, że to tylko wychodzi z płuc pozostałe w nich powietrze, ale nie mogłem uwolnić się od myśli, że jego dusza przekracza Tęczowy Most wiodący do mitycznej krainy, w której ludzie i ich zwierzęta na powrót się połączą.
Choć wtedy nie miałem o tym pojęcia, to Newton zasiał nasiona przyszłego Projektu Pies. To jego duch nadal sprawował nade mną władzę. Spędziliśmy razem piętnaście lat, ale nigdy nie dowiedziałem się, co myśli.
Tak naprawdę to chciałem wiedzieć, czy odwzajemniał uczucia, które do niego żywiłem. Potrzebowałem jakiegoś dekodera psich mózgów, żeby wyjaśnić, czy naprawdę mnie kochał.
Kilka miesięcy po śmierci Newtona, podczas wiosennych ferii, Kat i dziewczęta postanowiły wybrać się do schroniska dla zwierząt.
Pierwszym sygnałem, że coś się święci, był esemes od Kat. Dołączyła do niego niewyraźne zdjęcie psa wspartego na jej ramionach. To była długa, chuda istota o patyczkowatych nogach, tak jednolicie czarna, że trudno było dopatrzyć się jakichś szczegółów poza czterema białymi łapami. Głowa przypominała kowadło, jedno ucho sterczało do przodu, drugie zwisało na policzek.
No to po herbacie. Skoro Kat z dziewczynami dotarły do schroniska, to nie ma mowy, by wróciły stamtąd bez nowego psa.
Dziewczęta natychmiast zaczęły spisywać listę potencjalnych imion, ale pierwszego dnia używaliśmy imienia nadanego w schronisku: Panna Piggy. Panował tam zwyczaj, by co tydzień czerpać imiona nadawane nowo przybyłym psom z jakiejś nowej dziedziny i trafił się akurat tydzień Muppetów. Ze względu na losowość tej procedury można by sądzić, że imię nic nie mówi o psie. Ale Panna Piggy wkrótce pokazała, że jest inaczej.
Nasze dzieci niespecjalnie lubiły Muppety, więc nie podlegało dyskusji, że schroniskowe imię trzeba będzie zmienić. Poza tym było za długie. Trudno mi było wyobrazić sobie, że stoję na ganku, nawołując: „Panna Piggy, do mnie! Panna Piggy, do mnie!”.
Nasza nowa lokatorka stanowiła zagadkę. Nie mieliśmy pojęcia, skąd pochodziła i w jaki sposób trafiła do schroniska. Nie bała się ludzi, ale wyraźnie wolała zadawać się z Lyrą. Może nie miała wcześniej bliższych kontaktów z człowiekiem. W schronisku oceniono jej wiek na dziewięć miesięcy. Większość specjalistów zaleca, by szczenięta zaczęły oswajać się z ludźmi przed szóstym tygodniem życia. Dla naszej nowej pupilki było więc cokolwiek za późno, ale brak lęku świadczył, że nawet jeśli mało obcowała z ludźmi, to w każdym razie nie doznała od nich krzywdy.
Imię w końcu wymyśliła dla niej Maddy. „Może Calypso?” – spytała. W tym okresie Maddy pochłaniała wszystko, co udało jej się znaleźć o mitologii greckiej. Calypso (Kalipso) to była pomniejsza bogini, która więziła Odyseusza na swojej wyspie, chcąc go skłonić do małżeństwa. Trwało to siedem lat, zanim interweniowała Atena i heros mógł powrócić do swojej prawdziwej miłości, Penelopy. Jej imię wywodzi się od greckiego słowa oznaczającego „chować, ukrywać”, więc pasowało to do czarnej sierści suczki. Tak więc Panna Piggy stała się Calypso.
W skrócie Callie.
Przy wadze nieprzekraczającej dziewięciu kilogramów Callie miała około trzydziestu centymetrów wzrostu i czterdzieści sześć centymetrów od czubka nosa do zadu. Jak to u kundla, ogon zawijał się do góry na kształt litery C. Wyraźnie było jej widać żebra.
Helen zaczęła grzebać w sieci, żeby wyjaśnić, jakiej jest rasy.
– Jack russell terier – stwierdziła, wskazując zdjęcie na ekranie komputera.
– Kolor się nie zgadza – zaoponowała Maddy – a poza tym Callie jest wyższa.
