Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wizerunek współczesnych Niemiec długo wydawał się nieskazitelny. Jednak pod powierzchnią równych szans, otwartości i chęci zadośćuczynienia nierzadko kryją się uprzedzenia, nieufność, dążenie do przeforsowania własnych interesów. Przeszłość ciąży, historia narzuca ton najważniejszym sporom. Niewidzialne granice wciąż trudno przekroczyć: wschód i zachód, rodowici mieszkańcy i imigranci, prawica i lewica, praworządność i hipokryzja, tolerancja i ksenofobia.
Jerzy Haszczyński, dziennikarz, który pod koniec ubiegłego wieku pracował w Berlinie, znowu ruszył za Odrę. Tropami starymi i zupełnie nowymi. Na zapomnianą prowincję i do miast, które trafiły na pierwsze strony światowych gazet, choć nie chciały. Z reporterską precyzją wskazuje na napięcie w niemieckiej polityce i współczesnej debacie – między tym, o czym wolno mówić, a tym, o czym najchętniej by milczano.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
W serii ukazały się ostatnio:
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła” (wyd. 2)
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku (wyd. 2 zmienione)
Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie
Magdalena Kicińska Pani Stefa (wyd. 2)
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej
Mariusz Surosz Ach, te Czeszki! (wyd. 2)
Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)
Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 5)
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)
Adam Robiński Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)
Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko (wyd. 2)
Piotr Bernardyn Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)
Wade Davis Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti
Igor T. Miecik 14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)
Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce
Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)
Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2)
Jakub Szymczak Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)
Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki
Norman Lewis Głosy starego morza W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2)
W serii ukażą się m.in.:
Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © by Stefan Boness / Panos Pictures / Forum
Copyright © by Jerzy Haszczyński, 2022
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Anna Niklewicz
Korekta Kinga Kosiba / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Projekt współfinansowany przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-599-1
2020/2021
– Jako dziecko słyszałem: „Ty pieprzony polaczku! Won z naszego domu, bękarcie”. Potem się okazało, że jestem homoseksualistą. Znowu leciały wyzwiska: „gówniana cioto” i tym podobne. A ja nigdy nikomu nic złego nie zrobiłem. Nigdy.
Gert Eid ma siedemdziesiąt pięć lat. Poznaliśmy się ponad dwie dekady temu. To on mnie znalazł. Nie wiem, jak zdobył mój numer. Zadzwonił. Trwały wtedy negocjacje o niemieckich odszkodowaniach dla robotników niewolniczych z czasów drugiej wojny światowej. Sporo o tym pisałem do gazety codziennej. Poprosił, bym pomógł odnaleźć jego ojca, Polaka, który trafił do pracy przymusowej we wsi w Nadrenii- -Palatynacie, a potem zniknął, nie przejmując się losem spłodzonego z Niemką dziecka. Ojca nie udało się odnaleźć, choć przejrzałem sporo dokumentów i przeczytałem dziesiątki tekstów z tużpowojennej niemieckiej prasy. Nawet, nie całkiem legalnie, szukałem go w polskim systemie ewidencji ludności PESEL.
O tych poszukiwaniach napisałem reportaż. Poruszyłem w nim temat małych dzieci, które w tajemniczy sposób umarły, zanim z frontu i niewoli do wsi wrócili niemieccy mężczyźni. Nosił tytuł Małe groby z Lauschied. Lauschied to wieś, w której wychował się Gert Eid. Od chwili publikacji sporo się wydarzyło – wyjaśniło się, dokąd z Niemiec przeniósł się jego ojciec. Dowiedziałem się też więcej o Gercie Eidzie, samej wsi i losie robotników przymusowych.
Matka Niemka, ojciec Polak. Takie dzieci nie pasowały do hitlerowskiej ideologii, która mimo zakończenia wojny wciąż tkwiła w wielu głowach. Nie pasowały do wyobrażeń ich babek i matek, które czekały na powrót do wsi niemieckich bohaterów. Oni nie zaakceptowaliby u siebie dzieci wroga. Zwano je „kukułczymi jajami”. Zaraz po urodzeniu szybko przenosiły się na tamten świat. Albo nie dawano im nic do jedzenia i powoli umierały, albo w nocy przykładano im poduszkę do twarzy i już się nie budziły. Rano stwierdzano po prostu, że dziecko się udusiło, gdy spało w łóżeczku – takie rzeczy się przecież zdarzają.
– Ja przeżyłem – opowiadał mi przed laty Gert Eid.
Przeglądam stare, ręcznie robione notatki, po polsku i po niemiecku, oraz listy przesłane faksem – papier pożółkł, pokrył się plamami i zmarszczkami, litery zbladły, niektóre zniknęły bezpowrotnie.
Przypominam sobie reportaż z 2002 roku. Będę go tu cytował. Zaczynał się od powtarzającego się snu Gerta Eida: mężczyzna wpadał do dołu na cmentarzu w Lauschied i widział twarze małych dzieci; czegoś od niego chciały, ale głosy nie wydobywały się z ust.
