Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
Światowa sensacja i popkulturowy fenomen - debiut Jennette McCurdy ("ICarly", "Sam i Cat"). To książka, o której mówią całe Stany Zjednoczone. Poruszające wspomnienia jednej z najsłynniejszych dziecięcych aktorek amerykańskich i pełen emocji zapis zmagań dziecka, które wbrew własnej woli zostało wrzucone w środek piekielnej machiny amerykańskiego show-biznesu. "Cieszę się, że moja mama umarła" to przejmująca opowieść o wychodzeniu z zaburzeń odżywiania, uzależnień i toksycznej relacji z przemocową matką, a także o mozolnym odzyskiwaniu kontroli nad własnym życiem. Jennette McCurdy od dziecka marzyła o tym, żeby zostać pisarką, jednak jej mama miała wobec niej inne plany. Dziewczynka miała sześć lat, kiedy po raz pierwszy wzięła udział w castingu, a jej świat zmienił się na zawsze. Debra zdecydowała, że jedyna córeczka zrobi karierę aktorską. Cena nie grała roli. Liczyła jej kalorie, wydzielała racje żywnościowe, opóźniała jej dojrzewanie, ważyła pięć razy dziennie, a nawet kąpała do szesnastego roku życia! Jennette, pragnąc za wszelką cenę zadowolić najważniejszą osobę w swoim życiu, godziła się na ten okrutny układ. Marzenie Debry o sławie córki w końcu się spełniło, ale status gwiazdy najważniejszych seriali Nickelodeonu (w "Sam i Cat" grała obok Ariany Grande) Jennette przypłaciła zaburzeniami odżywiania, masą niszczących i toksycznych relacji damsko-męskich, alkoholizmem i depresją. Kiedy jednak odkryła, że terapia może pomóc jej wydobyć się z piekła, odważyła się rzucić aktorstwo i robić to, co od zawsze pragnęła - pisać. Pełna czarnego humoru i przenikliwych spostrzeżeń na temat życia przejmująca biograficzna opowieść "Cieszę się, że moja mama umarła" stanowi fascynujący zapis walki o niezależność, własne granice i czerpanie radości z życia. Bestsellerowy pamiętnik i numer jeden "New York Timesa", który błyskawicznie zyskał status fenomenu popkultury… "Cieszę się, że moja mama umarła" to zdecydowanie coś więcej niż źródło plotek o Arianie Grande i pazerności Nickelodeonu. "Vogue" Dla McCurdy ta książka to nie tylko pisarski debiut. To także rozrachunek z poczuciem winy i żałobą po śmierci matki. To opis wychodzenia z zaburzeń odżywiania i przepracowywania dziesięcioleci traumy. I w końcu robienie tego, czego od początku pragnęła, a czym na pewno nie było aktorstwo - pisania… "USA Today" Fascynujące wspomnienia. Czytelnicy mają okazję poznać McCurdy jako dowcipną i spostrzegawczą pisarkę, jej wielką empatię i brutalne puenty. To dokument ukazujący zarówno jej bolesną przeszłość, jak i mądrość, jaką zyskała po drodze. "Time"
Jennette McCurdy (ur. 1992) karierę aktorską zaczęła jako dziecko. Sławę przyniosły jej role w "iCarly" oraz "Sam i Cat", dwóch popularnych serialach stacji Nickelodeon. W 2017 r. na zawsze porzuciła telewizyjno-filmową ścieżkę i skupiła się na pisaniu i reżyserii. "Cieszę się, że moja mama umarła" to jej pierwsza książka, która odniosła ogromny sukces w Stanach Zjednoczonych. Obecnie McCurdy pracuje nad swoim debiutem powieściowym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Tytuł oryginału
I’M GLAD MY MOM DIED
Copyright © 2022 by Waffle Cone, Inc.
All rights reserved
First Simon & Schuster hardcover edition August 2022
Projekt okładki
Faye Orlove
Ilustracja na okładce
Koury Angelo
Redaktor inicjująca
Izabela Cupiał
Opieka redakcyjna
Jadwiga Mik
Redakcja
Joanna Serocka
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8295-454-8
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Marcusa, Dustina
i Scottiego
PROLOG
Dziwne, że zawsze obwieszczamy coś ważnego ludziom w śpiączce, jakby zapadli w nią z nudy.
Mama leży na oddziale intensywnej terapii, lekarz powiedział, że zostały jej dwie doby życia. Babcia, dziadek i tata siedzą w poczekalni, obdzwaniają rodzinę i jedzą przekąski z automatu. Babcia mówi, że ciastka koją jej nerwy.
Stoję przy drobnym, nieruchomym ciele mamy z trzema starszymi braćmi – Marcusem („my, razem”), Dustinem (bystrzakiem) i Scottem (wrażliwcem).
Wycieram szmatką jej zaklejone ropą powieki i wtedy się zaczyna. My pochyla się nad nią.
– Mamo – szepcze jej do ucha – niedługo przeniosę się z powrotem do Kalifornii.
Zamieramy w oczekiwaniu. Może mama nagle się obudzi? Cisza. Podchodzi Bystrzak.
– Mamo. Uhm, mamo, Kate i ja bierzemy ślub.
Ponownie wytężamy słuch. Wciąż nic.
– Mamusiu…
Nie słucham, co mówi Wrażliwiec, zbyt pochłonięta własną kwestią, która ma ją wskrzesić.
Nadchodzi moja kolej. Czekam, aż wszyscy pójdą coś przegryźć, chcę to zrobić na osobności. Przysuwam z piskiem krzesło i siadam obok łóżka. Uśmiecham się, zaraz wytoczę ciężką artylerię. Co tam przeprowadzka, co tam ślub. Mam do zaoferowania coś znacznie lepszego. Coś, na czym mamie zależy najbardziej.
– Mamusiu. Słyszałaś, co powiedziałam? Mówię, że bardzo schudłam. Wreszcie zeszłam do czterdziestu kilogramów.
Siedzę przy łożu śmierci matki, przekonana, że obudzi ją tylko informacja o osiągnięciu wagi idealnej, jaką sobie dla mnie wymarzyła. Stres związany z jej chorobą wreszcie dał mi kopa do działania i wywołał jadłowstręt. Czterdzieści kilo. Pewna sukcesu rozsiadam się na krześle i z dumą zakładam nogę na nogę. Czekam, aż się ocknie. I czekam. I czekam.
Ale gdzie tam. Ona się nie budzi. Nic z tego nie rozumiem. Jeśli moja waga to za mało, żeby obudzić mamę, nic jej nie ruszy. Jeśli nic jej nie ruszy, oznacza to, że ona naprawdę umrze. A jeśli naprawdę umrze, to co ja ze sobą pocznę? Moim życiowym celem zawsze było uszczęśliwianie mamy, bycie tym, kim chciała, żebym była. Kim mam teraz być bez niej?
PRZED
1.
Prezent jest owinięty świątecznym papierem, mimo że mamy koniec czerwca. Po Gwiazdce zostało nam dużo papieru, ponieważ dziadek kupił w hurtowni dwanaście rolek, choć mama tłumaczyła mu milion razy, że to wcale się nie opłaca.
Odwijam – nie zrywam – papier, gdyż wiem, że mama przechowuje go do ponownego użycia, więc jeśli zedrę, zamiast odwinąć, nie będzie w tak nienagannym stanie, jak by chciała. Dustin twierdzi, że mama jest zbieraczem, ale mama mówi, że po prostu lubi przechowywać wspomnienia. Dlatego odwijam.
Wszyscy mnie obserwują. Jest babcia, z napuszoną trwałą, nosem jak guzik i uwagą, z jaką zawsze śledzi otwieranie prezentu. Bardzo ją interesuje, skąd pochodzi podarunek, ile kosztował, czy pochodzi z wyprzedaży. Musi to wiedzieć.
Dziadek też patrzy, i pstryka zdjęcia. Nie cierpię, gdy ktoś robi mi zdjęcia, ale dziadek to uwielbia, a jeśli dziadek coś uwielbia, to nie ma takiej siły, która by go powstrzymała. Jak wówczas, kiedy mama każe mu przestać jeść co wieczór kopiastą miskę lodów waniliowych, ponieważ to mu szkodzi na serce. Nie przestanie jeść lodów i nie przestanie pstrykać zdjęć. Byłabym zła, gdybym go tak nie kochała.
Jest tata, na wpół przytomny, jak zawsze. Mama trąca go łokciem i wyraża wątpliwości co do stanu jego tarczycy, a tata odpowiada „z moją tarczycą wszystko gra” i po pięciu sekundach znowu przysypia. Tak wyglądają zwykle ich relacje. Albo na siebie wrzeszczą. Wolę to pierwsze.
Są tam również Marcus, Dustin i Scottie. Kocham ich wszystkich z różnych powodów. Marcus jest taki odpowiedzialny, można na nim polegać. Pewnie to normalne, skoro jest prawie dorosły – ma piętnaście lat – a rzetelności powinno się od niego uczyć wielu dorosłych z mojego otoczenia.
Kocham Dustina, mimo że na ogół nie ma do mnie cierpliwości. Tak pięknie rysuje, a do tego jest świetny z historii i geografii, w przeciwieństwie do mnie. Chwalę go przy każdej okazji, ale nazywa mnie dupowłazem. Nie wiem dokładnie, co to znaczy, ale chyba coś obraźliwego. Mimo to poszłabym o zakład, że po cichu cieszy się z komplementów.
Kocham Scottiego, ponieważ jest pełen nostalgii. Nauczyłam się tego słowa ze Słownika Obrazkowego czytanego z mamą, która uczy nas w domu, i teraz staram się używać go przynajmniej raz dziennie, żeby nie zapomnieć. Naprawdę pasuje do Scottiego. „Smutek i tęsknota za przeszłością”. Pasuje jak ulał, mimo że Scottie ma dopiero dziewięć lat i niewiele w życiu doświadczył. Płacze pod koniec Bożego Narodzenia, pod koniec urodzin, pod koniec Halloween, a czasami pod wieczór. Płacze, gdyż jest smutny, że się kończą, i nawet jeśli jeszcze się nie skończyły, już myśli o nich z utęsknieniem. „Utęsknienie” to kolejne słowo ze Słownika Obrazkowego.
Mama też patrzy. Ach, mama. Jest taka piękna. Ona tak nie uważa i pewnie dlatego codziennie poświęca godzinę na fryzurę i makijaż, nawet gdy idzie tylko do sklepu. Nie mogę tego zrozumieć. Bez tego wygląda lepiej, słowo daję. Bardziej naturalnie. Widać jej oczy. Skórę. Ją samą. Tymczasem ona woli wszystko zasłaniać. Rozprowadza ciemną maź na twarzy, drapie kredką tuż pod oczami, koloruje policzki i wszystko przysypuje pudrem. Tapiruje włosy. Nosi buty na wysokich obcasach, żeby mieć metr i pięćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, bo metr pięćdziesiąt – jej prawdziwy wzrost – to za mało. Wolałabym, żeby to sobie darowała, gdyż wcale tego nie potrzebuje, ale umiem zajrzeć pod spód. A pod spodem jest piękna.
Mama nie spuszcza wzroku ze mnie, a ja z niej, czyli jest tak jak zawsze. Jesteśmy połączone. Splecione ze sobą. Stanowimy jedność. Ponagla mnie uśmiechem, więc przyspieszam i czym prędzej kończę odwijanie prezentu.
Na widok tego, co dostałam na szóste urodziny, ogarnia mnie rozczarowanie, żeby nie powiedzieć zgroza. Jasne, lubię Pełzaki, jednak na tym dwuczęściowym stroju – koszulce i spodenkach – widnieje Angelica (moja najmniej ulubiona postać) w otoczeniu stokrotek (nie znoszę kwiatów na ubraniach). W dodatku rękawy i nogawki są zakończone falbanką. Gdybym miała wskazać jedną rzecz, która wzbudza mój wewnętrzny sprzeciw, byłyby to falbanki.
– Śliczne! – krzyczę z przejęciem. – Mój najlepszy prezent!
Przywołuję na twarz swój popisowy sztuczny uśmiech. Mama nie widzi, że jest sztuczny. Myśli, że naprawdę się cieszę. Każe mi włożyć strój na przyjęcie i przystępuje do zdejmowania mi piżamy, co bardziej przypomina zdzieranie niż odwijanie.
Dwie godziny później w stroju z Angelicą stoję w Eastgate Parku otoczona koleżankami, a dokładniej jedynymi rówieśnikami, z którymi mam styczność. Chodzimy razem do szkółki kościelnej. Jest tam Carly Reitzel, w opasce z zygzakiem. Jest Madison Thomer z wadą wymowy, której jej zazdroszczę. Jest tam również Trent Paige z obsesją na punkcie różowego, o którym potrafi mówić bez końca, ku utrapieniu dorosłych. (Początkowo nie rozumiałam, dlaczego tak się tym przejmują, ale potem skojarzyłam. Myśleli, że jest gejem. A my byliśmy mormonami. Z jakiegoś powodu nie można być jednocześnie mormonem i gejem).
Dostajemy tort oraz lody, i jestem w siódmym niebie. Czekałam na tę chwilę od całych dwóch tygodni, odkąd postanowiłam, czego będę sobie życzyć. Życzenie urodzinowe to największa moc, jaką w tej chwili dysponuję w życiu. Jedyna okazja, aby wziąć sprawy w swoje ręce. Taka okazja to nie byle co. Musi się liczyć.
Wszyscy śpiewają, fałszując, Sto lat, a Madison, Trent i Carly wrzucają „cza-cza-cza” po każdej linijce, co jest strasznie denerwujące. Wyglądają na zachwyconych tym swoim „cza-cza-cza”, ale moim zdaniem to psuje cały efekt. Nie mogą normalnie?
Patrzę na mamę, żeby wiedziała, że mi na niej zależy, że jest dla mnie najważniejsza. Ona nie śpiewa „cza-cza-cza”. Szanuję ją za to. Marszczy nos w szerokim uśmiechu, od którego robi mi się ciepło na sercu. Odwzajemniam uśmiech, chcąc w pełni przeżyć tę chwilę. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu.
Kiedy miałam dwa lata, u mamy stwierdzono raka piersi w czwartym stadium. Ledwo to pamiętam, ale mam przebłyski.
Widzę, jak robi mi na drutach duży, biało-zielony koc, na czas jej pobytu w szpitalu. Nie znosiłam tego koca albo sposobu, w jaki mi go dała, a może uczucia, jakiego wtedy doświadczyłam – w sumie nie pamiętam, czego nie znosiłam, pamiętam tylko niechęć, jaka ogarnęła mnie w tamtej chwili.
W innym przebłysku pamięci idę chyba przez szpitalny trawnik, za rękę z dziadkiem. Mieliśmy nazbierać żonkili dla mamy, ale ja nazbierałam brązowych, badylowatych chwastów, ponieważ bardziej mi się spodobały. Mama latami trzymała je w kubku po kredkach. Na pamiątkę. (Może to stąd się wzięły nostalgiczne ciągoty Scotta?)
Kiedy indziej siedzę na nierównej, niebieskiej wykładzinie na zapleczu naszego kościoła, patrząc, jak dwóch młodych, przystojnych misjonarzy kładzie ręce na łysej głowie mamy, aby ją pobłogosławić, a reszta rodziny siedzi wokół na zimnych, rozkładanych krzesłach. Jeden z misjonarzy poświęcił oliwę i polał nią głowę mamy, przez co nabrała jeszcze więcej blasku. Drugi misjonarz odmówił błogosławieństwo, prosząc o wydłużenie życia mamy, jeśli taka jest wola boska. Babcia podskoczyła na krześle i huknęła „Nawet jeśli nie jest, do jasnej cholery!”, co spłoszyło Ducha Świętego i misjonarz musiał zacząć od nowa.
Prawie nie pamiętam wydarzeń z tamtego okresu, ale nie muszę pamiętać. Tak często są wałkowane w domu McCurdych, że nie trzeba było w nich uczestniczyć, by wryły się w pamięć.
Mama uwielbia wracać do swojego raka – chemioterapii, naświetlań, przeszczepu szpiku, mastektomii, rekonstrukcji piersi, czwartego stadium, tego, że miała zaledwie trzydzieści pięć lat, kiedy zachorowała – i opowiada o nim wszystkim sąsiadom, członkom kongregacji, a nawet napotkanym w sklepie przypadkowym osobom skłonnym jej wysłuchać. To bardzo smutna historia, lecz widzę, że napełnia ją dumą. Daje poczucie celu. Ona, Debra McCurdy, zjawiła się na tym świecie, aby wyzdrowieć i opowiedzieć o tym wszystkim i każdemu z osobna… co najmniej pięć do dziesięciu razy.
Mama wspomina raka, jak większość ludzi wspomina wakacje. Mało tego, organizuje cotygodniowy seans filmiku, który nagrała po diagnozie. W każdą niedzielę po mszy każe któremuś z chłopców włączyć kasetę, gdyż nie umie obsługiwać odtwarzacza.
– Ciii, proszę o spokój. Oglądajmy i bądźmy wdzięczni za to, gdzie mamusia jest teraz z wami – oznajmia.
Mimo że film ma wzbudzić w nas wdzięczność za jej wyzdrowienie, coś mi w tym zgrzyta. Widzę, że bracia czują się nieswojo, ja tak samo. Nie sądzę, aby któreś z nas miało ochotę powracać do wspomnień naszej łysej, smutnej, umierającej mamy, choć nikt nie mówi tego na głos.
Film się zaczyna. Mama śpiewa nam kołysanki, gdy wszyscy czworo siedzimy wokół niej na tapczanie. I tak jak film się nie zmienia, tak nie zmieniają się komentarze mamy. Za każdym razem zaznacza, że Marcus „nie mógł udźwignąć” sytuacji, więc co rusz wychodził do przedpokoju, żeby się opanować, i znowu wracał. Mówi to w sposób wyrażający najwyższą pochwałę. Zdenerwowanie Marcusa śmiertelną chorobą mamy to miara jego człowieczeństwa. Za to ja byłam „śmierdzielem”, i mama wypowiada to z jadem, jak przekleństwo, po czym następuje opowieść o tym, jak śpiewałam „Dzwonią dzwonki sań” na całe gardło, mimo smutnej atmosfery panującej w domu. Nie do wiary, że w ogóle mi się nie udzieliła. Jak mogłam się cieszyć w tak dramatycznych okolicznościach? Miałam dwa lata.
Wiek to żadna wymówka. Ilekroć to oglądamy, dopada mnie poczucie winy. Jak mogłam nie rozumieć? Co za idiotka! Jak mogłam być tak ślepa na jej potrzeby? Oczekiwała od nas powagi, to miał być dla nas cios, otchłań rozpaczy. Bez niej mieliśmy być nikim.
Wprawdzie szczegóły choroby mamy są mi znane – słowa „chemia”, „przeszczep szpiku” i „naświetlania” robią piorunujące wrażenie na słuchaczach, którzy nie mogą uwierzyć, że mama przeszła taką gehennę – dla mnie są tylko szczegółami. Nic nie znaczą.
Przywiązuję jednak wagę do atmosfery u McCurdych. Odkąd sięgam pamięcią, jest niczym życie na bezdechu, to najlepszy sposób na jej określenie. Jakbyśmy znajdowali się w zawieszeniu, czekając, aż wróci rak mamy. Począwszy od wałkowania pierwszych chwil po diagnozie, aż po stałe wizyty kontrolne, stale coś nam ciąży. Kruchość życia mamy stanowi oś mojego życia.
I myślę, że mogę zaradzić coś na tę kruchość swoim życzeniem urodzinowym.
Wreszcie Sto lat dobiega końca. Nadchodzi ta chwila. Moja wielka chwila. Przymykam oczy, biorę głęboki wdech i wypowiadam w myślach życzenie.
Niech mama przeżyje kolejny rok.
2.
– Jeszcze jeden rządek i gotowe – oznajmia mama, odnosząc się do klamerek, które starannie wpina w moje włosy. Nie cierpię tej fryzury, rzędów ciasno spiętych kosmyków unieruchomionych spinkami, które boleśnie wrzynają mi się w czaszkę. Wolałabym czapkę z daszkiem, ale mama twierdzi, że wyglądam ładnie, więc jestem skazana na klamerki.
– Dobrze, mamusiu – odpowiadam. Siedzę na zamkniętym sedesie i macham nogami. Machanie to uroczy akcent. Robi wrażenie.
Dzwoni telefon.
– Cholerka. – Mama otwiera drzwi łazienki i się wychyla, żeby złapać słuchawkę wiszącą w kuchni na ścianie. Nie puszcza przy tym mojego kosmyka, który właśnie upina, więc wychylam się w tym samym kierunku, co ona.
– Halo! – rzuca do słuchawki. – Uhm. Uhm. Że co?! O dwudziestej pierwszej? Najwcześniej? Nieważne, dzieci spędzą kolejny wieczór bez taty. Twoja sprawa, Mark. Twoja sprawa.
Rzuca słuchawkę.
– Dzwonił twój ojciec.
– Tak myślałam.
– Ten człowiek, Net, mówię ci. Czasami już… – Bierze głęboki, rozedrgany oddech.
– Czasami już co?
– No, mogłam wyjść za lekarza, prawnika albo…
– Wodza Indian – uzupełniam, gdyż to powiedzonko również słyszałam. Zapytałam kiedyś, z którym wodzem indiańskim się spotykała, na co odpowiedziała, że nie miała na myśli dosłownie wodza, to tylko taka przenośnia, która oznacza, że mogła mieć, kogo chciała, zanim urodziła dzieci, a jej uroda zbladła. Wyraziłam przykrość z tego powodu, ale stwierdziła, że nic nie szkodzi, gdyż woli mnie od faceta. Następnie zapewniła, że jestem jej najlepszą przyjaciółką, cmoknęła mnie w czoło i uzupełniła po namyśle, że była jednak na kilku randkach z lekarzem: „Wysokim i rudym, o ugruntowanej pozycji”.
Dalej upina mi włosy.
– Albo producenta. Filmowego, muzycznego. Quincy Jones obejrzał się kiedyś za mną na ulicy. Serio, Net, mogłam wyjść za któregoś z nich i powinnam była to zrobić. Dobre życie było mi pisane. Sława i majątek też. Sama wiesz, jak bardzo chciałam zostać aktorką.
– Ale dziadkowie ci nie pozwolili – mówię.
– Ale dziadkowie mi nie pozwolili, no właśnie.
Zastanawiam się, dlaczego jej nie pozwolili, ale nie pytam. Wiem, że lepiej nie zadawać pewnych pytań i nie drążyć, niech mama uchyla rąbka tajemnicy tam, gdzie chce, podczas gdy ja słucham i przyjmuję do wiadomości dokładnie to, czego sobie życzy.
– Au!
– Wybacz, przycięłam ci ucho?
– Tak, nie szkodzi.
– Nie widzę dobrze pod tym kątem.
Rozciera mi ucho. Ból mija w jednej chwili.
– Wiem.
– Chcę zapewnić ci życie, jakie nie było mi dane, Net. Życie, na które zasługiwałam. Życie, jakiego odmówili mi moi rodzice.
– Dobrze. – Obawiam się tego, co zaraz nastąpi.
– Myślę, że powinnaś grać. Moim zdaniem byłabyś wspaniałą aktoreczką. Blondynka. Niebieskie oczy. W tym mieście to kochają.
– W jakim mieście?
– W Hollywood.
– Czy Hollywood nie jest daleko?
– Półtorej godziny stąd. Fakt, trzeba jechać autostradą. Musiałabym się tego nauczyć. Ale dla ciebie jestem gotowa na takie poświęcenie, Net. Bo nie jestem taka jak moi rodzice. Chcę dla ciebie tego, co najlepsze. Zawsze. Wiesz o tym, prawda?
– Tak.
Mama urywa, jak zawsze, gdy zamierza powiedzieć coś doniosłego. Pochyla się, aby spojrzeć mi w oczy, nie puszczając przy tym mojego kosmyka.
– Co ty na to? Chcesz grać? Chcesz zostać aktoreczką mamusi?
Odpowiedź jest tylko jedna.
3.
Nie czuję się gotowa. Wiem, że nie jestem gotowa. Dzieciak przede mną zbiega po schodkach ze sceny w sposób, jaki mnie onieśmiela. W ogóle nie widać po nim tremy. Dla niego to dzień jak co dzień. Zajmuje miejsce obok kilkanaściorga innych dzieci, które już siedzą, gdyż wygłosiły swoje monologi.
Rozglądam się po nudnym, surowym pomieszczeniu o białych ścianach i rzędach dzieci na metalowych krzesełkach. Nerwowo mnę kartkę. Teraz moja kolej. Usiadłam na końcu, żeby mieć czas poćwiczyć, lecz teraz żałuję tej decyzji, bo zżerają mnie nerwy. W życiu tak się nie czułam. Aż brzuch mnie rozbolał ze strachu.
– Zapraszam, Jennette – mówi mężczyzna z czarnym kucykiem i bródką, od którego zależy moje być albo nie być.
Kiwam głową i wchodzę na scenę. Odkładam kartkę, żeby móc swobodnie gestykulować, jak przykazała mi mama, i rozpoczynam monolog o żelkach owocowych.
Głos mi się trzęsie, słyszę to wyraźnie. Próbuję nad nim zapanować, ale mi nie wychodzi. Uśmiecham się szeroko w nadziei, że Bródka nie zauważy. W końcu docieram do puenty.
– …bo od żelków buzia mi się cieszy!
I chichoczę, tak jak poleciła mama – „słodko i piskliwie, marszcząc nosek” – w nadziei, że wrażenie jest mniej krępujące, niż myślę.
Bródka odchrząka, co nigdy nie wróży nic dobrego. Prosi, żebym powtórzyła monolog, ale „swobodniej, jakbym rozmawiała z koleżanką… aha, i bez wymachiwania rękami”.
Jestem rozdarta. Mama kazała machać. Jeśli wrócę do poczekalni i powiem, że nie machałam, będzie zawiedziona. Ale jeśli wrócę do poczekalni i powiem, że nie mam agenta, rozczaruje się jeszcze bardziej.
Powtarzam monolog, już bez gestykulacji, i wypadam nieco lepiej, widzę jednak, że Bródka nie jest w pełni usatysfakcjonowany. Zawiodłam go. Czuję się okropnie.
Kiedy kończę, Bródka wyczytuje dziewięć nazwisk, w tym moje, i odprawia pozostałą piątkę. Widzę, że tylko do jednej dziewczynki dotarło, że odchodzi z kwitkiem, pozostali uciekają w podskokach, jakby szli na lody. Żal mi tej dziewczynki, ale rozpiera mnie radość. Jestem Wybraną.
Bródka oznajmia, że Academy Kids będzie nas reprezentować jako statystów, co oznacza, że wystąpimy na dalszym planie w filmach i programach. Widzę po jego przesadnym ożywieniu, że próbuje osłodzić nam złą wiadomość.
Kiedy pozwala nam iść do poczekalni do naszych mam, wywołuje troje dzieci i każe im zostać. Zwlekam z odejściem, żeby usłyszeć, jaki los czeka trójkę Wybranych Bardziej. Bródka informuje ich, że będą reprezentowani jako „główni aktorzy”, czyli tacy, którzy otrzymują role mówione. Wypadli tak dobrze, że nie wytypowano ich na żywe rekwizyty, tylko na prawdziwych, wykwalifikowanych, godnych własnej kwestii AKTORÓW.
Czuję, że wzbiera we mnie coś niepokojącego. Zazdrość przemieszana z poczuciem odrzucenia i żalu nad sobą. Dlaczego nie zasługuję na to, żeby mówić?
Wychodzę do poczekalni i biegnę do mamy, która po raz czwarty w tym tygodniu podlicza domowe wydatki. Oznajmiam jej, że zostałam statystką, a ona wygląda na szczerze ucieszoną. Mam świadomość, że po prostu nie wie o istnieniu drugiej, lepszej opcji, która nie została mi dana. Dręczy mnie obawa, że się dowie.
Wypełnia formularz. Wskazuje długopisem wykropkowane pole, gdzie mam podpisać, obok miejsca, gdzie złożyła swój podpis, jako moja opiekunka.
– Co podpisujemy?
– Umowę, według której agent dostaje dwadzieścia procent, a my osiemdziesiąt. Piętnaście procent z tych osiemdziesięciu pójdzie na konto, do którego otrzymasz dostęp, gdy skończysz osiemnaście lat. Tyle daje dzieciom większość rodziców. Ale ty masz szczęście. Mamusia nie weźmie twoich pieniędzy, tylko swoją pensję i kwotę na niezbędne wydatki.
– Co to są niezbędne wydatki?
– A co ty się nagle taka dociekliwa zrobiłaś? Nie masz do mnie zaufania?
Szybko podpisuję.
Zjawia się Bródka, żeby porozmawiać z każdym z rodziców. Najpierw podchodzi do mamy i mówi jej, że mam potencjał na pierwszy plan.
– Potencjał? – pyta krytycznie mama.
– Tak, zwłaszcza że ma dopiero sześć lat, wcześnie zaczyna.
– Ale dlaczego potencjał? Dlaczego od razu nie może grać pierwszego planu?
– No, była bardzo stremowana. Wygląda na nieśmiałą.
– Jest nieśmiała, ale to pokona. Na pewno pokona.
Bródka drapie się po przedramieniu, na którym ma wytatuowane drzewo. Nabiera tchu, jakby przymierzał się do powiedzenia czegoś, co boi się powiedzieć na głos.
– Jennette musi chcieć grać, żeby jej się udało.
– Och, niczego bardziej nie pragnie – zapewnia mama, podpisując wykropkowane pole na następnej stronie.
To mama niczego bardziej nie pragnie, a nie ja. Dzień był stresujący i gdyby to ode mnie zależało, darowałabym sobie powtórkę. Z drugiej strony pragnę tego samego, co mama, więc w pewnym sensie ma rację.
Bródka posyła mi zagadkowy uśmiech. Nie lubię, kiedy dorośli robią miny albo wydają odgłosy, których nie rozumiem. To frustrujące. Jakby coś mi umykało.
– Powodzenia – mówi znacząco i odchodzi.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI