Jak nie zginąć w kosmosie - Paul M. Sutter - ebook

Jak nie zginąć w kosmosie ebook

Paul M. Sutter

5,0

Opis

Z tej książki dowiesz się:

• Czy można być nudystą w przestrzeni kosmicznej?

• Skąd próżnia w kosmosie, skoro podobno natura nie znosi próżni?

• Dlaczego w kosmosie im większy jesteś, tym większe przyciągasz problemy?

• Co robią gwiazdy na emeryturze?

Myślisz, że kosmos jest piękny? Marzysz o tym, by na własne oczy zobaczyć narodziny gwiazdy, zajrzeć do czarnej dziury albo przejść przez tunel czasoprzestrzenny? Cóż…  Nie daj się zwieść. Tam nie ma miejsca na sentymenty. Przestań albo zginiesz – to bardziej niż pewne. Bezpieczniej jest sprawić sobie teleskop i z daleka napawać się wszechświatem.

Od zwyczajnych komet na naszym słonecznym podwórku po egzotyczne pozostałości po Wielkim Wybuchu, od umierających gwiazd po młode galaktyki – wszechświat może i jest interesujący, ale przede wszystkim zdradziecki i śmiertelnie niebezpieczny. Paul M. Sutter zabierze cię na zapierającą dech w piersiach i skrzącą się humorem wycieczkę po kosmosie, podczas której odkryjesz jego najmroczniejsze zakamarki.

KSIĄŻKI DOBRE NIE TYLKO W TEORII!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Autor książki „Jak nie zginąć w kosmosie” Paul M. Sutter udowadnia, że to, co widzimy w nocy na niebie, od strony fizycznej wcale nie jest tak trudne, jak przekonała nas o tym szkoła. Aby to zrobić, szykuje nas na podróż w kosmos i chce nas przestrzec przed niebezpieczeństwami, na jakie możemy się natknąć. I cóż, jest ich sporo i wszystkie są naprawdę niebezpieczne! Zaczynamy tak jak starujemy, czyli do Ziemi, przez nasz Układ Słoneczny z przerażających Słońcem pośrodku, aż po Drogą Mleczną i inne galaktyki. Jest też miejsce na tematy zdawałoby się, że w pełni fantastyczne – czarne materie, czarne dziury, podróże w czasie, a nawet inne życie we Wszechświecie. Temat moim laickim okiem wydaje się więc w pełni wyczerpany. Poza oczywiście super bogatą wiedzą, najważniejszy jest styl, w jakim autor ją nam dostarcza. A robi to tak, że zrozumie go każdy. Naprawdę. Książka jest pełna porównań bardzo nam bliskich – czy do jazdy autem, czy do mieszania zupy garnku. Dzięki t...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: How to Die in Space: A Jo­ur­ney Thro­ugh Dan­ge­rous Astro­phy­si­cal Phe­no­mena
Co­py­ri­ght © 2020 by Paul M. Sut­ter, PhD Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Da­riusz Ros­sow­ski, 2023
Re­dak­tor ini­cju­jący: Szy­mon Lan­gow­ski
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Ro­za­lia Słod­czyk
Re­dak­cja me­ry­to­ryczna: dr Ma­rek Mu­ciek
Ko­rekta: Ur­szula Dra­biń­ska, Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny se­rii i ła­ma­nie: Ma­te­usz Cze­kała
Pro­jekt gra­ficzny se­rii i okładki: To­masz Ma­jew­ski
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-66981-71-3
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla ma­tek – mo­jej i two­jej:

za­nu­rzeni w bez­kre­snej pu­stce, bez chwili wy­tchnie­nia

mie­rzymy się z groź­bami ko­smosu

wdzięczni wam za po­ka­za­nie, czym jest dom

Rymy o sta­rym astro­no­mie[*], De­dy­ka­cja

Przed­mowa

Klau­zula zrze­cze­nia się od­po­wie­dzial­no­ści

Ale co gor­sze:

umrzeć w sa­motni

czy wśród lu­dzi,

od któ­rych chcia­łoby się uciec?

Rymy o sta­rym astro­no­mie

Nie masz szans prze­żyć w ko­smo­sie.

Mó­wię wy­raź­nie: nie masz.

To, że je­steś dziec­kiem matki na­tury, wcale nie ozna­cza, że mu­sisz być jej ulu­bień­cem.

Może cię wcią­gnąć za ho­ry­zont zda­rzeń, tak że wszelki słuch po to­bie za­gi­nie. Może zrzu­cić na cie­bie skałę pę­dzącą pięt­na­ście ty­sięcy ki­lo­me­trów na go­dzinę i ze­trzeć cię w pył. Może za­nu­dzić cię na śmierć, zmu­sza­jąc, abyś spę­dzał nie­koń­czące się eony po to tylko, by do­stać się do układu na­stęp­nej gwiazdy. Może cię na­wet pod­grzać mi­kro­fa­lami – do­słow­nie ugo­to­wać jak w mi­kro­fa­lówce. Albo po­trak­tuje cię taką dawką pro­mie­nio­wa­nia, że bę­dziesz miał wy­jąt­kowe szczę­ście, je­śli do­sta­niesz tylko agre­syw­nego raka. Może... do­my­ślasz się już, jaka jest za­sada.

Ko­smos jest pa­skudny.

To miej­sce bez sen­ty­men­tów, dla­tego je­stem za­sko­czony, że kto­kol­wiek – w szcze­gól­no­ści ty – chciałby się do niego za­pusz­czać. Oczy­wi­ście nie bra­kuje w nim cu­dów: ko­ron­ko­wych ma­cek gazu roz­le­wa­ją­cych się ca­łymi la­tami świetl­nymi, gwiezd­nych wy­bu­chów wi­docz­nych z dru­giego krańca ko­smosu, mar­twych i roz­kła­da­ją­cych się gwiazd wy­peł­nio­nych ma­te­rią w naj­dziw­niej­szych sta­nach i tak da­lej. To prze­piękny i za­dzi­wia­jący ko­smos, pe­łen barw, ru­chu i ży­wot­no­ści; za­wrot­nie wielki, znaj­du­jący dość miej­sca dla wszyst­kiego; na­szpi­ko­wany nie­spo­dzian­kami i ta­jem­ni­cami, które mogą wy­star­czać ca­łym po­ko­le­niom żąd­nych przy­gód śmiał­ków.

Nę­ceni tymi atrak­cjami en­tu­zja­stycz­nie na­sta­wieni mło­dzi lu­dzie wy­ru­szają w drogę bez od­po­wied­niego przy­go­to­wa­nia i wy­po­sa­że­nia. Wy­pra­wiają się w po­goń za dzi­wo­wi­skiem, eg­zo­tyką, wy­jąt­ko­wo­ścią. Chcą tań­czyć z mgła­wi­cami i sur­fo­wać na fa­lach gra­wi­ta­cyj­nych. Wy­drzeć na­tu­rze jej naj­pil­niej strze­żone se­krety. Byle da­lej, da­lej i da­lej, bez oglą­da­nia się za sie­bie. Setki mi­liar­dów gwiazd w każ­dej ga­lak­tyce; setki mi­liar­dów ga­lak­tyk w ob­ser­wo­wal­nym Wszech­świe­cie.

Lecą zo­ba­czyć gwiazdy – te ter­mo­ją­drowe fa­bryki, try­ska­jące zdroje ist­nie­nia, czuj­nych straż­ni­ków ot­chłani.

Lecą zo­ba­czyć mgła­wice – gro­bowce po­ko­na­nych, oj­czy­zny świa­tła, kuź­nie pier­wiast­ków.

Lecą zo­ba­czyć nie­wy­obra­żalne – po­mruki od­le­głych zde­rzeń, ta­jem­nice za­pi­sane w nie­zna­nej ma­te­rii, nie­bo­tyczne prze­stwory ni­czego.

Lecą zo­ba­czyć eks­trema – wrota no­wych wszech­świa­tów, ar­te­fakty pra­daw­nego ko­smosu, no­wych przy­ja­ciół.

Wy­ru­szają, by pa­trzeć, pe­ne­tro­wać, ba­dać, ob­ser­wo­wać, zbie­rać dane.

I przed­wcze­śnie znaj­dują swój ko­niec – za­plą­tani w gra­wi­ta­cyjne si­dła czar­nej dziury, ude­rzeni zbłą­kaną ko­metą, ro­ze­rwani pro­mie­nio­wa­niem eks­plo­zji na po­wierzchni gwiazdy. Tra­ge­die, jedna po dru­giej. Bez­sen­sowne i nie­po­trzebne.

Dla­tego tu je­stem. Moim głów­nym ce­lem jest od­wie­dze­nie cię od ca­łej tej eska­pady. Znajdź so­bie ja­kąś pla­netę, skalną bryłę, i na niej za­miesz­kaj. Osiedl się. Za­łóż ro­dzinę. Nie zdo­łasz się ustrzec przed wszyst­kimi nie­bez­pie­czeń­stwami ży­cia, ale z pew­no­ścią uda ci się uchro­nić od tych naj­oczy­wist­szych. Daj so­bie tro­chę gruntu pod sto­pami i po­wie­trza nad głową. Skom­bi­nuj po­rządną, sta­bilną gwiazdę, ma­jącą przed sobą mi­liardy lat świe­ce­nia i grza­nia, oraz po­rządną, sta­bilną pla­netę z do­stat­kiem wody w sta­nie cie­kłym. Znajdź so­bie ja­kieś hobby i prze­stań my­śleć o ko­smo­sie.

Spraw so­bie te­le­skop i na­pa­waj się Wszech­świa­tem z da­leka.

Z tym że pew­nie mnie nie po­słu­chasz, prawda? Mimo wszystko się wy­pra­wisz. Uwa­żasz, że nie je­steś taki jak tamci. Nie je­steś głup­kiem, igno­ran­tem i nie bo­isz się pracy. Bę­dziesz in­te­li­gentny, uważny i ostrożny. A po­tem wró­cisz do swo­ich z opo­wie­ściami nie z tej ziemi.

Uwa­żasz, że masz prze­wagę nad matką na­turą, prawda? Pa­mię­taj tylko, że ona ma za sobą kilka mi­liar­dów lat do­świad­cze­nia. Dla­tego sta­wiam so­bie też drugi cel. Je­żeli nie za­mie­rzasz po­zo­stać tam, gdzie je­steś, po­in­for­muję cię o nie­któ­rych nie­bez­pie­czeń­stwach, na ja­kie bę­dziesz na­ra­żony. Za­kła­dam, że roz­wią­za­łeś już pro­ste pro­blemy: jak w ogóle wy­win­do­wać się w ko­smos, jak za­pew­nić so­bie do­sta­tek żyw­no­ści i po­wie­trza, jak na­wi­go­wać w prze­strzeni i ją prze­mie­rzać. To są wszystko kwe­stie czy­sto in­ży­nier­skie, nie moja działka.

Moją działką jest fi­zyka – astro­fi­zyka. To zna­czy roz­gry­za­nie, jak prze­bie­gają w ko­smo­sie różne pro­cesy fi­zyczne. Będę za­snu­wał twoje krysz­ta­łowo czy­ste ma­rze­nia ob­fi­tymi kłę­bami astro­fi­zyki. Cza­sami będę się stresz­czał, ale w in­nych miej­scach trzeba się tro­chę bar­dziej wgryźć w po­szcze­gólne za­gad­nie­nia. Nie cho­dzi o to, byś znał samą li­stę za­gro­żeń, ale ro­zu­miał, dla­czego są za­gro­że­niami.

Chciał­bym, abyś w re­zul­ta­cie nie tylko po­zo­stał żywy, lecz także na­brał ro­zumu.

Tekst ten za­wiera naj­śwież­szą wie­dzę na­ukową uzy­skaną w kon­se­kwen­cji dzie­sią­tek – a w nie­któ­rych przy­pad­kach se­tek – lat ba­dań uczo­nych na Ziemi. W więk­szo­ści po­winna za­tem być słuszna, choć pewne frag­menty mogą oka­zać się błędne. Tak bywa. Będę do­kła­dał sta­rań, by za­zna­czać, w któ­rych kwe­stiach wia­domo coś po­nad wszelką wąt­pli­wość, a w któ­rych twier­dze­nia są sła­biej ugrun­to­wane lub wręcz czy­sto spe­ku­la­tywne. Po­now­nie: kie­ruj się wła­snym roz­sąd­kiem.

Do­ra­dzam jed­nak, abyś dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa trak­to­wał wszystko, co pi­szę, jak naj­święt­szą prawdę. Ni­gdy za dużo ostroż­no­ści – szcze­gól­nie tam, w ko­smicz­nej pu­stce.

Li­sta ta nie bę­dzie wy­czer­pu­jąca. Umó­wi­łem się na kon­kretny ter­min od­da­nia książki do druku, nie mogę więc cze­kać na to, aby na jej stro­nice zdą­żyło tra­fić każde nowe od­kry­cie czy do­nie­sie­nie na­ukowe. Opi­szę naj­bar­dziej ewi­dentne za­gro­że­nia oraz kilka mniej oczy­wi­stych. Jest ich rzecz ja­sna wię­cej, ale – choć nie­głupi – nie je­stem wszech­wie­dzący. Tak to wy­gląda w na­szym Wszech­świe­cie, ko­le­żanki i ko­le­dzy.

I naj­waż­niej­sze (czego nie mógł­bym wy­ar­ty­ku­ło­wać nadto wy­raź­nie): zrze­kam się wszel­kiej od­po­wie­dzial­no­ści za ewen­tu­alne nie­do­po­wie­dze­nia, prze­ina­cze­nia czy nie­kom­plet­ność in­for­ma­cji. Będę oczy­wi­ście dą­żył do mi­ni­ma­li­zo­wa­nia ta­kich wy­pad­ków, ale nikt nie jest do­sko­nały. Na­wet ja.

Wy­bie­rasz się w po­dróż na wła­sne ry­zyko. Je­żeli pi­szę, że gwiazda w okre­ślo­nym sta­dium roz­woju po­winna za­cho­wy­wać sta­bil­ność przez ko­lejny mi­lion lat, tym­cza­sem wbrew wszyst­kiemu wy­buch­nie w su­per­nową, nie miej pre­ten­sji do mnie, tylko do fi­zyki. Ko­smos to zło­żony twór i me­cha­ni­zmy fi­zyczne, które będę przy­bli­żał, nie za­wsze na­leżą do pro­stych.

Nie wiem, jak da­leko za­wę­dru­jesz ani na co osta­tecz­nie na­tra­fisz w trak­cie swo­ich wo­jaży. Wszech­świat jest w sta­nie cią­głych prze­obra­żeń; to byt ogromny i nie cał­kiem po­skła­dany. Mo­żesz być pewny, że szy­kuje ci różne nie­spo­dzianki i nie­raz cię za­sko­czy.

Prze­strze­ga­łem.

A te­raz za­czy­najmy.

Część pierw­sza

Za­gro­że­nia w prze­strzenimię­dzy­pla­ne­tar­nej

Próż­nia

Pró­bu­jesz wziąć od­dech,

lecz nic nie wnika.

Oczy za­cho­dzą mgłą, zięb­nie skóra,

tylko serce – zdrajca – ło­mo­cze.

Rymy o sta­rym astro­no­mie

Za­sad­ni­czy pro­blem z ko­smo­sem – i pierw­szy, z któ­rym bę­dziesz się mu­siał zmie­rzyć, gdy tylko wy­ściu­bisz nos poza ob­ręb dro­go­cen­nej bańki at­mos­fery – po­lega na tym, że wy­peł­nia go wiel­kie nic. Te­raz tak: nor­mal­nie „nic” by­łoby da­rem nie­bios, skoro w trak­cie na­szej wy­prawy bę­dziemy na­tra­fiać na naj­prze­róż­niej­sze „co­sie”, które mogą nas po­roz­ci­nać, na­pro­mie­nio­wać albo zmieść; może cię więc dzi­wić, kiedy mó­wię, że cał­kiem se­rio grozi nam wiel­kie nic.

Ale to wła­śnie na­leży do uro­ków pe­ne­tro­wa­nia ko­smosu. Gdy tylko po­my­ślisz, że wy­czer­pał mu się re­per­tuar po­my­słów na to, jak cię do­paść, wy­ciąga z rę­kawa swo­jego naj­więk­szego asa – który nie jest na­wet kartą. Jest ni­czym.

To próż­nia. Ni­cość. Brak cze­go­kol­wiek.

Fran­cuzi na­zy­wają tosous vide, co jak mówi mi trans­la­tor in­ter­ne­towy, zna­czy do­słow­nie „mniej niż pu­ste”, tak jakby wziąć coś cał­kiem próż­nego – po­wiedzmy, wy­lać ostat­nią kro­pelkę mleka z na­czy­nia, tak że nie ma w nim żad­nej resztki płynu – a po­tem spra­wić, że bę­dzie jesz­cze pu­ściej­sze. Za­sta­na­wiam się, czy ta na­zwa nie po­cho­dzi z epoki pierw­szych prób two­rze­nia próżni – jak naj­zu­peł­niej­szego usu­nię­cia po­wie­trza z ko­mory, a po­tem upar­tego usu­wa­nia go da­lej, bo mo­gła się tam prze­cież jesz­cze za­plą­tać co naj­mniej jedna czą­steczka.

– Czy już pu­ste?

– Oui!

– Jesz­cze nie­do­sta­tecz­nie, mon­sieur. Niech bę­dzie mniej niż puste.

Taka roz­mowa ni­gdy się nie od­była, ale i tak mnie bawi, a także po­maga wy­obra­zić so­bie, czym jest praw­dziwa próż­nia. Nie­mniej nie tylko Fran­cuzi ba­wili się wy­cza­ro­wy­wa­niem próżni z po­wie­trza (ha, ha). Ludy sta­ro­żyt­nej Ziemi, w tym Rzy­mia­nie (choć nie oni jedni), sto­so­wały w róż­nych prak­tycz­nych ce­lach urzą­dze­nia ssące i pompy, mimo że nie ro­zu­mieli do­głęb­nie za­sady ich dzia­ła­nia i – co naj­cie­kaw­sze – go­rąco spie­rali się (jak było to w zwy­czaju sta­ro­żyt­nych fi­lo­zo­fów), czy to, co zo­staje po wy­pom­po­wa­niu wody z rury, jest ni­czym (próż­nią), czy też ja­kimś nie­wi­dzial­nym czymś (na­tura tego dru­giego była przed­mio­tem jesz­cze za­cięt­szych dys­put, wszak mamy tu do czy­nie­nia z fi­lo­zo­fią).

Chyba do­my­ślam się, co nie da­wało im spo­koju. Wszę­dzie, gdzie spoj­rzymy, wi­dać coś. Cza­sem jest to lite i ska­li­ste, cza­sem lek­kie i zwiewne. Ale ja­kie by nie było, za­wsze jest. Wy­daje się roz­sądne twier­dzić, że bez względu na swoją po­stać za­wsze jest coś. Nie da się mieć nie­bytu. Otwie­rasz okno i od razu czu­jesz po­wiew wpa­da­ją­cego po­wie­trza – gdy tylko przy­roda doj­rzy ja­kieś pu­ste miej­sce, stara się je jak naj­szyb­ciej wy­peł­nić.

In­nymi słowy, na­tura nie znosi próżni.

Jak zwy­kle bywa w przy­padku ta­kich dys­ku­sji, ich uczest­nicy prze­rzu­cali się ar­gu­men­tami re­li­gij­nymi, fi­lo­zo­ficz­nymi i na poły mi­stycz­nymi[1]. Je­śli cho­dzi o rze­czy­wi­ste wy­stę­po­wa­nie próżni – pustki nad pust­kami – nie zno­siła jej nie tylko na­tura, lecz także bó­stwa. W końcu w miej­scu, w któ­rym nic nie ma, nic nie ma, a trudno po­go­dzić ten fakt z ideą wszech­wie­dzą­cego, wszech­wi­dzą­cego i wszechobec­nego stwórcy.

Nie­mniej kiedy wy­pom­puje się wodę z rury, rze­czy­wi­ście mało co w niej zo­staje i wy­gląda ona na... próżną.

Stąd za­go­rzała de­bata.

Na­brała ona szcze­gól­nych ru­mień­ców, gdy w XVII wieku Otto von Gu­ericke za­miast sta­tecz­nie pia­sto­wać urząd bur­mi­strza Mag­de­burga, za­ba­wiał się eks­pe­ry­men­tami z próż­nią, pom­pami i ssa­niem, które da­wały mu więk­szą frajdę niż za­rzą­dza­nie mia­stem. Wpro­wa­dził ulep­sze­nia w daw­niej­szych pro­jek­tach i stwo­rzył tak zwaną pompę próż­niową, bę­dącą w sta­nie wy­ssać po­wie­trze ze szczel­nego na­czy­nia.

Było to bar­dzo zmyślne urzą­dze­nie. We­tknij je­den ko­niec węża do szczel­nej ko­mory, a na dru­gim za­mo­cuj tłok. Po­cią­gnij tłok, żeby wy­ssać po­wie­trze z ko­mory. Za­mknij za­wór w prze­wo­dzie. Wci­śnij tłok, żeby wy­pchać po­wie­trze. Otwórz za­wór. Po­wta­rzaj do woli.

Co po­zo­stało w ko­mo­rze? Czy po­wie­trze mimo wszystko nie­po­strze­że­nie do niej wni­kało? A może znaj­duje się tam ja­kaś ta­jem­ni­cza, ete­ryczna sub­stan­cja, któ­rej nie daje się usu­nąć? Czy próż­nia na­prawdę ist­nieje?

Sporo wody upły­nęło od cza­sów, gdy od­po­wie­dzią na nur­tu­jące py­ta­nie na­ukowe było: „Weźmy parę koni”, ale von Gu­ericke się nie za­wa­hał. Wziął parę koni[2].

Oraz dwie po­łówki roz­cię­tej kuli, trzy­ma­jące się ra­zem na za­sa­dzie wy­ssa­nia po­wie­trza z ich wnę­trza dzięki no­wo­cze­snej pom­pie próż­nio­wej. Ko­nie nie zdo­łały od­dzie­lić jed­nej pół­kuli od dru­giej, mimo że były to silne zwie­rzęta po­cią­gowe.

Nie mo­gły od­dzie­lić pół­kul od sie­bie, bo nic w nich nie było, za to dużo ma­te­rii (po­wie­trza) znaj­do­wało się wo­kół. Po­wie­trze to parło na pół­kule z ze­wnątrz, a nic nie parło na nie od środka. Ko­nie mu­siały sta­wić czoła ci­śnie­niu ca­łego tego po­wie­trza i nie były w sta­nie go prze­móc, po­nie­waż pompa Gu­eric­kego spi­sała się tak wy­śmie­ni­cie, że w pół­ku­lach znaj­do­wało się mnó­stwo ni­czego.

W 1654 roku próż­nia wy­grała. Nie mie­li­śmy naj­mniej­szych szans.

• • •

Może więc próż­nia jed­nak ist­nieje, przy­naj­mniej w wą­skim for­mal­nym sen­sie, w ja­kim mo­żemy to nie­chęt­nie przy­znać.

Na­stęp­nie po­ja­wił się Isaac New­ton i wy­wi­nął nu­mer z po­wszech­nym pra­wem cią­że­nia. Wiel­kie dzięki, chło­pie. W po­przed­nich stu­le­ciach lu­dzie uwa­żali, że roz­cią­ga­jący się poza ob­rę­bem Ziemi ko­smos jest wy­peł­niony naj­róż­niej­szymi rze­czami. Przede wszyst­kim krysz­ta­ło­wymi ku­lami. Do­brze sły­szysz: krysz­ta­ło­wymi ku­lami. Osobną kulę miało każde ciało nie­bie­skie (Księ­życ, Słońce i pla­nety), a ko­lejną – po­zo­stałe gwiazdy. Za­da­niem tych kul było utrzy­my­wa­nie rze­czo­nych ciał na tra­jek­to­rii ich re­gu­lar­nego ru­chu po nie­bie, pod­czas gdy Zie­mia tkwiła so­bie ra­do­śnie i nud­nawo w sa­mym środku (naj­wy­raź­niej nie na­le­żała się nam krysz­ta­łowa kula).

Wszystko było ład­nie, pięk­nie do czasu, gdy Jo­han­nes Ke­pler zro­zu­miał, że pla­nety w Ukła­dzie Sło­necz­nym nie po­ru­szają się po okrę­gach, tylko po elip­sach[3]. A co wię­cej, idąc śla­dem Ko­per­nika[4], stwier­dził, że w środku jest Słońce, nie Zie­mia. Trudno by­łoby, aby krysz­ta­łowe elip­so­idy bez pro­blemu prze­ni­kały się w ciągu eonów, to­też kon­cep­cja ta zo­stała wy­rzu­cona na śmiet­nik jak nie­świeże bu­łeczki.

Ale wróćmy do New­tona. Nikt nie miał po­ję­cia, w jaki spo­sób pla­ne­tom uda­wała się ta sztuczka z elip­tycz­nymi or­bi­tami, do­póki Isa­acowi nie przy­szło na myśl, że zja­wi­sko gra­wi­ta­cji nie do­ty­czy tylko Ziemi. Gra­wi­ta­cja nie tylko ściąga jabłka z drzew, lecz łą­czy ab­so­lut­nie każdy obiekt we Wszech­świe­cie z każ­dym in­nym obiek­tem we Wszech­świe­cie. Wszystko za­równo ją po­wo­duje, jak i jej do­świad­cza. Ta sama gra­wi­ta­cja, która zrywa jabłko z drzewa, jest nie­wi­dzialną siłą, która wy­zna­cza ruch pla­net po wy­myśl­nych pę­tel­kach elips wo­kół Słońca.

I tu za­gadka. Je­żeli Zie­mia gna wo­kół Słońca z ogromną, po­ra­ża­jącą pręd­ko­ścią, to po­przez co tak mknie? Na­tura nie znosi próżni, na­tu­ral­nie i oczy­wi­ście (z wy­jąt­kiem zu­peł­nie wy­jąt­ko­wych oko­licz­no­ści, któ­rych stwo­rze­nie wy­maga wiel­kiego trudu, jak po­ka­zują wi­do­wi­skowe eks­pe­ry­menty von Gu­eric­kego z wy­ko­rzy­sta­niem koni). Je­żeli jed­nak całe za­da­nie utrzy­my­wa­nia pla­net na or­bi­tach jest wy­ko­ny­wane przez gra­wi­ta­cję, a Zie­mia i inne pla­nety po­ru­szają się w czymś (bez względu na to, czym jest owo „coś”, nie jest prze­cież ni­czym), to czy nie po­wi­nien po­wsta­wać opór? Czy to coś nie utrud­nia­łoby krą­że­nia wo­kół Słońca? Nie spo­wal­nia­łoby nas?

Tym­cza­sem gra­wi­ta­cja wy­ja­śniała ru­chy pla­net ide­al­nie. Nie było żad­nego śladu oporu, żad­nego spo­wal­nia­nia. Je­dy­nie... nic.

Sam New­ton uznał kwe­stię za ofi­cjal­nie roz­strzy­gniętą[5] i był w pełni skłonny wy­rzu­cić ideę ma­te­rii mię­dzy­gwiaz­do­wej na śmiet­nik hi­sto­rii, lecz wciąż utrzy­my­wały się nie­małe in­te­lek­tu­alne opory w sto­sunku do kon­cep­cji prze­ogrom­nej próżni. Wiem, że współ­cze­snym lu­dziom, tak sta­ran­nie wy­kształ­co­nym, in­te­li­gent­nym i obe­zna­nym z ko­smo­sem, trudno zro­zu­mieć, o co był cały ten krzyk. Na­wet gdyby Wszech­świat miał być w więk­szo­ści pu­sty, to co z tego? Co to komu szko­dzi?

Rzecz w tym, jak są­dzę, że jest to jedna z kon­cep­cji brzmią­cych tak fun­da­men­tal­nie obco i wy­ob­co­wu­jąco, iż kłóci się z na­szą ele­men­tarną ludzką in­tu­icją – cho­dzi o samą myśl, że może nie być zu­peł­nie ni­czego. Do­ra­sta­jąc w świe­cie z od­ku­rza­czami i po­dró­żami ko­smicz­nymi, zdą­ży­li­śmy do niej przy­wyk­nąć. Nie pa­stwmy się jed­nak nad na­szymi in­te­lek­tu­al­nymi po­przed­ni­kami; mu­sieli dojść do tego wszyst­kiego w po­cie czoła, nie dziwmy się więc, że po­trze­bo­wali jed­nego czy dwóch stu­leci, by uło­żyć to so­bie w gło­wach.

Zresztą sprawa nie skoń­czyła się na New­to­nie. Kon­cep­cja ma­te­rii wy­peł­nia­ją­cej Wszech­świat od­ra­dzała się kil­ka­krot­nie, jak hy­dra po­ja­wiała się w co­raz to no­wych kon­tek­stach i pro­po­no­wano ją jako roz­wią­za­nie roz­ma­itych na­uko­wych za­ga­dek. Ma­te­ria ta do­cze­kała się na­wet na­zwy – eter.

Po upadku teo­rii krysz­ta­ło­wych kul za­su­ge­ro­wano ist­nie­nie eteru jako sub­stan­cji, w któ­rej po­ru­szają się mknące po swo­ich or­bi­tach pla­nety. Nie sta­wia on oporu (w prze­ciw­nym ra­zie cały Układ Sło­neczny by się za­trzy­mał), nie wcho­dzi w re­ak­cje ze świa­tłem, nie jest do ni­czego po­do­bny i w za­sa­dzie robi bar­dzo nie­wiele po­nad to, że jest, ist­nieje, bo – przy­po­mi­nam Sza­now­nym Pań­stwu – na­tura nie znosi próżni. New­ton słusz­nie wska­zał jed­nak, że lu­dzie chcą, by eter ist­niał, je­dy­nie z tego po­wodu, że chcą, by ist­niał. Gdyby nie to pra­gnie­nie, oka­za­łoby się, że eter nie jest do ni­czego po­trzebny.

„Lu­dzi­ska, od­pu­ście to so­bie” – mó­wił New­ton (w moim uję­ciu).

Po­zo­sta­wało jed­nak wiel­kie py­ta­nie o na­turę świa­tła. We Wszech­świe­cie nie bra­kuje róż­nych błysz­czą­cych obiek­tów – Słońce, gwiazdy, ogień i tak da­lej – które emi­tują ogromne ilo­ści świa­tła. Czym jed­nak jest świa­tło? Jak wy­gląda i jak się za­cho­wuje? Jak można je naj­traf­niej opi­sać?

New­ton i jego in­te­lek­tu­alni to­wa­rzy­sze wy­obra­żali so­bie, że na świa­tło skła­dają się drob­niu­sień­kie cząstki zwane kor­pu­sku­łami (od „drob­niu­sień­kich czą­stek” po ła­ci­nie). Te małe urwisy sza­leją po Wszech­świe­cie jak gra­dowa na­wał­nica, od­ska­ku­jąc od ja­snych obiek­tów, od­bi­ja­jąc się i za­ła­mu­jąc, a w końcu za­ta­pia­jąc się w na­szych oczach, czym ob­ce­sowo za­zna­czają swoją obec­ność.

Skoro zda­niem New­tona świa­tło było po pro­stu cząstką, nie po­trze­bo­wało eteru. Śmi­gało przez ko­smos tak samo jak pla­nety, ża­den pro­blem.

Za­szły jed­nak dwa bar­dzo ważne zda­rze­nia. Po pierw­sze, ży­cie New­tona za­koń­czyło się zgo­nem i nie mógł już da­lej z ni­kim dys­ku­to­wać. A po dru­gie, Tho­mas Young bez­spor­nie wy­ka­zał, że świa­tło może za­cho­wy­wać się jak fala, przy­naj­mniej wtedy, kiedy ma na to ochotę[6]. Young skło­nił je do tego w ten spo­sób, że prze­pu­ścił je przez dwie bar­dzo wą­skie szcze­liny, a na­stęp­nie ob­ser­wo­wał na umiesz­czo­nym za nimi ekra­nie wzór in­ter­fe­ren­cji: w pew­nym miej­scach świa­tło na­kła­dało się na sie­bie i było ja­śniej­sze, w in­nych ka­so­wało się i zo­sta­wał ciemny pa­sek.

Do­kład­nie tak, stu­pro­cen­towo, nie­wąt­pli­wie za­cho­wują się fale. Ergo – świa­tło jest falą. Ja­koś to prze­bo­lej, Isa­acu.

(Trudno po­wie­dzieć, dla­czego nikt nie spró­bo­wał zro­bić ta­kiego eks­pe­ry­mentu przed Youn­giem, a za­tem przed 1799 ro­kiem).

No do­brze, świa­tło cza­sami za­cho­wuje się jak czą­steczka, a cza­sami jak fala – wielka mi sprawa. Otóż wielka, bo je­śli jest to fala, musi coś kon­kret­nego wpro­wa­dzać w fa­lo­wanie. Fala dźwię­kowa jest falą po­wie­trza. Fala na po­wierzchni wody jest... falą wody. A kiedy fala świa­tła mknie od Słońca na Zie­mię, czym fa­luje?

Sprawa ta wy­ja­śniła się po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach, gdy Ja­mes Clerk Ma­xwell, ge­niusz ja­kich mało, a przy tym dumny wła­ści­ciel wy­jąt­kowo zmierz­wio­nej brody, przy­pad­kiem od­krył świa­tło[7]. Wcale nie miał ta­kiego za­miaru. Maj­stro­wał po pro­stu przy róż­nych rów­na­niach, pró­bu­jąc opi­sać za­cho­wa­nie pola elek­trycz­nego i pola ma­gne­tycz­nego. Ale z rów­nań tych wy­ni­kało, że zmie­nia­jące się pole elek­tryczne może wy­two­rzyć pole ma­gne­tyczne i na od­wrót. Można więc zro­bić tak, by po­wsta­jące na zmianę pola elek­tryczne i ma­gne­tyczne „od­bi­jały się” od sie­bie, a w re­zul­ta­cie fa­lo­wały na zmianę i roz­cho­dziły się ża­bimi sko­kami w prze­strzeni.

Gdy za­in­try­go­wany tym Ma­xwell wpro­wa­dził do rów­nań znane wła­ści­wo­ści pola elek­trycz­nego i pola ma­gne­tycz­nego, stwier­dził, że te ża­bie skoki fali elek­tryczno-ma­gne­tycz­nej do­ko­nują się z... pręd­ko­ścią świa­tła.

Świa­tło na­prawdę oka­zało się falą; falą elek­trycz­no­ści i ma­gne­ty­zmu. Ale tak jak każda inna fala musi się ona w czymś roz­prze­strze­niać. W ko­smo­sie nie może być praw­dzi­wej próżni – po­trzebny jest świa­tło­no­śny eter, który po­zwala świa­tłu ujaw­niać się w pełni jego fa­lo­wej chwały.

• • •

Był też inny, sub­tel­niej­szy, ma­te­ma­tyczny po­wód ko­niecz­no­ści ist­nie­nia eteru, a do­ty­czył punk­tów wi­dze­nia. Czy też, mó­wiąc żar­go­nem fi­zycz­nym, ukła­dów od­nie­sie­nia.

Aby dzia­łała fi­zyka new­to­now­ska (gra­wi­ta­cja, ak­cja–re­ak­cja, siły, przy­spie­sze­nia i wszyst­kie inne ba­jery), gdzieś we Wszech­świe­cie musi ist­nieć ab­so­lutny układ od­nie­sie­nia. Nie in­te­re­suje nas, gdzie się znaj­duje i jak funk­cjo­nuje, ważne tylko, by był. Po­trzeba wzor­co­wej li­nijki i wzor­co­wego ze­gara do do­ko­ny­wa­nia po­mia­rów po­zy­cji i pręd­ko­ści w tym uni­wer­sal­nym ukła­dzie od­nie­sie­nia. W ma­te­ma­tyce New­tona wszelki ruch od­bywa się wzglę­dem tego nie­ru­cho­mego układu.

W ta­kim świe­cie zja­wił się ze swoją roz­wi­chrzoną brodą Ma­xwell i wszystko (nie­chcący) po­wyw­ra­cał. W jego ze­lek­try­fi­ko­wa­nych rów­na­niach fale elek­trycz­no­ści i ma­gne­ty­zmu (ina­czej „świa­tło”) miały jedną, usta­loną, nie­zmienną szyb­kość bez względu na wszystko. Pręd­kość świa­tła miała war­tość... pręd­ko­ści świa­tła (ow­szem, może się ona zmie­niać, gdy świa­tło prze­nika przez różne sub­stan­cje, ale to inna kwe­stia, więc nie ma co szu­kać dziury w ca­łym). Pręd­kość świa­tła nie jest pręd­ko­ścią wzglę­dem tego czy tam­tego, nie po­trzeba więc nad­rzęd­nego ze­gara czy ko­smicz­nego wzorca czasu.

Na ca­łym glo­bie pod­nio­sło to na­ukow­com ci­śnie­nie i wy­wo­łało wrzody żo­łądka.

Ma­xwell twier­dził, że świa­tło nie po­trze­buje układu od­nie­sie­nia, aby ist­nieć jako świa­tło. Tym­cza­sem New­ton twier­dził, że wszelki ruch wy­maga ab­so­lut­nego stan­dardu, wzglę­dem któ­rego bę­dzie mie­rzony. Kto ma ra­cję? Trudno za­wy­ro­ko­wać, więc pójdźmy na kom­pro­mis. Eter (świa­tło­no­śny) jest nie tylko dzi­waczną, ulotną sub­stan­cją, w któ­rej po­ru­sza się świa­tło, ale też ab­so­lut­nym ukła­dem od­nie­sie­nia Wszech­świata. Jest Ide­al­nym Bez­ru­chem (lub przy­naj­mniej spo­czywa w Ide­al­nym Bez­ru­chu), któ­rego wy­maga obo­wią­zy­wa­nie praw new­to­now­skich. To w ete­rze świa­tło osiąga swoją stałą pręd­kość.

To cał­kiem nie­zła kon­cep­cja. Przyj­mijmy ją i zo­baczmy, do­kąd nas za­pro­wa­dzi. Zróbmy eks­pe­ry­ment!

Je­żeli eter jest stały i nie­ru­chomy, to po­ru­sza się w nim krą­żąca wo­kół Słońca Zie­mia (mimo że go w ża­den spo­sób nie wy­czu­wamy). I je­żeli świa­tło może osią­gać swoją stałą pręd­kość wy­łącz­nie w ete­rze, to w miarę jak Zie­mia buja się tam i z po­wro­tem po swo­jej or­bi­cie oko­ło­sło­necz­nej, cza­sami pły­niemy „zgod­nie” z pre­fe­ro­waną pręd­ko­ścią świa­tła, a cza­sami „prze­ciw” niej.

Wnio­sek: po­win­ni­śmy być w sta­nie wy­kryć zmiany pręd­ko­ści świa­tła.

W 1887 roku, po wielu la­tach nie­uda­nych prób (wzbra­niam się przed okre­śle­niem ja­kie­go­kol­wiek eks­pe­ry­mentu sło­wem „nie­udany”, bo za­wsze cze­goś się na jego pod­sta­wie do­wia­du­jemy, a taki jest prze­cież cel ro­bie­nia do­świad­czeń, prawda?) fi­zycy Al­bert Mi­chel­son i Edward Mor­ley zdo­łali zmie­rzyć róż­nice w pręd­ko­ści świa­tła dzięki za­sto­so­wa­niu in­ter­fe­ro­me­tru. Roz­sz­cze­piali po­je­dyn­czą wiązkę świa­tła i po­sy­łali pro­mie­nie w róż­nych kie­run­kach, a za­nim po­now­nie się po­łą­czyły, mo­gli wy­kry­wać drobne róż­nice w szyb­ko­ści w przy­padku da­nego kie­runku w sto­sunku do in­nego kie­runku.

Duet M&M do­ko­nał tego i... nie zna­lazł nic[8]. Uczeni nie zdo­łali uchwy­cić zu­peł­nie żad­nych od­chy­leń w pręd­ko­ści świa­tła. Skoro zaś pręd­kość świa­tła w każ­dym mo­men­cie jest stała we wszyst­kich kie­run­kach, to po­trzeba ist­nie­nia eteru... roz­pływa się w po­wie­trzu.

Ostatni gwóźdź do trumny idei eteru wbił oso­bi­ście Ein­stein. O ile więk­szość lu­dzi przy­glą­da­ją­cych się po­je­dyn­kowi stu­le­cia Ma­xwella z New­to­nem sta­wiała na New­tona, o tyle Al­bert się zbie­sił i osta­tecz­nym zwy­cięzcą ogło­sił Ma­xwella. W celu po­ko­na­nia New­tona mu­siał zaś cał­ko­wi­cie wy­eli­mi­no­wać z gry uni­wer­salny układ od­nie­sie­nia. Po­sta­wił tezę – i po­parł ją bar­dzo wni­kliwą ma­te­ma­tyką – że wszelki ruch jest względny. Nie ma cze­goś ta­kiego jak uni­wer­salny ze­gar czy uni­wer­salna miarka. O ru­chu cze­go­kol­wiek można mó­wić wy­łącz­nie w od­nie­sie­niu do cze­goś in­nego.

Zda­niem Ein­ste­ina świa­tło miało stałą pręd­kość wszę­dzie, w każ­dym mo­men­cie i dla wszyst­kich ob­ser­wa­to­rów. Miało po pro­stu pręd­kość świa­tła. Aby osią­gać taką pręd­kość, jaką osiąga, od­kryte przez Ma­xwella świa­tło nie po­trze­buje eteru (może się rów­nie do­brze po­ru­szać w próżni ko­smosu) ani sta­łego układu od­nie­sie­nia. W za­mian do­wie­dzie­li­śmy się, że wszelki ruch jest względny, po­dob­nie jak wszyst­kie miary czasu i prze­strzeni – po­zna­li­śmy dy­la­ta­cję czasu, skró­ce­nie od­le­gło­ści, E = mc2 i resztę szcze­gól­nej teo­rii względ­no­ści. Je­śli uni­wer­salny ruch new­to­now­ski mu­siał ze­mrzeć, przy­naj­mniej zszedł ze sceny przy dźwięku fan­far.

W ciągu kilku krót­kich lat prze­strzeń poza ob­rę­bem at­mos­fery ziem­skiej prze­szła me­ta­mor­fozę z wy­peł­nio­nej ta­jem­ni­czą, lecz nie­od­zowną sub­stan­cją-nie­sub­stan­cją w... próż­nię. Na po­czątku XX wieku, bli­sko dwie­ście pięć­dzie­siąt lat po Ot­to­nie, który ze swoim koń­skim ze­spo­łem nie­pod­wa­żal­nie wy­ka­zał ist­nie­nie ni­czego, na­ro­dziła się prze­strzeń ko­smiczna.

• • •

Za­nim nadto się za­ga­lo­puję, chcę po­ku­sić się o odro­binę pe­dan­te­rii, bo w roz­wa­ża­niach o wiel­kiej pu­stce po­mię­dzy pla­ne­tami a gwiaz­dami istotna jest pre­cy­zja. Zwy­kle próż­nia ko­smosu nie jest cał­ko­wi­cie i ab­so­lut­nie próżna.

Wiem, wiem. Może wcze­śniej troszkę na­kła­ma­łem. Daj mi chwilę na wy­tłu­ma­cze­nie się.

Gdy­bym miał ma­gicz­nie te­le­por­to­wać cię (tak, ten pro­ce­der wy­ma­gałby za­sto­so­wa­nia czy­stej ma­gii, do czego przej­dziemy w in­nym roz­dziale) w lo­sowe miej­sce we Wszech­świe­cie, a ty miał­byś do dys­po­zy­cji de­tek­tor zdolny wy­kry­wać naj­drob­niej­sze, na­je­te­rycz­niej­sze, naj­bar­dziej ma­ciup­kie sub­stan­cje w ko­smo­sie, z za­sko­cze­niem mógł­byś usły­szeć kilka ping-ping-ping z czuj­nika.

Pro­mie­nie ko­smiczne. Neu­trina. Ra­dia­cja (czyli pro­mie­nio­wa­nie elek­tro­ma­gne­tyczne). Dro­biny bez­pań­skich czą­ste­czek. Ogól­nie mó­wiąc, ko­smiczny kurz.

W ko­smo­sie dużo się dzieje i na­wet przez naj­bar­dziej pu­ste jego ob­szary coś za­wsze się prze­miesz­cza. To po pro­stu nie­unik­nione. Co prawda mu­siał­byś mieć naj­czul­sze wy­obra­żalne de­tek­tory, by wy­chwy­cić obec­ność tych ele­men­tów, nie­mniej one wy­stę­pują. Ist­nieją. W więk­szo­ści oka­zują się przy tym nie­groźne, choć nieco da­lej po­znamy też te zdra­dliwe. Prze­strzeń ta jest jed­nak do­sta­tecz­nie pu­sta, by ma­sywne obiekty ta­kie jak Zie­mia pę­dziły w niej mocą sa­mej gra­wi­ta­cji i w za­sa­dzie ni­czego nie za­uwa­żały. Stąd rów­nież New­ton i spółka ni­czego nie za­uwa­żyli.

Przy­pusz­czam, że roz­wa­ża­nia o tym, czy prze­strzeń ko­smiczna jest na­prawdę pu­sta – co sta­nowi istotę na­szej bie­żą­cej dys­ku­sji – wy­glą­dają nieco na dzie­le­nie włosa na czworo. To kwe­stia skali. Je­żeli za­rzu­cisz wy­star­cza­jąco wielką sieć i po­cze­kasz wy­star­cza­jąco długo, coś się w nią zła­pie. Czy po­win­ni­śmy wli­czać w to pro­mie­nio­wa­nie, które iry­tu­jąco utrzy­muje się wszę­dzie? Hm, zo­sta­wiam to two­jej oce­nie. Je­żeli chcesz po­wie­dzieć, że prze­strzeń ko­smiczna jest pu­sta, nie będę się kłó­cił, po­nie­waż w po­rów­na­niu z po­wie­trzem, któ­rym te­raz od­dy­chasz, jest rze­czy­wi­ście sza­le­nie pu­sta. A je­śli wo­lał­byś opo­wie­dzieć się po stro­nie ar­gu­men­tów za tym, że nie jest próżna, to też pro­szę bar­dzo – w rze­ko­mej próżni ko­smosu nie bra­kuje przy­kła­dów, które można wska­zać pal­cem i po­wie­dzieć: „Patrz tu­taj! A nie mó­wi­łem, że coś tam jest?”.

Mu­szę jed­nak na­pi­sać o pew­nym bar­dzo waż­nym szcze­góle do­ty­czą­cym próżni ko­smicz­nej (poza tym, że może cię szybko, pa­skud­nie i en­tu­zja­stycz­nie uni­ce­stwić, do czego nie­ba­wem doj­dziemy). Gdy­byś miał wy­brać so­bie ja­kiś przy­pad­kowy skra­wek ko­smosu, po­wiedzmy tam z pra­wej, i wła­sno­ręcz­nie usu­nąć z niego wszel­kie cząstki, pro­mie­nio­wa­nie, dro­binki pyłu, każde neu­trino, fo­ton, neu­tron, elek­tron, ab­so­lut­nie wszystko – i tak ni­gdy nie bę­dzie on zu­peł­nie, stu­pro­cen­towo, de­fi­ni­tyw­nie pu­sty.

Myśl o tym jest tro­chę nie­po­ko­jąca.

Próż­nia ko­smosu jest w pew­nym przy­bli­żo­nym, ale z grub­sza ade­kwat­nym sen­sie żywa.

A co naj­mniej wi­bruje. Drga. Mru­czy.

Wiem, że brzmi to dość eg­zal­to­wa­nie i jakby nie­nau­kowo, więc od razu po­daję na­ukowe uza­sad­nie­nie. W trak­cie swo­ich po­dróży bę­dziesz spę­dzał mnó­stwo czasu w zim­nej, twar­dej pu­stce ko­smosu, warto więc, abyś miał krysz­ta­łowo czy­sty ob­raz tego, co się w niej dzieje.

Aby zaś to zro­zu­mieć, mu­sisz zdać so­bie sprawę, że to, co na­zy­wamy cząstką ele­men­tarną, wcale nie przy­po­mina żad­nej cząstki; w za­sa­dzie rów­nież wszystko inne, czego do­wie­dzia­łeś się z fi­zyki, jest na­cią­gane.

W no­wo­cze­snym, peł­no­wy­mia­ro­wym ob­ra­zie ko­smosu, opra­co­wa­nym pier­wot­nie w po­ło­wie XX wieku przez grupę fi­zy­ków da­lece in­te­li­gent­niej­szych ode mnie i od cie­bie[9], fun­da­men­talne cząstki na­szego Wszech­świata nie są po­je­dyn­czymi, od­osob­nio­nymi, sa­mot­nymi ku­lecz­kami masy i ener­gii. Sta­no­wią ele­menty cze­goś dużo więk­szego i wspa­nial­szego – pola.

Ta na­zwa może nie wzbu­dza naj­wyż­szego za­chwytu, ale po­zo­stańmy przy niej.

Każdy ro­dzaj czą­stek (po­wiedzmy, elek­trony albo pro­tony, albo kwarki górne – ro­zu­miesz, o co cho­dzi) jest sko­ja­rzony z od­po­wied­nim ty­pem pola. Pole to prze­nika cza­so­prze­strzeń, roz­ciąga się na cały prze­stwór Wszech­świata od Wiel­kiego Wy­bu­chu aż po wiecz­ność i od jed­nego krańca do dru­giego (je­żeli Wszech­świat ma krańce, ale tym aku­rat nie mu­sisz się te­raz kło­po­tać). Ist­nieją pola: elek­tro­nowe, fo­to­nowe (ina­czej mó­wiąc – elek­tro­ma­gne­tyczne, o któ­rym mo­głeś sły­szeć), kwarka gór­nego i tak da­lej.

To, co na­zy­wamy „cząstką”, jest w uję­ciu dzie­dziny fi­zyki zwa­nej kwan­tową teo­rią pola, ka­wał­kiem... hm, pola kwan­to­wego. Bie­rzesz ja­kiś skra­wek Wszech­świata, szu­kasz na nim pola kwan­to­wego, które chcesz ener­ge­ty­zo­wać, ener­ge­ty­zu­jesz je i go­towe: masz garść czą­stek plą­czą­cych się w tym re­jo­nie ko­smosu. Mogą one wieść tam so­bie swoje skromne ele­men­tarne ży­cie, a nie­kiedy na­wet zni­kać – co ozna­cza, że pole w tym frag­men­cie Wszech­świata utra­ciło ener­gię po­trzebną do pod­trzy­ma­nia ich bytu w for­mie czą­stek.

Tro­chę to dziwne, ale nie szko­dzi. Zresztą praw­dziwy hit jest inny: pola kwan­towe Wszech­świata ni­gdy do końca nie uci­chają. Po­trzeba po­tęż­nej wi­bra­cji do tego, by z pola wy­try­snęła cząstka, nie­mniej ener­gia żad­nego pola nie jest ni­gdy równa zeru. Za­wsze jest ja­kieś dud­nie­nie czy po­mruk i cza­sem te po­drygi są do­sta­tecz­nie silne, by prze­lot­nie wy­pluć cząstkę.

Za­nim cząstka ta na do­bre się za­do­mowi, drże­nie pola zmniej­sza się i pole wciąga ją z po­wro­tem do tła. Ale mimo wszystko cząstki nie­ustan­nie wska­kują w byt i z niego wy­ska­kują, na­wet gdy so­bie tego nie ży­czysz; na­wet gdy nie masz do­sta­tecz­nie dużo ener­gii, by wy­two­rzyć taką cząstkę sa­memu.

To bu­zo­wa­nie tła okre­śla się jakopianę kwan­tową, bo jest to na­zwa pełna po­lotu i opi­sowa. Na­to­miast nie­ze­rową ener­gię tła za­wartą w po­lach na­zywa się ener­gią próżni, choć to nudne okre­śle­nie, mimo że opi­sowe.

Próż­nia sa­mej cza­so­prze­strzeni – to zna­czy bez in­nych czą­stek, pro­mie­nio­wa­nia czy cze­go­kol­wiek – jest po­wią­zana z pewną ener­gią, któ­rej nie daje się stam­tąd w ża­den spo­sób wy­ru­go­wać. Po pro­stu ist­nieje, ni­czym nie­ustanne pod­eks­cy­to­wa­nie Wszech­świata. Nie­stety nie można zro­bić z tą ener­gią ni­czego cie­ka­wego – cała na­sza fi­zyka, wie­dza na­ukowa i ży­cie to­czą się z tą ener­gią „w tle”. Ale ona jest.

Jak dużo ener­gii znaj­duje się w próżni? Nie py­taj, bo na­prawdę dużo.

Ko­niecz­nie chcesz wie­dzieć?

No do­brze, jest jej nie­skoń­cze­nie dużo. Nie prze­sły­sza­łeś się: nie­skoń­cze­nie. O ile je­ste­śmy w sta­nie stwier­dzić (a ba­damy to już od ład­nych kil­ku­dzie­się­ciu lat), we Wszech­świe­cie jest nie­skoń­czona ilość ener­gii próżni. Weź po­jem­nik i go opróż­nij (cał­ko­wi­cie). Gra­tu­la­cje, masz te­raz po­jem­nik z nie­skoń­czoną ilo­ścią ener­gii w środku.

Oka­zuje się jed­nak, że ta nie­skoń­czona ilość nie ma w rze­czy­wi­sto­ści zna­cze­nia, bo jak pi­sa­łem, wszyst­kie zja­wi­ska fi­zyczne prze­bie­gają z tą ener­gią w tle. To tak jak w ży­ciu to­czą­cym się na pa­górku. Lu­dzi miesz­ka­ją­cych na pa­górku nie ob­cho­dzi, jak wy­soki jest ten pa­gó­rek. Ważna jest wy­so­kość krze­sła, z któ­rego spa­dasz, pró­bu­jąc za­wie­sić ob­raz na ścia­nie. Od­le­głość dzie­ląca twoją głowę od pod­łogi jest znacz­nie istot­niej­sza dla po­wsta­łego urazu niż wy­so­kość pod­łogi nad po­zio­mem mo­rza – na­wet gdyby miała być nie­skoń­cze­nie duża.

Kręci ci się tro­chę w gło­wie? Tak po­winno być; wi­taj w świe­cie fi­zyki kwan­to­wej. Nie bez po­wodu w prze­stro­gach i opi­sach nie­bez­pie­czeństw nie będę co chwila przy­wo­ły­wał kwan­to­wego tego czy kwan­to­wego owego. Po pierw­sze, mamy waż­niej­sze sprawy na gło­wie. A po dru­gie, to jest na­prawdę za­wi­kłana ma­te­ria, od któ­rej mózg się la­suje. W tej chwili zmie­rzam tylko do po­wie­dze­nia, że na­tura po­trafi za­ska­ki­wać. Cza­sami nie­win­nie, a cza­sami pa­skud­nie. To, co wy­obra­ża­łeś so­bie pew­nie jako czy­stą próż­nię, jest w rze­czy­wi­sto­ści wi­bru­ją­cym, spie­nio­nym, cha­otycz­nym kon­glo­me­ra­tem czą­stek i pro­mie­nio­wa­nia, na który składa się wszystko, od od­le­głych eks­plo­zji su­per­no­wych po samą na­turę cza­so­prze­strzeni.

Za­bawne – nie w sen­sie „Ha, ha”, tylko „Hm, czy to nie cie­kawe?” – że na­sze po­ję­cie o próżni ko­smicz­nej za­to­czyło pełne koło. Przez wieki fi­lo­zo­fo­wie nie­bez­pod­staw­nie obu­rzali się na ideę próżni. Póź­niej od­kry­li­śmy, że ona ist­nieje, a jesz­cze póź­niej, że Wszech­świat w więk­szo­ści składa się z ni­czego. Te­raz zaś oka­zuje się, że to nic jest – z sa­mej kwan­to­wej de­fi­ni­cji – czymś.

Tak bywa.

Czy je­steś te­raz pe­wien, że chcesz opu­ścić miłą, cie­płą, przy­tulną at­mos­ferę pla­nety? Bo całe po­wyż­sze sza­leń­stwo to prze­cież do­piero po­czą­tek.

• • •

Za­drzyj głowę. No, śmiało, po­szu­ki­wa­czu przy­gód. Ma­rzy ci się pe­ne­tro­wa­nie gwiazd? Spójrz więc na nie. Są da­leko – nie­by­wale da­leko, po­ra­ża­jąco da­leko, dużo da­lej, niż da się o tej od­le­gło­ści roz­sąd­nie czy ra­cjo­nal­nie po­my­śleć.

Co in­nego z próż­nią.

Po­stawmy sprawę ja­sno: Zie­mia nie ma za dużo po­wie­trza. Oczy­wi­ście są pla­nety ma­jące znacz­nie mniej ma­te­rii ga­zo­wej, ale to nie jest kon­kurs. Gdy­byś miał roz­bić jajko wiel­ko­ści na­szej ro­dzi­mej pla­nety, jego sko­rupka by­łaby grub­sza od at­mos­fery ziem­skiej.

Od prze­strzeni ko­smicz­nej wcale nie dzielą nas ko­smiczne od­le­gło­ści. Gdy­byś mógł je­chać sa­mo­cho­dem pio­nowo w górę, bez śli­ma­cze­nia się, ale eko­no­micz­nie, po­wiedzmy z pręd­ko­ścią stu ki­lo­me­trów na go­dzinę, do­tarł­byś do twar­dej próżni w nie­całe cztery kwa­dranse.

Pro­po­nuję, abyś po­świę­cił mo­ment na do­świad­cze­nie, od­czu­cie i do­ce­nie­nie wra­że­nia, jak bar­dzo wy­daje się to nie­spra­wie­dliwe. Wszystko, co znamy i ko­chamy, każda por­cja słod­kiego, czy­stego po­wie­trza, którą wcią­gasz do płuc, wszyst­kie mi­kro­or­ga­ni­zmy, wszyst­kie wy­bu­chy śmie­chu, każda kro­pla wody, którą kie­dy­kol­wiek wy­pi­jesz, ist­nieją w nie­praw­do­po­dob­nie cie­niut­kiej po­włoce, de­li­kat­nie otu­la­ją­cej – ste­rylną i mar­twą bez tego – kulę płyn­nej skały.

Po­wie­dział­bym: na­bierz głę­boko po­wie­trza do płuc i się od­pręż, ale to mo­głoby tylko po­gor­szyć sprawę.

Nie­ła­two zdo­bywa się at­mos­ferę, a bar­dzo ła­two ją traci. Mo­żesz uwa­żać się za szczę­ścia­rza, że masz do­stęp do sta­bil­nej.

Przyj­rzyjmy się Ziemi wraz z jej naj­bliż­szymi są­sia­dami pla­ne­tar­nymi: ma­łym, czer­wo­nym, słod­kim Mar­sem i gniew­nie błysz­czącą We­nus. Wszyst­kie trzy pla­nety na­ro­dziły się z do­stat­kiem wody, azotu i dwu­tlenku wę­gla. Po­wstały z tej sa­mej pro­to­pla­ne­tar­nej brei (uwaga: astro­fi­zycy sto­sują inne ter­miny); w tej od­le­gło­ści od Słońca che­miczny i czą­stecz­kowy skład ob­łoku gazu i pyłu, który miał w końcu za­wi­ro­wać i zbić się w pla­nety, był pra­wie jed­na­kowy. Zrzą­dze­niem czy­stego przy­padku We­nus i Zie­mia utwo­rzyły się z grub­sza tej sa­mej wiel­ko­ści, a am­bitny Mars, po­mimo wy­sił­ków, upla­so­wał się na trze­cim miej­scu.

Nie­długo po ufor­mo­wa­niu się pla­net pier­wiastki cięż­kie (że­lazo, krzem) za­pa­dły się w głąb, pod­czas gdy lżej­sze skład­niki (azot, woda) wy­nu­rzyły się na wierzch. Przy­spie­szamy film i otrzy­mu­jemy litą pla­netę z at­mos­ferą. Po­mi­jam tu kilka eta­pów, ale je­stem pe­wien, że chwy­tasz, o co cho­dzi.

Tym­cza­sem tu i te­raz, cztery i pół mi­liarda lat po po­wsta­niu, owe trzy światy nie mo­głyby bar­dziej róż­nić się od sie­bie. Mars jest zimny, su­chy i mar­twy; to zzię­bła pu­sty­nia, z le­d­wo­ścią trzy­ma­jąca się sta­tusu by­cia czymś wię­cej niż ko­lej­nym gła­zem krą­żą­cym wo­kół Słońca. Aha, za­sad­ni­czo ma też at­mos­ferę, je­śli chcesz tak za­kla­sy­fi­ko­wać bli­ską próżni po­włokę nie­mal sa­mego dwu­tlenku wę­gla. Pa­nuje tam mniej niż je­den pro­cent ci­śnie­nia at­mos­fe­rycz­nego sta­rej, do­brej Ziemi. Na dru­gim krańcu mamy We­nus, du­szącą się w opa­rach nie­zwy­kle gę­stych chmur, także zło­żo­nych głów­nie z dwu­tlenku wę­gla (do­bra, na­turo, już ro­zu­miemy: masz sła­bość do wę­gla i tlenu). Na po­wierzchni tej pla­nety jest tak go­rąco, że prze­bija ona Mer­ku­rego, mimo że znaj­duje się dwa razy da­lej od Słońca.

Upuść na po­wierzch­nię We­nus oło­wianą sztabkę. Kiedy wró­cisz w to miej­sce po kilku mi­nu­tach, zo­ba­czysz tylko ka­łużę. Tak jest tam go­rąco.

Ale gdy­byś mógł cof­nąć się o kilka mi­liar­dów lat (nie warto pró­bo­wać), tra­fił­byś na trzy piękne sio­strzane światy, każdy spo­wity bia­łymi kłę­bia­stymi ob­ło­kami, z roz­sąd­nie gę­stą, ale nie dła­wiącą at­mos­ferą, roz­le­głymi oce­anami oraz pla­żami ofe­ru­ją­cymi zna­ko­mite wa­runki do upra­wia­nia sur­fingu. W końcu wszyst­kie te trzy pla­nety krążą wo­kół Słońca w ob­sza­rze zwa­nym przez po­waż­nych astro­no­mów „strefą za­miesz­ki­walną” (a przez bar­dziej fi­glar­nych – strefą Zło­to­wło­sej[10]) – gdzie nie jest ani tak zimno, że cała woda za­ma­rza, ani tak go­rąco, że wy­pa­ro­wuje w bul­go­czą­cych pod­sko­kach.

Mi­liardy lat temu cie­kawe formy ży­cia mo­gły za­gnieź­dzić się w trzech miej­scach po­ten­cjal­nie za­słu­gu­ją­cych na miano domu[11]. Co po­szło tak źle na dwu po­zo­sta­łych pla­ne­tach, a tak do­brze na Ziemi?

Pro­blem Marsa po­lega na tym, że jako pla­neta jest po pro­stu tro­chę za mały. Bez ob­razy, Mar­sie; po pro­stu uro­dzi­łeś się z taką na­turą i nie­stety nie po­zwala ona na dłu­go­trwałe utrzy­my­wa­nie at­mos­fery i oce­anów.

Wska­zówka do roz­wią­za­nia za­gadki nie­do­statku at­mos­fery na Mar­sie znaj­duje się głę­boko w jego ją­drze. Jest ono stward­niałe, nudne, nie­ru­chawe. Tkwi po pro­stu w miej­scu jak wielka głu­pia hałda że­laza, nie ro­biąc nic cie­ka­wego. A w szcze­gól­no­ści nie wy­twa­rza sil­nego pola ma­gne­tycz­nego. W od­róż­nie­niu od tego ją­dro Ziemi jest płynne, ak­tywne, ko­tłuje się i ubija pianę ogrom­nie sil­nego pola ma­gne­tycz­nego (no do­brze, w kon­tek­ście wszel­kich dzi­wów ko­smosu jest to sto­sun­kowo mi­ze­rne pole ma­gne­tyczne, ale w po­rów­na­niu ze ska­li­stymi świa­tami we­wnętrz­nego ob­szaru Układu Sło­necz­nego to cał­kiem silne dy­namo).

To pole ma­gne­tyczne wo­kół Ziemi jest naj­praw­dziw­szym po­lem si­łowym, jakby było wzięte z trze­cio­rzęd­nego filmu science fic­tion. Po­zo­staje nie­wi­dzialne, ale spo­wija ca­lutką pla­netę i jest zdolne od­chy­lać wszel­kie zmie­rza­jące ku nam za­gro­że­nia w ro­dzaju na­ła­do­wa­nych czą­stek. W więk­szo­ści cząstki te po­cho­dzą z sa­mego Słońca, na­da­jemy im więc po­etycką na­zwę wia­tru sło­necz­nego, jakby z na­dzieją od­cza­ro­wa­nia ich za­bój­czych za­mia­rów. Będę jesz­cze pi­sał o tym wie­trze, a na ra­zie nie­chaj wy­star­czy tyle, że a) skła­dają się na niego wy­so­ko­ener­ge­tyczne cząstki, b) za­lewa on Układ Sło­neczny.

Aha, i jesz­cze – c) na­ła­do­wane cząstki z wia­tru sło­necz­nego mogą zdmuch­nąć de­li­katną at­mos­ferę z pla­nety za­le­d­wie w kil­ka­set mi­lio­nów lat. Czyli jakby w oka­mgnie­niu.

Na szczę­ście Zie­mia jest w sta­nie oprzeć się temu cią­głemu so­lar­nemu na­po­rowi dzięki polu ma­gne­tycz­nemu, które bez­po­śred­nio blo­kuje część wia­tru sło­necz­nego, a jego po­zo­sta­ło­ści kie­ruje w re­jon bie­gu­nów, co za­pew­nia nam wspa­niałe wi­do­wi­ska świetlne w po­staci zórz po­lar­nych. Gdy na­stęp­nym ra­zem bę­dziesz miał oka­zję po­dzi­wiać zo­rzę pół­nocną lub po­łu­dniową, do­ceń praw­dziwy wy­miar tego spek­ta­klu – oto wła­śnie nie­wi­dzialne pole si­łowe Ziemi broni jak tar­cza na­szego cen­nego po­wie­trza.

Mars kie­dyś też miał po­rządne pole ma­gne­tyczne, za­si­lane płyn­nym ją­drem po­dob­nym do ziem­skiego. Ale po­nie­waż jest to nie­wielka pla­neta, ją­dro wy­sty­gło. Jego ru­chy spo­wol­niły się, a wresz­cie ustały i pole ma­gne­tyczne znik­nęło.

Że­gnaj, at­mos­fero, miło cię było po­znać.

Z po­wodu braku at­mos­fery wy­pa­ro­wały oce­any. Z po­wodu braku wody wszystko wy­schło.

Mars za­su­szył się za młodu.

A We­nus? Jej pi­sany był los Ikara – po­szy­bo­wała zbyt bli­sko Słońca.

W mło­do­ści na­sza gwiazda była nieco mniej świe­tli­sta i tro­chę mniej­sza. Di­no­za­ury na pre­hi­sto­rycz­nej Ziemi ką­pały się w słab­szym świe­tle sło­necz­nym niż my dzi­siaj (obie­cuję, że wrócę jesz­cze do fi­zycz­nych przy­czyn oraz ka­ta­stro­fal­nych na­stępstw tego faktu). Dawno, dawno temu We­nus znaj­do­wała się nie­mal w sa­mym środku strefy zdat­nej do za­miesz­ka­nia – re­jonu wo­kół gwiazdy, w któ­rym woda może do woli znaj­do­wać się w sta­nie cie­kłym – to­też oce­any i at­mos­fera współ­żyły na niej w do­sko­na­łej har­mo­nii.

Po­tem jed­nak Słońce się roz­grzało.

A We­nus się za­du­siła.

Z po­czątku nic na to nie wska­zy­wało. Zwięk­szona pro­duk­cja sło­neczna tylko odro­binę pod­nio­sła tem­pe­ra­turę na We­nus, co spo­wo­do­wało ociu­pinkę więk­sze pa­ro­wa­nie wody oce­anicz­nej, która za­częła uno­sić się w at­mos­fe­rze. Nic wiel­kiego, prawda? Prawda, oprócz tego, że para wodna jest fan­ta­stycz­nym ga­zem cie­plar­nia­nym. Para wię­ziła do­dat­kowe cie­pło na po­wierzchni pla­nety. To do­dat­kowe cie­pło spra­wiło, że oce­any wy­pa­ro­wały jesz­cze bar­dziej, co zwięk­szyło ilość pary w at­mos­fe­rze, co pod­nio­sło tem­pe­ra­turę, co przy­spie­szyło pa­ro­wa­nie oce­anów, co zwięk­szyło tem­pe­ra­turę... Wi­dzisz już, do czego to zmie­rza.

Woda nie utrzy­muje się długo w wyż­szych par­tiach at­mos­fery. Dy­so­cjuje, czyli roz­pada się na wo­dór i tlen. Lecz za­nim to na­stą­piło, szkoda już się do­ko­nała. Z po­wodu braku wody, dzia­ła­ją­cej jak smar dla płyt tek­to­nicz­nych na po­wierzchni pla­nety, ak­tyw­ność tek­to­niczna We­nus przy­ha­mo­wała, a w końcu ustała (nie ma pew­no­ści, czy masy lą­dowe We­nus są stu­pro­cen­towo za­klesz­czone, ale – jak na po­trzeby na­szego wy­wodu – na pewno są tego wy­star­cza­jąco bli­skie).

Był­byś w ogrom­nym błę­dzie, są­dząc, że at­mos­fera pla­nety jest cał­ko­wi­cie nie­za­leżna, osobna od sa­mej pla­nety. Te dwa byty się spla­tają; są ni­czym para ko­chan­ków. W toku roz­ma­itych pro­ce­sów che­micz­nych wę­giel z at­mos­fery może zna­leźć się we­wnątrz skał, a tek­to­nika płyt może wpro­wa­dzić te skały na wiel­kie głę­bo­ko­ści. Jed­no­cze­śnie wę­giel może wy­zie­wać do at­mos­fery z wul­ka­nów i w re­zul­ta­cie in­nych zda­rzeń. Na do­brze wy­cho­wa­nej pla­ne­cie ska­li­stej sko­rupa i at­mos­fera zgod­nie ze sobą współ­dzia­łają, aby za­cho­wy­wać rów­no­wagę che­miczną i za­pew­niać trwa­łość ła­god­nego kli­matu. Ale We­nus zo­stała wy­trą­cona z rów­no­wagi. Z po­wodu braku ak­tyw­no­ści, która wciąga wę­giel w głąb płasz­cza pla­nety, w at­mos­fe­rze co­raz bar­dziej ku­mu­lo­wał się zdra­dliwy gaz – dwu­tle­nek wę­gla. To ko­lejny gaz cie­plar­niany. Jego stę­że­nie w at­mos­fe­rze we­nu­sjań­skiej eks­plo­do­wało do ka­ry­ka­tu­ral­nych po­zio­mów. Gdy nie zo­stało już ani tro­chę pary wod­nej, osta­tecz­nie prze­pa­dła wszelka na­dzieja na to, by ta uro­kliwa swego czasu pla­neta od­zy­skała słodką rów­no­wagę.

W mgnie­niu ko­smicz­nego oka We­nus prze­obra­ziła się z raju w pie­kło, bez szans na od­wró­ce­nie swo­jego losu.

Oczy­wi­ście We­nus jest wy­star­cza­jąco wielka, by na­dal mieć płynne ją­dro, ale prze­lewa się ono tak wolno (udają się mu za­le­d­wie marne dwa ob­roty na rok), że nie jest w sta­nie wy­krze­sać ochron­nego pola si­ło­wego. To zaś ozna­cza, że at­mos­fera We­nus jest na­ra­żona na te same wia­try sło­neczne, które odarły Marsa z jego au­re­oli, ale jej at­mos­fera jest tak nie­sa­mo­wi­cie gruba, że prak­tycz­nie nie ma to zna­cze­nia. We­nus za­du­siła się raz na za­wsze.

Je­śli się nad tym za­sta­na­wiasz (a do­my­ślam się, że tak jest), ow­szem, Słońce bę­dzie się da­lej roz­grze­wać i ow­szem, do­kład­nie taki sam los spo­tka na­szą drogą Zie­mię. Wcią­gaj w płuca na­szą sło­dziuśką at­mos­ferę, póki jesz­cze mo­żesz.

• • •

Je­żeli zaś chcesz szu­kać mi­łego po­wie­trza na do­wol­nej in­nej pla­ne­cie czy księ­życu w Ukła­dzie Sło­necz­nym, szcze­rze i z ca­łego serca ży­czę ci wiel­kiego po­wo­dzenia. Krót­kie ze­sta­wie­nie:

▸ Mer­kury. Choć for­malnie rzecz bio­rąc, ten mały świa­tek ma at­mos­ferę, to na­prawdę nie­bez­piecz­nie na­cią­gamy tu de­fi­ni­cje obu tych słów: „for­mal­nie” i „at­mos­fera”. Je­ste­śmy w sta­nie ją wy­kryć tylko naj­czul­szymi son­dami. Po­wo­dze­nia każ­demu, kto chciałby nią od­dy­chać czy w ogóle prze­żyć na Mer­ku­rym. Albo upiekł­byś się żyw­cem w skwa­rze peł­nego Słońca, albo na­tych­miast ska­mie­niał w lo­dzie i ciem­no­ści. Z po­wodu braku po­wie­trza czy wody, które roz­pro­wa­dza­łyby cie­pło z go­rą­cej strony pla­nety na zimną, pa­nuje tam ści­sła ze­ro­je­dyn­ko­wość. Tak czy ina­czej, nie ma czego wcią­gnąć w płuca.

▸ We­nus. Mó­wi­li­śmy już o niej. Du­sząco gę­sta at­mos­fera. Go­rąco zdolne do­słow­nie to­pić ołów. Oczy­wi­ście, gdy wzno­simy się wy­żej w at­mos­fe­rze, tem­pe­ra­tura i gę­stość się zmniej­szają, aż na pew­nej znacz­nej wy­so­ko­ści ota­cza­jące po­wie­trze zbliża się do tem­pe­ra­tury po­ko­jo­wej i ziem­skiego ci­śnie­nia na po­zio­mie mo­rza. Ale nie ocze­kuj mi­łej, sło­na­wej mor­skiej bryzy. Nie, jed­nym z głów­nych bo­ha­te­rów dys­to­picz­nej we­nu­sjań­skiej at­mos­fery jest kwas siar­kowy. Wiesz, kwa­śne desz­cze. To at­mos­fera utwo­rzona z kwa­śnych desz­czów. Do­brej za­bawy!

▸ Zie­mia. Śnież­no­białe kłę­bia­ste ob­łoczki. Ła­godny ze­fi­rek. Raj. Do­brze się z nim ob­chodź.

▸ Mars. Daj spo­kój, ta­kie coś na­zy­wasz at­mos­ferą? No tak, na­zy­wasz, ale nie po­wi­nie­neś. Poza tym to dwu­tle­nek wę­gla. Je­śli nie je­steś ro­śliną, nie bę­dziesz miał z tego wiel­kiej ra­do­ści.

▸ Jo­wisz. Wiel­kie mnó­stwo at­mos­fery. Ta­kie mnó­stwo, że gdy­byś miał dać w niej nurka, za­nim za­głę­bił­byś się na kilka ki­lo­me­trów, zo­stał­byś zgnie­ciony jak wy­jąt­kowo miękka puszka po na­poju. A na więk­szych wy­so­ko­ściach mu­siał­byś po­go­dzić się z wi­chrami pę­dzą­cymi z pręd­ko­ścią kil­ku­set ki­lo­me­trów na go­dzinę, nie­prze­bra­nym bo­gac­twem hu­ra­ga­nów i ol­brzy­mią roz­sza­lałą bu­rzą (zwaną Wielką Czer­woną Plamą, bo jest czer­wona, wielka i ma kształt plamy), która mo­głaby po­chło­nąć w ca­ło­ści dwie Zie­mie i która sza­leje od se­tek lat – co naj­mniej.

▸ Sa­turn. Jak Jo­wisz, tylko tro­chę mniej. Czy wie­dzia­łeś, że na Sa­tur­nie mają sze­ścio­kąt? Tak, na bie­gu­nie pół­noc­nym usy­tu­ował się ma­sywny cy­klon, a wia­nu­szek burz na mniej­szych sze­ro­ko­ściach pla­nety ota­cza roz­pę­dzone wi­chry w ukła­dzie hek­sa­go­nal­nym. Za­sta­nów się nad tym przez chwilę: sze­ścio­kątna bu­rza na Sa­tur­nie. Czy miał­byś ochotę choćby zbli­żyć się do cze­goś po­dob­nego?

▸ Uran i Nep­tun. Prak­tycz­nie nikt nie mówi o tych dwóch lo­do­wych ol­brzy­mach. Mają one bar­dzo gę­ste at­mos­fery zło­żone z wo­doru, helu, me­tanu i śla­do­wych ilo­ści in­nych skład­ni­ków. Ale pa­nuje tam praw­dziwy ziąb, więc mo­żesz je z czy­stym su­mie­niem omi­nąć.

▸ Plu­ton. Oto­czony ła­godną at­mos­ferą, głów­nie azo­tową (zu­peł­nie jak Zie­mia!), cie­szy się spo­ra­dycz­nymi opa­dami śniegu. Na sto­kach plu­to­no­wych wzgórz można by szu­so­wać po bia­łym pu­chu. Weź tylko ze sobą bu­tlę tle­nową i kilka do­dat­ko­wych warstw odzieży.

▸ Ty­tan. In­try­gu­jący jest ten ogromny księ­życ Sa­turna. Ma jedną z naj­grub­szych w ca­łym Ukła­dzie Sło­necz­nym at­mos­fer, która z da­leka cał­ko­wi­cie prze­sła­nia wi­dok jego po­wierzchni. O ile jed­nak jest to gruba i za­snuta mgłami pa­ciaja azotu, me­tanu i wo­doru, o tyle jest tam po­twor­nie zimno, po­ni­żej 100 kel­wi­nów (K).

I tyle. Po­waga, to tyle, je­śli cho­dzi o obec­ność at­mos­fery w Ukła­dzie Sło­necz­nym (a i tak cza­sem na­cią­gamy jej de­fi­ni­cję). Je­żeli ży­czysz so­bie mieć po­wie­trze, które na­daje się do od­dy­cha­nia, trzy­maj się Ziemi albo za­bie­raj je ze sobą. Kiedy zaś wy­sko­czysz poza ob­ręb Układu Sło­necz­nego... hm, za­pnij pasy.

• • •

Zgod­nie z umową za­wartą przez lu­dzi, któ­rzy uma­wiają się w ta­kich spra­wach, kiedy znaj­du­jesz się po­wy­żej stu ki­lo­me­trów nad po­wierzch­nią Ziemi, je­steś w prze­strzeni ko­smicz­nej[12]. Wy­zna­cze­nie tej nie­ostrej gra­nicy opiera się na ob­ser­wa­cji, że na tej wy­so­ko­ści po­wie­trze jest już zbyt rzad­kie, by za­pew­nić siłę no­śną skrzy­dłom. In­nymi słowy, na tej wy­so­ko­ści prze­staje być moż­liwe prze­miesz­cza­nie się sa­mo­lo­tami; albo masz ra­kietę, albo ki­cha.

Wciąż znaj­duje się tamtro­chę po­wie­trza, wręcz iry­tu­jąco dużo. Dla­tego gdy krą­żysz na or­bi­cie oko­ło­ziem­skiej w tej od­le­gło­ści, mu­sisz brać pod uwagę sta­wiany przez po­wie­trze opór, który po­woli, acz sys­te­ma­tycz­nie wy­sysa ener­gię two­jego or­bi­to­wa­nia. Je­żeli od czasu do czasu nie dasz so­bie ma­łego sztur­chańca, zmie­nisz się w me­te­orowy po­kaz świetlny dla ob­ser­wa­to­rów toru two­jego pe­cho­wego zej­ścia na po­ziom gruntu. Po­wie­trze jest sub­stan­cją o sto­sun­kowo ma­łej gę­sto­ści, ale zde­cy­do­wa­nie daje po­pa­lić, kiedy śmi­gasz przez nie z pręd­ko­ścią dzie­sią­tek ty­sięcy ki­lo­me­trów na go­dzinę.

Jed­nak choć po­wie­trze już na wy­so­ko­ści stu ki­lo­me­trów jest dość gę­ste, by ro­bić psi­kusy na­szym or­bi­tu­ją­cym sta­cjom, nie pró­buj na­brać go w płuca, bo umrzesz w wy­jąt­kowo nie­este­tyczny spo­sób.

W ra­zie ze­tknię­cia się z próż­nią ko­smiczną bez kom­bi­ne­zonu i źró­dła tlenu sprawy szybko wy­my­kają się spod kon­troli. Pierw­szym, co za­pewne za­re­je­stru­jesz, bę­dzie pa­skudne bły­ska­wiczne zmro­że­nie (flash-fre­eze), gdy wszyst­kie dro­biny tłusz­czu i pły­nów na skó­rze (na przy­kład pot, który cię ob­lał, gdy po­my­śla­łeś, co za­raz bę­dzie się działo) na­tych­miast się kry­sta­li­zują i wy­pa­ro­wują. Płyny po­wierzch­niowe są utrzy­my­wane na swoim miej­scu przez ci­śnie­nie po­wie­trza, tak jak mar­sjań­ska at­mos­fera utrzy­my­wała kie­dyś oce­any na tej obec­nie ste­ra­nej i smut­nej pla­ne­cie. Bły­ska­wiczne ufor­mo­wa­nie się krysz­tał­ków lodu na two­jej skó­rze, gał­kach ocznych, pod pa­chami oraz praw­do­po­dob­nie pod sto­pami może wy­wo­łać spory ból.

Nie trzeba do­da­wać, że po­wierzch­nia two­jej skóry wy­schnie jak pieprz. Bę­dziesz mu­siał się do­brze wy­sma­ro­wać mlecz­kiem do ciała, kiedy – i je­śli – wró­cisz w bez­pieczne miej­sce.

Mimo tych przy­krych zda­rzeń wciąż je­steś żywy. Serce bije, mózg my­śli, koń­czyny ma­chają prze­raź­li­wie. Dry­fu­jesz bez­rad­nie, ale je­steś żywy.

Au­to­rzy nie­któ­rych sta­rych fil­mów science fic­tion lu­bo­wali się w po­ka­zy­wa­niu efek­tów wyj­ścia w otwartą prze­strzeń ko­smiczną. Można zo­stać ro­ze­rwa­nym w próżni, mogą ci się wy­łu­pić oczy, mo­żesz w jed­nej chwili za­mar­z­nąć na śmierć.

Otóż nic z tych rze­czy. To zna­czy szyb­ciutko umrzesz, ale z in­nych po­wo­dów.

Co prawda nie eks­plo­du­jesz, ale i tak nie bę­dziesz się czuć kom­for­towo. Wnę­trze two­jego or­ga­ni­zmu jest wy­peł­nione pły­nami, ga­zami i de­li­kat­nymi tkan­kami, a próż­nia wo­kół cie­bie jest pełna zu­peł­nie ni­czego. W ta­kim śro­do­wi­sku płyny, gazy i de­li­katne tkanki z two­jego wnę­trza wręcz palą się do eks­pan­sji i po­zna­wa­nia no­wych te­ry­to­riów (do „eks­plo­do­wa­nia”, mó­wiąc ob­ra­zowo), ale na ich nie­szczę­ście twoja skóra na­prawdę do­brze ra­dzi so­bie z trzy­ma­niem wszyst­kiego w środku cie­bie.

Choć się na­tę­żają, na­pię­cie sta­wiane przez skórę w zu­peł­no­ści wy­star­cza, by za­cho­wać in­te­gral­ność or­ga­ni­zmu w pu­stej prze­strzeni. Fiu!

Ale mo­ment, to nie ko­niec. Płyny i gazy bę­dące w po­bliżu po­wierzchni skóry będą mimo wszystko pró­bo­wały się wy­do­stać na ze­wnątrz (co by­łoby bar­dzo szko­dliwe dla cie­bie), ale po­nie­waż nie mogą tego do­ko­nać, za­do­wolą się two­rze­niem obrzęku i zwięk­sza­niem ob­ję­to­ści, na­prę­ża­jąc skórę do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści. Też szko­dliwe, ale tro­chę mniej.

To puch­nię­cie pod wpły­wem próżni zwie się ebu­li­zmem. Nie wia­domo do­kład­nie, jak bar­dzo się roz­ro­śniesz, bo nikt nie był tak da­lece po­zba­wiony skru­pu­łów, by wrzu­cić ży­wego czło­wieka do ko­mory próż­nio­wej i zo­ba­czyć, co bę­dzie się działo. W hi­sto­rii po­dróży ko­smicz­nych za­no­to­wano jed­nak kilka nie­for­tun­nych wy­pad­ków i zda­rzeń na skraju ka­ta­strofy, które po­zwa­lają przy­pusz­czać, że po spadku ci­śnie­nia ze­wnętrz­nego do zera na­pom­po­wał­byś się dwu­krot­nie w sto­sunku do swo­jej obec­nej ob­ję­to­ści.

Mimo to, gdy­byś zdo­łał się ura­to­wać, obrzęk szybko ustąpi, wró­cisz (mniej wię­cej) do swo­jej formy i w końcu się wy­ku­ru­jesz.

Za­tem próż­nia ko­smiczna nie za­bije cię, tylko bar­dzo uprzy­krzy ci ży­cie.

Wy­koń­czy cię po pro­stu tlen, a ra­czej jego brak.

W ko­smicz­nej próżni nie ma po­wie­trza (to sta­nowi jej istotę), co ozna­cza, że masz pu­ste płuca. Ale serce się jesz­cze nie skle­iło, upar­cie bije, bije i bije, jakby wszystko było w naj­lep­szym po­rządku (może bije na­wet tro­chę żwa­wiej niż zwy­kle, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści). Za­da­niem serca jest pom­po­wa­nie krwi przez płuca, tak by zła­pała tro­chę cen­nego tlenu, a po­tem prze­nie­sie­nie tej utle­no­wa­nej krwi do po­trze­bu­ją­cych jej czę­ści ciała, czyli do wszyst­kich czę­ści ciała.

Trans­port krwi za­trzy­muje się więc na sta­cji Płuca, by wziąć na plat­formy ła­du­nek O2, ale ma­ga­zyny są pu­ste. Mimo to z dźwię­kiem gwizdka i szarp­nię­ciem lo­ko­mo­tywy po­ciąg ru­sza w tęt­ni­czą dal, choć z pu­stymi wa­go­nami.

W ciągu kilku se­kund mózg, naj­bar­dziej spra­gniona tlenu część ciała, a przy oka­zji na­rząd o dość kar­dy­nal­nym zna­cze­niu, za­uważa, że nie tra­fiają do niego prze­wi­dziane do­stawy. Na­tych­miast prze­łą­cza się w tryb oszczę­dza­nia ener­gii, odłą­cza­jąc funk­cje o po­mniej­szym zna­cze­niu, ta­kie jak przy­tom­ność.

W nie­całe dzie­sięć se­kund od ze­tknię­cia się z próż­nią za­pa­dasz w drzemkę.

Z tym że nie je­steś mar­twy. Jesz­cze nie. Je­śli zo­sta­niesz prze­nie­siony w bez­pieczne miej­sce, na­dal mo­żesz obu­dzić się i pro­wa­dzić sto­sun­kowo bez­stre­sowe ży­cie. Gdy jed­nak se­kundy prze­cią­gają się w mi­nuty, po­zo­stałe na­rządy też do­strze­gają braki tlenu i je­den po dru­gim za­czy­nają się wy­łą­czać. Osta­tecz­nie wy­łą­czają się wszyst­kie.

Pro­ces ten jest znany w krę­gach le­kar­skich pod na­zwą „zgon” i za­leca się go uni­kać.

Próż­nia ko­smiczna za­bije cię – to zna­czy na amen – mniej wię­cej w dwie mi­nuty. Twoje roz­dęte zwłoki oto­czone wy­su­szoną skórą będą ska­zane na wieczne pły­wa­nie w jej prze­past­nych prze­strze­niach.

W ob­li­czu ta­kiego ob­rotu spraw mo­żesz czuć po­kusę, aby wstrzy­mać od­dech i za­cho­wać ostat­nią por­cję tlenu, która da ci kilka se­kund wię­cej na po­wrót do bez­piecz­nych wa­run­ków za­pew­nia­nych przez ci­śnie­nie i po­wie­trze w statku ko­smicz­nym.

Mogę po­wie­dzieć tu tylko jedno: nie rób tego!

Po­wie­trze w two­ich płu­cach utrzy­muje się na ła­god­nym i zna­jo­mym po­zio­mie jed­nej jed­nostki ci­śnie­nia at­mos­fe­rycz­nego. Jest to to samo ci­śnie­nie, które miało po­wie­trze poza płu­cami, gdy bra­łeś ostatni wdech. Ale te­raz, gdy je­steś w próżni, ci­śnie­nie na ze­wnątrz płuc wy­nosi zero, jak wy­nika z sa­mej de­fi­ni­cji próżni.

Przejdę od razu do sedna: mię­śnie i ośli­zgłe tkanki gar­dła nie zo­stały po­my­ślane tak, by utrzy­my­wać ci­śnie­nie at­mos­fe­ryczne po­wie­trza w kon­fron­ta­cji z próż­nią. Po­wie­trze wy­do­bę­dzie się z cie­bie mimo wszel­kich two­ich sta­rań. Wy­do­sta­nie się szybko i gwał­tow­nie, roz­prę­ża­jąc się w próżni, a po dro­dze uszko­dzi (za­pewne trwale) de­li­katne gar­dło oraz (na pewno trwale) drob­niu­sień­kie i jesz­cze bar­dziej de­li­katne pę­che­rzyki płucne, które od­po­wia­dają za do­star­cza­nie tlenu do two­jej po­zba­wio­nej go te­raz krwi.

Jesz­cze raz mó­wię więc: nie. Po­zwól, żeby po­wie­trze uszło z cie­bie swo­bod­nie. Nie warto na­ra­żać się na tę mękę i trud. Je­żeli bę­dziesz sta­rać się wstrzy­my­wać od­dech i ja­kimś cu­dem zo­sta­niesz ura­to­wany, trzeba bę­dzie ko­lej­nego cudu, żeby wszystko w to­bie po­zszy­wać.

Od chwili, gdy ze­tkniesz się z próż­nią, ze­gar tyka i le­piej bę­dzie, je­śli szybko zbie­rzesz my­śli.

Przy­naj­mniej nie za­mar­z­niesz na śmierć. Bę­dzie już dawno po twoim zgo­nie, za­nim na­stąpi aku­rat to nie­szczę­ście. W ko­smo­sie jest zimno. Trudno przy­pi­sać próżni ko­smicz­nej kon­kretną tem­pe­ra­turę, bo pra­wie nic (lub cał­kiem nic) tam nie ma, a w celu okre­śle­nia tem­pe­ra­tury trzeba, by trzę­sło się mro­wie mi­kro­sko­pij­nych dro­bin. Z róż­nych for­mal­nych po­wo­dów, które nie mają bez­po­śred­niego związku z kwe­stią two­jego prze­ży­cia, przy­pi­su­jemy ko­smo­sowi tem­pe­ra­turę trzech stopni po­wy­żej zera ab­so­lut­nego, ale na ra­zie po­wiedzmy po pro­stu, że jest tam zimno, i kon­ty­nu­ujmy opo­wieść o twoim (oby jak naj­dłuż­szym) ży­ciu.

Choć bar­dziej o jego końcu. Twoje ciało jest cie­płe, a ko­smos taki nie jest. Dla­tego cie­pło bę­dzie ucho­dzić z ciała w prze­strzeń i w końcu nie­stety sam bę­dziesz zimny. Ist­nieją trzy spo­soby prze­pływu cie­pła: prze­wo­dze­nie (gdy do­ty­kasz cze­goś zim­nego, roz­wi­bro­wa­nie two­ich ato­mów po­wo­duje wi­bro­wa­nie chłod­nych ato­mów, prze­no­sząc ener­gię i cie­pło), kon­wek­cja (krą­żący wo­kół cie­bie płyn, taki jak woda lub po­wie­trze[13], od­biera ci cie­pło po­now­nie na za­sa­dzie wi­bro­wa­nia ato­mów, a ruch płynu do­star­cza wciąż no­wych ato­mów, chęt­nych, aby się roz­wi­bro­wać) oraz pro­mie­nio­wa­nie (twoje atomy wy­dzie­lają świa­tło, które wy­pro­mie­nio­wuje z cie­bie i ude­rza przy­pad­kowo na­po­tkane inne atomy, a w re­zul­ta­cie wpra­wia je w wi­bra­cję).

Prze­pływ cie­pła wy­maga, by coś się trzę­sło. Tym­cza­sem w ko­smo­sie nie ma się co trząść. Ni­czego nie do­ty­kasz, nie owiewa cię po­wie­trze, nie opływa woda. Prze­wo­dze­nie i kon­wek­cja są na­der sku­tecz­nymi me­to­dami usu­wa­nia cie­pła, dla­tego zresztą hi­po­ter­mia sta­nowi tak wiel­kie za­gro­że­nie na­wet w let­niej wo­dzie, ale w ko­smo­sie po­zo­staje tylko pro­mie­nio­wa­nie.

Prze­cięt­nie ciało ludz­kie wy­pro­mie­nio­wuje ener­gię o wiel­ko­ści około stu wa­tów, taką jak sto­sun­kowo ja­sna ża­rówka żar­ni­kowa sta­rego typu. Nie wi­dzimy wy­sy­ła­nego przez lu­dzi pro­mie­nio­wa­nia, bo za­cho­dzi ono głów­nie w za­kre­sie pod­czer­wo­nym widma elek­tro­ma­gne­tycz­nego, po­trzebne by więc były oku­lary na pod­czer­wień. Oglą­dani przez ta­kie oku­lary nok­to­wi­zyjne świe­cimy jak cho­dzące ża­rówki, któ­rymi w isto­cie je­ste­śmy.

Nor­mal­nie or­ga­nizm dys­po­nuje wie­loma me­cha­ni­zmami wy­twa­rza­nia cie­pła, by kom­pen­so­wać jego stałą utratę przez wy­pro­mie­nio­wy­wa­nie. Ge­ne­ru­jemy cie­pło ze zja­da­nej żyw­no­ści, po­bie­ramy je z do­ty­ka­nych przed­mio­tów, od sa­mego Słońca i ogól­nie ze swo­jego oto­cze­nia. Nie­mniej mu­simy się nie­mało na­tru­dzić, aby utrzy­my­wać cie­płotę ciała w stre­fie kom­fortu.

W ko­smo­sie nie mamy tego luk­susu, zwłasz­cza gdy je­ste­śmy mar­twi. Po­zo­sta­jemy mie­sza­niną cie­płego mięsa i wody o tem­pe­ra­tu­rze 36,6 stop­nia Cel­sju­sza, emi­tu­jącą pro­mie­nio­wa­nie o mocy stu wa­tów. Cał­ko­wite wy­stu­dze­nie tej masy trwa za­ska­ku­jąco długo.

Je­żeli – za­leż­nie od or­bity, na któ­rej się znaj­dziesz – z pełną mocą będą na­pie­rać na cie­bie pro­mie­nie Słońca, być może w ogóle nie za­mar­z­niesz. Je­śli bę­dziesz w po­bliżu Ziemi, pa­mię­taj, że ilość świa­tła sło­necz­nego otrzy­my­wa­nego przez na­szą pla­netę wy­star­cza, by utrzy­my­wać wodę w mi­łym, cie­kłym sta­nie. Jest to więc dużo ener­gii. Dla­tego je­żeli mu­sisz mru­żyć oczy (po­mińmy na mo­ment szkody wy­rzą­dzone przez za­ma­rza­jące łzy), by zer­k­nąć w pustkę ko­smosu, mo­żesz mieć (po wieki) pew­ność, że nie zmie­nisz się w mię­sny so­pel.

Co prawda bę­dziesz mieć pa­skudne po­pa­rze­nia po tym so­la­rium, lecz nie­ko­niecz­nie musi to sta­no­wić twój główny pro­blem, a za­leży to od prze­biegu owych kilku kry­tycz­nych mi­nut.

Je­śli zaś znaj­du­jesz się zbyt da­leko od Słońca lub utkną­łeś w cie­niu, zo­sta­niesz za­mro­żony. W ciągu kilku go­dzin twoje ciało bę­dzie się po­wo­lutku, po­wo­lutku, po­wo­lutku wy­zię­biać, aż osią­gnie tem­pe­ra­turę oto­cze­nia, bli­ską zera ab­so­lut­nego. Woda w or­ga­ni­zmie bę­dzie prze­kształ­cać się w krysz­tałki lodu i unie­ru­chomi koń­czyny w do­wol­nej po­zie, którą ze­chcesz przy­jąć jako swój ostatni prze­kaz dla Wszech­świata.

W ciągu ko­lej­nych eonów mi­kro­me­te­oryty – drob­niut­kie zia­renka pyłu, który bę­dziemy po­tem ana­li­zo­wać w po­ra­ża­ją­cych szcze­gó­łach – wy­rzeź­bią małe, ale za­uwa­żalne bruzdy w twoim zlo­do­wa­cia­łym ciele. Są­dzę, że po upły­wie wy­star­cza­jąco dłu­giego czasu (a Wszech­świat ma go pod do­stat­kiem) w końcu roz­pad­niesz się z po­wodu tego cią­głego bom­bar­do­wa­nia. Skła­da­jące się na cie­bie czą­steczki roz­pro­szą się mię­dzy gwiaz­dami, aby pew­nego, bar­dzo od­le­głego dnia spo­tkać się po­now­nie pod­czas for­mo­wa­nia się ja­kie­goś no­wego układu pla­ne­tar­nego.

Osta­tecz­nie więc udasz się w swoją mię­dzy­gwiezdną po­dróż.

A przy­naj­mniej uda­dzą się w nią cząstki cie­bie.

Pla­ne­to­idy i ko­mety

Skały i lód.

Fru­wa­jące od­pry­ski.

Zbyt mno­gie do zli­cze­nia

spo­soby na zruj­no­wa­nie pięk­nego dnia.

Rymy o sta­rym astro­no­mie

Za­cznijmy od kilku sta­rych, do­brych za­gro­żeń. Nie cho­dzi o wy­gi­na­jące ma­te­rię czarne dziury, o roz­ta­pia­jące skórę eg­zo­tyczne eks­plo­zje czy prze­kra­cza­jące wy­ob­raź­nię po­zo­sta­ło­ści pra­daw­nego Wszech­świata (ale nie martw się, do tych spraw też doj­dziemy). Na ra­zie po­mówmy o ka­my­kach. Gła­zach. Ska­łach z tem­pe­ra­men­tem. Okru­chach skal­nych, które wy­pa­trują celu i – łup! – masz wy­ma­lo­waną tar­czę strzel­ni­czą na boku swo­jego statku.

Mowa o mro­wiu ka­mieni. O ma­lu­sień­kich, mi­kro­sko­pij­nych zia­ren­kach pyłu; o ka­my­kach wiel­ko­ści... ka­myka; o gła­zach wy­twa­rza­ją­cych dość gra­wi­ta­cji, by gro­ma­dzić się w mi­nia­tu­rowe for­ma­cje pier­ście­niowe; o po­tęż­nych ma­sach ma­te­rii, któ­rym nie­wiele bra­kuje do miana pla­nety, ale z pew­nych wzglę­dów nie za­słu­gują na nie (tylko im o tym nie mów, bo są z na­tury po­ryw­cze i za­ska­ku­jąco ru­chliwe jak na swoją wiel­kość).

Ko­mety, pla­ne­to­idy, me­te­oro­idy. Grupa Apolla, Tro­jań­czycy, obiekty trans­nep­tu­nowe. Jak by ich nie na­zy­wać i nie skla­sy­fi­ko­wać, zwia­stują kło­poty. Za­nim się obej­rzysz, są w sta­nie zro­bić dziurę w to­bie i twoim statku. Mogą sprosz­ko­wać cię tak do­szczęt­nie, że inny śmia­łek, kiedy trafi na cie­bie setki lat póź­niej, po­myli cię z gar­ścią ko­smicz­nego pyłu.

Są ciemne, bez­gło­śne i szybkie.

Chęt­nie po­ra­dził­bym, abyś się cał­ko­wi­cie ich wy­strze­gał, ale są wszę­dzie.

Twier­dzisz, że masz ro­zum? My­ślisz, że zdo­łasz je wy­prze­dzić; ze­strze­lić, za­nim ustrzelą cie­bie; wy­kryć i omi­nąć? A sły­sza­łeś ta­kie po­wie­dze­nie: „im więk­szy je­steś, tym więk­sze przy­cią­gasz pro­blemy”?

Taki ko­smiczny żar­cik. Ale nie­ważne.

Roz­bierzmy tę sprawę na czyn­niki pierw­sze, za­nim ty zo­sta­niesz ro­ze­brany.

Przede wszyst­kim mamy po­spo­lite śmieci ko­smosu. Cho­dzi o mi­kro­sko­pijne dro­binki wę­gla, krzemu, może troszkę wody czy mi­ne­ra­łów. Nic szcze­gól­nego, czę­sto spięte w łań­cu­chy. Są to reszt­kowe od­pry­ski po­zo­sta­jące po zde­rze­niach pla­ne­toid, ko­met lub stat­ków ko­smicz­nych. Znaj­duje się je na każ­dym kroku – nie tylko w Ukła­dzie Sło­necz­nym, ale też w prze­past­nych ob­sza­rach po­mię­dzy gwiaz­dami. Zo­stają wy­pchnięte tam przez pro­mie­nio­wa­nie sło­neczne – pod wa­run­kiem, że są do­sta­tecz­nie małe. W in­nym wy­padku zbli­żają się po­wol­nym spi­ral­nym to­rem, aby spo­pie­lić się w Słońcu. Albo opaść desz­czem na pla­netę. Je­żeli znaj­du­jesz się wła­śnie na ta­kiej pla­ne­cie, stały stru­mień tego dzia­do­stwa dry­fuje ku to­bie w chwili, gdy czy­tasz te słowa. Bleee.

Osza­co­wa­nie skali tego zja­wi­ska spra­wia pewne trud­no­ści (dro­binki są drobne), ale są­dzi się, że około kil­ku­set ton przy­pad­ko­wych śmieci tego typu tra­fia na Zie­mię każ­dego dnia[14].

Naj­mniej­sze z nich na­zywa się po pro­stu py­łem (zdaję so­bie sprawę, że nie­zbyt ory­gi­nal­nie), a więk­sze znane są jako mi­kro­me­te­oro­idy, de­fi­nio­wane w pre­cy­zyj­nym ję­zyku nauk ści­słych jako „ma­lut­kie”.

Można je na­wet zo­ba­czyć. Nie po­je­dyn­czo, rzecz ja­sna, ale roz­cią­gnięte wskroś Układu Sło­necz­nego – od­bi­jają sporo świa­tła. Kiedy wy­bie­rzesz się na spa­cer w bez­chmurną bez­k­się­ży­cową noc i zi­den­ty­fi­ku­jesz płasz­czy­znę Układu Sło­necz­nego (naj­le­piej mieć w polu wi­dze­nia kilka pla­net – wtedy po pro­stu za­ba­wiasz się w łą­cze­nie kro­pek), po­wi­nie­neś być w sta­nie doj­rzeć nie­śmiałą po­światę, która za­czyna się przy ho­ry­zon­cie nad miej­scem, gdzie za­szło Słońce, i zwęża ku gó­rze. Na­zywa się ją świa­tłem zo­dia­kal­nym. Jest ona sumą pro­mieni Słońca od­bi­tych od nie­prze­bra­nego mnó­stwa ko­smicz­nych dro­bi­nek w na­szym ukła­dzie pla­ne­tar­nym.

Wy­gląda to na­wet dość uro­czo, je­śli wolno mi tak po­wie­dzieć.

Nie daj się jed­nak zwieść cza­rowi świa­tła zo­dia­kal­nego. Mi­kro­me­te­oryty to nie po­tulne owieczki. Mimo mi­nia­tu­ro­wej wiel­ko­ści zwy­kle mkną w tem­pie po­nad trzy­dzie­stu ty­sięcy ki­lo­me­trów na go­dzinę. Czy ude­rzyło cię kie­dyś co­kol­wiek, co po­ru­sza się z taką szyb­ko­ścią? Nie, bo wciąż czy­tasz tę książkę.

Ochrona przed ude­rze­niami mi­kro­me­te­oro­idów na­leży do pierw­szych wy­zwań, przed któ­rymi sta­nęła ludz­kość, kiedy po­sta­no­wiła prze­ro­bić „kom­bi­ne­zony ziem­skie” na ko­smiczne. Pierw­sze roz­wią­za­nia były pro­ste i mało fi­ne­zyjne: ob­ło­żyć astro­nau­tów czy ko­smo­nau­tów gru­bymi war­stwami wa­to­wa­nego ma­te­riału i trzy­mać kciuki za to, aby wszyst­kie świ­sta­jące ziarnka za­ta­piały się w nim, a nie w czymś bar­dziej cie­li­stym i de­li­kat­nym[15].

Na­stępne w ko­lejce są me­te­oro­idy. Też sto­sun­kowo małe, ale wy­star­cza­jąco duże, że­byś wi­dząc je, za­wo­łał: „O, to me­te­oroid. Tam!”. Zde­cy­do­wa­nie więk­sze od ziar­nek py­łów, ale naj­czę­ściej przyj­muje się, że ich śred­nica ma nie prze­kra­czać me­tra.

Rów­nież one są frag­men­tami po­zo­sta­łymi po ko­li­zjach więk­szych skal­nych ciał or­bi­tu­ją­cych w Ukła­dzie Sło­necz­nym lub ka­wał­kami, które po­od­pa­dały od du­żych obiek­tów, bo i tak się cza­sem zda­rza. Część jest zbyt mała, aby wy­twa­rzać do­sta­teczną gra­wi­ta­cję, która by je za­okrą­gliła (gra­wi­ta­cja z lu­bo­ścią wszystko wciąga, za­tem robi, co może, aby usu­nąć wszel­kie wy­brzu­sze­nia; nie­mniej ten wy­si­łek zda się na nic, je­żeli bra­kuje od­po­wied­niej masy, która to umoż­li­wia), to­też wy­stę­pują cza­sem w naj­roz­ma­it­szych po­szar­pa­nych i zę­ba­tych kształ­tach. Prują po swo­jej or­bi­cie, za­jęte wła­snymi spra­wami, chyba że sta­niesz im na dro­dze. Wtedy prze­bi­jają cię na wy­lot i wy­glą­dasz jak żółty ser.

Py­tasz – cóż mogą zro­bić, ta­kie ma­lut­kie i ślicz­niut­kie? Otóż są twarde, a jed­no­cze­śnie na tyle duże, by w znacz­nej czę­ści skła­dać się z me­tali. Kiedy zaś ude­rzają w cie­bie lub w at­mos­ferę two­jej pla­nety, naj­czę­ściej po­ru­szają się z pręd­ko­ścią dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów na se­kundę, czyli około sie­dem­dzie­się­ciu dwóch ty­sięcy ki­lo­me­trów na go­dzinę.

Aby przed­sta­wić to w bar­dziej ob­ra­zowy spo­sób, po­wiem, że jest to mniej wię­cej pięć­dzie­siąt razy szyb­ciej niż wy­strze­lony po­cisk. Po­cisk z li­tej skały o śred­nicy mniej wię­cej pół me­tra. I zbu­do­wany z ma­te­rii przy­po­mi­na­ją­cej ma­tową zie­mię, więc nie­spe­cjal­nie błysz­czy i ostrzega o swo­jej lo­ka­li­za­cji. W dzie­się­cio­stop­nio­wej skali za­gro­że­nia me­te­oro­idy otrzy­mują so­lid­nych osiem punk­tów.

Spo­ra­dycz­nie któ­ryś z nich tra­fia na pla­netę. Wi­dzia­łeś kie­dyś na­prawdę wspa­niałą spa­da­jącą gwiazdę? Taką, za którą pło­nący ślad cią­gnie się przez pół nieba? Taką, przy któ­rej można wy­po­wie­dzieć ży­cze­nie? Taką, która za­słu­guje na se­rię głę­bo­kich ochów i achów?

Ślad ten zo­stał po­zo­sta­wiony przez dro­binkę wiel­ko­ści ziarnka pia­sku wpa­da­ją­cego w at­mos­ferę Ziemi z szyb­ko­ścią około stu pięć­dzie­się­ciu ty­sięcy ki­lo­me­trów na go­dzinę. Przy tak skraj­nych pręd­ko­ściach obiekt do­słow­nie pcha przed sobą po­wie­trze jak tłok, zgnia­ta­jąc je i roz­grze­wa­jąc do tak nie­praw­do­po­dob­nych tem­pe­ra­tur, że a) po­wie­trze zmie­nia się w pla­zmę oraz b) obiekt ka­wa­łek po ka­wałku wy­pa­ro­wuje. Stąd ten piękny błysk i ogni­sty ogon, gdy me­te­oroid nur­kuje na spo­tka­nie ze swoim prze­zna­cze­niem.

Po­nie­waż dawne ludy Ziemi uzna­wały te świetlne po­kazy za swego ro­dzaju zja­wi­ska at­mos­fe­ryczne (i w su­mie miały ra­cję, bo za­płon po­ja­wia się tylko w ze­tknię­ciu z at­mos­ferą), nadały im wspólną na­zwę od­no­szącą się do zda­rzeń po­go­do­wych – me­teory.

Je­żeli me­teor wy­trzyma tę po­dróż i do­trze mniej wię­cej cały do po­wierzchni Ziemi, otrzy­muje nową na­zwę: me­te­oryt, a istoty za­miesz­ku­jące tę po­wierzch­nię mogą zbie­rać ta­kie ka­myki i sprze­da­wać na eBayu.

O ile więk­szość z dwu­dzie­stu pię­ciu mi­lio­nów mi­kro- i re­gu­lar­nych me­te­oro­idów na­po­ty­ka­ją­cych każ­dego dnia Zie­mię wy­pa­ro­wuje w gór­nych stre­fach at­mos­fery, o tyle tylko jed­nym okre­śle­niem można opi­sać efekt wy­wo­ły­wany przez te, które do­pro­wa­dzają swoją wy­prawę do fi­nału: łubu-dubu.

A je­śli cho­dzi o więk­sze skały – to do­piero, rety! Te ła­chu­dry po­tra­fią mieć śred­nicę od me­tra (czyli na gra­nicy roz­miaru me­te­oro­idów) do tylu, że można by je na­zwać pla­netą (co za­wsze daje asumpt do spo­rów po­mię­dzy na­szymi przy­ja­ciółmi astro­no­mami). Po­kaźny obiekt po­ru­sza­jący się po zna­nej sta­łej or­bi­cie na­zy­wamy pla­ne­toidą. Je­śli zaś ma nie­sta­bilną or­bitę, spę­dza więk­szą część swo­jego ży­cia poza Ukła­dem Sło­necz­nym, składa się głów­nie z lodu i po­trafi się za­pre­zen­to­wać z fa­so­nem, zo­staje na­zwany ko­metą.

Je­żeli któ­ryś z tych wiel­kich drani wal­nie w pla­netę, robi się na­prawdę przy­kro. Nie ma wtedy czasu na to, by przy­sta­nąć i na­pa­wać się wi­do­kiem fa­jer­wer­ków. Zmy­kasz co sił w no­gach i za­czy­nasz się mar­twić, jak zdo­bę­dziesz na­stępny obiad.

• • •

Nie­mal wszyst­kie te skały w róż­nych kształ­tach i wiel­ko­ściach są reszt­kami po­cho­dzą­cymi z cza­sów, gdy Układ Sło­neczny pier­wot­nie się pich­cił. Zda­rzyło ci się kie­dyś mie­szać mąkę w mi­sce i mach­nąć łyżką zbyt ener­gicz­nie (może za­szcze­kał pies lub w końcu coś cie­ka­wego za­częło się dziać w se­rialu), tak że mąka roz­sy­pała się po bla­cie? Cho­dzi o coś w tym ro­dzaju[16].

Młode układy pla­ne­tarne to ob­szary okrop­nego cha­osu. Bę­dziemy da­lej mó­wić o tym, dla­czego po­wi­nie­neś je z za­sady omi­jać, a jed­nym z tych po­wo­dów jest mul­tum nie­bez­piecz­nych ka­mieni, które śmi­gają tam w prawo i lewo. Ol­brzy­mie, śred­nie, ma­lut­kie. Pla­nety mu­szą się ufor­mo­wać, aby zaś ufor­mo­wały się z ga­zo­wego ob­łoku, musi zajść mnó­stwo zde­rzeń i otarć. Dro­binki pyłu zbi­jają się w ka­myki. Ka­myki zle­piają się w głazy. Sku­pi­ska gła­zów przy­cią­gają się na­wza­jem, a w kon­se­kwen­cji two­rzą pro­to­pla­nety. Pro­to­pla­nety zde­rzają się ze sobą i for­mują pla­nety. Im więk­sze są pro­to­pla­nety, tym wię­cej ma­te­rii przy­cią­gają ku so­bie siłą gra­wi­ta­cji i tym wię­cej do­świad­czają ko­li­zji.

Wszystko to nie od­bywa się schlud­nie ani w ele­ganc­kim po­rządku. Nie jest to sys­te­ma­tyczny przy­rost od Ziem wiel­ko­ści ka­myka przez proto-Zie­mie do pra­wie Ziem i cał­kiem Ziem. Na tej sa­mej or­bi­cie lub w jej po­bliżu mogą się for­mo­wać liczne pro­to­pla­nety. Dwie są na wej­ściu, ale tylko jedna na wyj­ściu. W daw­nym Ukła­dzie Sło­necz­nym szy­bo­wały dzie­siątki, je­śli nie setki pro­to­pla­net. A dzi­siaj? Mamy le­d­wie osiem (albo dzie­więć, za­leż­nie od tego, kogo za­py­tasz, ale nie bę­dziemy się za­głę­biać w ten te­mat). Do­szli­śmy do tego na dro­dze nie­ma­łego tu­multu, a jego sku­tek nie był jed­no­rodny – każda ko­li­zja zo­sta­wiała po so­bie roz­pro­szone gru­zo­wi­sko, dry­fu­jące wspo­mnie­nie ka­ta­strofy.

Uważa się na­wet, że ziem­ski Księ­życ po­wstał wsku­tek ta­kiego zde­rze­nia pro­to­pla­net. Po­myśl: ze wszyst­kich we­wnętrz­nych pla­net Układu Sło­necz­nego Zie­mia jako je­dyna ma znacz­nego sa­te­litę. Mer­kury nie ma. We­nus nie ma. Mars ma dwa, ale to li­li­puty. Je­dy­nym zna­nym nam spo­so­bem, w jaki Zie­mia mo­gła spro­ku­ro­wać so­bie po­rządny księ­życ, jest ko­li­zja z obiek­tem wiel­ko­ści Marsa. Tak bru­talna kraksa mo­gła mieć dość im­petu, by po­słać odła­mek wy­mia­rów Księ­życa na or­bitę wo­kół mło­dej Ziemi.

Wy­ob­raź so­bie te­raz, że coś ta­kiego przy­tra­fia się to­bie.

Po przej­ściu tej fazy pla­neta na wcze­snym eta­pie ist­nie­nia mo­gła są­dzić, że po­ko­nała kon­ku­ren­cję, oczy­ściła swoje oto­cze­nie, jest piękna i bez­pieczna, może więc za­jąć się wy­twa­rza­niem at­mos­fery, oce­anów oraz ma­ciup­kich stwor­ków za­czy­na­ją­cych peł­zać po jej po­wierzchni. Tym­cza­sem za­nim się obej­rzała, do we­wnętrz­nego ob­szaru układu pla­ne­tar­nego po­sta­no­wił za­wi­tać ga­zowy ol­brzym wiel­ko­ści Jo­wi­sza, by nieco się po­roz­glą­dać.

Sfor­mu­ło­wa­nie „ol­brzym ga­zowy w we­wnętrz­nym ukła­dzie pla­ne­tar­nym” po­winno się za­stą­pić „sło­niem w skła­dzie por­ce­lany”.