39,90 zł
Ta książka to jednak zdecydowanie więcej niż opowieść o sukcesach i porażkach przemian po 1989 roku. To fascynująca opowieść o chłopaku z Lublina, który przyjeżdża na studia do Sopotu, a życie towarzyskie i sport absorbują go w tym samym stopniu, co studiowanie ekonomii. To także opowieść o narodzinach polskiego liberalizmu, który podobnie jak nowy polski konserwatyzm, przyszedł na świat w Trójmieście. A zważywszy na wpływy postaci wywodzących się z tego środowiska, trzeba przyznać, że liberalizm wciąż jest ważny dla myślenia wielu ludzi o Polsce i jej przyszłości, nawet jeśli sami twórcy tego ruchu z jego dawnym wcieleniem nie mają już wiele wspólnego.
Tomasz Lis
Janusz Lewandowski daje mądre odpowiedzi na trudne pytania – zarówno w tej książce, jak i w całym swoim dorosłym życiu. Życiu, które stało się pewnego rodzaju paradoksem. Gorący patriota, wychowany w tradycji powstań narodowych, podejrzewany o bezduszny kosmopolityzm; na wskroś bezinteresowny romantyk, oskarżany o grabież majątku narodowego; intelektualista i utalentowany eseista, postrzegany jako finansowy biurokrata. Liberał wrażliwy społecznie jako człowiek i jako polityk – to właśnie cały Lewandowski. To jego pracy i wysiłkom – jako komisarza odpowiedzialnego za budżet Unii Europejskiej – zawdzięczamy rekordowe w całej historii fundusze, jakie uzyskała Polska w 2013 roku. Wielki skok cywilizacyjny ostatniego ćwierćwiecza to w sporej mierze jego zasługa.
Donald Tusk
Osobiste losy Janusza Lewandowskiego są nierozerwalnie związane z najnowszą historią Polski. Od tragicznego Grudnia 1970, którego był świadkiem, przez solidarnościowe święto wolności i ponury czas stanu wojennego, po narodziny środowiska liberałów. Wtedy nasze drogi się spotkały. W niepodległej Rzeczypospolitej przypadły mu trudne zadania, w tym negocjowanie budżetu UE dla Polski. Poradził sobie, budżet był rekordowy! Jako przyjaciel z boiska miał pewne braki, ale nadrabiał szybkością. Sprinter, który uprawia bieg z przeszkodami i biegnie dalej, z korzyścią dla naszego kraju!
Grzegorz Schetyna
Janusz Lewandowski miał szczęście być tam, gdzie działa się wielka Historia. Był przy narodzinach „Solidarności”, przy pierwszych reformach ustrojowych, ale także przy polskim debiucie w Unii Europejskiej. Nie jako widz, ale jako uczestnik. Polecam, bo to bardzo osobista opowieść o najnowszych dziejach Polski. Wielu zna jego analityczny umysł – mało kto wie, że ma także talent do opowiadania w sposób pasjonujący, z dystansem i z odrobiną ironii.
Rafał Trzaskowski
Adam Leszczyński rozmawia z Januszem Lewandowskim, który nie jest jednym z wielu polityków polskich, jest liderem zmian, zmian często trudnych, wymagających odwagi i poświęcenia. Zmian nie zawsze popularnych, ale koniecznych.
Janusz Lewandowski nigdy nie był populistą. Doktor nauk ekonomicznych, nauczyciel akademicki, publicysta ekonomiczny nie poprzestał na zgłębianiu tajników współczesnej ekonomii. Cała jego działalność polityczna związana była z walką o lepszą Polskę. Polskę, która jest częścią Europy i to częścią kluczową. Pierwsze lata swojej działalności poświęcił na sprawowanie funkcji doradcy ekonomicznego „Solidarności”. W czasie tworzenia się systemu partyjnego wraz ze środowiskiem tzw. gdańskich liberałów współtworzył Kongres Liberalno-Demokratycznego. Pełnił funkcję ministra przekształceń własnościowych w trudnych latach reform ekonomicznych, w rządach Jana Krzysztofa Bieleckiego (1991) i Hanny Suchockiej (1992–1993). Doprowadził do uruchomienia giełdy i opracowania Programu Powszechnej Prywatyzacji. Zasiadał również w Sejmie I, III i IV kadencji.
Od początku zabiegał o przyjęcie Polski do Unii Europejskiej, w okresie od kwietnia 2003 do kwietnia 2004 był obserwatorem przy Parlamencie Europejskim, zaś w pierwszych wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2014 roku uzyskał rekordowy wynik (20,17% głosujących oddało głos na Janusza Lewandowskiego, co stanowiło najlepszy wynik w regionie). Przez 4 lata pełnił funkcje komisarza europejskiego ds. programowania finansowego i budżetu w II Komisji José Barroso, do Parlamentu Europejskiego ponownie wybrany w 2014.
W tym bardzo ciekawym wywiadzie-rzeka znajdujemy obraz Polski na przełomie ostatnich 30 lat, lat reform i sukcesów gospodarczych, ale także rozczarowań i porażek, gdy ich skutki bardzo często spadały na najsłabsze grupy społeczne.
Janusz Lewandowski - urodzony w 1951 r. w Lublinie, absolwent ekonomii na Uniwersytecie Gdańskim, doktor nauk ekonomicznych w 1984 r. Członek ruchu „Solidarność”. Minister prywatyzacji (1991-1993), poseł na Sejm RP (1997-2004). Poseł do Parlamentu Europejskiego (2004-2010) - przewodniczący Komisji Budżetowej. Komisarz Komisji Europejskiej odpowiedzialny za budżet i programowanie finansowe (2010-2014), poseł do Parlamentu Europejskiego (2014-2019), przewodniczący Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów RP (2015).
Adam Leszczyński - urodzony w 1975 r. w Żyrardowie, polski historyk, socjolog, dziennikarz i publicysta, profesor nadzwyczajny w Instytucie Studiów Politycznych PAN i w SWPS Uniwersytecie Humanistycznospołecznym, członek zespołu "Krytyki Politycznej" oraz współzałożyciel OKO.press.
Patronat medialny:
na:Temat, Newsweek Polska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 227
WSTĘP
Janusz Lewandowski za młodu był sprinterem, ale jego życie publiczne jest zdecydowanym przeciwieństwem sprintu. Jeśli trzymać się metafor lekkoatletycznych, to jest to raczej bieg z przeszkodami. I książka, którą teraz trzymają Państwo w rękach, właśnie tego dowodzi. Dowód zresztą widnieje już na okładce. W roku wyborczym politycy mają skłonność do pisania książek pod tytułem: „Który polityk jest najwybitniejszy i dlaczego ja?” Dostajemy więc od nich najczęściej swego rodzaju laurki, którymi składają hołd samym sobie. Tymczasem Lewandowski zafundował sobie bieg z przeszkodami, wybierając na swego rozmówcę Adama Leszczyńskiego, człowieka o zdecydowanie lewicowych poglądach, krytyka wielu elementów tego, co zwykło się nazywać transformacją ustrojową. A przypomnijmy, że Janusz Lewandowski, choć nigdy nie był ani premierem, ani nawet wicepremierem, stał się dla wielu Polaków, zwłaszcza w pierwszej dekadzie po 1989 roku, największym obok Leszka Balcerowicza symbolem cieni kapitalizmu i wypaczeń gospodarki rynkowej. Był przecież twarzą prywatyzacji, a wiadomo, że temu rzeczownikowi w polszczyźnie niemal zawsze towarzyszy przymiotnik „złodziejska”.
Lewandowski odpowiada na trudne pytania Leszczyńskiego, mówi o dylematach, pułapkach, koniecznościach, a także ograniczonych możliwościach. I wypada przekonująco.
Ta książka to jednak zdecydowanie więcej niż opowieść o sukcesach i porażkach przemian po 1989 roku. To fascynująca opowieść o chłopaku z Lublina, który przyjeżdża na studia do Sopotu, a życie towarzyskie i sport absorbują go w tym samym stopniu, co studiowanie ekonomii. To także opowieść o narodzinach polskiego liberalizmu, który podobnie jak nowy polski konserwatyzm, przyszedł na świat w Trójmieście. A zważywszy na wpływy postaci wywodzących się z tego środowiska, trzeba przyznać, że liberalizm wciąż jest ważny dla myślenia wielu ludzi o Polsce i jej przyszłości, nawet jeśli sami twórcy tego ruchu z jego dawnym wcieleniem nie mają już wiele wspólnego.
Janusz Lewandowski jest niczym twarz papieskiego powiedzenia „od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”. Jego droga wiodła z Lublina, przez Gdańsk będący polskim oknem na świat, aż po Brukselę. Autostrady, stadiony i wiele lokalnych projektów infrastrukturalnych w Polsce to w jakimś stopniu jego pomniki, bo to on właśnie, jako komisarz do spraw budżetu w Komisji Europejskiej, przyczynił się do tego, że Polska dostała największy w swej historii zastrzyk pieniędzy.
Janusz Lewandowski (niech mi wybaczy to przypomnienie) powoli dobija do siedemdziesiątki, ale biorąc pod uwagę jego formę intelektualną i fizyczną, drżeć powinno wielu, którzy starszych od siebie nazywają „dinozaurami”. Lewandowski, jakiego znam, bywa sceptyczny i sardoniczny, a swojego idealizmu i patriotyzmu w żaden sposób nie manifestuje. I taki jest też, na szczęście, w tej książce. Nie pisze testamentu, tylko opowiada, interesująco. Najkrócej mówiąc – jest prawdziwy.
To naprawdę ciekawa lektura, pozwalająca spojrzeć wstecz i zastanowić się, co przed nami. Ważna szczególnie teraz, gdy Polska znów jest na zakręcie i znowu – chyba tego patosu do końca uniknąć się nie da – decyduje się jej los.
Tomasz Lis
Rozdział 1
FORMACJA
(DO 1980 ROKU)
Adam Leszczyński: Jaki był pański dom rodzinny?
Janusz Lewandowski: Dom lubelski, ulica Chopina, naprzeciw biblioteki KUL. Bardzo mieszczański, bardzo tradycyjny. Jeśli książki, to Sienkiewicz, którego pochłaniałem namiętnie, oraz Kraszewski, którego bez przymusu nie czytałem. Bogate zbiory romantycznych wieszczów. Gombrowicz czy Witkacy nie mieli wstępu do tego bogoojczyźnianego księgozbioru. Do tego obowiązkowa prenumerata „Przekroju” i „Tygodnika Powszechnego”, którą później uzupełniłem o tygodnik „Sportowiec”. Patriotyczny przekaz był obecny w rodzinnych legendach i obrazach na ścianach, a mieszczański – w rozmaitych bibelotach i zastawach stołowych, które przetrwały wojnę... Wchłaniałem to wszystko, chociaż nikt nie narzucał mi sposobu patrzenia na świat.
Kim byli rodzice?
Matka pochodziła z dobrej podlaskiej rodziny Frankowskich, bardzo dla Polski zasłużonej. Przed powstaniem styczniowym było kilku braci Frankowskich w czynnej konspiracji. Najmłodszy z nich, Leon, jako dziewiętnastolatek został mianowany przez Komitet Ocalenia Narodowego komisarzem powstania na Lubelszczyznę!
Justyna z Frankowskich z moją matką, 1915
W styczniu 1863 roku sformował oddział ze studentów i uczniów. Zdobyli nawet Kazimierz Dolny, ale w kolejnej bitwie został ranny i wkrótce pojmany. Nie poszedł na współpracę z Rosjanami, więc go powiesili 19 czerwca 1863 roku. Miał dwadzieścia lat! To był stryj mojej babci ze strony matki. Pamięć tego tragicznego zrywu była żywa w domu. Nie tylko Leon, lecz cała rodzina Frankowskich zapłaciła straszną cenę. Jan, brat Leona, przepadł bez wieści, zesłany na Sybir, ale ma symboliczny grobowiec na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie, podobnie jak inny brat, Stanisław, który dowodził powstańcami w Wielkopolsce. Leon i inni powstańcy zaś spoczywają w grobowcu na cmentarzu przy ulicy Lipowej w Lublinie, przy którym jako dziecko zapalałem znicze, dumny, że harcerze trzymają wartę przy moim przodku.
Na starość wyznaczam sobie zadanie: grzebanie w archiwach, by trochę więcej ustalić, ponieważ beznadziejna misja Frankowskich i cena, jaką zapłacili, powinna być przestrogą dla nas, w dzisiejszej Polsce, by nie szafować odzyskaną wolnością. Rozmawiamy w czasie, gdy demokratyczny mandat, uzyskany w wyborach 2015 roku, służy trwonieniu dorobku dwudziestopięciolecia wolnej Polski. Najcenniejsze w tym dorobku było zabezpieczenie przyszłych pokoleń przed losem powstańców styczniowych.
Wracając do domu rodzinnego. Na tej tradycji powstańczej pojawiła się pewna rysa, bo Leon Frankowski należał do stronnictwa radykałów, był w swych zapatrywaniach lewicowy...
Zaraz wrócimy do rodziców, ale najpierw zapytam: dlaczego lewicowe poglądy były „rysą”?
Dom był mocno konserwatywny, a Leon był zapaleńcem, bo tak bym go nazwał w dzisiejszym języku. W jego epoce ludzie o nastawieniu konserwatywnym bardziej skłaniali się w stronę pracy organicznej, a do powstania rwali się ludzie o usposobieniu radykalnym, także w kwestiach społecznych. Taki był Leon. Był więc obecny, a zarazem nieco obcy...
Moi rodzice dużo przeszli podczas wojny, ale bardzo niechętnie o tym opowiadali. Moja matka, która zmarła w roku 2015, ale świętowała stulecie urodzin w obecności kochanego arcybiskupa Gocłowskiego i marszałka Senatu Borusewicza, unikała wspomnień z ponurej przeszłości. Wiem, że współpracowała z AK. W 1944 roku w mieszkaniu, w którym się urodziłem, podłożono bombę pod łóżko oficera SS Beckera, na którego wcześniej bez powodzenia się zasadzano. Matka była wtedy w mieszkaniu.
Bomba wybuchła, kiedy pańska matka była w środku?
Paradoksalnie dzięki temu się uratowała. Miała jakieś niewielkie obrażenia i dlatego gestapo ją potem wypuściło. Nie uwierzyli, że mogła być tak głupia, by tam siedzieć, wiedząc o bombie.
Natomiast ojciec urodził się we wsi Suche Lipie, niedaleko Krasnegostawu. Pochodził z zubożałej szlachty. Miał kompleksy, bo wżenił się w rodzinę, która miała wspaniałą tradycję powstańczą. Ojciec na emeryturze grzebał uparcie w archiwach, by znaleźć coś wartościującego jego rodzinę. Odkrył smutną prawdę, że któryś z jego przodków chciał iść do powstania styczniowego, ale ojciec mu zakopał szablę pod gruszą. Po tym odkryciu mój ojciec zaniechał poszukiwań, ale jest świadectwo, swoista nagroda pocieszenia, że Lewandowscy pielęgnowali rannych powstańców z roku 1863.
Notabene tragizm powstania styczniowego wraca przy tej okazji, bo właśnie tam, w tej wsi, w lutym 1884 roku skonał jeden z ostatnich jego przywódców, Marecki, którego, jak sądzę, sportretował Juliusz Machulski w przejmującym filmie Szwadron. Mało znany film, ale prawdziwy, w opisie beznadziei tego zrywu.
Odwiedzał pan wieś rodzinną ojca?
Dla mnie to magiczne miejsce, bo w dzieciństwie spędzałem tam wszystkie wakacje. Nie było wtedy szosy ani elektryczności. Wieczory spędzało się przy lampach naftowych. Domek niby wiejski, ale szlachecki. Z klepiskiem w kuchni, ale z obrazami ułanów na ścianach. Jakoś się to łączyło jedno z drugim.
Nie wiem, czy Niemcy zajrzeli do tej wsi podczas okupacji. Po wojnie jedyny we wsi komunista był doskonale rozpoznany i izolowany. Dla mnie, wtopionego przez letnie miesiące w życie wiejskie, nie miało to znaczenia. Czułem się na miejscu, ponieważ byłem zwinny jak małpa, wspinałem się na drzewa nie gorzej niż wiejscy kuzyni. Bawiliśmy się z wiejskimi chłopakami w wojnę, w podchody. Pamiętam obowiązkowe wyjście w pole na łapanie stonki, rzekomo zrzucanej przez samoloty z Zachodu, w co oczywiście nikt nie wierzył. Zaprzęgano nas do ciężkich prac polowych, przy których ujawniała się moja miejska słabość i krzepa mojego kuzyna Ryśka, który później uprawiał zapasy. Czasem dla odmiany gościła mnie siostra ojca, Maryna, w Sitańcu koło Zamościa albo ciotka Janka w Żółkiewce. Z końcem lata wracałem z bratem do Lublina, do szkoły.
Wiejskie wakacje. Sitaniec k. Zamościa
Po latach się dowiedziałem, że ojciec był szanowanym organizatorem podziemnego szkolnictwa na tych terenach w czasie okupacji. Jego brat, dla nas stryj Włodek, służył w plutonie konnym „Strzały”. Po wojnie ojciec krótko się ukrywał pod drewutnią, w której wiele lat później jako maluch urządziłem sobie happening, rozbijając gromadzone tam jajka o ścianę. Przed śmiercią pokazał mi z dumą jakąś książkę, gdzie był nazwany wrogiem władzy ludowej. Kiedy się ujawnił, okazało się, że brakuje wykształconych prawników. Ojciec jednak nie przyjął posady sędziego w Tomaszowie Lubelskim.
Wrogowi ludu to zaproponowano? Był prawnikiem?
Oboje rodzice skończyli prawo przed wojną. Ludowa sprawiedliwość zamierzała wykorzystać ojca i skierowała go do prokuratury, z której chciał się wymigać. Mam jego pismo odręczne, w którym sam siebie zniesławia jako osobę nie całkiem sprawną umysłowo, ale to nie podziałało. Trzymany z dala od spraw politycznych, potrafił jednak pomagać ludziom, których dziś nazywamy „żołnierzami wyklętymi”. Wiele wysiłku włożył w rehabilitację majora Tadeusza „Podkowy” Kuncewicza – legendy lubelskiej partyzantki. To on po wojnie odbił więzienie UB w Janowie Lubelskim, udało mu się uciec przez Czechy, ale Amerykanie zwrócili go komunistom! Ocalał, wyszedł z więzienia w roku 1955. Ojciec uczestniczył w corocznych spotkaniach partyzantów „Podkowy” w Zwierzyńcu. Jego samego nie pamiętam, ale wielkim przyjacielem domu i moim idolem był najmłodszy żołnierz tego oddziału, Ferdynand Orzechowski, zmarły w styczniu 2015 roku.