– Ale bez wątpienia to jakiś rodzaj teriera – powiedziała Kat.
Zaaferowana Callie (fot. Gregory Berns)
Pomyślałem, że Callie trochę przypomina psa z dawnych reklam RCA, wpatrującego się w tubę edisonowskiego fonografu. Rasa tego psa, który nosił imię Nipper z uwagi na upodobanie do łapania gości za nogi2, nie jest ustalona. Niektórzy twierdzą, że był to jack russell, inni – że foksterier lub rat terier. Callie najbardziej przypominała mi manchester teriera. Ale manchestery są zawsze czarne i podpalane, a Callie była czarno-biała, a więc niezgodna z wzorcem tej rasy. Niektórzy twierdzą, że manchestery były w dziewiętnastym wieku krzyżowane z whippetami. Whippety wyglądają jak małe greyhoundy i ta krzyżówka niewątpliwie zwiększyła prędkość biegu terierów. Jak się wkrótce przekonaliśmy, prędkość była jedną z cech wyróżniających Callie.
Właściwie była ona najszybszym psem, jakiego w życiu widziałem.
Kiedy po raz pierwszy wypuściliśmy ją na podwórko, ustaliła jego granice, obiegając je wokół tuż przy ogrodzeniu. Większość terenu była porośnięta bluszczem, który w ciepłym południowym klimacie utworzył gąszcz po kolana. Callie pędziła ze wszystkich sił, to przeskakując przez te zarośla, to nurkując wśród listowia. Gdy osiągnęła płot, zniknęła pod bluszczem, badając jego podstawę. Teraz widać było tylko wypukłość poruszającą się z dużą prędkością wśród zieleni, co jakiś czas eksplodującą radosnym skokiem. Ze sprężającymi się i rozprężającymi rytmicznie mięśniami grzbietu Callie w biegu przypominała geparda.
Nawet w najszybszym biegu niezawodnie dostrzegała wiewiórki. Jeśli któraś znalazła się w jej polu widzenia, musiała natychmiast w przerażeniu chronić się na drzewie, podczas gdy jej prześladowczyni ze szczekaniem drapała pień pazurami. Uganianie się za wiewiórkami nie jest typową cechą terierów, ale chociaż Callie według wszelkiego prawdopodobieństwa była mieszańcem, nie mogłem oprzeć się myśli, że znaleźliśmy w schronisku nierozpoznane zwierzę czystej krwi.
Zamiłowanie do pogoni za wiewiórkami okazało się kluczem do pochodzenia Callie. Nie urodziłem się w Georgii, więc nie wiedziałem o istnieniu specyficznie południowej rasy: treeing feistów3. Według Amerykańskiego Stowarzyszenia Treeing Feist psy te, zwane także górskimi feistami, występowały w południowych Appalachach na długo przedtem, zanim do Ameryki przywieziono pierwsze rat teriery. Teriery hodowano do zwalczania gryzoni, a feisty były psami myśliwskimi. Chociaż główną zwierzyną były dla nich wiewiórki, chętnie polowały także na szopy, króliki i ptaki. Dzięki dłuższym niż u teriera nogom potrafiły poruszać się szybko i cicho. Zadaniem feista było zapędzenie wiewiórki na drzewo, żeby jego właściciel mógł ją schwytać. Historia tej rasy przeplata się z początkami naszego kraju. Jerzy Waszyngton pisał o feistach w swoich wspomnieniach, a Abraham Lincoln odwołał się nawet do nich w poemacie.
W ciągu następnych dwóch dni Callie zaczęła ujawniać cechy swojej osobowości. Chociaż ją przemianowaliśmy, imię nadane w schronisku było w jakiś sposób trafniejsze. Callie kochała jeść.
Przez pierwsze trzy dni, kiedy wracałem z pracy, Callie wpadała do pokoju, podskakując jak na sprężynie i wściekle wywijając ogonem, z czystą radością w oczach. Ale już na czwarty dzień stwierdziłem, że leży na dywanie, prawie się nie poruszając.
– Co się dzieje z Callie?! – zawołałem do Kat, która akurat odrabiała z Helen pracę domową.
– A o co ci chodzi?
– Leży tu bez ruchu na podłodze.
Te słowa ściągnęły do pokoju całą rodzinę.
Maddy zakryła usta, w oczach już stały jej łzy.
– Czy coś z nią jest nie w porządku? – spytała Helen.
Callie przewróciła się na drugi bok i zaczęła skomleć.
Przyklęknąłem przy niej, by ją zbadać. Brzuch miała rozdęty ponad wszelką miarę przy jej smukłej figurze. Kiedy go dotknąłem, szarpnęła się do tyłu i wydała cichy skowyt.
Natychmiast zaczęliśmy sprawdzać, co takiego mogła zjeść. Po dziesięciu minutach poszukiwania nadal nic nie odkryliśmy, a wyglądało na to, że stan Callie się pogarsza. Próbowała wstawać, siadać, kłaść się na powrót, ale nie mogła znaleźć pozycji, która nie przysparzałaby jej bólu.
– Znalazłam! – zawołała wreszcie Kat z kuchennej spiżarki.
Trzymaliśmy tam karmę dla psów. W ciągu lat praktyki przekonaliśmy się, że najtaniej wychodzi, gdy kupujemy ją w dwunastokilogramowych opakowaniach. Dla wygody przesypywaliśmy zawartość do dużego plastikowego pojemnika ustawionego na podłodze spiżarki. Jego pokrywa skutecznie powstrzymywała psy przed próbą samoobsługi. Aż do dzisiaj.
Pokrywa była zrzucona, okruchy karmy walały się wokół. Callie znalazła jakiś sposób na otworzenie pojemnika i obżarła się do nieprzytomności. W środku zostało jeszcze dużo pokarmu, ale nikt z nas nie pamiętał, ile go tam było uprzednio. Musiała najeść się do tego stopnia, że nie pozbierała nawet drobin rozsypanych po podłodze.
– Musimy zaraz zawieźć ją do lekarza! – Helen była bliska paniki.
Spojrzałem na zegar. Po szóstej. Kat pomyślała o tym samym: trzeba jechać na ostry dyżur weterynaryjny. Zanosiło się na spory wydatek.
Callie była drobnym, szczupłym psem, a brzuch miała jak balon. Trudno było sobie nawet wyobrazić, jak to wszystko się w niej zmieściło. Czy zjadła na tyle dużo, by doszło do pęknięcia żołądka? Słyszałem, że takie rzeczy zdarzają się ludziom, ale nigdy psom.
– Nie wiesz, co się stało z gryzakami? – spytała Kat.
– Jakimi gryzakami?
– Z tą paczką, którą kupiłam wczoraj.
Callie nadal zwijała się z bólu na podłodze i oboje znaliśmy odpowiedź.
Pojechaliśmy na dyżur do kliniki weterynaryjnej. Był to pracujący na okrągło szpital obsadzony wszelkimi specjalistami i wyposażony w najnowsze urządzenia medyczne. Inaczej jednak niż w szpitalach dla ludzi wymagano tam opłaty z góry. Na początek dwieście dolarów.
Nie byliśmy do końca pewni, co jeszcze Callie zjadła, więc pierwszą sprawą było prześwietlenie.
– Widzicie to? – spytała lekarka, wskazując coś, co przypominało sylwetkę psa wypchanego popcornem. – To wszystko pokarm. To dobra wiadomość: nie widać żadnych ciał obcych.
– A zła wiadomość?
– W tym stanie nie jest zdolna pić. A jeśli się odwodni, pokarm w żołądku stwardnieje i będzie bardzo trudno się go pozbyć. Powinniśmy założyć jej kroplówkę, żeby się nawodniła, i potrzymać ją tak całą noc.
Nikt z nas nie miał ochoty zostawiać naszej nowej pupilki na całą noc w szpitalu.
– Tato, ona dopiero co przybyła ze schroniska – zwróciła uwagę Helen. – Musi być naprawdę przerażona.
– Czy nie można by wywołać u niej wymiotów? – spytałem lekarki. Wyraźnie jednak nie w tę stronę chciała skierować rozmowę.
– Możemy spróbować – odrzekła z rezygnacją w głosie – ale na tym etapie to zwykle nie pomaga.
Ponieważ jednak nie wiązało się to z dużym ryzykiem, Callie dostała zastrzyk apomorfiny, silnego środka wymiotnego. Po pięciu minutach zaczęły się u niej torsje, ale jak przepowiadała lekarka, nic z niej nie wyszło. Callie wyglądała na oszołomioną i przerażoną.
Nie mieliśmy wyboru. Tonąc we łzach, powiedzieliśmy Pannie Piggy „dobranoc” i powlekliśmy się do domu. Chociaż była z nami dopiero kilka dni, nie mogłem się pozbyć uczucia, że ją zawiedliśmy. Jacy z nas właściciele psa, jeśli już w pierwszym tygodniu nasza nowa pupilka ląduje w szpitalu?
Nazajutrz rano zadzwonili ze szpitala z informacją, że procesy życiowe Callie są stabilne, ale jeszcze nic z niej nie wyszło. Zalecali, by pozostawić ją u nich przez następną dobę.
– Czy moglibyśmy zabrać ją do domu? – spytałem.
– To nie jest wskazane.
Helen pociągnęła mnie za rękaw, błagając, żebyśmy ją zabrali.
Sądziliśmy z Kat, że jeśli coś złego miało się zdarzyć, to już by się zdarzyło. Callie była nawadniana kroplówką i mieliśmy nadzieję, że dzięki temu pokarm w końcu przejdzie przez jej wnętrzności.
W szpitalu musieliśmy podpisać oświadczenie, że zabieramy zwierzę „wbrew zaleceniom medycznym”. Tak, byliśmy bardzo złymi właścicielami. Kiedy przyjechaliśmy do domu, Callie wbiegła do środka, jakby nic się nie zdarzyło. Wypiła masę wody, po czym wyszła na zewnątrz pomyszkować w bluszczu.
Ze schroniska mieliśmy ubezpieczenie na pierwsze trzydzieści dni po adopcji, ale firma ubezpieczeniowa odrzuciła roszczenie. Było tam napisane drobnym druczkiem, że uwzględniane jest tylko połknięcie ciał obcych, ale nie chorobliwe obżarstwo.
Mniejsza o pieniądze. Byłem szczęśliwy, że z Callie wszystko jest w porządku. Wkrótce miała odmienić moje życie, pomóc w odpowiedzi na pytanie, co czuł do mnie Newton, a następnie dostarczyć pierwszych przesłanek do odpowiedzi na głębsze pytanie: co naprawdę psy myślą?
2
Koncepcja skanowania psich mózgów nie przyszła mi do głowy od razu. Jak to bywa z większością osiągnięć naukowych, zaczęło się od ciągu przypadkowych pomysłów i skojarzeń, które łącznie doprowadziły do chwili olśnienia. Nasiona zasiała śmierć Newtona, ale muszę oddać sprawiedliwość wielu ludziom, którzy przyczynili się do ich wykiełkowania.
W ciągu minionych piętnastu lat moje laboratorium prowadziło z użyciem techniki skanowania mózgu badania nad układem nagrody u człowieka. Naszym głównym narzędziem było obrazowanie metodą rezonansu magnetycznego (magnetic resonance imaging, MRI). Skaner MRI to urządzenie wielkości samochodu osobowego, którego zasadniczą część stanowi wielka rura opleciona kilometrami przewodów elektrycznych. Kiedy przez te przewody przepływa prąd, powstaje silne pole magnetyczne, dzięki któremu można zajrzeć do wnętrza mózgu osoby badanej. Typowe MRI, takie, z jakim mogliście mieć do czynienia, jeśli trafiliście do szpitala, dostarcza obrazy mózgu. Naukowcy wkrótce zauważyli, że jeśli pobierze się w błyskawicznej sekwencji całą serię takich obrazów, to można będzie oglądać mózg w działaniu. Ta technika, zwana funkcjonalnym MRI, w skrócie fMRI, otworzyła dla nas czarną skrzynkę ludzkiego umysłu. Dzięki niej można mierzyć aktywność mózgu w czasie, gdy badany podejmuje jakąś aktywność, na przykład czyta, wykonuje obliczenia lub nawet doznaje takich czy innych emocji. Pozwala to naukowcom badać mechanizmy funkcjonowania mózgu (stąd słowo „funkcjonalny” w nazwie techniki).
Jednym z moich obowiązków jako kierownika laboratorium badawczego jest organizowanie dorocznego przyjęcia zakładowego. Moglibyście pomyśleć, że to akurat przyjemny obowiązek. Ale dla naszej rodziny jest to nieuchronnie źródło stresu. Obecność psów też nie pomaga.
Muszę przyznać się do winy. Nasze psy, podobnie jak ja, nigdy nie były oswajane z obecnością dużej liczby osób. Ponieważ rzadko urządzamy większe imprezy, nie widzieliśmy sensu w uczeniu ich, jak powinny zachowywać się w takich sytuacjach. Nie da się jednak całkowicie wyeliminować tego rodzaju towarzyskich przymusów, jak doroczne spotkanie pracowników laboratorium.
Ignorując moją niechęć, Kat i dziewczęta rzuciły się do przygotowań przed imprezą. Zebrały wszystkie krzesła z jadalni i ustawiły je w półkole w salonie. Nic szczególnego, skoro wszyscy goście mieli być w pełni sprawnymi dorosłymi, którzy umieją prowadzić konwersację i jednocześnie przy tym jeść oraz pić, nie mając przed sobą stołu do postawienia naczyń. Nie uwzględniły tylko obecności psów, albo kręcących pod nogami jak Callie, albo omiatających wszystko wokół puszystymi ogonami jak Lyra.
Gdyby wszyscy goście byli miłośnikami psów, z przyjęciem nie byłoby problemu. W ostatnich latach stałem się bardziej wybredny przy przyjmowaniu nowych pracowników, pytałem ich między innymi, czy lubią psy lub w ostateczności koty. Ale czy można w pełni zaufać komuś, kto sam nie ma w domu zwierzęcia? Przy wszystkich staraniach, by zatrudniać w laboratorium wyłącznie miłośników zwierząt, nie miałem żadnej kontroli nad ich małżonkami i partnerami.
Kat chciała na czas przyjęcia zamknąć Lyrę i Callie w sypialni. Ale psy nie były przyzwyczajone do przebywania w zamknięciu, więc postanowiłem udawać, że o niczym nie wiem, i pozwolić im biegać swobodnie. Kiedy zaczęli przybywać goście, Callie kwitowała to zdawkowymi szczeknięciami. Lyra rozdziawiała tylko pysk i do oporu wywijała ogonem.
Mogłem ufać, że laboratoryjni znawcy psów będą mieli na nie oko i nie pozwolą im podkradać jedzenia, więc wymknąłem się z salonu, żeby pomóc Kat, która w kuchni rozkładała na półmiskach przekąski i nalewała napoje. Cały zespół, choć zróżnicowany pod względem pochodzenia, tworzyli Amerykanie, z wyjątkiem jednego pracownika laboratorium – Hindusa. Zjawił się ze swoją żoną właśnie wtedy, gdy byłem w kuchni.
Ich wejście oznajmił przeszywający krzyk: „Iiiii! Iiiii! Iiiii!”.
Wybiegłem z kuchni. Małżonka mojego kolegi, odziana w urocze sari, na sam widok psów wycofała się w kąt przedpokoju, piszcząc jak ptak.
Takie zachowanie speszyło Callie, która przestała się interesować nowymi gośćmi i ruszyła szukać czegoś do zjedzenia. Ale Lyrę te okrzyki jeszcze bardziej pobudziły. Pobiegła prosto do źródła dźwięku i zaczęła podskakiwać ze szczekaniem, co w moim odczuciu było zaproszeniem do zabawy. Wyraz przerażenia na twarzy kobiety świadczył jednak, że na zabawę nie ma ona ochoty.
Schwytałem Lyrę za obrożę i zaciągnąłem do sypialni.
– Przykro mi, dziewczyno, dziś wieczorem nie będzie figlów.
Ciekawe, jak Lyra zrozumiała krzyki tej kobiety. Gdyby była człowiekiem, mógłbym ją o to po prostu zapytać. Jak inaczej mógłbym się dowiedzieć, co się dzieje w jej umyśle?
Żeby naprawdę wiedzieć, co pies myśli, musiałbyś być psem.
To pytanie nawiązuje w istocie do starej metafizycznej debaty, której dała początek słynna sentencja Kartezjusza: cogito ergo sum – „myślę, więc jestem”. Całe nasze ludzkie doświadczenie istnieje wyłącznie wewnątrz naszych głów. Fotony mogą sobie uderzać w siatkówkę oka, ale dopiero dzięki aktywności mózgu doświadczamy widoku tęczy albo wysublimowanego piękna zachodu słońca nad oceanem. Czy psy też to widzą? Oczywiście tak. Czy doświadczają tego w taki sam sposób? Zdecydowanie nie.
Kiedy Lyra podskakiwała i szczekała na kobietę w purpurowej szacie, z czerwoną kropką na czole, na najniższym poziomie doświadczała tego samego co ja. Purpura. Czerwień. Krzyk. To elementarne doznania zmysłowe. Ich źródłem były fotony odbijające się od barwników i drgania powietrza wokół strun głosowych tej kobiety. Ale mój mózg interpretował owe zdarzenia w określony sposób, a mózg Lyry – w inny.
Obserwacja zachowania Lyry nic nam nie powie o tym, co myślała. Z wcześniejszych doświadczeń wiedziałem, że podskokami i szczekaniem reaguje na różne sytuacje. Szczeka, kiedy spożywamy posiłek. W tym kontekście narzuca się przypuszczenie, że robi to, bo też chce jeść. Ale szczeka również, rzucając mi pod nogi piłeczkę do tenisa. Nie miałem żadnego punktu odniesienia, by stwierdzić, co ją tamtego wieczoru przyciągnęło do krzyczącej ze strachu kobiety.
Do kwestii, jak to jest być psem, można podejść z dwóch bardzo odmiennych punktów widzenia1. Można zadać proste pytanie: jak pies postrzega fakt, że jest psem? Gdybyśmy potrafili na nie odpowiedzieć, stałoby się jasne, dlaczego pies zachowuje się w taki, a nie inny sposób. Problem polega na tym, że będąc psami, nie dysponowalibyśmy językiem umożliwiającym opisanie tego, co czujemy. Możemy więc co najwyżej postawić zbliżone, ale zdecydowanie łatwiejsze pytanie: jak by to było dla nas być psem.
Wyobrażając sobie samych siebie w skórze zwierzęcia, możemy przetłumaczyć jego zachowania na ich ludzki ekwiwalent. Pytanie o to, dlaczego Lyra nastraszyła naszego gościa, przyjmuje wtedy postać: gdybym był Lyrą, to dlaczego szczekałbym na tę kobietę? W takie ramy możemy ująć wszelkiego rodzaju spekulacje na temat zachowania psów.
Wielu autorów zajmowało się umysłem psa2, a niektórzy próbowali nawet odpowiadać na tego typu pytania. Nie zapoznałem się z całą tą ogromną literaturą. Muszę jednak wskazać, że większość formułowanych w niej tez opiera na dwóch potencjalnie wadliwych założeniach. Oba mają źródło w tym samym paradoksie: próbuje się zaglądać do umysłu psa, nie będąc psem.
Pierwszy błąd wynika z ludzkiej skłonności do antropomorfizacji, czyli rzutowania własnych myśli i odczuć na istoty, które nie są nami. Na to nie ma rady. Nasze mózgi są tak zaprogramowane, żebyśmy rzutowali swoje myśli na innych ludzi. To zjawisko, zwane mentalizacją, jest kluczowe dla interakcji międzyludzkich. Ludzie mogą się ze sobą porozumiewać tylko dlatego, że bezustannie odgadują, co myślą inni. Na przykład esemesy pozwalające na komunikowanie się za pomocą co najwyżej stu czterdziestu znaków w jednej wypowiedzi mogą funkcjonować dlatego, że każdy z nas ma w swoim umyśle model odbiorcy. Rzeczywista lingwistyczna zawartość większości takich przekazów jest minimalna. Ale żyjemy we wspólnej kulturze, więc reagujemy na nie w zbliżony sposób. Jeśli na przykład oglądany film wprawia mnie w przygnębienie, to intuicyjnie zakładam, że ludzie siedzący wokół mnie czują się podobnie. Mogę nawet nawiązać z zupełnie obcym człowiekiem rozmowę o tym wspólnym doświadczeniu, wychodząc od własnych myśli. Ale psy nie są ludźmi i naturalnie nie mają, jak my, wspólnego podłoża kulturowego. Nie uciekniemy od faktu, że kiedy obserwujemy zachowanie psa, postrzegamy je przez filtr ludzkiego umysłu. Niestety, znaczna część książek o psach mówi więcej o ich ludzkich autorach niż o zwierzętach.
Drugim błędem jest interpretowanie zachowań psów na podstawie znajomości zachowań wilków, co nazwano lupomorfizmem3. Chociaż oba te gatunki rzeczywiście wywodzą się od wspólnego przodka, nie znaczy to, że psy są potomkami wilków. To istotna różnica. Ewolucyjne drogi wilków i psów rozeszły się, kiedy niektóre „wilkopsy” zaczęły towarzyszyć praludziom. Te, które do nich przylgnęły, stały się psami, a te, które zachowały dystans – współczesnymi wilkami. Dzisiejsze wilki zachowują się inaczej niż psy i tworzą innego rodzaju struktury społeczne. Różnią się także mózgami. Postrzeganie zachowania psa przez pryzmat zachowań wilczych jest nawet czymś gorszym od antropomorfizacji: człowiek antropomorfizuje wilka i tę swoją zniekształconą wizję traktuje jako analogię do zachowań psa.
Analogie do wilków doprowadziły do powstania wielu błędnych strategii szkolenia psów, opierających się na przekonaniu, że człowiek musi być „przywódcą stada” – to podejście jest najczęściej przypisywane Cesarowi Millanowi. Nie ma jednak żadnych naukowych podstaw, by strukturę społeczną wilków przenosić na relacje człowieka z psem.
Psy nie potrafią mówić, a my nie możemy wcielić się w psa, by poznać jego subiektywne doświadczenie. Tam gdzie ja widzę wesoło podskakującego, szczęśliwego golden retrievera, ktoś inny może dostrzec głodnego drapieżnika, który zamierza zjeść go na obiad. Co więc możemy zrobić, by lepiej poznać psi umysł?
Chociaż wtedy, podczas przyjęcia, jeszcze tego nie skojarzyłem, wkrótce uświadomiłem sobie, że rozwiązanie miałem cały czas tuż przed nosem: obrazowanie mózgu.
Mózgi wszystkich ssaków są w pewnych fragmentach znacząco do siebie podobne, więc mapę aktywności mózgu psa można odnieść do jego ludzkiego odpowiednika. Jeśli na przykład widzimy u psa aktywizację układu nagrody, można ją interpretować przez analogię do eksperymentów na ludziach przynoszących podobne rezultaty. U ludzi mamy zwykle niezłe wyobrażenie o tym, co uruchomiło określoną funkcję mózgu. Wiemy na przykład, że kora wzrokowa jest aktywna, kiedy fotony uderzają w siatkówkę oka albo kiedy człowiek z zamkniętymi oczami wyobraża sobie jakąś scenę4. Podobnie więc, jeśli obserwujemy aktywność we wzrokowej części mózgu psa, mimo że pies na nic w tym momencie nie patrzy, rozsądnie jest przyjąć, że tworzy sobie jakiś umysłowy obraz. Psy również mogą mieć wyobraźnię!
Zestawianie ze sobą mózgów różnych gatunków nazywamy funkcjonalną homologią. Znaczy to, że subiektywne doświadczenie, takie jak tworzenie umysłowych obrazów, może odbijać się w podobny sposób w mózgu człowieka i psa. Wzory aktywności w tych dwóch różnych mózgach ilustrują przełożenie jednego z nich na drugi.
Filozofowie odrzucają pytanie o to, jak to jest być psem, uważając, że nie da się na nie odpowiedzieć, ale funkcjonalne homologie pomiędzy ludzkim a psim mózgiem mogą dostarczyć brakującego powiązania. Obrazowanie mózgu nie powie nam, jak pies czuje to, że jest psem, ale może nam dać mapę mózgu, która ujawni odpowiedź na pytanie, jak dla człowieka jest być psem, bez zniekształceń spowodowanych przez ludzką interpretację. Gdyby to zadziałało, obrazowanie mózgu mogłoby stać się psim translatorem. Moglibyśmy wyjść poza pytanie, dlaczego Lyra była taka nieznośna podczas przyjęcia. Gdybyśmy mogli nanieść mapę naszych myśli i uczuć na mózg psa, sięgnęlibyśmy samego sedna naszych relacji z psami – pytania, czy psy nas kochają.
Wszystko to sprowadza się do wzajemności. Jeśli relacje ludzi z psami są w przeważającej mierze jednostronne, jeśli człowiek tylko rzutuje swoje myśli na psa, bezmyślnie wpatrującego się w swojego pana w nadziei, że dostanie jakiś kąsek, to znaczy, że pies jest czymś niewiele lepszym od dużego pluszowego misia – ciepłym, miękkim, dającym ukojenie przedmiotem.
Ale jeśli ta relacja jest wzajemna? Może psy widzą w człowieku coś więcej niż źródło pokarmu? Jeśli uczucia, jakie żywimy do psów, są przez nie w jakiś sposób odwzajemniane, choćby w pewnym stopniu, to obraz całkowicie się zmienia. Znaczyłoby to, że relacje między ludźmi a psami leżą w tej samej płaszczyźnie co relacje między dwojgiem ludzi.
Na żadne z tych pytań nie da się odpowiedzieć jedynie na podstawie obserwacji zachowania psów. Sięgają one bowiem w głąb subiektywnego postrzegania świata przez psa, a w szczególności jego subiektywnego postrzegania nas, ludzi.
Mój kolega i jego żona nie zabawili u nas długo. Chociaż psy zostały zamknięte w sypialni, przez gwar przyjęcia wciąż przebijało się szczekanie Lyry. Nikt się nie zdziwił, kiedy ta para zaczęła się żegnać pierwsza.
Kiedy wyszli, wypuściłem psy. Lyra obiegła pozostałych gości i w stanie podniecenia zwymiotowała zieloną pienistą materią. Obecni z niesmakiem patrzyli, jak Callie z zapałem połyka tę treść.
Okrzyki obrzydzenia świadczyły, że nawet miłośnicy zwierząt byli zaszokowani zachowaniem naszych psów. Zaczęli się wymykać.
I dlatego nie urządzamy już takich spotkań w naszym domu.
3
Kłopotliwy incydent podczas przyjęcia zakładowego posłużył jako drugi katalizator Projektu Pies (pierwszym była śmierć Newtona), ostatecznie zaś puściło projekt w ruch wydarzenie zupełnie nieoczekiwane: śmierć Osamy bin Ladena.
W każdą środę rano członkowie mojej grupy badawczej gromadzą się, by odprawić nieśmiertelny rytuał każdego laboratorium naukowego: spotkanie informacyjne. Personel każdej pracowni na każdym uniwersytecie, niezależnie od przedmiotu badań, zbiera się raz w tygodniu. Jest to jedyna okazja, by wszyscy pracownicy, od najmłodszego laboranta po dyrektora, dowiedzieli się, czym się zajmują inni. Na takim spotkaniu wszystkie karty wykłada się na stół. Słyszymy o nowych odkryciach, niezrozumiałych danych i fałszywych tropach.
Wszystkie prace mojego laboratorium opierają się na danych MRI. Jesteśmy „suchym” laboratorium, gdyż nie korzystamy z odczynników chemicznych i nie przeprowadzamy eksperymentów biologicznych wymagających kosztownego wyposażenia. Laboratoria, które się tym zajmują, zwane „mokrymi”, są wyposażone w specjalną instalację kanalizacyjną i wentylacyjną, zapobiegającą uwalnianiu się toksycznych wyziewów albo, co gorsza, mikroorganizmów chorobotwórczych. U nas nie ma nawet umywalki. Nasze laboratorium to po prostu duże pomieszczenie z terminalami komputerowymi rozmieszczonymi wzdłuż ścian. Ustawiony pośrodku stół służy tylko do narad i celów towarzyskich. Wiszący na ścianie kalendarz informuje, kto jest akurat poza miastem i kiedy mamy wyznaczone skanowanie ludzi w szpitalu. Od razu widać, jak bardzo jesteśmy zapracowani. Bez danych nie ma nauki. Cieszę się, widząc szybką rotację osób badanych – przynajmniej czterech na tydzień. Resztę ścian zajmują od podłogi do sufitu białe ścieralne tablice. Używamy ich do notowania nowych koncepcji. Każdy ich cal wypełniają diagramy, równania lub grafy. Goście są oszołomieni tą powodzią naukowego kodu: greckich symboli, tajemniczych statystyk, wykresów. Pracownicy laboratorium są dosłownie uwięzieni wśród swoich pomysłów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W przekładzie Marii Krzeczowskiej i Stanisława Wyrzykowskiego. [wróć]
To nip (ang.) – capać, gryźć. [wróć]
Rasa ta nie ma polskiej nazwy. Treeing można przetłumaczyć jako „zaganiający na drzewo”, a feist jako „zadziora, chojrak”. [wróć]