Gert był przekonany, że niewiele brakowało, a jego los wyglądałby podobnie. „Usuwano je z drogi” – takie określenie zapamiętał z rozmów dorosłych o niechcianych dzieciach Niemek z Polakami. Gerta uratowała babka. Nietypowa, bo pochodziła z dużego miasta, umiała się oprzeć presji sąsiadów. Wspierała wnuka przez całe dzieciństwo. Gdy we wsi słyszał o swojej matce, że jest polską dziwką, wsiadał na rower i jechał kilka kilometrów do domu babci. W czasie pierwszej komunii Gerta ksiądz przy dziesiątkach wiernych tak zwymyślał jego matkę, że wybiegła z kościoła, szlochając, i nie pojawiła się w nim, dopóki duchowny nie zmienił parafii.
– Kiedy swoim zachowaniem wyprowadzałem mamę z równowagi, powtarzała: „Gdybym wiedziała, że taki będziesz, to i ja bym ci poduszką usta zatkała” – opowiada teraz Gert Eid. I w przeszłości wydawał mi się potężny, ale przez ostatnie lata nabrał wagi. To przez kortyzon, tłumaczy.
Na Facebooku zamieścił swoje zdjęcie z wczesnego dzieciństwa. Pyzaty blondynek ze słodkim uśmiechem, wciśnięty w spodenki na szelkach, trzyma się oparcia krzesła.
– „Byłeś ślicznym dzidziusiem”, opowiadała mi mama, gdy była po osiemdziesiątce. Ale wcześniej podkreślała, że nie chciała mieć dziecka z Polakiem. Potem do tego wróciła. Teraz ma dziewięćdziesiąt pięć lat, demencję, jest w domu opieki. Jeszcze niedawno, jak się z nią można było dogadać, powiedziała: „Gdybym nie była taka głupia i nie związała się z twoim ojcem, to miałabym niemieckie dziecko”. „Masz niemieckie dziecko”, odpowiedziałem. Po polsku znam tylko „w lewo”, „w prawo” i „dziękuję”. Jeszcze w tym wieku to w niej siedzi. To nie jej wina, takie było nastawienie. W dzieciństwie często słyszałem: „Polaczek, ten gówniany polaczek”. Przychodzę do kolegi, a jego matka pyta: „Kogo przyprowadziłeś?”. „To syn pani Eid”, odpowiada kolega. Na to matka: „Wygoń tego polaczka!”. Nienawidziłem tego, to było przerażające. Koledzy mnie bili. Już jako dojrzały mężczyzna przyjeżdżałem do Lauschied po wino do rodziny winiarzy. Zarobili na mnie duże pieniądze, do dziś tam zaglądam. I wciąż przypominam sobie babkę obecnego właściciela. W dzieciństwie przychodziłem do niej po mleko, siedziała zawsze z kanką między nogami. „Jak tam u twojego ojca, chłopcze?”, spytała pewnego razu. „Jest w gospodarstwie”, odpowiedziałem, bo w swojej naiwności sądziłem, że chodzi o ojczyma. „Nie o tego pytam, tylko o polaczka”. A przecież ja nie znałem tego polaczka, nic o nim nie wiedziałem. Dziadek, ojciec ojczyma, z okazji Bożego Narodzenia zapraszał wszystkie wnuki do kawiarni w mieście. Tylko ja, polski bękart, nie mogłem tam z nimi pójść. Ciotka Agnes, siostra ojczyma, pierwsza we wsi miała telewizor. Poszedłem coś obejrzeć, a ona do mnie: „Wracaj do matki i powiedz jej, żeby zajęła się swoim bękartem”. To strasznie brzmiało.
Kiedy raz w czasie pogrzebu małemu Gertowi zachciało się siku, ciotka, która miała dom obok cmentarza, nie chciała dać mu klucza, by poszedł do toalety. „Niech robi w gacie” – powiedziała.
– Potem już nigdy nie rozmawialiśmy. Ojczymowi do końca jego życia powtarzała: „Co ty wyczyniasz? Wychowujesz polaczka, sam zrób sobie dziecko. Niemieckie”. Ale on nie mógł. Wrócił z frontu w takim stanie, że nie mógł mieć dzieci. Mama poślubiła go, gdy miałem sześć lat. Nie miała żadnej szansy na zdrowego mężczyznę. Z ojczymem po raz pierwszy na poważnie porozmawiałem, gdy dobiegałem czterdziestki i prowadziłem własną restaurację. „Dobrze ci się teraz powodzi, masz niezły zawód i dobry samochód, ale gdy byłeś dzieckiem, nienawidziłem cię”, wyznał. „Po co mi to mówisz?”, spytałem. Kilka miesięcy później umarł. Oczekiwano, że coś powiem nad trumną. Nie mogłem. Chciałem to wszystko zapomnieć, ale się nie dało.
– W Lauschied nie mordowano dzieci robotników przymusowych. Nic takiego się tu nie wydarzyło. Nasza wieś była niechętna nazistom – zapewniał mnie w 2002 roku burmistrz Ferdinand Stenzhorn. Całe życie spędził w Lauschied, pamiętał Polaków zesłanych tu w czasie wojny do pracy przymusowej. Dziś ma prawie dziewięćdziesiąt lat, wciąż prowadzi swojego mercedesa, ale już nie chciał się spotkać. Nie mogliśmy wrócić do tematu i omówić wpisów do księgi pogrzebów, którą wtedy na moją prośbę wyciągnął.
Utrwaliła wyjątkowe zjawisko.
W ciągu kilkunastu miesięcy w latach 1947–1948 zmarło w Lauschied pięcioro dzieci w wieku poniżej roku. Takiej śmiertelności niemowląt nigdy tu nie odnotowano. Jedno zmarło w 1937 roku, później po jednym w 1949 i 1952 roku. Tych pięcioro dzieci poczęto w czasie, gdy w Lauschied nie było Niemców w wieku poborowym. Byli Polacy, do niedawna pracujący przymusowo – co najmniej trzech, w tym Stanisław Mazur, ojciec Gerta. I każdy miał przynajmniej jedno dziecko z tutejszą Niemką. Jedną z nich była Gertrud Schwenk, która kilka lat później wyszła za Niemca i wraz z synem przyjęła jego nazwisko: Eid.
– Tak, to szokujące. Wówczas nieślubne dziecko w niemieckiej wiosce to było coś nienaturalnego – przyznał Stenzhorn. Tak tłumaczył śmierć z głodu: – Panowała susza, nie było co jeść, kartofle rosły nie większe niż śliwki.
– Na wsi zawsze jest coś do jedzenia – skomentował Gert Eid, gdy wyszedłem z domu burmistrza. Gert to jedyne dziecko polskiego robotnika urodzone zaraz po wojnie, które przeżyło.
Po latach słyszę od mieszkanki Lauschied:
– Jeden miejscowy na starość opowiadał o tych świeżo powojennych historiach. Mówił, że może nawet dziesięć Niemek zaszło w ciążę z Polakami. Ale te dojrzalsze umiały sobie z tym poradzić, spędzały płód. Tylko młode, niedoświadczone, rodziły. I był kłopot.
Również po latach słyszę od mieszkańca Lauschied, który znał mój reportaż:
– Na pewno było jeszcze jedno dziecko, o którym pan się nie dowiedział. Więcej nie powiem. Każdy ma sąsiadów. To mała społeczność, nikt nie lubi, gdy się grzebie w przeszłości jego rodziny.
Jakiś czas po opublikowaniu mojego reportażu o Lauschied do Gerta Eida zgłosiła się jego rówieśniczka mieszkająca w Nowym Jorku.
– Imię i nazwisko niemieckie. Napisała list odręcznie, pięknymi literami. Po przeczytaniu pana tekstu uznała, że może być moją przyrodnią siostrą. Też szukała swojego ojca, robotnika przymusowego z Nadrenii-Palatynatu. Ale, jak się okazało, jej mama była z okolic Neustadt an der Weinstrasse. To prawie sto kilometrów od Lauschied. Zadzwoniłem do niej do Nowego Jorku i przekonywałem, że to za daleko. Wówczas w konserwatywnym, katolickim regionie mężczyzna nie mógł mieć przecież dziecka w każdej wsi. Zwłaszcza Polak – mówi Gert Eid.
Dwadzieścia lat temu przeglądałem w archiwum w Berlinie stare gazety z Nadrenii-Palatynatu. Znalazłem trzy przypadki zabójstw małych dzieci, owoców pozamałżeńskich związków, z lat 1946–1947.
Pochodząca z Moguncji kobieta udusiła swoje dwuletnie dziecko pierzyną. Do tragedii doszło, gdy mąż wrócił do domu z obozu jenieckiego i się przekonał, że żona nie dochowała mu wierności. Skazano ją na dwa lata więzienia – pisała „Neue Mainzer Anzeiger”.
We wsi pod Trewirem zniknęło gdzieś nowo narodzone nieślubne dziecko. Jak się okazało, zostało zamordowane i potajemnie pogrzebane na wiejskim cmentarzu. „Trierische Volkszeitung” informowała, że za winną sąd uznał babkę noworodka. Kobieta usłyszała wyrok sześciu lat pozbawienia wolności.
W wychodzącej w Moguncji „Allgemeine Zeitung” pisano o dwudziestoczteroletniej kobiecie z miasteczka Bingen, która głodziła kilkumiesięcznego synka, a w końcu udusiła go poduszką. „Bezradne dziecko musiało szczególnie cierpieć”[1]. Sprawczyni została skazana na dożywocie. Gdy zapadał wyrok, jej mąż wciąż był w obozie jenieckim.
Zachowały się akta tylko tej ostatniej sprawy. Jak zapewniła mnie prokuratura w Moguncji, ojcem uduszonego kilkumiesięcznego chłopca nie był jednak robotnik przymusowy.
W czasie wojny wszelkie kontakty z cudzoziemcami ściągniętymi do pracy w fabrykach i na roli były pod ścisłą kontrolą. Stosunki seksualne podlegały surowym karom. Choć nie wszyscy byli traktowani tak samo – obowiązywała hierarchia rasowa.
Stosunki Niemek z Holendrami i Skandynawami może nie były mile widziane, ale je tolerowano – pisał historyk Mark Spoerer, autor książki o pracy przymusowej. Niżej w hierarchii byli Polacy i inni Słowianie; ich zazwyczaj za podobny czyn czekała śmierć, szczególnie gdy współżyli z Niemkami, których mężowie byli na froncie. Najwyższy wymiar kary miał odstraszać innych robotników przymusowych i zapewniać spokój niemieckim żołnierzom.
Niemkom, które w ten sposób „naruszyły zdrowe poczucie narodowe”, groziło co najmniej ogolenie głowy na łyso i wystawienie na widok publiczny z napisem: „Zadawałam się z Polakiem”, by przyglądały się im tłumy, zgromadzone na centralnym placu miasta.
Wiele takich Niemek trafiło jednak do więzienia czy obozu koncentracyjnego Ravensbrück. Prezes sądu w Kolonii uważał, że jego koledzy są zbyt łaskawi dla tych „niegodnych kobiet”, i przedstawił wytyczne: „Za danie kanapki – rok więzienia, za pocałunek – dwa lata, za stosunek intymny – obcięcie głowy”. Zazwyczaj tak drastycznych wyroków nie wydawano, z reguły Niemki skazywano na dwa lata więzienia.
Niektórzy Polacy, których przyłapano na intymnych związkach z Niemkami, przede wszystkim niezamężnymi, mogli się uchronić przed karą, jeżeli mieli odpowiedni wygląd i nadawali się do zniemczenia. Taki mało znany eksperyment eksperci od rasy prowadzili w obozie koncentracyjnym Hinzert, położonym osiemdziesiąt kilometrów na zachód od Lauschied. I tylko tam.
Krótką notkę na ten temat znalazłem w publikacji, którą dał mi Gert Eid: Verfolgung und Widerstand in Rheinland-Pfalz 1933–1945 [Prześladowania i ruch oporu w Nadrenii-Palatynacie 1933–1945], wydanej przez Landową Centralę do spraw Edukacji Politycznej. Pada tam zdanie, że pomysł pochodził od naczelnego dowódcy SS Heinricha Himmlera. To on w 1941 roku postanowił dać szansę Polakom, którzy dopuścili się zakazanych stosunków z Niemkami. Postawił warunki: nordyckie cechy, ogólnie dobry wygląd i dobry charakter. Musieli dowieść Eindeutschungsfähigkeit, zdolności do zniemczenia. „E” z początku tego słowa znalazło się w specjalnym określeniu na takich Polaków – E-Polen.
Od pomysłu Himmlera do realizacji w Hinzert upłynęły dwa lata. Więcej szczegółów o E-Polen poznałem dzięki doktor Beate Welter, pracującej w Miejscu Pamięci Obozu Specjalnego SS – Obozu Koncentracyjnego Hinzert. Wraz z Leną Haase napisały artykuł na ten temat, który czeka na druk w specjalistycznym periodyku.
W 1943 roku Hinzert uzyskał dodatkową nazwę: Eindeutschungslager, obóz zniemczania. Zanim Polak, który dopuścił się zakazanego stosunku z Niemką, tam trafił, musiał przejść skomplikowaną procedurę. Wiedział, że jeżeli badania wypadną niepomyślnie, czeka go najpewniej egzekucja. Pozytywny wynik oznaczał skierowanie na sześć miesięcy do specjalnego oddziału germanizacji w Hinzert. Tam właśnie Polacy musieli się wykazać dobrym niemieckim charakterem. Dlatego SS chętnie wyznaczało im funkcję kapo, nadzorcy komand kierowanych do pracy. Inni więźniowie obozu, Luksemburczycy, Francuzi, a także sami Polacy, zachowali o polskich kapo walczących o zniemczenie bardzo złe wspomnienia, jak piszą Haase i Welter.
Procedurą objęto co najmniej dziewięciuset szesnastu E-Polen(E-916 to ostatni numer, który zachował się w archiwach), sporo nazwisk nie jest znanych. Z tego czterystu sześćdziesięciu jeden bez wątpienia trafiło do obozu Hinzert, gdzie odbywał się ostatni etap eksperymentu germanizacji Polaków o dobrym nordyckim wyglądzie. W artykule pada kilka nazwisk, zazwyczaj są zniekształcone, podobnie jak imiona (Wladislaw, Theofil), z których większość jest w wersji niemieckiej (Johann, Heinrich, Anton). Daty urodzenia to: 1905, 1914, 1917, 1918.
Wiadomo, że stu sześćdziesięciu jeden więźniów przeszło próbę niemieckiego charakteru w Hinzert pozytywnie, stało się Niemcami i mogło poślubić Niemki. Stu dziewięćdziesięciu dziewięciu nie znało jeszcze wyniku, gdy skończyła się wojna. Stu jeden uznano za niezdolnych do germanizacji.
– Co się z nimi stało? – pytam doktor Welter.
– Przeniesiono ich do obozu koncentracyjnego, który znajdował się najbliżej miejsca „przestępstwa”. Jeżeli do zakazanego obcowania doszło w Bawarii, to trafiali do obozów Dachau lub Flossenbürg, jeżeli w Palatynacie, to do Natzweiler. Wysyłano ich tam do pracy, jak wpisywano do dokumentów, „na długi czas” albo „na trzydzieści lat”. To znaczy, że mieli nie opuścić obozu koncentracyjnego żywi, ale nie dokonywano egzekucji.
W procedurę dopuszczającą do zniemczenia w obozie Hinzert zaangażowani byli najwyżsi szefowie policji i SS w regionie, gdzie doszło do „przestępstwa obcowania”, a także eksperci z Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa. Pod względem rasowym i obyczajowym sprawdzano również członków rodzin Polaków, którzy startowali w upiornym konkursie na udaną germanizację.
Esesmani i specjaliści od rasy wypełniali SS-Rassenkarten, karty rasowe kandydatów. Drobiazgowo oceniali ich w dwudziestu jeden kategoriach (z pięcioma możliwymi odpowiedziami do wyboru), takich jak:
długość nóg (bardzo długie / długie / średnie / krótkie / bardzo krótkie);
ukształtowanie powieki górnej (słaba fałda / silna fałda / brak fałdy / epikantus / fałda mongolska);
szerokość nosa (bardzo wąski / wąski / średni / szeroki / bardzo szeroki);
potylica (wystająca / wypukła / umiarkowanie wypukła / płaska / zdeformowana);
kolor oczu (niebieskie / szaroniebieskie / szarozielone / jasnobrązowe / ciemnobrązowe);
budowa ciała (szczupły / potężny / średni / krępy / gruby);
rodzaj włosa (prosty lub lekko falujący / kręcony / mocno falujący / kędzierzawy / sprężynkowaty);
kolor skóry (różowa – biała / płowobiała – szarobiała / żółtawa / smagła / ciemnawa – brązowa).
Do obozu koncentracyjnego Hinzert nie trafił żaden polski robotnik przymusowy z Lauschied, a przynajmniej nie zachowały się żadne dokumenty na ten temat.
Czy mieliby szansę na zniemczenie? Jakie wnioski wyciągnęliby skrupulatni eksperci z ich kart rasowych, gdyby je sporządzono? Ojciec Gerta Eida, Stanisław Mazur, był dorodnym mężczyzną, podobał się Niemkom.
– Kiedy byłem już dorosły, babcia opowiadała, jak kobiety na niego patrzyły, gdy chodził podczas prac polowych z pięknym gołym torsem i trzymał lejce w ręku. Aha, pomyślałem, to nawet w głowach starszych rodziły się różne marzenia. Cóż się dziwić młodym – mówi Gert.
Dwie dekady temu Gert Eid wybrał mnie, by publicznie opowiedzieć o swoim powojennym losie niechcianego dziecka. Przed dwoma laty ujawnił, że jest gejem: wystąpił w telewizyjnym filmie dokumentalnym o homoseksualistach z Moguncji, po czym był gościem spotkań organizowanych przez instytucje zajmujące się równością.
– Przedtem nie chciałem, by w domu spokojnej starości mamie zadawano głupie pytania. Chroniłem ją, teraz jest mi to obojętne.
Gdy spotykamy się ponownie, podczas pierwszej rozmowy, w restauracji pod Moguncją z widokiem na Ren, temat przemyka wśród opowieści o sympatiach politycznych. W latach sześćdziesiątych Gert był w SPD, ale szybko z niej wystąpił. Dziesięć marek miesięcznie składki członkowskiej to było za dużo, tłumaczy. Zarabiał czterysta.
– Później zbliżyłem się do Zielonych, bo oni mówili, że są za homoseksualistami.
Tyle muskamy podczas tej rozmowy. Następnego dnia wiele godzin spędzamy w Lauschied. Tu pojawiają się inne tematy. Podczas drogi powrotnej autostradą do Moguncji w jego małym renault pytam o publikacje na temat jego prelekcji o prześladowaniach homoseksualistów, które znalazłem w internecie, między innymi w magazynie gejowskim „Schwulissimo”.
Mocno trzyma w rękach kierownicę, patrzy na prostą drogę. Opowiada, że od dziecka coś przeczuwał, ale nie wiedział, o co chodzi. Rodzina była katolicka, nic się o tych sprawach nie mówiło. W wieku czternastu lat wyjechał do malowniczego nadreńskiego miasteczka Boppard, dziewięćdziesiąt kilometrów na północ od Lauschied i mniej więcej tyle samo od Moguncji.
– Uczyłem się tam zawodu u hotelarza i restauratora. Mieszkałem na czwartym piętrze jego hotelu, jak inni uczniowie. Miałem mały pokój. Do dziesiątej wieczorem pracowaliśmy, o jedenastej przychodził szef, sprawdzał, czy jesteśmy, i nas zamykał. Był z nami dwudziestoletni Włoch. Pewnego wieczora Włoch wszedł mi do łóżka. Byłem najmniejszy, chudziutki, mam zdjęcia, mogę pokazać. Inni mi rozkazywali: mały, przynieś to, zrób tamto. Włoch chwycił moją głowę, wcisnął w poduszkę. Brutalnie zgwałcił. Nie mogłem się bronić. Koledzy odkryli już swoją seksualność, ja nie, i zostałem w to szybko wrzucony. Boleśnie. To wina szefa, bo nas na noc zamykał, a nie Włocha; on już był aktywny seksualnie, w Niemczech byliśmy inaczej wychowywani. Włoch ledwo się wysławiał po niemiecku, przyjechał do pracy na jeden sezon, jak to gastarbeiterzy. Zarabiał nieźle jak na warunki, z których się wywodził. Był kucharzem. I moim kolegą.
Gert poszedł po tym do lekarza, a ten orzekł, że nic mu się nie stało, po prostu ma hemoroidy.
– Co było nieprawdą, ale lekarz był świnią. Właściciel hotelu, bogaty i wpływowy, na wszystko mógł sobie pozwolić, także na odpowiednią ekspertyzę medyczną. Gdybym opowiedział rodzicom, tobym usłyszał, że sobie nie radzę, kombinuję i kłamię. Dlatego nic nie mówiłem. Teraz ludzie takie rzeczy ujawniają.
Gert Eid próbował wieść życie heteroseksualne. Przez cztery lata spotykał się z kobietą, jeździł z nią na wakacje, ale nie podobało mu się to:
– To nie było moje życie. Mnie zawsze interesowali mężczyźni, wysocy, silni, z włosami na klatce piersiowej.
W Moguncji był żydowski przedsiębiorca ocalony z Holokaustu, pan Isidor. Odwiedził Gerta w knajpie, w której ten pracował jako kucharz. Zachęcił: „Możesz się przenieść do mnie, mam lokal, w którym mężczyźni mogliby się spotykać z mężczyznami”. Przedtem był tam bar, gdzie kobiety czekały na mężczyzn, którzy podchodzili, płacili za koniak czy coś innego. Interes się jednak nie kręcił, więc pan Isidor przerobił lokal.
– Nazwał go Petite Fleur, kwiatuszek. Mężczyźni nie musieli się szukać po toaletach. Ceny normalne, cola czy piwo za dwie marki. Dyrektor dużego hotelu, homoseksualista, przyprowadzał tu ludzi, był tłum. Szło dobrze, ale po dwóch i pół roku wszystko się skończyło. Były napady na Petite Fleur. Policja przychodziła i nic. Sprawcy nigdy nie zostali ukarani, jak za Adolfa. Nikt ich nie szukał. Służby interesowały się nami, a nie sprawcami. Obcokrajowiec tego nie może zrozumieć. Niemieccy policjanci zajmowali się wtedy prześwietlaniem środowiska homoseksualistów, nie obchodziło ich, że ktoś zniszczył lokal, ktoś wybił komuś zęby. Chcieli oglądać nasze dokumenty, wszystkich spisywali. To było dla nich ważne. Ci, którzy do nas przychodzili z kijami bejsbolowymi, byli starsi ode mnie, ja miałem trochę ponad dwadzieścia lat. To byli Niemcy, ale nie żadni skrajni prawicowcy, tak się zresztą wtedy nie mówiło. Normalni obywatele. Ludzie byli wtedy bardzo nietolerancyjni. Teraz widzę, że w Polsce coś się dzieje. I że to idzie od Kościoła, a ja jestem katolikiem.
Czy mama wiedziała, że jest homoseksualistą?
– Zawsze wiedziała, ale kiedyś twierdziła, że kłamię. Dla wielu najpierw byłem gównianym polaczkiem, potem pieprzonym gejem. Podejście się zmienia. Antyhomoseksualny paragraf sto siedemdziesiąty piąty niemieckiego kodeksu karnego, jeszcze z czasów kaisera, został ponad ćwierć wieku temu wycofany. Teraz Bundeswehra ma płacić gejom odszkodowania, ja też o nie wystąpię. Dawno nie ma już Petite Fleur, przerobiono go na mieszkania. Film dokumentalny, w którym wystąpiłem przed dwoma laty, był właśnie o naszym lokalu. Wystąpiłem nie dla poklasku, nie dla siebie. Dla dzisiejszych homoseksualistów, żeby mieli lepsze życie. Żeby ludzie nie myśleli, że to jakieś potwory.
Stanisław czy – jak go tu zwano – Stanislaus. Jan zwany Johannem. Te imiona polskich robotników przymusowych z Lauschied znałem już od lat. Nagle podczas ostatniej wizyty we wsi dowiaduję się o Konstantym. Konstantinie.
– Konstantin pracował u mojej rodziny – mówi obecny burmistrz Lauschied, Willi Marx.
W rozmowie uczestniczą też Gert Eid oraz sąsiad burmistrza. Czasami zagląda do nas, z kawą i ciasteczkami, żona burmistrza, Krystyna, elegancka blondynka, Polka pochodząca z Dolnego Śląska, która pracuje w sąsiedniej miejscowości Bad Sobernheim w ośrodku żydowskiej organizacji zajmującej się pomocą społeczną i integracją. Łączymy się telefonicznie ze znawcą miejscowej historii, mieszkającym obecnie nad Jeziorem Bodeńskim. Wszyscy wiedzą o moim reportażu sprzed dwóch dekad. Wszyscy coś słyszeli o zmarłych dzieciach. Wszyscy spotkali się ze zmową milczenia.
Przez dwadzieścia lat wieś Lauschied jeszcze bardziej się wyludniła. Miała sześciuset mieszkańców, teraz ma pięciuset dwudziestu. Piekarnię zamknięto w ubiegłym roku. Działa tylko jedna knajpa. Nie ma już tej z niemieckim jedzeniem, którą zapamiętałem; prowadzili ją Turcy, jedna z dwóch muzułmańskich rodzin we wsi. Mieszkańców cudzoziemskiego pochodzenia jest więcej, w tym dwie nowe polskie rodziny. Nikt natomiast tu nie dotarł w wyniku wielkiego exodusu imigrantów z 2015 roku.
Nadal jest to miejscowość katolicka, ale na msze do kościoła chodzi tylko czterdzieści–pięćdziesiąt osób, na pierwszym nabożeństwie po przerwie spowodowanej pandemią było ich jeszcze mniej. Przed świątynią znajduje się cmentarz, na którym od dawna nie ma już grobów niemowląt zmarłych zaraz po wojnie. Nikt się nimi nie interesował, zostały więc, zgodnie z przepisami, zlikwidowane po piętnastu latach.
– Ja oczywiście nie pamiętam Konstantina – mówi burmistrz Willi Marx. – Urodziłem się dziewięć lat po wojnie. Wiem o tamtych czasach stosunkowo mało. Dziadkowie zabraniali o tym rozmawiać z wnukami. „Zostawmy stare sprawy w spokoju”, mawiała babcia do dziadka Jaba, czyli Jakoba. Ciotka opowiadała, że zaraz po wojnie Polacy chcieli tu dokonać linczu na gospodarzu, bo prześladował ich rodaka. Ale mówiła też nam, dzieciom, że Konstantin był dobrze traktowany. Słyszałem, że wbrew nakazom pozwalano mu siadać do stołu z naszą rodziną.
Gert Eid z uznaniem:
– To było ludzkie. Ale trzeba było uważać na donosicieli.
– Nie znam jego nazwiska – opowiada dalej Willi. – Był tu chyba do 1946 roku. Został nam wcześniej przydzielony, bo dziadkowie mieli tylko jednego syna, mojego przyszłego ojca, który poszedł na wojnę. Wrócił z rosyjskiego obozu dopiero w 1950 roku. W domu była jedyna córka dziadków, Hedwig. Chyba darzyła uczuciem Konstantina. Ale żeby miała z nim dziecko? Nie sądzę. Nie słyszałem o tym. Obiecał, że po powrocie do Polski będzie do niej pisać. Ale nie pisał. Hedwig nie mogła tego zrozumieć. Tłumaczyła sobie, że złapali go Rosjanie, siedział w więzieniu i nie mógł wysyłać listów.
– Pierwszy raz o tym słyszę, a jesteśmy małżeństwem od dwudziestu lat – komentuje Krystyna Marx. – Mąż nigdy mi nie wspominał, że jego rodzina miała swojego robotnika przymusowego, Polaka. Przecież to ważna informacja, o chwalebnych historiach szybko się dowiedziałam, o tym nie. Gdy idę z mężem do sklepu, to wszyscy się kłaniają. Gdy idę sama, udają, że mnie nie widzą, gdzieś tam się w innym kierunku patrzą. Coś wciąż siedzi w ludziach, głęboko.
Ojciec Gerta nigdy nie chciał mieć z nim kontaktu.
– Mama opowiadała, że wsadzała mnie do wózka i jechała na pole, gdzie pracował, by mnie pokazać. Liczyła, że zmięknie, bo Polacy przecież kochają dzieci. Nawet na mnie nie spojrzał.
Wtedy Stanisław Mazur już nieźle mówił po niemiecku. W czasie wojny rodzina, u której był przymusowo zatrudniony, go izolowała.
– Przychodził do naszego domu. Mój dziadek w czasie pierwszej wojny trafił do rosyjskiego obozu jenieckiego nad Donem i tam trochę nauczył się rosyjskiego. I jakoś się z moim ojcem po rosyjsku dogadywali. Ojciec grał w domu dziadka na akordeonie, zauroczył moją mamę. Jako staruszka powiedziała mi, że dwa razy uprawiali seks. Urodziłem się 19 września 1946 roku.
Gert Eid opowiedział mi to dwie dekady po naszym pierwszym spotkaniu. Gdy się do mnie zgłosił, prawie nic nie wiedział o swoim ojcu. Stanislau Massur, tak za pierwszym razem zapisał jego imię i nazwisko. I rozpoczęliśmy poszukiwania.
W biurze meldunkowym rejonu Meisenheim, do którego należy Lauschied, dostałem do przejrzenia księgę rejestrową z lat 1943–1951. Gert płakał, gdy pokazałem mu wpis z numerem M/278. Stanisław Mazur, rolnik, urodzony 2 kwietnia 1921 roku w Zielonej. Potem sprawdziłem, że przed wojną w Polsce było trzydzieści dziewięć miejscowości o nazwie Zielona, większość na terenach, które zajęli później Sowieci. Do dzisiaj nie mam pewności, o którą chodzi, ale prawdopodobnie o wieś w pobliżu Lublina.
Rok po narodzinach syna Stanisław Mazur przeniósł się do kurortu Bad Kreuznach, w którym teraz w domu seniora mieszka sędziwa matka Gerta. Później znowu zameldował się w Lauschied, podając nowy zawód: rzeźnik. Stamtąd przeniósł się do obozu Diez w strefie francuskiej dla displaced persons, oczekujących tam na emigrację. I w końcu wyjechał. Ale nie do Polski. Nigdy nie dostał numeru PESEL. Gert podejrzewał, że udał się do Australii – takie wieści krążyły po wsi.
W księdze była jeszcze jedna informacja, która zaszokowała Gerta. W Diez Stanisław Mazur był z żoną, Evelyn Mazur, z domu Lesemer, Niemką urodzoną w Dortmundzie w 1927 roku.
– Ta Niemka była wdową po zestrzelonym pilocie, miała dwójkę dzieci. Miastowa pani. Chciała koniecznie wyjechać z Niemiec, zabierając ze sobą ojca, nazistę. Wiele rozmów na ten temat przeprowadziłem, nie wiem, co jest prawdą, a co nie. Podobno mieli do wywiezienia wiele cennych rzeczy, bo teść ojca brał udział w przejmowaniu żydowskiego majątku. Mój ojciec nie utrzymywał stosunków ze swoją rodziną w Polsce do końca życia, a miał ośmioro rodzeństwa. Nigdy do nich nie napisał. Myśleli, że na dobre przepadł w tej Rzeszy. Pewnie nie chciał się przyznać, że pomógł naziście.
O tym, że ojciec nie pisał, Gert Eid dowiedział się w 2008 roku od wujka Józefa, który był ostatnim żyjącym z ośmiorga braci i sióstr Stanisława Mazura. Znalazł jego adres dzięki Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi. Napisał list, który przetłumaczyła znajoma z Darmstadt.
Gert miał się spotkać z wujkiem Józefem w Polsce, z czym wiązał duże nadzieje. Ja miałem wystąpić w roli tłumacza. Nigdy do tego nie doszło, kontakt się urwał. Józef niczego się już nie dowiedział o swoim bracie Stanisławie i jego niemieckim synu, a Gert o polskiej rodzinie ojca.
Stanisław Mazur zmarł w Australii 14 kwietnia 2000 roku, zanim Gert Eid zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w poszukiwaniach. Czterostronicowa wiadomość o śmierci ojca dotarła do niego kilka lat później od zajmującego się wyjaśnianiem losów ofiar wojny Biura Poszukiwań Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Była tam też informacja, że australijska rodzina zmarłego Stanisława Mazura nie życzy sobie żadnego kontaktu z jego synem.
– Byłem jego jedynym biologicznym dzieckiem – mówił Gert Eid podczas naszego ostatniego spotkania.
To raczej nie jest prawda. Sugerują to dokument i nekrolog, które znalazłem później, przeczesując internet. Pierwszy pochodzi z Archiwum Arolsen Międzynarodowego Centrum Badań Prześladowań Nazistowskich. To lista osób, które 20 września 1950 roku opuściły obóz Diez, by przesiedlić się do Australii. Są na niej Stanisław Mazur, robotnik rolny, z żoną Eveline, pielęgniarką (w księdze rejestrowej w Meisenheim była jeszcze Evelyn; co ciekawe, w dokumencie występuje jako posiadaczka polskiego obywatelstwa), oraz ośmiomiesięczną córką Octavią, która w rubryce „miejsce urodzenia” ma wpisane: Koblencja.
Na nekrolog trafiłem w internetowym archiwum dziennika „The West Australian”, wychodzącego w Perth. „Eveline Marianne Mazur odeszła w pokoju otoczona przez kochającą rodzinę w niedzielę 24 lipca 2011 roku, w wieku osiemdziesięciu czterech lat. Oddana żona (zmarłego) Stana”. Wiek się zgadza, Evelyn jeszcze przed wyjazdem z Niemiec stała się Eveline, a Stanisław po przeprowadzce do Australii – Stanem. Angielskojęzyczny nekrolog zakończony jest niemieckimi słowami Ich liebe Dich, kocham Cię. Eveline Marianne Mazur żegnało pięcioro dzieci: znana już Octavia (w nekrologu: Oktavia) oraz Vera, Eva, Leonore i Chris. Nawet jeżeli dwoje z nich faktycznie miała z pilotem Luftwaffe, to pozostałe, w tym na pewno Octavię, ze Stanisławem Mazurem. To przyrodnie rodzeństwo Gerta Eida.
„Pocieszamy się, wiedząc, że znowu jesteś w ramionach Taty” – napisały dzieci Eveline Marianne Mazur.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Jeżeli w bibliografii nie wskazano inaczej, tłumaczenia cytatów pochodzą od autora.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I