Ojciec (w środku w białej kurtce) na corocznym zlocie partyzantów. „Podkowy” Kuncewicza (pierwszy z lewej). Zwierzyniec, 1984
Wujek Fredzio pięknie rysował i opowiadał, podczas gdy moi rodzice niechętnie wracali do wspomnień wojennych. Pamiętam tylko, że w czasie jazdy autobusem przez lasy, w kierunku pojezierza włodawskiego, szeptali: tu, w tych lasach, rządził „Żelazny” – i miało to posmak opowieści o dobrym Robin Hoodzie.
Podejrzewam, że chodziło o „Żelaznego”, podporucznika Edwarda Taraszkiewicza, zastrzelonego podczas obławy UB pod Włodawą 6 października 1951 roku. Rozumiem, że dom był antykomunistyczny?
W nastroju, ale nie w słowie. Rodzice uważali, że prędzej czy później sam do tego dojdę. Nie przyśpieszali... Myślę, że chcieli chronić mnie i młodszego brata. Ale nasz domowy księgozbiór „ku pokrzepieniu serc” mówił sam za siebie.
Czy oni mieli jakieś sympatie polityczne? Narodowe? Socjalistyczne?
Pewnie mieli, ale się nie określali. Matka niechętnie wspominała Piłsudskiego, czego nie mogłem pojąć, chłonąc przedwojenne książki o „cudzie nad Wisłą”. Formować miała i formowała Trylogia Sienkiewicza.
Później, kiedy zostałem honorowym obywatelem Kwidzyna, okazało się, że jego miastem bliźniaczym jest Bar na Ukrainie, i pojawiła się szansa wyjazdu na sienkiewiczowskie Dzikie Pola. Poleciałem z Brukseli do Lwowa, a stamtąd mikrobusem po dziurawych drogach do Baru. Jakie rozczarowanie! Gościnna, żywa Polonia, ale z zamku nic nie pozostało, a samo miasto naznaczone socjalistyczną brzydotą. Przetrwał tylko klasztor, w którym zawiązała się konfederacja barska. Na szczęście stamtąd niezbyt daleko do Kamieńca Podolskiego i Chocimia, a to jest niezwykłe przeżycie, które mogę polecić każdemu z pokolenia wychowanego na Sienkiewiczu.
Wróciły mi te wspomnienia... Tak, byłem wychowany w „przedwojennym” duchu, ale dom mnie nie popychał wprost do antykomunizmu.
Ale zachowywał dystans wobec komunistycznej władzy?
Rodzice nie byli ludźmi systemu, lecz ich usługi prawnicze były pożyteczne. Przysposobieni na kursach prawnicy kompromitowali się na procesach przed przedwojennymi sędziami, ponieważ nie mieli elementarnej wiedzy. Później, gdy zawiązywał się gdański krąg liberalny, odkryłem, że jego uczestnicy wywodzą się z tradycyjnych, nieliberalnych domów. Taki jest rodowód Jana Krzysztofa Bieleckiego, Donalda Tuska, Dariusza Filara, Jana Szomburga i wielu innych. Przedwojenne wartości, które źle się komponowały z powojenną rzeczywistością.
One panu ciążyły?
Nie, ale w pewnym sensie zamykały krąg poznawczy. Dopiero gdy wyjechałem na studia do Sopotu, otworzyłem się na współczesną literaturę. Jeszcze liceum było bardzo tradycyjne. W Lublinie były dwa licea, do których rodzice z domów inteligenckich wysyłali swoje dzieci: Staszica i Zamoyskiego, które niedawno świętowało swoje stulecie. Za moich czasów było to liceum męskie, słynące z laureatów olimpiad chemicznych, co było akurat moją słabą stroną. Natomiast humanistyka była prowadzona w taki sposób, jakby nauczyciele nie zauważyli, że dookoła jest socjalizm.
Kiedy dowiedział się pan o Katyniu? O wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku?
W domu, oczywiście, ale też moje liceum nasycone było pokątnie odkrywaną prawdą. Dumny byłem, gdy usłyszałem, jak mój „Zamoj” zapisał się w stanie wojennym. Pamiętam „kozienalia”, czyli lubelską odmianę studenckich juwenaliów (koziołek jest w herbie Lublina), chyba w 1967 roku. Byłem jeszcze licealistą i poszedłem oglądać pochód studentów, który szedł główną arterią miasta. Był tam mały człowieczek, ubrany w białą koszulkę i czerwone spodenki, a maltretował go duży chłop, cały ubrany na czerwono. Milicjanci nie rozumieli i nie reagowali, a publika klaskała, bo dla każdego była to oczywista metafora polskiego losu.
Mamy więc młodego człowieka z inteligenckiego domu, niezbyt zaangażowanego politycznie. Uprawiał pan sport?
Uwielbiałem koszykówkę. To, że nie urosłem, było moim największym dramatem. Lublin miał wtedy dwie drużyny pierwszoligowe: „Lubliniankę” i „Start Lublin”. Szczególnie kibicowano „Lubliniance”, ze względu na przedwojenny rodowód. Grała w hali przerobionej z targowej na sportową, gdzie działy się prawdziwe cuda. Jeśli źle szło gospodarzom, to potrafiło zgasnąć światło albo stawał zegar. Trenowałem krótko kosza w „Lubliniance”, siatkówkę w AZS i ciągle się mierzyłem, godzinami wisiałem głową w dół, by przerosnąć moje 178 centymetrów. Niestety... Często chodziłem na stadion lekkoatletyczny, chociaż w Lublinie wielkich gwiazd nie było. Moim idolem był Andrzej Badeński – wówczas najlepszy czterystumetrowiec w Europie. Zdobył brązowy medal na Olimpiadzie w Tokio w 1964 roku, ale cudów dokonywał na ostatniej zmianie w sztafecie.
Jest coś, co kojarzę z genetycznym przekazem mojego ojca, gdy ćwiczył swoiste poczucie humoru na mej matce. Niewinny przykład. Jedziemy autobusem na jakąś wycieczkę i widzimy łąki pełne bocianów. Matka w ekstazie: „Karolu, patrz, zobacz, ile tu bocianów!” A ojciec, nie odrywając się od lektury: „W tej okolicy nie ma bocianów!” Pożałował, gdy okazję do rewanżu stworzyła moja babka, z „tych” Frankowskich, która pod koniec życia doskonale pamiętała lata młodości, ale zupełnie nie kojarzyła współczesności. Zasiadając z nami do wieczerzy wigilijnej lub do wielkanocnego śniadania, uroczo operowała sztućcami i choć tuż obok siedziała jej córka i zięć, zagajała rozmowę, zwracając się do mnie, swego wnuka, z pytaniem: „Czy pańscy rodzice żyją?” Już za pierwszym razem nie zmarnowałem okazji, patrząc bezczelnie w oczy swym rodzicom: „No cóż – mówiłem – ojciec się rozpił i słuch po nim zaginął, a matka znalazła ojczyma, który okazał się sadystą”. Babcia, sama porzucona przez męża, współczuła bardzo i ponawiała pytanie co roku, co otworzyło pole dla mej twórczości, z czasem docenianej przez rodziców, aż do momentu, gdy opisałem tatę jako ofiarę ludożerców. Ojciec niechcący zaszczepił mi poczucie humoru, które przeklina moja żona, wielu przyjaciół i znajomych.
Wyjechał pan z Lublina na studia. Dlaczego?
Interesowałem się sztuką i zdradziłem rodzicom, że wybieram Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Przerażeni, szybko sprowadzili przyszywaną ciotkę Werę z Wybrzeża, która opowiedziała o uczelni w Sopocie, gdzie można studiować transport morski. Rodzice wiedzieli, że morze to moja pasja. Towarzyszył temu lekki szantaż: jeśli wybiorę Kraków, to nie będą mi pomagać finansowo. Przemyślałem sprawę i wybrałem Sopot, który kusi nie mniej niż Kraków. Złożyłem więc papiery do Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie, która niebawem zamieniła się w Uniwersytet Gdański. A Sopot wkrótce potwierdził swoje walory...
Już wtedy?
W Sopocie nie było śladu cywilizacji sowieckiej! Co prawda ulicę Bohaterów Monte Cassino, czyli popularny „Monciak”, przezwano kiedyś pasażem Rokossowskiego, lecz na krótko. A życie studenckie było godne Sopotu!
Życie, ale nie studia. Moi profesorowie – choć były wśród nich wyjątki: Zaleski, Rzepecki, Majewski, Piskozub, Młynarczyk – nie dorównywali moim licealnym nauczycielom. Wywodzili się z awansu społecznego, a moja uczelnia, nazywana „czerwoną twierdzą”, była w większości opanowana przez ludzi rzuconych na odcinek frontu edukacyjnego, z mocnymi partyjnymi przekonaniami.
Miałem tam jednak grono przyjaciół, którzy mnie wyzwolili z martyrologiczno-patriotycznego kodu rodzinnego. Jeden wprowadził w niezwykle wtedy modną literaturę iberoamerykańską, drugi w teatry studenckie, a filmowy świat otworzył się w czasie tak zwanych Konfrontacji.
Sportowo byłem przygotowany, by reprezentować Uniwersytet Gdański w kilku dyscyplinach, ale zapisałem się do sekcji lekkoatletycznej, żeby być drugim Badeńskim.
Studiował pan w najgorszym okresie – po marcu 1968 roku.
Tak, odbywaliśmy wyrok zbiorowy za Marzec ’68. Zaraz po egzaminach wstępnych i ponownie po pierwszym roku jechało się na miesięczne hufce pracy, a na Pomorzu nie brakowało PGR-ów. Chodziło o to, by nauczyć studentów szacunku dla ludzi pracy. W rzeczywistości było to spotkanie z rażącą niegospodarnością kolektywnego rolnictwa. Widać było rozkład tych gospodarstw, zrujnowane pałace i tumiwisizm urzędników.
Lepiej gospodarowano na wsi pod Lublinem?
Oczywiście! To samo widział młody Lech Wałęsa w gospodarstwie swoich rodziców. PGR-y były najlepszą ilustracją socjalistycznej dewizy „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Ci biedni ludzie mieli poczucie marnotrawienia ich wysiłku, więc starali się jak najmniej narobić, byle doczekać do wypłaty i pocieszyć się wódką. Wbrew założeniom programu resocjalizacji przez pracę, studenci wynosili z tego obraz demoralizacji gospodarki socjalistycznej.
Czyli lekcja PGR-ów była taka, że system nie działa. To było pierwsze takie zetknięcie z gospodarką socjalistyczną?
Na wsi lubelskiej widziałem, jak wuj zasypia w suszarni tytoniu, śmiertelnie zmęczony żniwami. Nic nie mogło się zmarnować! Na Pomorzu zaś widziałem marnie opłacaną, źle zorganizowaną pracę. Ludzie wkładali serce w pielęgnowanie małych ogródków prywatnych, jeśli mogli je mieć. Mój przyjaciel przywiózł ze Słowacji powiedzenie: „Kto nie okrada państwa, ten okrada własną rodzinę”. To najbardziej okrutne, jakie znam, zdefiniowanie moralności socjalistycznej, określające stosunek do własności wspólnej, czyli niczyjej, narzuconej wtedy na wielkiej przestrzeni, od Władywostoku po Berlin.
Lekcję PGR-ów dobrze zapamiętałem. Jeżeli chcesz wyżyć i wyżywić swoją rodzinę, to domena państwowa, niby wspólna, jest łupem, który trzeba jakoś sprywatyzować. Choćby ziemniaki rosnące na wspólnym, kołchozowym polu. Miało to wpływ na późniejsze, liberalne przekonanie o wyższości własności prywatnej nad kolektywizmem.
To nie był kolektywizm, tylko złodziejstwo.
No tak, lecz ono się brało z całkowitego braku szacunku dla własności wspólnej. Ale my przerabialiśmy też inną lekcję, zaraz po rozpoczęciu studiów. Pamiętam do dziś wykład z prawa cywilnego, w trakcie którego usłyszeliśmy syreny milicyjne i dziwne odgłosy, jakby wybuchy. Profesor Młynarczyk, zresztą były olimpijczyk, powiedział wtedy: „Uważajcie na siebie, ten wykład nie ma sensu”. To był grudzień 1970. I to była ta druga lekcja. Wcześniej zobaczyłem kolektywną niegospodarność. Teraz widziałem, jak władza ludowa strzela do ludzi.
Widział pan, jak strzelają?
Kolejka elektryczna jeszcze chodziła, więc szybko dotarłem do centrum Gdańska. Widziałem pochód idący od strony stoczni, widziałem rabowanie sklepów, co było pewnie ubecką prowokacją, i stoczniowców w kaskach, którzy pilnowali, żeby pochód nie zamienił się w grabież. Jeden z nich krzyczał: „Nie wolno wynosić telewizorów, prowokacja!” Potem w ogniu stanął gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Słyszałem strzały, ale nie widziałem zabitych. Gdy w czwartek 17 grudnia usłyszałem, że coś się dzieje w Gdyni, natychmiast przeniosłem się do centrum, dokąd właśnie zmierzał pochód z ciałem zabitego Zbyszka Godlewskiego. Sam czułem się bezkarny jako utalentowany sprinter, co było złudne, bo kula jest zawsze szybsza.
To normalne – jak człowiek ma dziewiętnaście czy dwadzieścia lat, czuje się nieśmiertelny.
Wierzyłem, że mogą mnie gonić w tych swoich mundurach, a ja, myk-myk, mogę im uciec, również dlatego, że znałem miasto lepiej niż ZOMO. Zapadło mi w pamięć, że strzelali z helikoptera i rozrzucali pociski z gazem łzawiącym. Nie wiem, czy to jest gdzieś opisane.
Historia z helikopterem jest bardzo ciekawa. Wielu ludzi to pamięta, podobnie jak snajperów na dachach. Historyczka z Gdańska, Bogumiła Danowska, przeczytała jednak chyba wszystkie akta i nie znalazła nic o helikopterze w żadnych dokumentach. Nie ma żadnego śladu, nic.
Ale ja pamiętam tę scenę! Ludzie się odruchowo chowają, pamiętam helikopter, który latał nad nami, i odgłosy strzałów. Przerażeni ludzie chowali się w kościele na Wzgórzu Nowotki (dziś Wzgórze Świętego Maksymiliana).
Niezwykłe wydarzenie przeżyłem kilka dni później, jadąc pociągiem do Lublina. Oczywiście moja rodzina bardzo się martwiła, telefony odłączono i niewiele informacji docierało. Jechałem na święta pociągiem, który szedł przez Olsztyn. To była nocna trasa i mroźna, śnieżna zima. Pamiętam czołgi na dworcu w Elblągu. Opowiadaliśmy sobie gorączkowo, co widzieliśmy. Stałem na korytarzu, bo pociąg był wypełniony po brzegi. Za Olsztynem już wszyscy przysypiamy, a tu pociąg staje w lesie i jest scena jak z filmów wojennych: z obu stron reflektory, z obu stron ZOMO w pełnym uzbrojeniu, z psami u nogi. Każą nam wysiadać i zostawić bagaże...
Scena jak z czasów okupacji.
Oczywiste skojarzenie! To było dwadzieścia parę lat po wojnie i jeszcze wiele osób świetnie ją pamiętało. Staliśmy w śniegu, wzdłuż długiego pociągu, niekompletnie ubrani. Lustrowały nas takie mordy ubeckie, jak się okazało, przemieszane z podróżnymi. Wskazywali: „Ten, ten i ten”. Wyłapywali stoczniowców i osoby, które najbardziej na władzę ludową psioczyły. Zabierano ich tak, jak stali, nikt nie pytał, czy zostawili jakiś bagaż. Pewnie byli wcielani do wojska, znikali po prostu! Wróciliśmy do wagonów i jechaliśmy w śmiertelnej ciszy...
Chodziło o to, żeby oni nie pojechali w Polskę i nie opowiadali, co się działo na Wybrzeżu?
Myślę, że tak. Pamiętam nawet gębę ubeka z naszego wagonu, który jechał z nami i podsłuchiwał. Ale scena żywcem wzięta z filmu okupacyjnego – łapanka w nocy, tylko polskie mundury zamiast SS czy Wehrmachtu. Po takich przeżyciach nawracanie nas na socjalizm było po prostu niemożliwe. Gierek nie miał szans. Byliśmy dla ustroju straconym pokoleniem.
Mieliśmy na studiach różne pokusy. Uchodziłem za gwiazdora studiów ekonomicznych, podobnie jak Jan Szomburg i Dariusz Filar, który potem był w Radzie Polityki Pieniężnej. Takich najczęściej próbowano złowić, jeśli nie do PZPR, to choćby do Stronnictwa Demokratycznego, zwanego „stronnictwem drżących”. Daremnie. Byli tacy, co ulegli, ale jednak Grudzień ’70 tak mocno wrył im się w pamięć, że w Sierpniu ’80, nawet po drugiej stronie, zabiegali o kompromis.
W grudniu 1970 roku wiedział pan, o co chodziło robotnikom? Rozmawiał pan z nimi?
Żadnego kontaktu! Szeptany obieg informacyjny wskazywał na chlebowy charakter buntu, chodziło o ceny żywności. I jeszcze to, że studenci nie chcą się przyłączyć do robotników, bo robotnicy stanęli przeciw studentom w Marcu ’68. Tym razem mniej chodziło o wolność, a bardziej o chleb. Dla mnie to nieprawdziwy obraz Grudnia ’70, bo wprawdzie strajkowali robotnicy, ale na ulicach hasłem tłumu, w dużej mierze młodzieżowego, była godność, prawda i wolność.
Pokłosiem Grudnia ’70 były zalążki demokratycznej opozycji, a znakiem firmowym Pomorza stał się Ruch Młodej Polski.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © 2019 by Wydawnictwo Smak Słowa
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Edytor: Anna Świtajska
Redakcja polonistyczna: Małgorzata Jaworska
Korekta: Anna Mackiewicz
Opracowanie graficzne i skład: Piotr Geisler
Fotografia na okładce: Wojciech Jakubowski
Zdjęcia wewnątrz książki: archiwum Autora oraz materiały prasowe PE
ISBN 978-83-65731-88-3
Smak Słowa
ul. Sobieskiego 26/4,
81-781 Sopot
Tel. 507-030-045
Szukaj nas także na
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl