Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Takiej książki jeszcze nie było – polski futbol taktycznie obnażony!
Od przedwojennej „szkoły krakowskiej” i Józefa Kałuży przez futbol totalny w polskiej wersji z lat 70. XX wieku aż po reprezentację Adama Nawałki i Czesława Michniewicza. Michał Zachodny wziął na warsztat „polską myśl szkoleniową” i rozłożył ją na czynniki pierwsze, analizując przyczyny rzadkich zwycięstw i znacznie częstszych porażek polskiej reprezentacji. Znany analityk odmalowuje krajobraz piłki nożnej znad Wisły na przestrzeni dziesięcioleci, przedstawiając jej rozwój na tle taktycznych przemian w światowym futbolu.
Co doprowadziło polską reprezentację do największych sukcesów w historii? W jaki sposób Kazimierz Górski i Antoni Piechniczek zbudowali drużyny, które sięgnęły po trzecie miejsce na mistrzostwach świata? Jak grały zespoły kolejnych selekcjonerów? Czy polski piłkarz ma w DNA grę z kontry? Czego najbardziej brakuje w polskim futbolu?
Michał Zachodny w swojej książce odpowiada na te i wiele innych pytań oraz analizuje, kiedy staliśmy się tak pragmatyczni, że jedynym celem naszych drużyn jest obecnie przetrwanie 90 minut, by ewentualnym korzystnym wynikiem usprawiedliwić sposób, w jaki się go osiągnęło.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tę książkę napisałem dzięki rodzinie i dla rodziny. Jesteście dla mnie wszystkim, co najważniejsze.
„Nie lekceważcie drobnostek, ponieważ od drobnostek zależy doskonałość, a doskonałość nie jest drobnostką”.
Michał Anioł
Pamiętam dokładnie moment, w którym pomyślałem, że ta książka jest mi potrzebna.
W Wołgogradzie było gorąco jak w piekle, samo wejście po schodach na trybunę mediów wymagało mnóstwo sił, bo stojące w miejscu gorące powietrze wprost zatykało. A przecież tam na dole, na osłonecznionej murawie, piłkarze musieli jeszcze rozegrać mecz. Mecz, który był tylko postscriptum do już napisanej historii. W Polsce krucjata trwała na całego, a zespół Adama Nawałki rozpadał się na oczach fanów. Zamknięty w hotelu w Soczi, unikający konfrontacji, pozbawiony nadziei i atmosfery. Po katastrofie w meczu otwarcia z Senegalem (1:2) i deklasacji w Kazaniu z Kolumbią (0:3) nasza drużyna narodowa mogła jedynie postarać się o uratowanie resztek zaufania fanów oraz własnego przekonania, że ten zespół ma jakąkolwiek przyszłość. Gdy Jan Bednarek skierował piłkę do bramki Japończyków, wydawało się nawet, że przynajmniej będziemy mieli jakiś powód do uśmiechu. Tymczasem najgorsze miało się dopiero wydarzyć.
Sygnał przyszedł z Samary, gdzie Kolumbijczycy strzelili Senegalczykom gola, przez co jednobramkowe prowadzenie Biało-Czerwonych jeszcze bardziej straciło na znaczeniu. Polacy mieli wynik, na którym im zależało, Japończycy – awans do fazy pucharowej. I obie drużyny przestały grać. Wymieniały podania – w ostatnim kwadransie było ich o niemal sto więcej niż między 60. a 75. minutą meczu – ale bez ambicji, by zaatakować. Najpierw grali między sobą Kamil Glik i Jan Bednarek, następnie obrońcy japońscy.
Gwizdy kibiców nie trwały długo, bo ludzie po prostu zaczęli wychodzić ze stadionu, zniesmaczeni takimi obrazkami na mistrzostwach świata. Robert Lewandowski jako jedyny truchtał na połowie przeciwnika między podającymi sobie na stojąco Japończykami. Gdy sędzia techniczny pokazywał, że do meczu doliczone zostały trzy minuty, pojawił się obok niego gotowy do zmiany Jakub Błaszczykowski. Doświadczony skrzydłowy doznał kontuzji w pierwszym spotkaniu, w swoim setnym występie w kadrze. W Wołgogradzie został sprowadzony na margines.
Ale 101. meczu nie było. Japończycy dalej grali między sobą, Polacy nie wykazywali chęci odbioru piłki. Sekundy leciały, więc Adam Nawałka nakazał Kamilowi Grosickiemu położyć się i symulować kontuzję. Nie tylko kibice mieli dość tej komicznej wersji piłki nożnej. Sędzia Janny Sikazwe z Zambii to wszystko widział, ale nie miał zamiaru dopuścić do przerwy w grze. Krzyczał i pokazywał Japończykom, by grali dalej, choć ci najchętniej wybiliby piłkę na aut. Gdy i tak to zrobili, po prostu zakończył spotkanie.
Polaków można próbować zrozumieć. Od pierwszych minut mundialu nie mieli nad niczym kontroli, a problemy zespołu widoczne były jeszcze w trakcie wygranych eliminacji. Zaczęło się od skandalu i „przesilenia”, które zmusiły Nawałkę do podjęcia dyscyplinujących piłkarzy decyzji. Punktem zwrotnym dla prowadzonej przez niego kadry była klęska 0:4 w Kopenhadze. Po tym spotkaniu trener gospodarzy Åge Hareide mówił, że Polacy to zorganizowana drużyna, więc polecił swoim piłkarzom grę bardzo bezpośrednią, agresywną, wprowadzającą chaos w szeregi gości. Z kolei po ostatnim gwizdku kończącego walkę o awans na mundial meczu z Czarnogórą wściekły Lewandowski pokłócił się z Nawałką. Wokół trwała radość, a kapitan i najlepszy zawodnik narzekał, że przy dwubramkowym prowadzeniu reprezentacja cofnęła się zbyt głęboko, straciła dwa gole i znów to on musiał ratować sytuację.
Zamiast sprawić, że w drużynie na nowo pojawi się poczucie własnej wartości, a w składzie nastąpi stabilizacja, awans okazał się początkiem rewolucji. Nawałka zmienił system na jeszcze bardziej pragmatyczny (3-4-3), ale nie zdołał do swoich pomysłów przekonać piłkarzy. Z zespołu świadomego, przekonanego do konkretnego stylu i konkretnych rozwiązań na boisku Polska stała się drużyną strachliwą, bojącą się własnego cienia. Rotacje systemami, które miały mylić przeciwnika, zdestabilizowały zespół, czego wyniki na mundialu w Rosji były tylko potwierdzeniem. Już w przerwie meczu z Senegalem Nawałka zmieniał ustawienie, podobnie było z Kolumbią, ale w żadnej ze sprawdzanych opcji zespół narodowy nie przypominał drużyny sprzed dwóch lat. Katastrofalne pomyłki obrońców, powolna i mało kreatywna gra oraz rosnąca frustracja wewnątrz zespołu – na okoliczności, na krytykę, na rozwój sytuacji – sprawiły, że wizerunek reprezentacji potwornie ucierpiał. Wołgograd stał się nie tylko miejscem meczu o honor, ale i symbolem ostatecznej klęski reputacji jej architekta. Gdy Nawałka tłumaczył pasywność z ostatniego kwadransa przejściem na niski pressing, nikt nie chciał już tego słuchać. Jedynie Łukasz Fabiański przepraszał kibiców za to, jak wyglądała końcówka spotkania z Japonią. Reszta piłkarzy w najlepszym wypadku wzruszała ramionami: przecież wracają do Polski po wygranym meczu. Wyjście z niskiego pressingu byłoby zbędnym ryzykiem otwarcia się na atak Japończyków; przecież to oni mieli piłkę, przegrywali i powinni dążyć do wyrównania.
Sytuacja ta podkreśliła tylko nieustający, trwający od dekad spór wewnątrz polskiego futbolu o to, co jest ważniejsze: zwycięstwo czy styl gry? W Wołgogradzie piłkarze, których na co dzień prowadzili najwięksi trenerzy na świecie – Pep Guardiola, Jürgen Klopp, Carlo Ancelotti, Thomas Tuchel, Unai Emery, Maurizio Sarri – stali jak sparaliżowani na własnej połowie. Tak bardzo bali się ryzyka, że zapomnieli o kształtowanych w ich klubach ideałach nowoczesnej gry pressingiem, kontroli wyrażanej za pomocą posiadania piłki oraz szybkości działania.
Pokolenie piłkarzy, których prowadził w kadrze Nawałka, przeżyło chwile chwały dwa lata wcześniej, ale i tak w końcu dopadła ich mentalność, którą – jak się wydawało – przezwyciężyli w trakcie mistrzostw Europy we Francji. Ćwierćfinał turnieju okazał się nie przebiciem sufitu, lecz granicą możliwości polskiej reprezentacji. Pewni siebie, podbudowani wynikami, organizacją oraz znajomością schematów zawodnicy rywalizowali wówczas bez kompleksów z Niemcami i Portugalczykami. Lecz w chwili próby głęboko zakorzeniony w polskiej mentalności piłkarskiej strach – obawa przed nieznanym, na przykład systemem czy rywalem z innego kontynentu – okazał się dominujący.
Czy dlatego nie jesteśmy gotowi osiągnąć czegoś więcej? To dlatego w takim momencie jak ostatnie minuty meczu z Japonią nie możemy wykrzesać z siebie więcej sportowej złości i ambicji, opuścić strefy komfortu niskiego pressingu i przejść do ataku? Kiedy staliśmy się tak pragmatyczni, że za jedyny cel naszych drużyn obraliśmy prześlizgnięcie się przez 90 minut, by ewentualnym korzystnym wynikiem móc usprawiedliwić sposób jego osiągnięcia? Czy byliśmy tacy od zawsze, także wtedy, gdy reprezentacja należała do światowej czołówki, a polskie kluby osiągały najlepsze wyniki w europejskich pucharach? Czy to w ogóle nasza wina, czy ktoś nam te zachowania narzucił?
Czym jest polska myśl szkoleniowa? Memem z internetowego forum, który przedstawia krzyczącego na piłkarzy trenera i jeden z charakterystycznych dla amatorskiego grania bon motów? Czego broni starsze pokolenie szkoleniowców, które jako ostatnie osiągnęło sukcesy z reprezentacją? Czemu tak bardzo nie ufamy zagranicznym trenerom, gdy w obcych językach opowiadają z detalami o nowoczesnym futbolu? Czy pomimo zmian w szkoleniu, poprawy bazy treningowej i inspiracji płynących z całego świata kolejne pokolenia polskich piłkarzy wciąż będą ograniczały się do prostej, cynicznej gry na wynik? Czy będą „dawały z wątroby”, zamiast grać z głową?
Właśnie takie myśli towarzyszyły mi, gdy patrzyłem na ostatni kwadrans meczu z Japonią. Chciałem poszukać odpowiedzi, ale wybrałem się w podróż, która zasiała we mnie jeszcze więcej wątpliwości: skoro mieliśmy tak wiele okazji, by zmienić nasz sposób postrzegania futbolu, to dlaczego ani razu nam się to nie udało? Zgłębianie polskiej myśli szkoleniowej pozwoliło mi zrozumieć i lepiej zinterpretować „niski pressing” drużyny Nawałki, podobnie jak wiele innych zdarzeń z historii naszego piłkarstwa. Może to dobry początek, by pomyśleć, jak tę mentalność zmienić?
– Dokąd?! – zdumiał się doktor Edward Cetnarowski, późniejszy prezes Cracovii oraz Polskiego Związku Piłki Nożnej, gdy Henryk Jordan zaproponował, by podczas wizyty w Wiedniu przejść się na mecz Wiener Athletiksport Club. – Na to idiotyczne kopanie piłki? Pana profesora, uczonego, interesują takie głupstwa?
– Niech pan tak nie mówi… Mówię panu, że w tym kopaniu piłki coś jest – odparł Jordan.
„W tym kopaniu piłki coś jest” – słowa te dobrze odmalowują polskie spojrzenie na futbol nawet w czasach nam współczesnych, zwłaszcza gdy szukamy odpowiedzi na pytanie, jaki kierunek obrać w szkoleniu, tworzeniu struktur, budowaniu klubów. Gdy Cetnarowski i Jordan poznawali ten sport, jego zasady i ideę gry, naturalnymi inspiracjami stali się dla nich przede wszystkim obcokrajowcy, którzy przyjeżdżali do kraju.
Początkowo najlepszym kierunkiem wydawał się Lwów. U progu XX wieku górował pod względem rozwoju nad Krakowem, a profesor Jacek Purchla napisał o tym ukraińskim obecnie mieście, że było wówczas „nuworyszem” przy „panu w łachmanach”. To Lwów stanowił stolicę największej austriackiej prowincji i czerpał z tego profity, między innymi organizując wystawy krajowe, a także budując jedną z pierwszych linii tramwajowych w Europie. Kraków pełnił raczej funkcję austriackiego garnizonu wojskowego, co według Purchli hamowało rozwój i industrializację miasta. Ale właśnie z tego powodu w centrum znajdowały się spore zielone przestrzenie, które przekształcono na tereny sportowe.
Jordan był znanym w Krakowie krzewicielem kultury fizycznej, ale też osobą, która szukała inspiracji za granicą, czemu sprzyjały jego liczne podróże. To także on miał zaintrygowanym studentom zaprezentować piłkę nożną – później z tej grupy wywodzili się piłkarze, którzy zagrali w 1906 roku z Czarnymi Lwów oraz Klubem Gimnastyczno-Sportowym IV Gimnazjum. Nawiasem mówiąc, drugi z tych zespołów przekształcił się w kolejnych latach w potężną Pogoń.
Doktor dostał piłkę od Edmunda Cenara, ważnej osobistości w sportowej społeczności Lwowa. To Cenar podczas zlotu Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” zorganizował pokaz piłki nożnej, a także chciał przenieść projekt i ideę parku z Krakowa do swojego miasta. Wydawał również książki prezentujące zasady (na przykład Gry piłką z 1896 roku), bywał na meczach w Anglii i miał pojęcie o tym sporcie.
Ale również w Krakowie znalazły się takie osoby, a dzięki wojskowemu znaczeniu miasta łatwiej było tam o zagraniczne inspiracje. Człowiekiem, który zorganizował chaotycznie kopiących i biegających za piłką studentów, był doktor Tadeusz Konczyński. Józef Kałuża wspominał, że to dzięki niemu w mieście dało się poczuć „pierwsze podmuchy Europy”. Konczyński otrzymał stypendium w Londynie i to tam musiał zakochać się w futbolu. Na Wyspach była to już wtedy bardzo popularna dyscyplina, z rozgrywkami ligowymi i sprofesjonalizowana. Konczyński pragnął jak najszybciej rozwinąć piłkarstwo także w Polsce, więc po powrocie do Krakowa fundował zespołom stroje, zakładał drużyny i organizował turnieje. Jeszcze istotniejsze wszak jest to, że ów doktor filozofii, poeta i scenarzysta w trakcie meczów spacerował po boisku z książką, tłumacząc nowym graczom zasady i zachowania piłkarzy.
Przeszkodą w dalszym rozwoju piłki nożnej na ziemiach polskich było jednak to, że choć Konczyński widział i wiedział, jak gra się w Anglii, to nie potrafił tego zademonstrować. Przeprowadzał lekcje teorii, a zapaleńcy potrzebowali praktyki. Tę otrzymali dopiero w 1908 roku, gdy na Błoniach pojawił się William Benjamin Calder – pierwszy zagraniczny piłkarz i trener Cracovii, klubu stworzonego na jeden z turniejów Konczyńskiego.
Wszystkie polskie źródła wskazują, że Calder był Anglikiem, który grał w Arsenalu i Fulham. W historii tych klubów próżno jednak szukać zawodnika o takim nazwisku. W pierwszym pojawił się Calder, ale Leslie, i to występujący w 1911 roku, gdy William przebywał w Krakowie. Jednak z założonej przez Iana Campbella Whittle’a strony Scots Football Worldwide można się dowiedzieć, że tak naprawdę chodzi o Szkota. „W 1901 roku jako 15-latek mieszkał w Londynie z ojcem Augustusem, starszą siostrą Lilą i młodszym bratem Johnem. Oznaczałoby to, że w 1908 roku miał 22 lata i był w wieku, w którym mógł interesować się futbolem. Oczywiście Calder, który trafił do Krakowa, był więcej niż tylko entuzjastą. Wyróżniał go długi wyrzut piłki z autu, brak przyspieszenia, ale »w typowy dla wszystkich Anglików sposób« dzielił się wiedzą piłkarską, organizował klub i trenował zespół. Był pasjonatem tej gry” – pisze Whittle. Nieporozumienie związane z przynależnością klubową Caldera może wynikać m.in. z tego, że w Londynie mieszkał przy… Fulham Road.
Zanim przeniósł się do Londynu, wychowywał się w Glasgow, w Krakowie zaś znalazł się jako wojskowy. Whittle opisuje, że Szkot wrócił do Anglii przed wybuchem pierwszej wojny światowej, służył jako porucznik, a później rezerwista w marynarce. Jeśli w kolejnych latach jego ranga wojskowa rosła, to ten scenariusz zdarzeń współgra z relacją Stanisława Karpińskiego, który w książce Na skrzydłach huraganu opisuje Caldera jako byłego oficera wywiadu brytyjskiego, równocześnie pełniącego funkcję urzędnika Banku Angielskiego w Krakowie. Możliwe, że to zbyt daleko idący wniosek, ale futbol mógł być dla brytyjskiego szpiega nie tylko oderwaniem od codziennej pracy, lecz także sposobem nawiązania kontaktów z lokalną społecznością, zwłaszcza ludźmi o wyższym wykształceniu.
Narodowość Caldera tylko pozornie nie ma znaczenia dla tej historii. Należy bowiem wziąć pod uwagę, że już wtedy w Szkocji i w Anglii postrzegano futbol zupełnie inaczej. Różnica była zauważalna od inauguracyjnych meczów międzynarodowych – pierwsi stawiali na grę wielopodaniową, drudzy na takie walory, jak gra bezpośrednia, drybling i siła fizyczna. W Cracovii Calder w każdy poniedziałek organizował w swoim mieszkaniu spotkania dla zawodników, które przypominały odprawy. Sam był imponującym wzrostem obrońcą, który często zdobywał bramki po rajdach w pole karne przeciwnika.
Szkockie wpływy można by uznać za decydujące dla powstania „krakowskiej piłki”, biorąc pod uwagę styl gry preferowany w stolicy Małopolski, lecz Józef Kałuża wskazuje, że Calder położył jedynie należyte fundamenty pod rozwój miejscowego futbolu. Tym, który rozwinął te podstawy, był przydzielony do jednego z tamtejszych oddziałów wojskowych Ryszard Singer, wcześniej gracz Vienna Cricket and Football Club. Stał się on wzorem dla Kałuży, bo występował na pozycji środkowego napastnika w powszechnie stosowanym wówczas systemie 2-3-5. „Pierwszy występ jego przeciw drużynie Ostravsky Team, zakończony zwycięstwem Cracovii 10:0, gdy Wisła z tym samym przeciwnikiem wygrywała 1:0, wykazał wartość, jaką do drużyny wnosi kierownik ataku, operujący nie jednostkami, ale całą linią. Dotychczasowy solowy sposób gry, piękny zresztą może przez swą żywiołowość, ustępuje szybko miejsca grze przemyślanej, w której Singer był mistrzem” – wspominał Kałuża.
Cracovia z Singerem w ataku i Calderem w obronie potrafiła postawić się jednej z najbardziej renomowanych wówczas drużyn na Starym Kontynencie. Co prawda Vienna Cricket and Football Club zwyciężył 4:2, ale styl gry Pasów odebrano w Krakowie entuzjastycznie. „Byliśmy przekonani, iż klęska będzie kompletną, podobna do tej, jaką Cracovia zadała w tym sezonie wszystkim drużynom pozakrajowym, wyjąwszy budapeszteńską. Tymczasem okazało się, iż Cracovia jest dziś już poważnym klubem footballowym, i gdyby nie ostatnia strata członka drużyny w jej pięcie achillesowej, jaką jest pomoc, rezultat bramek absolutnie nie byłby tak jaskrawy. Wszak w pierwszym dniu wyszła Cracovia na ogół z tryumfem, jeśli się zważy, iż po trzech latach istnienia zaledwie stanęła do walki z klubem 20 lat istniejącym i to z pierwszorzędną drużyną kontynentalną” – relacjonowano w „Głosie Narodów”. W rewanżu następnego dnia wiedeńczycy nie pozostawili jednak krakowianom żadnych złudzeń, kto jest lepszy, i wygrali aż siedmioma bramkami. Po rewanżu pisano, że rywale dali pokaz gry kombinacyjnej, umiejętności „rozstawienia i rozwijania” ataków. Goście zaprezentowali taką jakość, że jeszcze latami w Krakowie wracano do występu „krykieterów” jako wzorca piłkarskiego ideału. Tadeusz Synowiec, kolejna z wielkich postaci Cracovii oraz polskiego futbolu, wspominał, że „odtąd Wiedeń stał się modny, a styl, technika, kombinacja, zgrabność i finezja wiedeńczyków stały się wzorem. Kontakt ze stolicą naddunajską był nadzwyczaj żywy: stamtąd pochodzili niektórzy gracze (Dlabac, Singer, bracia Traubowie), stamtąd przyjeżdżali także sędziowie – początek dał sławny Vykoukal – których sposób sędziowania stał się szkołą dla naszych sędziów, z tego miasta zjeżdżały najczęściej drużyny”.
Piłkarski Wiedeń miał również jedną przewagę nad Krakowem: bogatą kulturę futbolu, tradycję opisywania go, budowania i kierowania zainteresowania na konkretne aspekty gry. Każdy klub miał własną kawiarnię, gdzie mogli trafić na siebie piłkarze, dyrektorzy, kibice i dziennikarze. Ludzie Austrii Wiedeń spotykali się w Café Parsifal, ci z Rapidu w Café Holub, a centrum futbolowego światka w okresie międzywojennym mieściło się w Ring Café. Według opublikowanego po drugiej wojnie światowej w „Welt am Montag” artykułu był to „rodzaj rewolucyjnego parlamentu dla przyjaciół i fanatyków futbolu”.
W Krakowie kawiarni nie brakowało, a środowisko piłkarskie na miejsce swoich spotkań wybrało kawiarnię Bizanca, znajdującą się niedaleko teatru Bagatela i kwadrans spacerem od obecnego stadionu Pasów. „Bizanc był niby giełdą sportową. Można tam było załatwić wszystkie sprawy sportowe. Był czas, że w bocznych salach odbywały się nawet oficjalne zebrania związkowe. U Bizanca można było zakontraktować drużynę sportową na mecz, u Bizanca układano projekty rozgrywek o mistrzostwo, ustalano składy drużyn reprezentacyjnych Krakowa i Polski. (…) Do Bizanca schodzono się również, by omówić ostatnie zawody, usłyszeć, co jest nowego w świecie sportowym, zapoznać się ze zmianami w tabelach mistrzostw zagranicznych i wziąć udział w niekończącej się dyskusji, jak winna wyglądać aktualna reprezentacja piłkarska »Ziemi przeciw Marsowi«, czyli lista najlepszych piłkarzy świata” – pisał Stanisław Mielech. To tam przesiadywali działacze Cracovii i Wisły, czytano „Przegląd Sportowy” oraz wiedeński „Sport-Tagblatt”, a doktor Jan Weyssenhoff właśnie w tym miejscu pisał podręcznik Sztuka gry w piłkę nożną, który wydano w 1926 roku.
Jeszcze wcześniej, bo w 1910 roku i pod patronatem Cracovii, opublikowano Krótki podręcznik dla publiczności i grających, zawierający nie tylko najważniejsze przepisy i historię futbolu, ale też wskazówki odnośnie do rozumienia tego, co się dzieje i powinno dziać na boisku. Co ciekawe, w przeciwieństwie do innych tego typu wydawnictw, przedstawienie zadań piłkarzy występujących na poszczególnych pozycjach zaczyna się od napastnika, łącznika i skrzydłowego. Fakt ten jednoznacznie wskazuje, w jaki sposób pojmowano w Krakowie futbol: priorytetem była tam ofensywa, a uwagi autorów dodatkowo sugerują konkretny styl, który niedługo później zaczęto nazywać „szkołą krakowską”.
Najbardziej obszernie opisana jest rola środkowego napastnika, którego wzorcem był Singer, a w późniejszym czasie – Kałuża. Samo strzelanie goli to tylko jedno z wymagań stawianych przed zawodnikiem na tej pozycji. „Wystarczy grę rozumieć, znać swych partnerów, widzieć dobrą grę innego środkowego wtedy przy mozolnym treningu można wyuczyć się wiele. Przy stanowczości i rzutkości wymaga się jednak od środkowego wiele zimnej gry i zapanowania nad nerwami pod bramką przeciwnika, przede wszystkiem jednak pewności »strzału«. Środkowy napastnik powinien starać się utrzymać całą linię ataku silnie w ręku, uważać by każdy gracz pilnował swego miejsca a uczynić to można, gdy się podaje piłkę tam gdzie współgrającego nie ma, a gdzie powinien być” [pisownia oryginalna].
Wspomniani „krykieterzy” zaczęli rewolucję w krakowskim myśleniu o futbolu, lecz nie byli ostatnią drużyną, która w tamtym okresie zagrała z Cracovią lub Wisłą. Z perspektywy czasu istotne okazały się również wizyty zespołów praskich, m.in. Slavii i Sparty w 1910 roku (Slavia pokonała 15:1 Białą Gwiazdę, a Sparta 10:3 Białe Pasy). Mielech opisywał, że spotkania te były kolejnymi pokazami stylu wiedeńskiego, a polscy piłkarze „pływali” po całym boisku, rozrzucani przez wielopodaniowe akcje rywali. Slavia miała przewagę, ponieważ od 1905 roku prowadził ją Jake Madden, którego do dziś uznaje się za ojca czeskiego futbolu. Był pionierem, prowadził treningi indywidualne i zespołowe, reprezentacja kraju z dziewięcioma jego zawodnikami zdołała w 1911 roku pokonać amatorską kadrę Anglii, a jako selekcjoner Czechów w 1920 dotarł do finału igrzysk olimpijskich.
Jego asystentem był František Koželuh, który spędził w Krakowie niezwykle udany rok. Chociaż mowa o Czechu, to nie ma wątpliwości co do źródeł jego inspiracji – na treningi przychodził ubrany w szkocką kratę i zawsze palił małą fajkę. „Słowem: pozował na Szkota – pisał Mielech. – Wiele lat upłynęło od czasów, gdy Koželuh szkolił Cracovię; gracze krakowscy rozeszli się po wszystkich boiskach Polski, ale każdego z uczniów Koželuha można było na pierwszy rzut oka poznać po sposobie przyjmowania piłki, operowania trójkątami, wychodzenia na pozycję i trzymania piłki przy ziemi”. Pod jego wodzą w maju 1911 roku Cracovia uległa mocno rezerwowej reprezentacji Austrii już tylko 3:6, zostawiając po sobie świetne wrażenie. Działacze rywali nie mogli uwierzyć, że piłka nożna jest w Krakowie znana dopiero od kilku lat, a kluby są jeszcze młodsze.
Koželuh najlepiej trenujących zawodników nagradzał czekoladą, na czym najbardziej korzystał 16-letni wówczas Józef Kałuża. Przyszły selekcjoner reprezentacji Polski od najmłodszego wieku przechodził najlepszą praktyczną szkołę futbolu, ucząc się podstaw od Caldera, podpatrując w grze i ćwiczeniach Singera, również środkowego napastnika, czy wreszcie poznając tajniki taktyki od kolejnego trenera Cracovii, Węgra Imre Pozsonyiego.
Jako bardzo młody piłkarz Pozsonyi też odebrał ważną lekcję – zagrał w pierwszym w historii meczu MTK Budapeszt z zagranicznym rywalem. W 1902 roku Southampton rozbiło jego zespół aż 15:0. Co ciekawe, przegrywał wysoko również w reprezentacji kraju: 0:4 z Richmond, 1:5 z Surrey Wanderers i 0:5 z Austrią. Może to te klęski sprawiły, że dość szybko uznał swoją słabość na murawie i zrozumiał, że może zyskać przewagę dzięki odpowiedniemu spojrzeniu na futbol. To jemu przypisuje się odkrycie już w 1903 roku Izidora Kürschnera i dołączenie go do pierwszego zespołu MTK.
Losy Pozsonyiego nie są jasne. Z zawodu był architektem, ceniono go jako sędziego, a Jonathan Wilson w książce poświęconej piłkarskiej historii Węgier przedstawia go jako „jednego z wielkich”, odnosząc się również do serii artykułów o taktyce opublikowanych w „Nemzeti Sport”. Był on stawiany w jednym szeregu z Jenő Károlym, który w latach 20. ubiegłego wieku prowadził Juventus Turyn. W Krakowie Pozsonyi pojawił się w roku 1920 i efekt okazał się natychmiastowy: Cracovia wygrała 32 razy na 40 meczów, w kolejnym roku zdobyła zaś pierwsze mistrzostwo kraju. Rok 1921 był zresztą dla polskiego futbolu przełomowy – zainicjowano rozgrywki ligowe, reprezentacja zadebiutowała na arenie międzynarodowej, a do tego powstała fachowa prasa („Przegląd Sportowy”). W 1920 roku Polski Związek Piłki Nożnej zrzeszał ledwie 36 klubów i 385 zawodników, lecz w trakcie 12 miesięcy te liczby wzrosły odpowiednio do 126 i 2397.
O ile Koželuh był praktykiem, o tyle Pozsonyi kładł nacisk na teorię. Zawodnicy się śmiali, że postawił Cracovię „na kółkach”, bo przed grą zwykle nakazywał im bieganie wokół boiska. Opinię u podopiecznych na początku uratowało mu jednak to, że występował w reprezentacji Węgier. Szybko też udowodnił, ile może im dać jako trener. „Był znakomitym gimnastykiem, znawcą stylu szkockiego, którego zawiłości umiał bardzo przystępnie tłumaczyć. Robił to nie na boisku, lecz w kawiarni Bizanca. Maczając palec w piwie, wykreślał nam na blacie stolika pozycje zawodników i wyjaśniał, jak w danej pozycji należy zagrać, jak się ustawić, jak uwolnić od przeciwnika itp. Była to wspaniała szkoła taktyki. Był świetnym, choć może jednostronnym teoretykiem piłki nożnej. Idee jego były dla młodych piłkarzy czymś nowym, czymś zdumiewającym, odkrywał im bowiem prawdy, o których nie mieli pojęcia” – pisał Mielech. Autor książki Gole, faule i ofsajdy w jej przypisach przedstawia 18 reguł, którymi kierował się Węgier.
Wspomniana jednostronność polegała na tym, że dla Pozsonyiego najważniejsze miały być podania, nie gole. „Passing jest duszą gry, bramkarz jest jedenastym graczem, którego należy wymanewrować podawaniem, »przepassować« jak każdego innego gracza w polu. (…) Podawać wyłącznie wewnętrzną częścią stopy, ponieważ taką piłkę najłatwiej jest opanować i najmniej traci się czasu na jej przyjęcie. (…) Zawodnik biegnie do piłki lub na pozycję, zanim otrzyma piłkę, i dlatego bieg z piłką rzadko jest zaskoczeniem. (…) Piłka musi ciągle krążyć, bo taki system gry nie pozwala przeciwnikowi obstawić graczy i ściągnąć siły w zagrożone miejsce. Nie należy piłki przetrzymywać. (…) Należy zmuszać przeciwnika do daremnych startów po piłkę, trzeba wytrzymać z podaniem do momentu, gdy zdecydował się na atak, i wówczas posyłać piłkę swoim partnerom koło nogi przeciwnika. Efekt takiej gry, która jest grą na wyczerpanie, jest widoczny dopiero w drugiej połowie meczu, wtedy zmęczonemu przeciwnikowi strzela się bramkę po bramce. (…) Każde podanie należy przyjmować, będąc zwróconym twarzą w kierunku bramki przeciwnika. Daje to przegląd pola, wyłącza niespodzianki ataku z tyłu. (…) Doprowadzenie w grze do takiego momentu, że piłka leży nieruchomo na boisku, jest błędem, ponieważ umożliwia przeciwnikowi ustawienie się lub ściągnięcie sił w zagrożone miejsce. Gaszenie piłki, podawanie winny się odbywać w biegu. Futbol jest grą ruchową. (…) Gra mistrzowska to problemy taktyczne. Nie może w niej być potknięć technicznych, od tego jest trening, aby wyćwiczyć główkowanie, gaszenie, podawanie i inne elementy techniki. Opanowanie piłki nie może graczowi sprawiać trudu” – przypominał Mielech.
To nie tylko wyznacznik krakowskiego stylu, ale także dowód, że nawet po 100 latach kluczowe aspekty gry i rozumienia futbolu wcale aż tak bardzo się nie zmieniły. Ówczesna wersja piłki nożnej ustępowała obecnej pod wieloma względami, ale pomysł przedstawicieli szkół wiedeńskiej i budapeszteńskiej – dzięki mocnym wpływom brytyjskim – sprawia wizjonerskie wrażenie. „To była fantastyczna mieszanka osobowości, zaklinaczy i gawędziarzy, pijaczków i myślicieli, szczodrych i chciwych, posępnych i wybuchowych, ekstrawertyków i ludzi odważnych, a wszyscy czerpali inspirację od Jimmy’ego Hogana i szkoły, którą stworzył w MTK Budapeszt” – pisze Jonathan Wilson w The Names Heard Long Ago.
Pozsonyi był jednym z nich. W Cracovii odpowiadał nie tylko za taktykę, ale również wydawanie i sprzedaż programów meczowych. Gdy wyjechał z Pasami do Budapesztu na mecze z Ferencvárosem (0:1) oraz MTK (0:0), powiedział piłkarzom, by w meczach naśladowali drugiego z tych rywali. A było się na kim wzorować: występujący w tamtej drużynie Béla Guttmann stworzył podstawy futbolu portugalskiego i brazylijskiego, Imre Schlosser do dziś jest najlepszym strzelcem w historii węgierskiej piłki, József Nagy prowadził reprezentację Szwecji na mistrzostwach świata (1934, 1938) i igrzyskach olimpijskich (1924), osiągał też sukcesy z tamtejszymi klubami, Vilmos Kertész 47-krotnie wystąpił w reprezentacji, a Gyula Feldmann po karierze piłkarskiej prowadził MTK i kluby włoskie, podobnie zresztą jak Imre Senkey (m.in. Fiorentinę, Romę, Torino)… Ale dziesięć tysięcy kibiców, którzy przyszli obejrzeć mecz z Cracovią, nie zobaczyło dominacji MTK. Goście mogli nawet wygrać, bo w samej końcówce doskonałą okazję miał Kałuża, który znalazł się w sytuacji sam na sam z bramkarzem, ale tak długo zwlekał ze strzałem – czy aż tak wiernie trzymał się wskazówek Pozsonyiego? – że został zablokowany przez wracającego Senkeya. Bezbramkowy remis i tak został uznany za ogromny sukces Polaków.
Ale stało się coś jeszcze ważniejszego. Poprzedzająca to spotkanie propozycja polskiej delegacji, by zaplanować mecz reprezentacji obu krajów, została odebrana przez gospodarzy sceptycznie, lecz po 90 minutach popisu Cracovii Węgrzy zmienili zdanie i w grudniu 1921 roku Polska mogła zagrać swoje pierwsze spotkanie. Pozsonyi pomagał kadrze w ramach jej wyjazdu do Budapesztu, choć formalnie nie był selekcjonerem. Trudno jednak wyobrazić sobie, by nie miał kluczowego wpływu na zespół i jego taktykę, skoro doglądał przygotowań wyznaczonego składu i przebywał cały czas z reprezentacją, w której występowało siedmiu piłkarzy jego Cracovii.
Ale dalsza historia Pozsonyiego nie jest radosna. Zdobywał jeszcze tytuły w Barcelonie, gdzie zatrudniono go jako pierwszego koordynatora zespołów młodzieżowych, triumfował również w Chorwacji z Građanskim Zagrzeb, czyli późniejszym Dinamem. Później jednak popadł w zapomnienie. Zmarł w 1932 roku w Nowym Jorku. Jego wpływy wciąż były w Polsce widoczne: asystentem w Cracovii, a później szkoleniowcem w Jutrzence Kraków i ŁKS-ie Łódź został Lajos Czeizler, który po drugiej wojnie światowej prowadził AC Milan, Sampdorię, Fiorentinę, reprezentację Włoch i Benficę Lizbona. Z kolei Imre Schlosser okazał się lepszym strzelcem (417 goli w 320 meczach ligi węgierskiej, 59 bramek w kadrze) niż trenerem, ale rok spędzony przez niego na szkoleniu Wisły Kraków (1924–1925) nadał styl tej drużynie i rozwinął znacząco jej najlepszego strzelca, a później selekcjonera reprezentacji Polski, Henryka Reymana. Zresztą do dziś najwięcej tytułów mistrzów Polski spośród mnóstwa trenerów zagranicznych w naszej lidze zdobyli Węgrzy (12).
Chociaż Węgrzy zdominowali Polaków w pierwszym międzynarodowym meczu Biało-Czerwonych i wygrali spotkanie (1:0), to recenzje gry naszej drużyny były entuzjastyczne. „Nie dorównujemy jeszcze zagranicy. Wielu jeszcze rzeczy musimy się nauczyć, cierpliwie i energicznie pracować. Nie mamy jednak zupełnie powodu do niezadowolenia. Przeciwnie, za naszą dotychczasową pracę, dla naszego obecnego poziomu – wynik ten jest dobry, jest sukcesem. Wynikiem tym zdobyliśmy drogę na Zachód. (…) Drzwi na Zachód stoją otworem. Koniecznie należy poprzez nie przepuścić ożywcze fale wszelkich zagranicznych wielkości i dobrych klasowych drużyn wszystkich narodowości, wszystkich systemów i metod gry. Niechaj rok 1922 będzie rokiem gruntownej szkoły, a wówczas nadejdzie chwila, gdy nieznaczna klęska nie tylko nie będzie nas zadawalniała, ale osiągnięcie zwycięstwa stanie się dla nas kategorycznym imperatywem” – podsumowywał Henryk Leser w „Tygodniku Sportowym”. Wszystko to wywołało dyskusję, która na lata zdominowała rozmowę o piłce nożnej w Polsce.
Polska myśl szkoleniowa
Copyright © Michał Zachodny 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski
Korekta – Piotr Królak, Dominik Leszczyński
Korekta merytoryczna – Andrzej Gomołysek
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Projekt okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Rysunki wewnątrz książki – Marcin Karaś
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382105049
ISBN epub: 9788382105056
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl