Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tajemnice „eurowpierd*lu”. Co zrobić, żeby zacząć wygrywać w Europie?
Polskie kluby znacznie częściej odpadały z europejskich pucharów z zespołami pokroju Fylkir Reykjavík czy F91 Dudelange, niż ogrywały faworytów. W Europie łatwo o strategicznie zarządzane drużyny z podobnego poziomu, które osiągają znacznie więcej. Grają skuteczniej, szybciej i w lepszym stylu, choć to w Polsce rośnie frekwencja na pięknych stadionach, a telewizje płacą za pokazywanie Ekstraklasy ogromne pieniądze. Dlaczego polskie kluby nie potrafią przekuć tego na sukces w Europie?
Michał Zachodny, ceniony ekspert piłkarski, porozmawiał zarówno z osobami, które stanowią o sile i kierunku polskich klubów, jak i z ludźmi działającymi w zaciszu gabinetów czy szatni. O źródła niemocy naszych zespołów i wpadki w europejskich pucharach zapytał prezesów, trenerów, piłkarzy, działaczy i analityków. Dlaczego nie jesteśmy jak Czesi, którzy właśnie zdobyli miejsce dla najlepszej drużyny w kraju w fazie grupowej Ligi Mistrzów? Czego możemy się nauczyć od Skandynawów?
Gdy polski klub znów wywraca się w pucharach na pierwszej przeszkodzie, często słyszymy, że w Europie nie ma już słabych drużyn. A może zdarzają się po prostu zespoły nieprzygotowane do rywalizacji na tym poziomie i celują w tym kluby znad Wisły? W analityczno-reportażowym ujęciu Zachodny szuka odpowiedzi na pytanie: skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Skupia się nie tylko na boisku, ale i szerszych problemach społecznych, które wychodzą na jaw w momencie próby – kolejnym dwumeczu polskiej drużyny w europejskich pucharach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Rodziny i Justyny.
„Nie czekaj z wdzięcznością na nic wielkiegoBądź wdzięczny, a wszystko stanie się wielkie”.
Wdzięczność – Igor Herbut, Chrust
„Strategia bez taktyki jest najwolniejszą drogą do zwycięstwa. Taktyka pozbawiona strategii jest zgiełkiem poprzedzającym klęskę”.
Sun Tzu
Johan Voskamp nie był stereotypowym piłkarzem, jako Holender ze swoim podejściem po prostu w Polsce odstawał. Był uśmiechnięty i sympatyczny, skory do rozmowy. Na treningi zdarzało mu się przyjeżdżać rowerem. Zanim został zawodowym piłkarzem, próbował swoich sił w dziennikarstwie sportowym. Był silnym napastnikiem, świetnie grał głową, starał się szybko kończyć akcje strzałem, ale niezbyt dużo i szybko biegał. Sezon przed tym, jak trafił do Śląska Wrocław, zdobył 29 bramek w drugiej lidze holenderskiej dla Sparty Rotterdam.
Ekstraklasy nie podbił, choć został ze Śląskiem mistrzem Polski. Nie strzelił wówczas wielu goli, a ja dokładnie pamiętam tylko jednego z nich – trafienie dwie minuty po wejściu na boisko w swoim debiucie dla wrocławskiego klubu, przeciwko szkockiemu Dundee United, w drugiej rundzie eliminacji Ligi Europy. Na kwadrans przed końcem Waldemar Sobota przebił się w typowym dla siebie stylu prawą stroną, a gdy tylko znalazł trochę miejsca w polu karnym, uderzył piłką prosto w głowę Holendra.
Do dziś, gdy tylko zdarzy mi się zajrzeć na stary stadion Śląska przy ulicy Oporowskiej, mój wzrok wędruje w miejsce, z którego widziałem tego gola. Była to też pierwsza od niemal 30 lat bramka wrocławskiego klubu w europejskich pucharach. Swój poprzedni mecz w rozgrywkach UEFA Śląsk rozegrał, gdy miałem ledwie kilka miesięcy. W pierwszej dekadzie XXI wieku chodziłem na spotkania trzeciej ligi, w której wrocławianie grali między innymi z Techniczną Obsługą Rolniczą Dobrzeń Wielki oraz Swornicą Czarnowąsy. Tymczasem za kilka miesięcy miał zostać otwarty piękny stadion zbudowany z okazji Euro 2012, do tego Śląsk skończył sezon 2011/12 z mistrzostwem Polski. To jednak w chwili, gdy Voskamp wbił piłkę do bramki Dundee United, znalazłem się w piłkarskim raju.
Słuchając wspomnień ojca z występów Śląska w latach 70. w pucharach, gdy wrocławianie mierzyli się choćby z Liverpoolem i Napoli, mogłem mu tylko zazdrościć. To on zabrał mnie na pierwszy mecz (0:0 z RKS Radomsko w drugiej lidze), z nim wciąż kolejka po kolejce zdzwaniam się, by przeanalizować spotkanie. W trakcie tamtych eliminacji do pucharów powiedział, że w razie awansu do fazy grupowej pomoże mi podróżować za Śląskiem po Europie. Nie byłem już naiwnym nastolatkiem, próbowałem pisać o futbolu, znałem miejsce klubu w szeregu, ale moja wyobraźnia i tak szalała – właśnie dzięki Voskampowi.
Miałem do tego pełne prawo, bo na tym właśnie powinien polegać udział w europejskich pucharach – każdemu kibicowi, piłkarzowi, trenerowi i działaczowi powinny kojarzyć się z nagrodą za poprzedni sezon oraz szansą na wzmocnienie klubu, jego reputacji, składu, budżetu, potencjału… Puchary powinny budzić marzenia.
Właśnie: powinny. Polski futbol jest na tyle specyficzny, że czytelnikom europejskie puchary mogą kojarzyć się z innymi słowami czy obrazkami. Określenie tych rozgrywek mianem „pocałunku śmierci” dla uczestniczących w nich klubów stało się klasykiem, u części kibiców zaś rywalizacja z zagranicznymi drużynami budzi nie tyle ekscytację, co wspomnienia bolesnych i kompromitujących porażek, które mają nawet swoje dosadne określenie: eurowpierdol. Może tak patrzący na sprawę kibice mają rację. Ostatecznie z 580 spotkań, które polskie drużyny rozegrały od 2000 roku w eliminacjach, fazach grupowych i pucharowych w Europie, tylko sześć przypadło na najbardziej elitarne rozgrywki – Ligę Mistrzów.
Te 24 sezony to ledwie 16 występów na poziomie fazy grupowej, wiosną polskie drużyny rozegrały ledwie pięć procent wszystkich spotkań (24). Ćwierćfinał Ligi Konferencji, który osiągnął Lech Poznań w sezonie 2022/23, pozostaje największym osiągnięciem jakiegokolwiek klubu znad Wisły w Europie w XXI wieku, może się z nim równać – ze względu na prestiż i stawkę – jedynie trzecie miejsce Legii w grupie Ligi Mistrzów 2016/17. Nic dziwnego, że polskiemu kibicowi z tak wielkim trudem przychodzi marzenie o pucharach.
Wystarczy porównać wyniki naszych drużyn z zespołami czeskimi. Wybór tego kraju jest zresztą nieprzypadkowy. Od wielu osób związanych z rodzimą piłką nożną słyszałem, że przewaga południowych sąsiadów i wyniki ich klubów w pucharach powinny być u nas przedmiotem badań naukowych. W samych Czechach też nie dowierzają, gdy widzą (marnowany? niewykorzystany?) potencjał finansowy, kibicowski i piłkarski Ekstraklasy. Pewnie wiedzą, co mówią, ponieważ na potęgę eksportują do Polski trenerów (14) i piłkarzy (80). Co zastanawiające, w drugą stronę ten ruch niemal nie występuje.
Czeski kibic tylko w ostatnich dziesięciu latach cieszył się z obecności w fazach grupowych drużyn ze swojego kraju aż 21 razy – w tym trzykrotnie w Lidze Mistrzów. Ćwierćfinałami emocjonował się zaś trzykrotnie częściej niż jego kolega zza północnej granicy.
Musimy więc żyć momentami. Gdy jestem na meczu Śląska, wspominam nie tylko gola Voskampa z Dundee United, ale też pięknego loba Sebino Plaku w starciu z Club Brugge. Miałem szczęście oglądać, jak Legia remisowała z Realem Madryt i pokonała Sporting Lizbona w Lidze Mistrzów. Z trybun obserwowałem, jak Zagłębie Lubin w karnych wygrało z Partizanem Belgrad. Widziałem na żywo, jak wielkie emocje przeżywali kibice Arki Gdynia, gdy Rafał Siemaszko w drugiej minucie doliczonego czasu gry dał ich drużynie zwycięstwo nad faworyzowanym duńskim FC Midtjylland. Wspominam, co się działo, gdy Lech Poznań na wyjeździe we Florencji odrobił trzybramkową stratę z pierwszego meczu (porażka 1:4) i przez dziewięć minut mógł myśleć o półfinale Ligi Konferencji. Joe Barone, nieżyjący już prezes Fiorentiny, powiedział po wszystkim pracownikom Kolejorza, że nigdy nie stresował się tak bardzo jak właśnie wtedy. Jak większość polskich fanów futbolu ekscytowałem się meczami Wisły Kraków z Parmą, Schalke 04 Gelsenkirchen oraz Lazio. Wyskoczyłem też z fotela, gdy Sebastian Mila fenomenalnie uderzył w okienko bramki Davida Seamana w spotkaniu Groclinu z Manchesterem City.
Ale zazwyczaj nam, polskim kibicom, przychodzi przełykać gorzką pigułkę. Niesmak i ból kompromitacji w europejskich pucharach znamy niezależnie od klubowych barw. Polskie zespoły remisowały lub przegrywały z rywalami z Islandii, Gibraltaru, Luksemburga, Litwy, Liechtensteinu, Estonii, Łotwy, Irlandii, Czarnogóry, Malty i Macedonii Północnej. Galeria wstydu z samego XXI wieku jest niemal tak pełna jak zbiór osiągnięć wartych uwagi. W końcu polskie kluby w Europie w tym czasie wygrały tylko o 16 meczów więcej, niż przegrały. Aż 27 razy zdarzało się, że przedstawiciele naszej ligi odpadali na pierwszej przeszkodzie – czyli w ten sposób kończył się średnio co czwarty występ naszych ekip eksportowych. Cracovia nie wygrała żadnego z siedmiu meczów w europejskich pucharach w tym wieku.
Nie trzeba być kibicem wszystkich polskich klubów, by wiedzieć, że im więcej zespołów z jednego kraju (regularnie) punktuje w rankingu UEFA, tym większe są szanse na łatwiejszą ścieżkę lub na więcej drużyn w rozgrywkach. Nie zawsze było to takie oczywiste. Teraz, gdy w Ekstraklasie pojawia się nowy klub, władze spółki pytają, czy szefowie beniaminka są gotowi pomóc drużynom walczącym w eliminacjach. Najlepsi w letnim okresie walki o fazy grupowe jednego z pucharów mają też dwie wolne karty do wykorzystania – mogą przełożyć mecz ligowy i wypocząć przed kolejnym wyzwaniem w Europie. Wszystko po to, by Polska zaczęła wreszcie wyciągać od UEFA więcej pieniędzy (z tytułu premii za wyniki), niż wkłada (na przykład za prawa do transmisji).
To jednak tylko początek, bo do nadrobienia jest ogromny dystans. Liga, która pokazuje innym, jak budować pozycję marketingową, zarządzać rozgrywkami jako spółka, wprowadzać nowinki technologiczne i produkować sygnał telewizyjny, ma poważne niedociągnięcia. Wychodzą one na jaw nie tyle w rywalizacji wewnętrznej, ile wtedy, gdy polskim zespołom przychodzi mierzyć się z przeciwnikiem z zagranicy. „W Europie nie ma już słabych drużyn” – to kolejny banał, którym latami tłumaczono wpadki przedstawicieli Ekstraklasy w pucharach. Wypadałoby ów slogan doprecyzować: słabych zespołów faktycznie nie ma, zdarzają się wyłącznie nieprzygotowane. Skoro puchary to zwykle rywalizacja najlepszych drużyn, łatwo o logiczny wniosek, że biorą w nich udział kluby w swoich krajach najlepsze, dominujące i najsprawniej zarządzane. Oznacza to jednak coś innego w Polsce i choćby w Czechach.
Ostatni kontrakt telewizyjny wynegocjowany przez Ekstraklasę S.A. sytuuje ligę polską pomiędzy holenderską Eredivisie a saudyjską Pro League. W samej Europie to dziesiąty najwyższy kontrakt telewizyjny. Dan Hammer i Mads Davidsen, autorzy książki How Hard Can It Be?, której przedmiotem jest zarządzanie klubami piłkarskimi, wskazują, że w 70 procentach przypadków o zwycięstwie na boisku decyduje czynnik finansowy. Wygrywają piłkarze drożej kupieni i lepiej opłacani, ale też efektywniej zarządzani. Skoro przedstawicielom ligi, która posiada środki finansowe i jest coraz chętniej oglądana – na żywo oraz w telewizji – regularnie nie udaje się notować wyników sportowych na poziomie zespołów z niższymi nakładami, to znak, że mamy do czynienia z fenomenem na skalę europejską.
Grzechy prowadzące do porażek, wpadek i rozczarowań były oczywiście szeroko opisywane, a ich powtarzalność sprawia, że każdy kibic mógłby wskazać szereg elementów, których kluby znów nie dopilnowały. Zarzuty dotyczą chaotycznej strategii transferowej, braku odpowiedniego przygotowania motorycznego i formy na początku rozgrywek, lekceważenia (teoretycznie) słabszego przeciwnika… Niniejsza książka mogłaby powstać wyłącznie na bazie tego, czego się nie robi – i z jakich powodów się nie robi – w polskich klubach, gabinetach i szatniach, by osiągnąć sukces w Europie.
Moim zamiarem nie było kolorowanie rzeczywistości lub samo wyliczanie wpadek, ale odszukanie osób, które są zdeterminowane, by odmienić los polskich drużyn w pucharach. W kontekście naszego futbolu często mówi się o „deficycie zasobów ludzkich”, co sugeruje niedostatki w kadrach zarządzających, szkoleniowych i piłkarskich. Ale nawet najbardziej ambitne i najprężniej działające jednostki bywają zdominowane przez otoczenie, mają problem z przebiciem się ze swoimi racjami, i to pomimo mocnych argumentów. Niniejsza książka ma być platformą dla nich, sposobem na pokazanie nie tylko tego, do czego dążą, ale też, jakimi sposobami chcą swoje cele osiągnąć. Starając się odpowiedzieć na tytułowe pytanie, nagabywałem rozmówców o obserwacje z najwyższego poziomu, chciałem wiedzieć, czym się inspirują i dlaczego tak bardzo zależy im na przełamaniu negatywnego fenomenu 40-milionowego kraju w centrum Europy, który osiąga niedostatecznie dobre wyniki w piłce nożnej.
Teraz już wiem, że szukałem osób, które przypominają mnie po golu Johana Voskampa w ciepłe lipcowe popołudnie 2011 roku. Osób, które są lub chcą być marzycielami.
„Efekt wow – cecha, która sprawia, że ktoś czuje się podekscytowany lub zaskoczony, gdy widzi coś po raz pierwszy” (za Cambridge Business Dictionary).
Dla Jacka Zielińskiego „efektem wow” była 30. minuta meczu z Juventusem na Stadionie Olimpijskim w Turynie. Semir Štilić właśnie świetnie obrócił się z piłką po zagraniu od Luisa Henríqueza, wpadł w pole karne i podaniem odnalazł Artjomsa Rudņevsa, którego wspierał jeszcze Siarhiej Krywiec. Ostatecznie jednak to Łotysz, po kilku przebitkach i inteligentnym zgraniu Bośniaka, skierował piłkę do bramki. Już drugi – i nie ostatni – raz w tym meczu.
Tego nikt nie mógł przewidzieć. Po drugiej stronie były przecież wielkie gwiazdy: w obronie Giorgio Chiellini, w drugiej linii Mohamed Sissoko, w ataku – Alessandro Del Piero. Po niemal 15 latach ówczesny szkoleniowiec Lecha wciąż potrafi przywołać towarzyszące bramce na 2:0 wrażenia; przypomina sobie, że po golach Rudņevsa obok radości on i jego współpracownicy czuli też niedowierzanie.
– Myśleliśmy: „Co tu się dzieje? Przecież to Juventus, prawda?”. A my do tej 45. minuty graliśmy bardzo dobrze. Dominowaliśmy, wychodziliśmy z kontrami, były fajne akcje, każdy złapał luz, rytm – przywołuje tamte chwile Jacek Zieliński i z uśmiechem kręci głową.
Pamięta także gorącą atmosferę w szatni w przerwie.
– Przed spotkaniem uczulaliśmy się specjalnie na stałe fragmenty gry, a potem na koniec pierwszej połowy tracimy gola po rzucie wolnym. Było nerwowo, pojawiło się trochę pretensji, musieliśmy szybko opanować emocje i wrócić do tego, co było naszym celem: gramy swoje. I do biegania, bo naprawdę dużo wtedy w Turynie biegaliśmy. To chyba normalne, że się w takim meczu biega, prawda?
O swojej drużynie dawny szkoleniowiec Kolejorza mówi, że była charakterna. Gdy należało ukraść cenny czas w końcówce meczu, to piłkarze się kładli i liczyli sekundy. A przecież i oni mogli ulec „efektowi wow”, gdy Del Piero po ponad godzinie gry uderzył w okienko z 30 metrów i zrobiło się 3:2 dla Juventusu. Nawiasem mówiąc, tego gola też Lech stracił po stałym fragmencie, czyli szybko rozegranym przez gospodarzy na własnej połowie rzucie wolnym. Piłkarze Luigiego Delneriego mieli zdecydowanie więcej okazji bramkowych, obronie poznaniaków daleko było do pewności, ale mimo to goście umieli odpowiedzieć na prowadzenie Juventusu. W drugiej minucie doliczonego czasu Rudņevs wymienił się piłką z Joëlem Tshibambą i uderzył tak, że przebił wyczyn Del Piero sprzed kilkudziesięciu minut. Dzięki fantastycznemu golowi, który dał poznaniakom remis 3:3, to łotewski napastnik został bohaterem.
Zieliński wspomina o tym, jakim szokiem było dla niego to spotkanie. Gdy jego zespół prowadził dwiema bramkami, gdy doszło do wyrównania, a wcześniej, gdy… jego zawodnicy wyszli sprawdzić murawę po przyjeździe na stadion w Turynie. Po awansie do fazy grupowej w Lechu stwierdzono, że zespół będzie lepiej wyglądał, jeśli będzie podróżował po Europie w garniturach.
– Wypadało, chcieliśmy zadać szyku, nawet mówiliśmy sobie, że jak nas w tych garniturach zobaczą, to im okulary pospadają… No to wyszliśmy, stoimy na boisku i pojawiają się oni, zawodnicy Juventusu. Ich garnitury były pewnie od Armaniego, jedwabne, do tego każdy w ciemnych okularach. To dopiero było zderzenie światów – opowiada trener i przypomina sobie, że po remisie rywale potrafili docenić klasę lechitów. Piłkarze Juventusu przyszli do szatni gości i podziękowali im za dobry mecz.
To nie są oczywiście jedyne wspomnienia, które zostały Zielińskiemu z tamtego sezonu. W trzeciej kolejce fazy grupowej poznaniacy wybrali się do Manchesteru na mecz z City. O ile Juventus był w przebudowie, o tyle w klubie, który dwa lata wcześniej został kupiony przez szejka Mansoura bin Zayeda z Abu Zabi trwała istna rewolucja. Sezon wcześniej jako trenera The Citizens zatrudnili Roberto Manciniego. Pierwszy gigantyczny transfer nowego właściciela, Brazylijczyk Robinho, już opuszczał angielski klub. Zamiast niego latem 2010 roku kupiono między innymi Yayę Touré z Barcelony (25 milionów funtów), Davida Silvę z Valencii (25 milionów), Mario Balotellego z Interu (25 milionów) i Edina Džeko z VfL Wolfsburg (27 milionów). Nie wszyscy zagrali z Lechem, może nawet nie musieli. W końcu trzy gole dla gospodarzy w pierwszym spotkaniu (3:1 dla City) strzelił Emmanuel Adebayor, którego ściągnięto z Arsenalu rok wcześniej, za równie ogromną jak na tamte czasy kwotę (25 milionów). Warto dodać, że klub z Manchesteru wzmocnił wówczas linię ataku także Carlosem Tévezem, za którego wyłożono 47 milionów funtów, co w tamtym momencie stanowiło rekord transferowy w Wielkiej Brytanii. To był inny świat.
Ale to nawet nie piłkarze zrobili na Zielińskim największe wrażenie. Zaczęło się od rozgrzewki. Gości poproszono, by nie przygotowywali bramkarzy przy bramce ustawionej na stałe, lecz przenośnej, znajdującej się z boku. Tak oszczędzali trawę.
– Dziś to banał, ale u nas bramkarz przed rozgrzewką ustawiał się na środku bramki i do 11. metra rył korkami linię, która wyznaczała mu środkową oś boiska. To tylko jeden z przykładów. Kolejny? Tam po meczu wyjeżdżało na murawę kilkanaście lamp naświetlających trawę. Po każdego piłkarza pod same drzwi wejściowe stadionu podjeżdżała osobna limuzyna. To był inny świat. Nie nasz. Nie wierzyliśmy, że do niego należymy. Każdy patrzył na to szeroko otwartymi oczami – opowiada.
„Efekt wow” mija po dziesięciu minutach rozmowy. Tyle wystarcza, by szkoleniowiec z takim doświadczeniem – w 2003 roku wprowadził Górnika Łęczna do Ekstraklasy i od tego czasu tylko w trzech sezonach nie trenował drużyny z najwyższego poziomu rozgrywkowego – zapomniał o golach Rudņevsa, pieniądzach, lampach i limuzynach Manchesteru City, pokonaniu z Lechem drużyny Red Bull Salzburg i innych historiach z europejskich pucharów. Zamiast tego Zieliński skupia się na tym, czym polski futbol klubowy wciąż nie jest – a przecież zna go od podszewki.
Od jego debiutu trenerskiego w Ekstraklasie – wygranej 3:1 z Wisłą Płock dzięki golom Grzegorza Skwary, Mirosława Budki i Krzysztofa Kłosińskiego – zaliczył niemal 400 meczów na tym poziomie i prowadził dziewięć klubów. Zdobył też trzy z czterech możliwych trofeów. Wie, jak smakują mistrzostwo kraju oraz spadek z ligi. Najwyższe zwycięstwo drużyny pod jego wodzą i najdotkliwsza porażka, którą przeżył, to mecze zakończone w tym samym stosunku: 6:0 i 0:6. Pracował w klubach należących do prywatnych właścicieli o ogromnych ambicjach, prowadził również zespoły, które klepały biedę. Najlepszą średnią punktów osiągnął tam, gdzie przepracował ledwie 15 spotkań – w Odrze Wodzisław Śląski. Najdłużej wytrzymał w Cracovii, klubie, który z powodu widzimisię właściciela miał dawać trenerom najmniej czasu, by się wykazać. I jeszcze wrócił tam na drugi, niemal równie długi okres. A do tego wszystkiego Jacek Zieliński rozwijał najlepszego polskiego piłkarza w historii.
Ma też w biografii inny rozdział. „W 2011 roku Wydział Dyscypliny PZPN ukarał go karą dwóch lat dyskwalifikacji w zawieszeniu na trzy lata i karą finansową za udział w aferze korupcyjnej. Prokuratura we Wrocławiu złożyła wniosek o warunkowe umorzenie sprawy ze względu na epizodyczny charakter udziału trenera w zdarzeniu” – można było przeczytać na stronie przeglądsportowy.onet. Gdy Zieliński pracował w Piaście Gliwice, miał przekazać sędziemu włożoną mu w ręce kopertę z pieniędzmi. Tak więc to szkoleniowiec, który przeżył w zasadzie wszystko, co można było przeżyć w polskim futbolu w XXI wieku: zatrudnienia, zwolnienia, odejścia i afery.
Choć w pucharach jako trener poprowadził polskie drużyny tylko w 21 spotkaniach, to i w nich doświadczył niemal wszystkiego. Gdy przypomina mu się starcia z Juventusem lub Manchesterem City, sam wraca do wyjazdów do Kazachstanu czy Azerbejdżanu. Do Kustanaju w północnym Kazachstanie leci się dłużej niż do Reykjavíku, bo bliżej stamtąd do Chin niż do Polski. Gdy samolot z drużyną Groclinu lądował na lotnisku wojskowym w szczerym polu, nikt na pokładzie nie mógł uwierzyć, że gdzieś w pobliżu jest miasto. Drużyna z Grodziska wygrała ten mecz dzięki bramce Mariusza Muszalika w czwartej minucie.
Jakby tego było mało, to w kolejnej rundzie jego zespół trafił na azerski MKT-Araz İmişli. W pierwszym meczu w Grodzisku Wielkopolskim jedynego gola, w 88. minucie, strzelił Amadeusz Kłodawski, który rozegrał ledwie 27 minut na poziomie Ekstraklasy. Z rewanżu Groclin przywiózł jedynie wirusa.
– Pół zespołu się potruło, bo wtedy jeszcze nie mieliśmy odpowiedniej logistyki. Dopiero gdy z Lechem lecieliśmy na Wschód [także do Baku], to wszystko było poukładane. Ale wtedy z Groclinem w drugiej połowie słanialiśmy się na nogach, a już na lotnisku, w drodze powrotnej, poskładało wszystkich. W lidze te wyjazdy doprowadziły nas do katastrofy.
Zieliński zna cenę gry w europejskich pucharach. Rywalizował w fazie grupowej z zespołami, które dziś zajmują w rankingu UEFA miejsca 1. (City), 17. (Juventus) i 39. (Salzburg). Grał także z ekipami z krajów położonych daleko na wschodzie, a prowadząc Cracovię, odpadł w eliminacjach po spotkaniach z macedońskim zespołem Shkëndija Tetowo. Wygrywał też dwumecz po rzutach karnych, gdy do decydującej jedenastki podchodził jego bramkarz. Rozkupywano mu podstawową jedenastkę przed rywalizacją w Europie, by później zwalniać go za brak wyników po występach drużyny w lidze i europejskich pucharach. Gdyby podsumować jego karierę trenerską, byłaby to ciągła walka z przerośniętymi oczekiwaniami względem tworzonych mu warunków.
Mimo to 63-letni trener wciąż jest pełen energii. Po tych dziesięciu minutach dosyć radosnych wspomnień Zieliński się odchyla, zakłada jedną rękę na drugą i marszczy czoło. To znak, że czas na poważną rozmowę o polskim futbolu.
– Nie podchodziłem pesymistycznie do tego, że brakuje nam coraz więcej do europejskich potęg. Przecież od kilkunastu lat mówimy o tym, że gonimy Europę. Jeździmy na staże, choć nie wiemy, co sprowadzamy do kraju i jak u nas to zastosować. Mamy problem w ułożeniu tego wszystkiego – mówi.
Wszystkiego?
– Wszystkiego. W klubach od zawsze panuje obawa, czy uda się spiąć budżet. Cofnęliśmy naszych młodych piłkarzy o kilka poziomów sztucznym zapisem w regulaminie o konieczności gry w Ekstraklasie. Dużo mówimy o ideach, ale czy faktycznie mamy plan na pięć–dziesięć lat do przodu? Czy egzekwujemy ustanowione przepisy licencyjne? Zachwycamy się stadionami, gdzie są podgrzewane boiska, miejsca siedzące, zadaszenie, komfort oglądania. Ale tylko nieliczne kluby mają gdzie trenować. To wcale nie jest tak różna rozmowa od dyskusji, które toczyliśmy 15–20 lat temu, gdy zaczynałem pracę szkoleniową w Ekstraklasie. Byłem w komisji technicznej i w komisji licencyjnej. Odbywały się okrągłe stoły, wymyślano cuda, a my dalej stoimy w tym samym miejscu, nawet jeśli wszystko trochę lepiej wygląda.
To rozmowa przekrojowa. Nie można jej zamknąć w przeszłości, bo błędy, z którymi Zieliński miał do czynienia ponad dekadę temu, są dziś powtarzane w innych klubach. Na przykład po zdobyciu mistrzostwa Polski Lech stracił Roberta Lewandowskiego, który przeniósł się do Borussii Dortmund. Chociaż w klubie wiedziano, że z drużyny odejdzie najlepszy strzelec, to jego następcę, Rudņevsa, pozyskano dopiero po przegranych eliminacjach Ligi Mistrzów ze Spartą Praga. W tym dwumeczu wystąpić musiał już ponad 33-letni Artur Wichniarek. Choć rundę wcześniej trafił w Baku przeciwko Interowi, to w Poznaniu rozgrywał ostatnie mecze w karierze. Zimą rozwiązano z nim kontrakt. Wcześniej sprowadzono Tshibambę, który w dołującej Arce Gdynia zdobył pięć bramek – w Ekstraklasie strzelał gola średnio raz na 200 minut. Nic dziwnego, że nie był piłkarzem, który mógłby zbawić Lecha w trakcie eliminacji. Jego trafienie na City of Manchester Stadium pozostało jedynym, które zanotował w barwach Kolejorza. Niepowodzeniem zakończył się również transfer rewelacyjnego w Koronie Kielce Jacka Kiełba, który sezon wcześniej zadebiutował nawet w reprezentacji Polski.
Nic dziwnego, że Zieliński wraca do kwestii budżetów polskich klubów.
– Rynek wewnętrzny u nas nie istnieje. Nie ma szans na transfer z klubu A do B bez wyłożenia wielkiej kwoty, nawet jeśli chodzi o piłkarzy z pierwszej ligi. W tej sytuacji polski klub wybiera graczy z zagranicy, bo może trafi się ktoś porządny z kartą w ręku. W najlepszym wypadku będzie zarabiał niewiele więcej, a może się zdarzyć, że i mniej, od zawodnika, który kosztuje ogromne pieniądze. Nikt nie chce sponiewierać klubowego budżetu.
Jednocześnie trener żyje z poczuciem niespełnienia. Bo chłodniejsza głowa młodego Roberta Lewandowskiego w dogrywce drugiego starcia z Club Brugge mogłaby dać fazę grupową Ligi Europy, a tak skończyło się odpadnięciem po karnych. Bo wcześniejsze załatwienie Rudņevsa, czego mój rozmówca bardzo się domagał, mogłoby odwrócić losy rywalizacji ze Spartą Praga w eliminacjach Ligi Mistrzów. Bo ktoś wtedy dopuścił, by kadra mistrzów Polski rozpoczynała sezon z 16 zawodnikami przygotowanymi do gry na odpowiednim poziomie. Bo w Cracovii przed porażką ze Shkëndiją spotkało go to samo – drużynę ogołocono z najważniejszych piłkarzy. Bo nie dane mu było wyciągnąć wniosków z jesieni, podczas której jego zespół musiał łączyć grę w lidze i pucharach.
– Przecież nie powiem, że w którymś klubie pracują czy pracowali głupi ludzie. Piłka nożna wymaga jednak czasu. I to do wszystkiego. Naszą przywarą jest to, że chcemy wyniku na już, nie mamy cierpliwości, pojawia się za to mnóstwo nerwów. A błędy też są potrzebne, by wyciągnąć z nich wnioski.
Zieliński nazywa to zjawisko spiralą, w którą wpadają nawet teoretycznie najbardziej stabilne kluby. W pierwszym okresie pracy z Cracovią zaczął od siedmiu zwycięstw w dziewięciu meczach, windując drużynę na najwyższe miejsce w grupie spadkowej. Drugi sezon zakończył na czwartej pozycji, trzeci – na ostatnim bezpiecznym miejscu. A to oznaczało zmianę trenera.
– Cały czas rozmawiamy o cierpliwości i zaufaniu do ludzi. W Cracovii od zawsze oczekiwało się bardzo konkretnego wyniku, ile lat minęło od ostatniego mistrzostwa… Jak mieliśmy jednak budować drużynę, skoro gdy chciałem rozwijać sztab, słyszałem: „Tego to nie”, „To niepotrzebne”, „Tego nie da się załatwić”? Wiem też, że w wielu klubach działa się pod presją mediów, tego, co mówią i piszą dziennikarze: na temat trenerów, wyników, sposobu zarządzania.
Zieliński nie używa pasującego w tym kontekście słowa „niedasizm”, ale diagnoza jednego z najdłużej pracujących w polskiej piłce szkoleniowców jest jasna: środowisko, liga, związek, wszyscy ludzie w środku i na zewnątrz piłkarskiego światka są chorzy na niecierpliwość. Tymczasem jedyną receptą na sukces jest zaufać procesowi. Ba, trzeba go stworzyć i trzymać się wyznaczonej drogi pomimo różnych przeciwności, a także – o ironio – sukcesów, którymi zarządzanie przychodzi nam z największym trudem.
– Zdarzyło mi się pojechać do pewnego klubu na rozmowy o pracę. Sytuacja była paląca. Dostaję pytanie: „Jaki ma pan plan na rozwój klubu?”. Zdębiałem. Przepraszam bardzo, my się chyba nie rozumiemy. Mówię więc: „Plan na rozwój klubu to macie mieć wy. Wy działacie, wy zarządzacie, wy mnie zatrudniacie i ja mam być wykonawcą tego planu. Jeśli oczekujecie, że przyjechałem ze strategią rozwoju waszego klubu, to coś jest nie tak” – wspomina mój rozmówca i od razu zaznacza, że tak to pewnie wyglądało w każdym polskim ligowcu. To trener ma decydować o planie, zmianach w strukturach, nadaniu kierunku, zawodnikach, wychowankach, szkoleniu, akademii… Wizje, podkreśla Zieliński, weryfikuje to, jakimi trenerami żonglują kluby. A te odbijają się od bandy do bandy: od szkoleniowca preferującego grę ofensywną do skrajnie pragmatycznego, od stawiającego na luźne relacje z zawodnikami do mocnej osobowości, która trzyma zespół krótko.
Zieliński wskazuje na kwestię autorytetu trenera i sprzeczności w działaniach jego pracodawców. Z jednej strony szkoleniowiec ma być wyznacznikiem wszystkiego, co dzieje się w klubie, z drugiej – umowy podpisuje się na rok, w najlepszym przypadku na dwa lata. Często piłkarze są na dłuższych kontraktach niż trenerzy.
– W Cracovii kończyliśmy sezon, po ostatnim meczu z Wisłą Płock wyjeżdżałem na wakacje i nie wiedziałem, czy dalej będę prowadził tę drużynę. Zawodnicy bardzo szybko wyłapują taką niepewność w gabinetach. Czują, że mają bardziej stabilną, mniej zależną od wyników pozycję niż osoba, która nimi bezpośrednio zarządza. Tak zaczyna się kryzys instytucji trenera, naszego autorytetu. Jasne, zaraz usłyszę: „Ale jakich my mamy trenerów w lidze, co oni osiągnęli?”. Nie wszyscy mogą zdobyć mistrzostwo Polski. Nie wszyscy mogą sięgnąć po Puchar Polski. Trzy kluby będą musiały spaść. Większość kończy sezon i nie ma co włożyć do gabloty.
Jeśli chodzi o szacunek, to przypomina konferencję prasową po tym, jak Lech w 2010 roku wyeliminował Dnipro Dniepropietrowsk w czwartej rundzie eliminacji Ligi Europy.
– Teraz mi już przeszło, ale wtedy… Wtedy pogardliwie nazywano mnie „wuefistą”, także w mediach. Brylował w tym Polsat. Na konferencji prasowej po awansie do fazy grupowej pozwoliłem sobie, patrząc reporterowi tej stacji prosto w twarz, na stwierdzenie, że skoro Lech osiągnął taki wynik z wuefistą, to dziś jest ich święto w Polsce.
Zieliński robi dygresję: studiował dziennie na najlepszej uczelni wychowania fizycznego w Polsce i to nie jest dla niego powód do wstydu. Wstydem, jak twierdzi, powinno być to, co odróżnia nasz kraj od innych. Wuefiści są traktowani jako nauczyciele najgorszego sortu, ci od fikołków. A gdy widzi, jak zajęcia WF marginalizuje się w szkole, to aż go trzęsie, bo przecież chodzi o przyszłe pokolenia. I tym zaczynamy odstawać od Europy: najpierw podejściem do sportu, a następnie szacunkiem do ludzi, którzy go tworzą. Także w futbolu.
W marcu 2022 roku CIES (Centre International d’Etude du Sport, Międzynarodowe Centrum Studiów Sportowych) sporządził raport dotyczący stabilności pracy szkoleniowców w 90 ligach na świecie. Trener Ekstraklasy spędzał wówczas w klubie przeciętnie 547 dni – niepełne dwa sezony – co klasyfikowało go między szkoleniowcami z Łotwy i Cypru. W samej Europie pozycjonowało go to na 20. miejscu. Panujący trend jednak nie sugeruje, by w polskich klubach uczono się cierpliwości. Na początku maja 2024 roku średnia kadencja trenerska w naszym kraju trwała już poniżej 500 dni, a pewnie byłaby niższa, gdyby nie fenomen Tomasza Tułacza w Puszczy Niepołomice. Szkoleniowiec beniaminka odpowiadał wtedy za ponad jedną trzecią całego dorobku trenerów ligowych. Bez niego ekstraklasowy trener pracowałby przeciętnie krócej niż 11 miesięcy. We wcześniejszym rankingu CIES oznaczałoby to w Europie pozycję w drugiej połowie czwartej dziesiątki.
Brak cierpliwości?
– A może brak zadowolenia z tego, co po prostu jest – zauważa Zieliński. Wskazuje, że w Polsce stosunkowo często zdarzają się pojedyncze zrywy. W latach 2013–2023 było czterech mistrzów, ale już dziesięć różnych drużyn wdrapywało się na podium. Najczęściej, co nie zaskakuje, robiły to Legia oraz Lech. Gdyby zestawić te wyniki z ligą czeską – a jest to porównanie często pojawiające się w polskim futbolu i nie bez przyczyny wykorzystywane w tej książce – to jeszcze bardziej widać „zrywność” Ekstraklasy. Slavia i Sparta z Pragi oraz Viktoria Pilzno w tym samym dziesięcioleciu pozwoliły innym rywalom wejść między siebie na podium tylko pięciokrotnie.
– Bardzo często rozmawiam o tym ze znajomymi z Czech, oglądam tamtejszą ligę regularnie. Słyszę od nich: „Wy płacicie duże pieniądze przeciętnym piłkarzom. U nas ten, który zarabia świetnie, jest kozakiem, inni walczą, by doskoczyć na ten poziom”. Czemu nie mamy takich trzech klubów? Patrzymy na najlepsze rozgrywki na świecie i tam wygrywają drużyny z najwyższymi budżetami. U nas się mówi: budżety nie grają, nie wygrywa ten z największymi pieniędzmi… To co ostatecznie odgrywa u nas kluczową rolę?! Na to nie mamy odpowiedzi. Nie mamy – powtarza sfrustrowany Zieliński.
Jednocześnie nie dziwi się Michałowi Probierzowi, który przed sezonem – niezależnie od sytuacji kadrowej czy budżetowej – zwykł mówić, że z aktualnie prowadzoną drużyną walczy o mistrzostwo.
– Tu każdy może marzyć o mistrzostwie, o medalu. To fajna sprawa, ale w jakimś sensie potrzebujemy ligi dwóch prędkości. Kluby o potencjale Legii i Lecha muszą odjechać pozostałym. Mówię o lidze dwóch prędkości, a tymczasem u nas… każdy może wygrać z każdym, więc to się robi monotonne. Gdy spojrzy się na wyniki najlepszych na przykład z Puszczą Niepołomice [w sezonie 2023/24 dwa remisy Legii, porażka Lecha], to trudno nie myśleć, że to wariactwo. Musimy być Czechami. Dwa albo trzy mocne kluby, a reszta może i walczy o marzenie, lecz niech w pierwszej kolejności wychowuje młodych piłkarzy. Takich promujmy, ściągajmy następnych i tak dalej… – podsumowuje ten proces Zieliński. – Największa odpowiedzialność spoczywa jednak na Legii i Lechu. Ich ośrodki treningowe to już poziom Europy Zachodniej, a nawet miejsca, których większość klubów na kontynencie może pozazdrościć. Ich przewaga nad resztą musi zostać w jakiś sposób spożytkowana. One muszą to wszystko pociągnąć. Bo inaczej… Po co w ogóle wkładać w to pieniądze, jeśli nie będzie efektu?
To nie jest apel o to, by rosnąca pod względem finansowym liga płaciła piłkarzom jeszcze więcej. Zieliński chce, co naturalne, by nasze kluby potrafiły wygrać z zachodnimi rywalami i jak najdłużej mogły zatrzymać najlepszych, najbardziej obiecujących graczy. Wie, czym kończy się dla drużyn wyrywanie zębów trzonowych. Sam wspomina konsekwencje sprzedaży Roberta Lewandowskiego po mistrzowskim sezonie Lecha Poznań czy pożegnanie Bartosza Kapustki, gdy Cracovia miała poprawiać świetne czwarte miejsce. „Zostań, pograj, osiągnij coś” – to, zdaniem szkoleniowca, powinno być motto młodych piłkarzy.
– Im się często wydaje, że są gotowi do wyjazdu, prawda? A później odbijają się od ściany. Nie chodzi o to, że trenują inaczej, po prostu trenują z lepszymi zawodnikami. To jakość podnosi intensywność. Pierwszy tydzień czy mecz może im się udać, ale muszą to powtarzać co tydzień. Nie każdy organizm znosi takie obciążenia.
Mój rozmówca liczy, że to się zmieni, gdy w klubach zrozumieją, że za krajową jakość i młodość też warto płacić. I że ci najbardziej obiecujący również zaczną myśleć trochę inaczej: że będą robili jeden lub dwa kroki do przodu – do Poznania lub Warszawy – zamiast od razu decydować się na skok na inny poziom. Tłumaczy, że to kwestia dylematu związanego z budżetem: wykosztowania się na Polaka lub wyłuskania dwóch, trzech zawodników z mocno przebranego już rynku bezrobotnych. Zieliński zauważa, że nawet jeśli udaje się ściągnąć piłkarzy będących reprezentantami, to rzadko bywają oni gwiazdami, które z miejsca są w stanie poradzić sobie z fizyczną specyfiką Ekstraklasy. A właśnie gwiazd brakuje w naszej lidze najbardziej. Głównie dlatego, że kluby boją się tworzyć kominy płacowe.
– Najlepiej by było, gdyby wszyscy dostawali po równo. U nas bywa tak, że ci najsłabsi, którzy też zarabiają godnie, robią największy dym. Mało kto potrafi zaakceptować, że ci lepiej opłacani dostają takie pieniądze, bo po prostu na to zasługują. Tymczasem obrotny menedżer załatwi przeciętniakowi pensję na pułapie gwiazdy.
W samej Ekstraklasie w jego drużynach przewinęło się aż 338 zawodników. Zieliński nie musi rzucać nazwiskami, bo w każdym klubie opisane powyżej sytuacje się powtarzały. Frustracja bierze się z tego, jak wiele razy sam musiał brać odpowiedzialność za sprawy pozaboiskowe. Denerwuje go marginalizowanie roli dyrektorów sportowych, doradców z wiedzą piłkarską. Doświadczony 63-latek widzi, że w futbolu chce się stawiać na młodych, nie tylko na boisku.
– Rozumiem, że jest wielu inteligentnych, fajnych młodych chłopaków, ale często nie ma podstaw, by powierzyć im robienie analiz. Mam wrażenie, że oni uczą się w trakcie pracy. Nie mówiąc już o tym, że na normalne zadania może im brakować dnia, bo polskie kluby wciąż nie potrafią zbudować wystarczająco dużych sztabów. Przynajmniej nie wszystkie. W Cracovii dopiero po moim zwolnieniu zaczęto tworzyć dział skautingu. Analitykiem był mój asystent. Śmiałem się, gdy porównywałem nasz sztab do sztabu Legii. To była dwu-, a może i trzykrotna różnica. Czasem to oczywiście nie tylko kwestia liczebności, ale i jakości. Wszędzie chodzi o jakość ludzi.
Zieliński zaznacza też, że za dużo jest u nas wątpliwości wobec tego, co coraz częściej przynosi efekty klubom ze średniego poziomu. Budowanie sztabów przebiegało stopniowo, sporo kosztowały inwestycje we wdrożenie rozwiązań naukowych, wykorzystujących statystyki – ale to się zaczyna opłacać.
Na początku sezonu 2023/24 Jacek Zieliński wraz z Janem Urbanem, szkoleniowcem Górnika Zabrze, byli dwoma najstarszymi trenerami w Ekstraklasie. Zielińskiego od najmłodszego w tym gronie Dawida Szwargi dzieliło 29 lat. Urban i Zieliński znają się doskonale, spędzają wspólnie urlopy, najczęściej spotykają się w zakopiańskim domku tego pierwszego. Kiedy rozmawiają o futbolu, dochodzą do podobnych wniosków, także jeśli chodzi o europejskie puchary. Wiedzą doskonale, jak to jest, gdy w klubach nie potrafi się skonsumować sukcesu.
– Zarządzanie nim kończy się bardzo szybko. Feta po mistrzostwie i od razu zaczynają się problemy. Ktoś chce odejść, ktoś czuje się niedoceniony, ktoś odmówił… Janek i ja prowadziliśmy drużyny o bardzo wąskich kadrach. W Polsce w ogóle nie rozumiemy, na czym polega wykorzystanie sukcesu. A osiągnięcie dobrego wyniku powinno być tylko krokiem w rozwoju drużyny, następnie należałoby dokładać do niej kolejne elementy, by zostawić ją lepszą, niż była. A jest inaczej i rzadko trener może coś z tym zrobić. Pozbywasz się zawodników? Winny jest trener. Nowi piłkarze okazują się słabsi? Winny jest trener. Wąski skład nie radzi sobie z intensywnością gry w lidze i pucharach? Winny jest trener. Śmiejemy się z Jankiem, że bez względu na to, co się będzie działo, jak świat światem, zawsze winny będzie trener.
Lista przywar polskiego futbolu mogłaby być zdecydowanie dłuższa, ale nie o tym jest ta książka. Sam Zieliński porusza jeszcze wiele tematów, choćby kwestie infrastruktury, szkolenia młodzieży, narzucanych klubom przepisów i wymogów licencyjnych. Ale jeden z najbardziej doświadczonych aktywnych szkoleniowców ekstraklasowych wskazuje punkt, od którego trzeba zacząć dyskusję, co już jest robione i co trzeba robić, by liga nie stała w miejscu i byśmy nie zostali na końcu z pytaniem: skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle?
– Bo my bardzo szybko chcemy gonić Europę, prawda? – rzuca w pewnym momencie. – Może za szybko. Staramy się jedną decyzją odmienić losy ligi, gdy każdy z obszarów wymaga ogromnej pracy, która często przechodzi niezauważona. Jest przykryta dobrymi i gorszymi wynikami. Odpowiadają za nią ludzie z pierwszego, a znacznie częściej drugiego szeregu. Trzeba ludzi uświadomić, co powinno się robić, zwłaszcza w kontekście tego, jak bardzo Ekstraklasa musi nadrabiać lata niepowodzeń w europejskich pucharach. Jak wiele kluby czerpią z Europy i dlaczego tak mocno im na niej zależy. Jakimi sposobami się przebijają, gdzie widzą problemy i rozwiązania. Jak nie dopuścić do tego, by polskie kluby, ich trenerzy i piłkarze na starcie kolejnych eliminacji nie przegrali przede wszystkim sami ze sobą – kończy Jacek Zieliński.
Jak (nie) grać w Europie
Copyright © Michał Zachodny 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski
Korekta – Dominik Leszczyński, Grzegorz Krzymianowski
Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Grafika na okładce – Sebastian Woszczyk
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2024
ISBN epub: 9788383304120
ISBN mobi: 9788383304137
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl