Jeremiada - Kafir - ebook + audiobook + książka

Jeremiada ebook

Kafir

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Radża zdawał sobie sprawę, że nie istnieje szczęście ani pech, są tylko konsekwencje własnych wyborów. Wiele z nich pojawia się jednak dopiero po bardzo długim czasie. I właśnie stare wybory doganiają go teraz, kiedy myślał, że życie nie może go już zaskoczyć. A jednak wracają do niego duchy przeszłości, a dawne problemy ponownie nabierają krwistości. Dzięki swoim decyzjom znalazł w oku cyklonu organizacji terrorystycznych i obcych służb specjalnych GRU, CIA, SBU, HUR, DIA... Tym razem pułkownik Sztylc stanie przed wyborem między złem a jeszcze większym złem. Aby uchronić siebie i osoby, na których mu zależy, będzie musiał znów zmierzyć się z ludźmi z obcych służb specjalnych i organizacji terrorystycznych, którzy o nim nie zapomnieli.

Mimo że od czasów „Zawieszonych” rzadko wyjeżdżał z Bończy, wrogów mu znowu przybyło. Droga do głównej rozgrywki prowadzi przez Afganistan, jednak tamtejsza wojna to tylko przygrywka dla głównej walki, jaką będzie zmuszony podjąć Radża, bo bezwzględni zabójcy z GRU oraz płatni zdrajcy z polskich elit politycznych i służb specjalnych nie zapomnieli o nim, a wręcz przeciwnie.

„Jeremiada” to czwarta część przygód pułkownika Radosława Sztylca. Ponownie spotkamy dobrze już znane postacie. I te prawie dobre, jak stary Jugowski, chorąży Rusinek i Parker, i te złe, jak Uliew, Ryszewski, Krynicki i Kiryłłowa. Czy jednak wszyscy dobrzy dalej są dobrzy, a wszyscy źli – wciąż źli? Na drodze Radka pojawią się też zupełnie nowe osoby, w tym twarde kobiety, bo świat poszedł do przodu, a kobiety zaczęły walczyć o swoją pozycję. Kto tym razem zginie? Kto stanie się nieoczekiwanym sprzymierzeńcem? Czy Sztylc jest świadom posiadanych informacji i ma wystarczające siły, by uratować już nie tylko swoje życie, stając do walki z obcymi służbami i zdrajcami?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 416

Oceny
4,6 (208 ocen)
149
35
19
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Książka super, czekam na c.d. Lektor tym razem fatalny.
20
krzysztofkwiecien

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo dobra. Fabuła wciągająca. W tej części lektor fatalny.
00
AnaM77

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się od lektury. Super książka, nawiązująca do pozostałych.
00
monixion

Nie oderwiesz się od lektury

Jeden człowiek, a tyle przeżyć. Nie można w tej książce marudzić na brak akcji.
00
agaols

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na następne części
00

Popularność




Mapa Afganistanu

Rozdział I

I

Więc pijmy wino, pod­cho­rą­żo­wie, czyli per aspera ad astra

Wro­cław, pią­tek, 10 grud­nia 1993 roku

Noc z piątku na sobotę była wietrzna i mroźna. W kom­plek­sie kosza­ro­wym szkoły ofi­cer­skiej pano­wała cisza prze­pla­tana podmu­chami wia­tru. Więk­szość pod­cho­rą­żych prze­by­wała na prze­pust­kach, więc mało kto oprócz służb dyżur­nych był obecny na pod­od­dzia­łach.

Sier­żant Jakub Pożar­ski peł­nił w tym dniu służbę pomoc­nika ofi­cera dyżur­nego Wyż­szej Szkoły Ofi­cer­skiej Wojsk Zme­cha­ni­zo­wa­nych imie­nia Tade­usza Kościuszki znaj­du­ją­cej się we Wro­cła­wiu, w dziel­nicy o prze­mi­łej nazwie Psie Pole. Tak kadra, jak i słu­cha­cze nazy­wali szkołę potocz­nie Zmech. Na co dzień sier­żant był sze­fem czwar­tej kom­pa­nii pod­cho­rą­żych. Szef kom­pa­nii to prawa ręka dowódcy od spraw logi­stycz­nych. Bar­dzo czę­sto zło­śli­wie prze­zywa się go gacio­wym, bo jest odpo­wie­dzialny za wymianę pościeli, mun­du­rów czy też innych sor­tów mun­du­ro­wych, takich jak choćby kale­sony. Było to więc główne zada­nie sier­żanta Pożar­skiego, a on go nie­na­wi­dził, tak samo jak towa­rzy­szą­cego mu prze­zwi­ska. Nim objął funk­cję szefa kom­pa­nii, peł­nił służbę w pierw­szym pułku spe­cjal­nym w Lublińcu na sta­no­wi­sku ope­ra­tora, w gru­pie spe­cjal­nej, ale wiek zro­bił swoje i musiał zwol­nić miej­sce młod­szym. Prznie­śli go więc tutaj.

Docho­dziła druga w nocy, a z okien dyżurki Pożar­ski widział, że na tere­nie jego kom­pa­nii palą się świa­tła – w skraj­nych trzech oknach budynku. Ina­czej mówiąc, w palarni, ubi­ka­cji i łazience. W pod­cho­rą­żac­kim slangu, jako że te trzy pomiesz­cze­nia były połą­czone, nazy­wano je Trój­mia­stem. Budy­nek stał na końcu wewnętrz­nej uliczki kosza­rów szkoły ofi­cer­skiej, która znaj­do­wała się w sta­rym ponie­miec­kim kom­plek­sie woj­sko­wym.

Sier­żant już dwa razy dzwo­nił na kom­pa­nię do pod­ofi­cera dyżur­nego, by zga­sili te świa­tła, bo dawno już po cap­strzyku, ale nikt nie odbie­rał. To wzbu­dziło ner­wo­wość sta­rego żoł­nie­rza. W końcu nie wytrzy­mał, wyszedł z dyżurki i ruszył szyb­kim kro­kiem po bru­ko­wa­nej uliczce pamię­ta­ją­cej czasy, gdy sta­cjo­no­wali tu jesz­cze żoł­nie­rze 49 regi­mentu pie­choty Wehr­machtu, a Wro­cław nie leżał w Pol­sce i nazy­wał się Bre­slau. Bokiem do ulicy stały rzę­dem trzy ponie­miec­kie pię­trowe budynki z czer­wo­nej cegły ze spa­dzi­stymi dachami kry­tymi czer­woną dachówką. Cały kom­pleks kosza­rowy zbu­do­wano w stylu zbli­żo­nym do archi­tek­tury kla­sy­cy­stycz­nej, w któ­rym chęt­nie posłu­gi­wano się wyra­zi­stymi i pozba­wio­nymi orna­mentu płasz­czy­znami cegla­nymi. Jed­nak sier­żant Jakub Pożar­ski, przez pod­cho­rą­żych prze­zy­wany zło­śli­wie Ponu­rym Fre­dem z racji wiecz­nie skwa­szo­nej miny, nie miał bla­dego poję­cia o sty­lach w archi­tek­tu­rze czy for­mach – co naj­wy­żej koja­rzył formę do cia­sta u żony w kuchni. Edu­ka­cję zakoń­czył na trze­ciej kla­sie zawo­dówki, a z wykształ­ce­nia był ślu­sa­rzem. Gdyby nie służba zasad­ni­cza i pod­pi­sa­nie kon­traktu na zawo­do­wego pod­ofi­cera, pew­nie do dzi­siaj szli­fo­wałby pil­ni­kiem powierzch­nie pła­skie.

Pożar­ski minął budy­nek sztabu i po chwili szedł wzdłuż wyas­fal­to­wa­nego placu ape­lo­wego wiel­ko­ści dwóch boisk do piłki noż­nej, na co dzień zapeł­nio­nego musz­tro­wa­nymi pod­cho­rą­żymi, a o tej porze cichego i pustego. Uliczka była oświe­tlona przy­droż­nymi lam­pami. Sier­żant szyb­kim i ener­gicz­nym kro­kiem zmie­rzał w kie­runku kosza­rowca, w któ­rym sta­cjo­no­wała trze­cia kom­pa­nia pod­cho­rą­żych i w któ­rym w dal­szym ciągu paliło się świa­tło.

Wszedł na sze­roką klatkę scho­dową budynku i pra­wie wbiegł po scho­dach na dru­gie pię­tro. Sta­nął przed drzwiami pro­wa­dzą­cymi na jego kom­pa­nię. Wokół pano­wała niczym nie­zmą­cona cisza. „Kurwa, pew­nie się przy­snęło służ­bie dyżur­nej”, pomy­ślał Pożar­ski. Otwo­rzył więc drzwi i wszedł cicho. Długi i sze­roki kory­tarz był pusty, a przy biurku pod­ofi­cera dyżur­nego nikogo nie było. Sier­żant skie­ro­wał się w kie­runku Trój­mia­sta, skąd padała smuga świa­tła. Wybiła równo druga w nocy. Nagle usły­szał, jak na komendę, dobie­ga­jący stam­tąd gło­śny chó­ralny śpiew:

Do ofi­cer­skiej przy­szli­śmy szkoły,Wszy­scy myśleli: nie będzie źle.Każdy z nas młody był i wesołyI wszy­scy razem cie­szyli się.Zawsze na bacz­ność, ni­gdy na spo­cznij,Pad­nij i powstań w błoto i śnieg.Nie ma komendy plu­ton, odpocz­nij.Sko­kami naprzód, plu­ton, bieg!!!

– Kurwa mać! – zaklął pod­ofi­cer, przy­spie­sza­jąc kroku.

Więc pijmy wino, pod­cho­rą­żo­wie,Utopmy smu­tek w roz­bi­tym szkle.Że jest nam smutno – nikt się nie dowie,Że jest nam dobrze – każdy wie.Prze­miną czasy, gdy te kutasyKie­dyś na bacz­ność sta­wiali nas.My tu wró­cimy, ich posta­wimy,Jak nie­gdyś oni sta­wiali nas…

– To może jesz­cze, kurwa, zdążę was posta­wić na bacz­ność! – wydarł się Pożar­ski.

W palarni na nogi zerwało się sze­ściu pod­cho­rą­żych, do tej pory sie­dzą­cych na meta­lo­wych tabo­re­tach przy stole szko­le­nio­wym, na któ­rym resztki jedze­nia walały się mię­dzy kil­koma butel­kami wódki, pla­sti­ko­wymi z coca-colą, otwar­tymi woj­sko­wymi kon­ser­wami i roz­rzu­co­nymi krom­kami chleba – naj­pew­niej przy­nie­sio­nymi ze sto­łówki woj­sko­wej. W całym pomiesz­cze­niu uno­siły się kłęby dymu papie­ro­so­wego.

– Co tu się, do chuja, dzieje? Gdzie jest służba?!

Jeden z pod­cho­rą­żych wska­zał drzwi do łazienki.

– Mel­duję, panie sierż… aaa… ncie, że pod… pod­ofi­cer wła­śnie bie­rzzzz… zna­czy się, bie­rze prysz­nic – wydu­kał jeden ze sto­ją­cych.

– Z drogi! – powie­dział sier­żant Pożar­ski i po chwili szar­pał już za klamkę drzwi pro­wa­dzą­cych do łazienki.

– Mówi­łem, nie wła­zić! Mie­li­ście skoń­czyć to chla­nie i nie drzeć ryja, bo Pożar­ski nogi mi z dupy powy­rywa, jak was naje­ba­nych zasta­nie. – Dało się sły­szeć spod jed­nego z prysz­ni­ców, gdy w tle szu­miała woda.

Pomiesz­cze­nie było całe zapa­ro­wane. Sier­żant pod­szedł do kabiny, w któ­rej nagi młody męż­czy­zna stał w stru­gach gorą­cej cie­czy.

– Nie tylko nogi z dupy ci powy­ry­wam, ale jesz­cze ZOMZ dopier­dolę jak stąd do końca mie­siąca, Sztylc! – wydarł się pod­ofi­cer. – Poje­bało cię, pod­cho­rąży? Na służ­bie sobie spa urzą­dzasz i pozwa­lasz na regu­larne chla­nie, jakby to była spe­luna, a nie kom­pa­nia!

– Panie sier­żan­cie, dzi­siaj dopiero wró­ci­li­śmy z zajęć trzy­do­bo­wych, ledwo na służbę zdą­ży­łem – pró­bo­wał się tłu­ma­czyć pod­cho­rąży Rado­sław Sztylc, nie­po­rad­nie zasła­nia­jąc geni­ta­lia szybko porwa­nym z wie­szaka ręcz­ni­kiem.

Per­spek­tywa ZOMZ, czyli zakazu opusz­cza­nia miej­sca zakwa­te­ro­wa­nia, wcale mu się nie podo­bała.

– Wy wie­cie, co mnie to? Mnie to pier­doli, panie pod­cho­rąży! Ja was, kurwa, zaraz ze służby zdejmę! I jutro o czter­na­stej do raportu u mnie sta­nie­cie!

– Tak jest, panie sier­żan­cie. To komu mam prze­ka­zać służbę?! Mel­duję, że na kom­pa­nii jest tylko tych sze­ściu pod­cho­rą­żych, a resztę pan wypu­ścił na prze­pustki! – odpo­wie­dział nad wyraz przy­tom­nie Sztylc. Zresztą z nie­kła­maną satys­fak­cją, bo jako jeden z nie­licz­nych musiał zostać na week­end, gdyż zgod­nie z gra­fi­kiem tra­fiła mu się służba.

– Gdzie ta szóstka? – zapy­tał z głu­pia i dość nie­pew­nie Pożar­ski, żywiąc cień nadziei, że w palarni w pierw­szym momen­cie źle poli­czył.

– Na palarni! – odpo­wie­dział Sztylc i mimo że mydło wcho­dziło mu w oczy i zaczy­nało piec, nie mógł powstrzy­mać się od satys­fak­cjo­nu­ją­cego uśmie­chu.

– Kurwa mać! Za pięć minut widzę cię przy sto­liku pod­ofi­cera dyżur­nego kom­pa­nii, a tam­tych, kurwa, w peł­nym umun­du­ro­wa­niu i opo­rzą­dze­niu z ple­ca­kami i innymi bam­be­tlami, ze wszyst­kim, co wam, kurwa, matka ojczy­zna dała! – To rze­kł­szy, Pożar­ski odwró­cił się i wyszedł, trza­ska­jąc tak mocno drzwiami, że aż tynk w jed­nym miej­scu się lekko posy­pał.

– Czy on zna jakieś prze­cinki prócz ku… kurwy? – wydu­kał plu­to­nowy pod­cho­rąży Czaj­kow­ski, chwie­jąc się z papie­ro­sem w dłoni.

– Zamknij się, Daniel. Wystar­cza­jąco głę­boko jeste­śmy już w dupie – burk­nął Sztylc opa­sany ręcz­ni­kiem.

„Ja pier­dolę, chwili spo­koju tu nie ma”, pomy­ślał przy tym. Był już na trze­cim roku stu­diów, na kie­runku roz­po­znaw­czym i dzia­łań spe­cjal­nych Zme­chu, czyli jak mówili nie­któ­rzy, szkoły gene­ra­łów bądź czer­wo­nych dia­błów. Przez ten czas różne rze­czy tu widział i wiele razy miał dość. W fabryce przy­szłych ofi­ce­rów normą były nie­koń­czące się poli­gony, szkoły ognia, kil­ku­do­bowe tak­tyki, skoki spa­do­chro­nowe, nauka jazdy trans­por­te­rami, prze­pla­tana histo­rią, fizyką i mate­ma­tyką. Tu stu­denci w mun­du­rach zamiast trzy­mie­sięcz­nych let­nich waka­cji mieli mie­siąc urlopu, i to w paź­dzier­niku, bo jak to mówił sier­żant Pożar­ski: „Paź­dzier­nik to naj­lep­szy mie­siąc urlo­powy. Zero zapcha­nych plaż i hoteli, no i prze­cież nikt nie lubi lata: spo­cone laski i cie­pła wódka”.

To była spe­cy­ficzna uczel­nia wyż­sza, o dość zróż­ni­co­wa­nym pro­filu. Wielu kole­gów Radka zre­zy­gno­wało lub pole­gło na sesjach. Na pierw­szym roku zaczy­nało ich trzy­stu, na trze­cim zostało tylko stu czter­dzie­stu.

Po pię­ciu minu­tach Sztylc stał już w peł­nym opo­rzą­dze­niu przy biurku pod­ofi­cera, o które opie­rał się Pożar­ski. Naprze­ciwko, przy ścia­nie, ubrani w mun­dury polowe i także w peł­nym opo­rzą­dze­niu, stali uczest­nicy liba­cji alko­ho­lo­wej w Trój­mie­ście. Widać było, że są nie­źle sczo­chrani. Na biurku pod­ofi­cera nali­czyć można było cztery butelki wódki, które ten zabrał, wycho­dząc z ich kan­ciapy.

– Pano­wie pod­cho­rą­żo­wie…

Po tym wstę­pie Sztylc wie­dział, że Ponury Fred nie ma dobrych inten­cji i ta noc zapo­wia­dała się na kurew­sko długą. Może nawet dłuż­szą niż rok temu, kiedy Pożar­ski nakrył Sztylca, jak ten, peł­niąc służbę pod­ofi­cera, jeź­dził po kom­pa­nii na rol­kach i grał z pod­cho­rą­żym Danie­lem Czaj­kow­skim w hokeja. Pożar­ski się na nich wydarł i pew­nie by się skoń­czyło na piło­wa­niu mordy przez sier­żanta, czyli ulu­bio­nym zaję­ciu kor­pusu pod­ofi­ce­rów, ale Czaj­kow­ski musiał się wciąć i pod­jąć dys­ku­sję. Stwier­dził, że nie sądzi, by gra w hokeja na kom­pa­nii mogła w istotny spo­sób zaszko­dzić goto­wo­ści bojo­wej. Ponadto to nie jest tylko gra: oni łączą przy­jemne z poży­tecz­nym, służbę z roz­wo­jem fizycz­nym ciała, co jest prze­cież wska­zane. Wtedy Pożar­ski z nie­na­wi­ścią w oczach zapy­tał Czaj­kow­skiego, czy­sto reto­rycz­nie, czy ma go za debila. Na co pod­cho­rąży odpowie­dział, że nie może posta­wić dia­gnozy lekar­skiej, bo do tego ma upraw­nie­nia tylko lekarz psy­chia­tra. Jeśli jed­nak sier­żant ma jakiś pro­blem z samo­okre­śle­niem, to powi­nien się udać do poradni zdro­wia psy­chicz­nego.

Daniel Czaj­kow­ski nie żar­to­wał, on zawsze mówił prawdę i to, co myślał. Nie raz już przez to cier­piał, ale zawsze wycho­dził z zało­że­nia, że tylko prawda ma zna­cze­nie. Na doda­tek był uparty jak osioł, co nie poma­gało mu w życiu codzien­nym, szcze­gól­nie w armii. Radek dosko­nale znał te „zalety” swo­jego kolegi, wszak nie­jed­no­krot­nie na nich się wyło­żyli. Wtedy jed­nak skoń­czyło się tylko na ośrodku spraw­no­ści fizycz­nej, zwa­nym OSF lub „mał­pim gajem”, poko­ny­wa­nym nocą. Do tego odpra­wili „pogrzeb peta”, któ­rego sier­żant zna­lazł na kom­pa­nii. Sztylc wraz z Czaj­kow­skim oraz dwoma innymi uczest­ni­kami meczu hoke­jo­wego musieli wyko­pać dół dwa na dwa metry, a następ­nie pogrze­bać nie­do­pa­łek. W czte­rech, saper­kami szło im cał­kiem skład­nie i po dwóch godzi­nach pet był pod zie­mią. Ale wtedy Ponury Fred wpadł na pomysł, że nie godzi się cho­wać peta bez modli­twy. Kazał więc wyko­pać „nie­bosz­czyka” i go wydo­być. Samo wyko­pa­nie poszło szybko, ale prze­trzą­sa­nie „grobu”, a potem następny pochó­wek dzie­sięć metrów dalej z cyr­kiem naśla­du­ją­cym reli­gijną cere­mo­nię zajął kolejne trzy godziny. Całe jasełka skoń­czyli o pią­tej nad ranem, czyli w sam raz o takiej godzi­nie, by wziąć prysz­nic i ruszyć na zaprawę.

Póź­niej jesz­cze uko­ro­no­wa­niem kro­niki wyczy­nów oby­dwu pod­cho­rą­żych była bójka z patro­lem Żan­dar­me­rii Woj­sko­wej. Wtedy otarli się o wyrzu­ce­nie ze szkoły. Wów­czas Czaj­kow­ski całą winę wziął na sie­bie, zaska­ku­jąc Sztylca. Stwier­dził, że to on był ini­cja­to­rem bójki, ale był zbyt pijany, by pamię­tać, kto mu towa­rzy­szył. Na pyta­nie Radka, co odpier­dala, stwier­dził, że wszystko okej: jemu się upie­cze, bo mu ojciec pomoże, a Sztylca by wyje­bali na zbity pysk. Słowa Daniela szybko się potwier­dziły. Ojciec Czaj­kow­skiego bli­sko się kum­plo­wał z gene­ra­łem Strzał­kow­skim – komen­dan­tem szkoły, a fakt, że dwóch pija­nych pod­cho­rą­żych pobiło patrol ŻW, skąd­inąd mię­dzy innymi za sprawą ojca Daniela, wzbu­dził u komen­danta nie wście­kłość, lecz satys­fak­cję. Dla­tego gdy do szkoły przy­je­chał szef żan­dar­mów z pre­ten­sjami: że pijani pod­cho­rą­żo­wie pobili patrol ŻW, a kiedy nade­szła pomoc dru­giego patrolu, sal­wo­wali się ucieczką wpław, prze­pły­wa­jąc Odrę, komen­dant Zme­chu odpra­wił go z kwit­kiem. Dopiero póź­niej się dowie­dzieli, że Strzał­kow­ski wyśmiał przy tym puł­kow­nika żan­dar­me­rii, zrzu­ca­jąc mu kłam­stwo. Miał stwier­dzić, że nie wie­rzy, by wyszko­lony patrol żan­dar­me­rii wypo­sa­żony w pałki i gaz dał się poko­nać dwóm pija­nym w sztok pod­cho­rą­żym, ale jeśliby tak było, to żan­dar­me­ria powinna się wsty­dzić wła­snego wyszko­le­nia i raczej nie przy­zna­wać, że ma takie cipy w sze­re­gach.

Oczy­wi­ście nie obe­szło się bez docho­dze­nia, kto był dru­gim pod­cho­rą­żym, ale Czaj­kow­ski szedł w zaparte, że nie pamięta.

Tak jak prze­wi­dy­wał, nie wyrzu­cono go ze szkoły, ale został uka­rany. Wylą­do­wał na dywa­niku u gene­rała Strzał­kow­skiego, a ten mu dał dwa­dzie­ścia osiem dni zakazu opusz­cza­nia koszar. Z kolei ich szef kom­pa­nii, czyli Ponury Fred, który feral­nego dnia miał służbę, przez kolejne dwa mie­siące miał obcięty doda­tek finan­sowy za brak nad­zoru nad pod­wład­nymi, co go oczy­wi­ście dopro­wa­dziło do strasz­nego wkurwu. To wła­śnie dzięki temu zda­rze­niu oby­dwaj pod­cho­rą­żo­wie zna­leźli się na czar­nej liście sier­żanta. Fred był świę­cie prze­ko­nany, że dru­gim pod­cho­rą­żym był wła­śnie Sztylc, no i aku­rat się nie mylił.

To wła­śnie po tym zda­rze­niu Radek miał wobec Czaj­kow­skiego bar­dzo duży dług wdzięcz­no­ści, który było ciężko spła­cić. Gene­ral­nie pod­cho­rąży Sztylc i pod­cho­rąży Czaj­kow­ski nie mieli szczę­ścia do Ponu­rego Freda. Dziś nie miało być ina­czej. Choć tym razem Czaj­kow­ski był znie­czu­lony alko­ho­lem, Sztylc jed­nak trzeźwy jak świ­nia przed szlach­to­wa­niem u rzeź­nika.

– Więc, jak wam powie­dzia­łem wcze­śniej – kon­ty­nu­ował Pożar­ski – myślę, że zdążę was posta­wić na bacz­ność, nim zacznie­cie lać po ryju swo­ich wykła­dow­ców. Nim to jed­nak nastąpi, jako że nie jestem ama­to­rem cudzego alko­holu, wypi­je­cie swoją wódkę, którą bez­praw­nie wnie­śli­ście na teren koszar. Dodat­kowo, by było spra­wie­dli­wie, plu­to­nowy pod­cho­rąży Sztylc wypije całą szklankę, by mógł zrów­nać się z kole­gami pozio­mem napier­do­le­nia. – Sier­żant ze spo­ko­jem wziął w dłoń butelkę wódki i zaczął nale­wać do szklanki.

Sztylc dopiero w tej chwili zauwa­żył, że Ponury Fred zabrał ze sobą z Trój­mia­sta pełne jesz­cze flaszki.

– Pij! – Usły­szał, gdy zapa­trzył się na cztery butelki alko­holu, jakby to był widok z okna na Tatry.

– Ja jestem na służ­bie, panie sier­żan­cie – pró­bo­wał się bro­nić Radek.

– Ja to w woj­sku dupa albo gene­rał! A wy mi, kurwa, na gene­rała nie wyglą­da­cie, Sztylc. A ze służby was zdej­muję, boście dupa i dopu­ści­li­ście do regu­lar­nego chla­nia na kom­pa­nii. Pozwo­li­li­ście zro­bić spe­lunę z tego miej­sca. – Tu sier­żant prze­rwał i nabrał powie­trza, bo aż poczer­wie­niał. – No już! Pij­cie, do kurwy nędzy! To roz­kaz! – wydarł się Pożar­ski.

Radek, chcąc nie chcąc, wziął szklankę z dłoni Pożar­skiego. Wtedy mocny odór cie­płego alko­holu wkradł się w jego noz­drza, wywo­łu­jąc na twa­rzy lekki gry­mas. Sztylc przy­ło­żył kra­wędź szklanki do ust i prze­chy­lił. Cie­pły i gorz­kawy napój szybko zaczął wypeł­niać gar­dło.

– Dawaj, Radek! – Dało się sły­szeć dopin­gu­jące głosy pija­nych pod­cho­rą­żych i okla­ski.

Sztylc prze­ły­kał łap­czy­wie, całymi hau­stami, a wódka zaczęła mu ciek­nąć kąci­kami ust i spły­wać po bro­dzie. Po chwili szklanka była pusta. Radek wzdry­gnął się, a po całym ciele prze­szły mu dresz­cze. Spiesz­nie wytarł wierz­chem dłoni usta i nabrał powie­trza, jakby przed chwilą prze­pły­nął cały basen pod wodą. Z tru­dem wstrzy­mał odruch wymiotny, prze­ły­ka­jąc ślinę. Wtedy poja­wiła się u niego gęsia skórka i Sztylc poczuł cie­pło w pustym żołądku.

Dal­sza kon­sump­cja poszła dość spraw­nie, no, może z wyjąt­kiem pod­cho­rą­żego Smo­lar­czyka, który po wypi­ciu szklanki wódki zrzy­gał się cen­tral­nie na lam­pe­rię, wywo­łu­jąc tym salwę śmie­chu wśród innych słu­cha­czy eli­tar­nej szkoły ofi­cer­skiej. Pożar­ski jed­nak natych­miast prze­rwał zabawę.

– Kurwa, cisza! Skoro wypi­li­ście już swój alko­hol, to teraz prze­pro­wa­dzimy tre­ning obrony prze­ciw­che­micz­nej. Maski i odzież ochronną włóż! – wydał komendę z nie­kła­maną satys­fak­cją w gło­sie.

Po nie­spełna czte­rech minu­tach cała sió­demka stała w odzieży ochron­nej i maskach prze­ciw­ga­zo­wych na twa­rzy.

– Więc, pano­wie pod­cho­rą­żo­wie, przy­stą­pi­cie do testu spraw­no­ści fizycz­nej w ubra­niu ochron­nym. Macie pięć minut, by dzie­sięć razy okrą­żyć kosza­ro­wiec. Jeśli któ­ryś z was się nie wyrobi, to cała sió­demka powtó­rzy ćwi­cze­nie jesz­cze raz. Czy zada­nie jest zro­zu­miałe? – spy­tał.

– Tak jest! – Dało się sły­szeć cichą odpo­wiedź pod­cho­rą­żych.

– Nie sły­szę!

– Tak jest, panie sier­żan­cie! – odpo­wie­dział tym razem gło­śno i tubal­nie chór sied­miu gło­sów.

– Już lepiej. Czas start! – wydał sady­stycz­nym gło­sem komendę sier­żant.

Pod­cho­rą­żo­wie ruszyli kory­ta­rzem, a potem klatką scho­dową w dół.

– Ten kutas dosko­nale wie, że się nie wyro­bimy – krzyk­nął noso­wym gło­sem w masce Smo­lar­czyk.

– Zaje­bać nas chce skur­wiel – odpo­wie­dział Sztylc.

– Damy się tak jebać? – krzyk­nął inny.

– Nie pozwo­limy się kuta­sowi rzu­cić na kolana – krzyk­nął Czaj­kow­ski.

Po około sze­ściu minu­tach cała sió­demka wpa­dła na kom­pa­nię, gdzie stał Pożar­ski.

– Pano­wie pod­cho­rą­żo­wie się nie wyro­bili, więc ćwi­cze­nie należy powtó­rzyć – stwier­dził Ponury Fred, tym razem dla odmiany cał­kiem rado­sny, trzy­ma­jąc wska­zu­jący palec na swoim zegarku.

Zapo­wie­dział czas start i znów ruszyli bie­giem wokół budynku.

– Stop! – krzyk­nął na dole Sztylc. – Stać, kurwa! Dość! – dodał, sta­jąc i zdej­mu­jąc maskę. – Jebać to, idziemy powoli, nie bie­gniemy. Sier­ściuch zapo­mniał okre­ślić czas na poko­na­nie za dru­gim razem tego samego dystansu, więc chuj, przej­dziemy spa­cer­kiem. Roz­kaz ma być pełny i zro­zu­miały, to niech się, kurwa, nauczy, jak mu się kom­pleks dowo­dze­nia włą­cza. Nic nam nie zrobi, naj­wy­żej ZOMZ dopier­doli.

– Radek ma rację, bo tu pośpiech nic nie da, a w roz­ka­zie fak­tycz­nie nie okre­ślił, w jakim cza­sie mamy powtó­rzyć ćwi­cze­nie – poparł go Czaj­kow­ski, zdej­mu­jąc maskę.

– No to idziemy – odparli pozo­stali.

Ruszyli powoli wokół budynku, robiąc pięć okrą­żeń. Zajęło im to dobre dwa­dzie­ścia minut, a przy­jemne mimo wszystko nie było: wszak szli w maskach i z ple­ca­kami, co wyma­gało wysiłku. Gdy w końcu weszli na kom­pa­nię, Pożar­ski sie­dział na krze­śle przy biurku pod­ofi­cera i z tru­dem hamo­wał gniew.

– Myśli­cie, że nie wiem, że ola­li­ście mój roz­kaz? – powie­dział przez zęby.

– Wyko­na­li­śmy go, panie sier­żan­cie – odpo­wie­dział Czaj­kow­ski.

– Czasu pan sier­żant nie okre­ślił za dru­gim razem – dodał Sztylc.

– Więc nie wie­dzie­li­śmy… – pró­bo­wał dalej tłu­ma­czyć plu­to­nowy pod­cho­rąży Czaj­kow­ski, ale w tym momen­cie prze­rwał mu Pożar­ski.

– Milcz, Czaj­kow­ski! Ja wiem, kto was namó­wił do tej nie­sub­or­dy­na­cji. – Pożar­ski wstał z krze­sła, pod­szedł do Sztylca i sta­nął tuż przed nim.

– Sztylc, ja wiem, kurwa, że to szkoła gene­ra­łów, ale tobie pro­ro­kuję służbę w jakiejś zapa­dłej dziu­rze na krańcu Pol­ski, z któ­rej choćby skały srały, się już nie wydo­bę­dziesz, a zdech­niesz tam, szko­ląc szwe­jów z postawy zasad­ni­czej. W wol­nym cza­sie będziesz zapi­jał smutki w pod­upa­dłym i śmier­dzą­cym mysimi odcho­dami kasy­nie, pod kotleta zmie­lo­nego razem z sier­ścią psa! A teraz wra­casz na służbę, reszta do łóżek. Jutro wszy­scy do raportu, a ZOMZ-u przy­pier­dolę, ile będę mógł. – To mówiąc, Pożar­ski ruszył kory­ta­rzem i wyszedł z kom­pa­nii, na koniec trza­ska­jąc drzwiami.

Sztylc usiadł ciężko na krze­śle, ście­ra­jąc pot z czoła. Obok biurka o ścianę oparł się Czaj­kow­ski, wyj­mu­jąc zmiętą paczkę papie­ro­sów. Odpa­lił i podał Rad­kowi, a ten zacią­gnął się długo dymem, co tylko spo­wo­do­wało kaszel.

– Koń­czę z tym – powie­dział Czaj­kow­ski, wypusz­cza­jąc dym papie­ro­sowy nosem.

– Z czym? Z pale­niem?

– Nie, Radek. Z MON-em koń­czę. Myśla­łem nad tym długo, to nie moja bajka. Ja mam inne powo­ła­nie niż służba, niż mój ojciec.

– Jakie?

– Inne…

– Dobra, Daniel – powie­dział Radek, nie myśląc poważ­nie, że jego kum­pel z sali odej­dzie. – Kładź się spać, ale naj­pierw zawo­łaj Smo­lar­czyka, niech posprząta to swoje sur­re­ali­styczne dzieło. Ja nie będę do rana sie­dział w smro­dzie jego rzy­go­win roz­ma­za­nych po pod­ło­dze i lam­pe­rii. Aha… Daniel, cze­kaj, mia­łem cię o to zapy­tać już dawno. Słu­chaj, co ci twój ojciec mówił o tym, że tak nas tu mie­szają z gów­nem? To jakiś celowy sadyzm czy tak dla sportu?

– Mój stary się tylko śmiał. Dodał, że jak pój­dziemy jako mło­dzi ofi­ce­ro­wie do jed­no­stek linio­wych, to dopiero na wej­ściu dosta­niemy w dupę. Tym­cza­sem tu mamy się przy­go­to­wać, bo tam nie będzie czasu na takie pier­doły jak ból głowy czy dupy, a nasi przy­szli pod­władni to nie absol­wenci Sor­bony, tylko zwy­kli pobo­rowi, w więk­szo­ści po zawo­dówce i pod­sta­wówce, cza­sami nawet z wyro­kami i wywo­dzący się z pato­lo­gii.

– No i co to ma wspól­nego z tym wsta­wia­niem w pizdę, co nam tu regu­lar­nie fun­dują?

Czaj­kow­ski spoj­rzał na Sztylca.

– Trzy lata temu, kiedy byli­śmy na uni­tarce, jak już ci przed chwilą powie­dzia­łem, odwie­dził mnie mój ojciec. Wtedy był jesz­cze dowódcą pułku zme­cha­ni­zo­wa­nego. Zada­łem mu takie pyta­nie, a w zasa­dzie zaczą­łem się uża­lać na nocne sprzą­ta­nie rejo­nów, na usta­wia­nie opi­na­czy pod linijkę przed salą, na zamia­ta­nie scho­dów pod górę i durne cało­dniowe poru­sza­nie się wszę­dzie bie­giem. – Daniel prze­rwał na chwilę i mocno kich­nął, po czym wytarł nos w brudną woj­skową chu­s­teczkę, którą jesz­cze przed chwilą wycie­rał pot z karku. – Ojciec na mnie spoj­rzał i naj­pierw się zaśmiał, a potem nagle spo­waż­niał i powie­dział coś w tym stylu: „Synu, ty nie jesteś na obo­zie har­cer­skim, tylko, kurwa, w szkole ofi­cer­skiej, w dodatku na pierw­szym roku, na okre­sie uni­tar­nym. A uni­tarka jest przed zło­że­niem przy­sięgi woj­sko­wej, więc w dal­szym ciągu jesteś pobo­ro­wym, nie żoł­nie­rzem! A dla wszyst­kich tre­pów na tym eta­pie służby jesteś mniej niż zerem”.

– Kurwa, pamię­tam te codzienne przy­go­to­wa­nia do przy­sięgi – wtrą­cił Sztylc. – Trzy­go­dzinne musz­try po zaję­ciach i tupa­nie w beton dzień w dzień. Czło­wiek cza­sem ledwo stał na tym placu ape­lo­wym. Mia­łem nogi zdarte przez opi­na­cze do krwi – dodał, zacią­ga­jąc się papie­ro­sem i mimo­wol­nie spo­glą­da­jąc na swoje stopy.

Daniel też schy­lił głowę i kon­ty­nu­ował.

– Stary dodał jesz­cze coś takiego, co mi utkwiło w gło­wie: „Szkoła ofi­cer­ska trwa cztery lata i tylko cztery lata, a uwierz mi, macie w chuj mate­riału do prze­ro­bie­nia. Wasi dowódcy i wykła­dowcy mają z masy mięsa, którą teraz jesteś, zro­bić dowódcę. Dowódcę, który nie dość, że musi się znać na sprzę­cie lepiej niż ksiądz na pacie­rzu, to jesz­cze w wypadku wojny popro­wa­dzić pod­wład­nych do boju. Po tych czte­rech latach masz być gotów na zabi­ja­nie i na to, że sam możesz zgi­nąć! Dodat­kowo masz być psy­chicz­nie przy­go­to­wany na wysła­nie pod­wład­nych na śmierć, i to z pełną świa­do­mo­ścią! Więc ora­nie was ma na celu wyeli­mi­no­wa­nie słab­szych jed­no­stek i zahar­to­wa­nie pozo­sta­łych. Ma was nauczyć woj­sko­wego drylu i rze­mio­sła. W efek­cie, jak wyj­dziesz z paten­tem ofi­cer­skim, ma cię nie tylko roz­pie­rać duma, że ukoń­czy­łeś szkołę ofi­cer­ską. Masz jesz­cze mieć poczu­cie wła­snej war­to­ści jako ofi­cera i fachowca zna­ją­cego się na robo­cie. Tu przez cztery lata nikt nie będzie trzy­mał was za rękę, nie będzie poma­gał. Tu albo będziesz dobry, albo odej­dziesz”.

– No ale co ma to wspól­nego z takim jeba­niem nas po nocy na trze­cim roku, gdzie, kurwa, z trzy­stu została nas tylko setka, więc cel już osią­gnęli – znów prze­rwał Sztyc.

– Kurwa, Radek! Nie tylko masz być nie do zaje­ba­nia, ale musisz się nauczyć jebać! Być odpor­nym psy­chicz­nie na każdy bru­talny aspekt życia i mieć wie­dzę, by nie dać się robić w chuja wła­snym pod­wład­nym! Ina­czej oni bez sen­ty­men­tów zro­bią cie­bie w chuja! To po to miesz­kamy po ośmiu w salach, po to poranne zaprawy i sprzą­ta­nie rejo­nów, sys­tem braku wol­nego czasu i zakaz opusz­cza­nia koszar. Ty nie tylko masz wykuć na pamięć budowę pojaz­dów, czę­ści broni, zasięg ognia sku­tecz­nego armaty 2A28, kbk AK, SWD, km PK czy goź­dzika lub T-72. Nie tylko nabyć umie­jęt­ność sta­wia­nia roz­kazu bojo­wego bądź przy­swoić tak­tykę dzia­łań prze­ciw­nika wraz z jego struk­turą i uzbro­je­niem. Nie tylko być zdol­nym do posłu­gi­wa­nia się mapą w tere­nie i kom­pa­sem czy też znać róż­nicę mię­dzy hek­so­ge­nem a pen­try­tem. Ty rów­nież musisz znać men­tal­ność kil­ku­dzie­się­ciu swo­ich pod­wład­nych, stło­czo­nych na kom­pa­nii i nie­ko­niecz­nie chcą­cych tam być. A tego nam nie prze­każą na wykła­dach, to musimy poczuć na wła­snej skó­rze, tu, przez cztery lata. Tak, by szweje w jed­no­stce linio­wej nie weszły nam na łeb. Tak przy­naj­mniej twier­dzi mój stary…

– I chcesz mi wmó­wić, że Pożar­ski to wie i tego nas uczy?

– Nie, Pożar­ski to tępy chuj z pie­choty, który ledwo ukoń­czył szkółkę pod­ofi­cer­ską. On jest głup­szy od two­jego lewego buta, to tylko try­bik w tej fabryce ofi­ce­rów, a w dodatku marny. W armii, jak w życiu, są ludzie i tabo­rety, nie­ważne, co mają na pago­nach, ważne, co mają w gło­wie, bo w niej się wszystko zaczyna i w niej się koń­czy! A wy, panie plu­to­nowy pod­cho­rąży Sztylc, już nie­długo będzie­cie ofi­ce­rem z tytu­łem inży­niera roz­po­zna­nia i dzia­łań spe­cjal­nych na nowo­cze­snym polu walki.

– Ta… inży­nier od huku i kurew z wro­cław­skiego bruku – skwi­to­wał Radek, wycią­ga­jąc przed sie­bie nogi w opi­na­czach.

– Dodał­bym jesz­cze: odporny na wie­dzę i trudny do zaje­ba­nia, ale to raczej tyczy się Ponu­rego Freda – spu­en­to­wał Daniel.

Obaj wybuch­nęli śmie­chem na wspo­mnie­nie szefa kom­pa­nii.

– W każ­dym razie ja odcho­dzę. To jest wbrew moim prze­ko­na­niom, ja nie umiem kła­mać i mijać się z prawdą – dodał już śmier­tel­nie poważ­nie Daniel.

– Idź już spać! Jesteś jesz­cze na bani – odpo­wie­dział Radek, nie bio­rąc na poważ­nie słów kolegi i kła­dąc je na karb alko­holu, który pew­nie wciąż szu­miał mu w gło­wie.

Po mie­siącu jed­nak plu­to­nowy pod­cho­rąży Daniel Czaj­kow­ski odszedł na wła­sną prośbę do cywila. Na wie­lo­krotne pyta­nia Radka dla­czego, odpo­wia­dał nie­zmien­nie, że czuje inne powo­ła­nie, uci­na­jąc natych­miast temat.

Rozdział II

II

Ruda

Zamość, 10 paź­dzier­nika 2009 roku

Na dwo­rze pano­wał już mrok, docho­dziła godzina dwu­dzie­sta trze­cia. Ruda dziew­czyna już trze­cią godzinę sie­działa w samo­cho­dzie na par­kingu, tuż przy głów­nym wej­ściu na SOR szpi­tala woje­wódz­kiego. Nie spusz­czała wzroku z pod­jazdu dla kare­tek. Nie trzeba było być detek­ty­wem, by stwier­dzić, że ewi­dent­nie czeka… na kogoś lub na coś. W końcu pod główne wej­ście izby przy­jęć pod­je­chała na sygnale karetka. Dziew­czyna momen­tal­nie wysia­dła z samo­chodu, ubrana w strój pie­lę­gniarki. Ruszyła tam, gdzie zatrzy­mał się pojazd pierw­szej pomocy. Pół minuty póź­niej była już na kory­ta­rzu głów­nym SOR-u. Znała roz­kład nie tylko pomiesz­czeń oddziału ratun­ko­wego, lecz także całego szpi­tala. Dokład­nie je prze­stu­dio­wała jesz­cze wczo­raj, a w godzi­nach poran­nych zro­biła sobie wycieczkę po budynku. Dla­tego teraz, gdy zro­biło się zamie­sza­nie, pie­lę­gniarka o rudych wło­sach, idąca pew­nym kro­kiem w kie­runku drzwi pro­wa­dzą­cych z oddziału ratun­ko­wego na poszcze­gólne inne oddziały szpi­talne, abso­lut­nie nie wzbu­dzała zain­te­re­so­wa­nia per­so­nelu. Prze­mknęła więc przez główny hol szpi­tala, dość opu­sto­szały o tej porze. Scho­dami weszła na pierw­sze pię­tro i ruszyła w kie­runku sali poło­żo­nej na samym końcu kory­ta­rza. Po chwili stała już przed drzwiami sali cho­rych. Cicho i powoli naci­snęła klamkę, a drzwi bez­sze­lest­nie się uchy­liły. Bez­gło­śnie weszła do środka, następ­nie zamknęła tak samo ostroż­nie drzwi. Przez chwilę stała nie­ru­chomo niczym posąg, nasłu­chu­jąc, czy jej wej­ście zbu­dziło pacjenta. Jej wzrok po chwili przy­zwy­czaił się do pół­mroku panu­ją­cego na sali. Świa­tło było zga­szone i oświe­tlały ją tylko skąpo latar­nie z ulicy.

Znaj­do­wały się w niej cztery łóżka, w tym jedno zajęte. Leżący na nim nie­przy­tomny pacjent był pod­cze­piony pod kro­plówkę i urzą­dze­nie typu kar­dio­mo­ni­tor do moni­to­ro­wa­nia funk­cji życio­wych. Ruda bez­sze­lest­nie wyjęła z kie­szeni far­tu­cha strzy­kawkę i ruszyła w kie­runku cho­rego. Po kilku kro­kach stała już u wez­gło­wia jego łóżka. W tym momen­cie jej wzrok utknął na bia­łej jak śnieg twa­rzy męż­czy­zny. Dopiero z tej odle­gło­ści, w pół­mroku mogła dokład­nie jej się przyj­rzeć. Rysy miał regu­larne, nos pro­sty, czarne brwi i blond włosy z nie­po­korną roz­czo­chraną grzywką opa­da­jącą w kosmy­kach na czoło, oczy zamknięte, ale wie­działa, że są nie­bie­skie. Nie­mal żało­wała, że nie może w nie spoj­rzeć. Jego policzki były deli­kat­nie zapad­nięte, widać też było kil­ku­dniowy zarost na lekko zary­so­wa­nej bro­dzie. Cało­ści dopeł­niały na wpół otwarte wydatne usta, lecz teraz spierzch­nięte i bar­dzo blade. Tak, był przy­stojny, już drugi raz go widziała i teraz też nie mogła ode­rwać od niego wzroku.

Hałas drzwi trza­ska­ją­cych na kory­ta­rzu i pod­nie­sio­nych gło­sów otrzeź­wił rudą dziew­czynę. Zro­biła krok i nachy­liła się nad pacjen­tem. Jej dłoń mimo­wol­nie dotknęła wło­sów na gło­wie cho­rego. Po dłuż­szej chwili zaś druga dłoń, ze strzy­kawką, znik­nęła z powro­tem w kie­szeni far­tu­cha. Ruda odsu­nęła się bez­gło­śnie od nie­przy­tom­nego męż­czy­zny i zaj­rzała cicho do sier­mięż­nej i sza­rej bla­sza­nej szafki noc­nej. W środku znaj­do­wał się pasz­port, więc zaj­rzała w niego. Na zdję­ciu wid­niał Sztylc, ale nazwi­sko było już inne. W szafce leżała też paczka papie­ro­sów marki Camel i srebrna zapal­niczka. Ruda odło­żyła pasz­port i wzięła do ręki zapal­niczkę. Obej­rzała ją dokład­nie i dostrze­gła, że na jed­nej ze stron meta­lo­wego przed­miotu wid­niała dedy­ka­cja w języku angiel­skim.

IN THE ARI­TH­ME­TIC OF LOVE, ONE PLUS ONE EQU­ALS EVE­RY­THING, AND TWO MINUS ONE EQU­ALS NOTHING.

„W aryt­me­tyce miło­ści jeden plus jeden równa się wszystko, a dwa minus jeden równa się nic”, prze­tłu­ma­czyła sobie w myślach. Pospiesz­nie scho­wała zapal­niczkę do kie­szeni far­tu­cha i spoj­rzała jesz­cze raz na twarz Sztylca. Następ­nie tak jak cicho weszła, tak samo – niczym duch – opu­ściła salę cho­rego.

* * *

Oko­lice Tere­spola, 10 listo­pada 2009 roku

– Po jaką cho­lerę wywo­zimy ten syf i ryzy­ku­jemy?! – sap­nęła pode­ner­wo­wana Kirył­łowa.

– Taki roz­kaz.

– Że roz­kaz, to wiem, panie puł­kow­niku, ale ryzyko, że nas przy tym szlag trafi, jest ogromne – nie odpusz­czała ruda zabój­czyni.

– Słu­chaj! Bio­rąc pod uwagę, jaki zysk z tego mamy i jak możemy doje­bać prze­ciw­ni­kom, gra jest warta ryzyka – odpo­wie­dział nie­zbyt wyraź­nie wysoki męż­czy­zna w masce tle­no­wej na twa­rzy.

– Zysk jest, to fakt, ale tego dru­giego aku­rat za bar­dzo nie poj­muję – odparła kobieta, zdej­mu­jąc z twa­rzy swoją maskę i odpa­la­jąc papie­rosa.

W zasa­dzie nie powinna wni­kać w całą sytu­ację. Zresztą nie było to jej pierw­sze tak trudne zada­nie. Prze­cież robiła gor­sze rze­czy, i to bez maru­dze­nia. A za samą akcję, w któ­rej teraz uczest­ni­czyła, na jej konto w Szwaj­ca­rii już wpły­nęło sto tysięcy dola­rów. Po dostar­cze­niu towaru miało wpły­nąć kolejne sto. Była świa­doma, że Uliew zgar­nął co naj­mniej dwa razy tyle, jak nie wię­cej. Chciała jed­nak wie­dzieć, w co się wpa­ko­wała, bo że sta­now­czo była to śli­ska sprawa, ani przez chwilę nie wąt­piła.

Uliew spoj­rzał na ludzi uwi­ja­ją­cych się przy zała­dunku beczek do TIR-a na estoń­skich nume­rach. Dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że jeśli jakaś się roz­sz­czelni, to będzie arma­ge­don, ale już dawno mu prze­stało zale­żeć na innych. A w zasa­dzie ni­gdy mu nie zale­żało. Zwró­cił wzrok na Kirył­łową, która raz po raz dosyć ner­wowo zacią­gała się dymem z papie­rosa. „Trzeba być nie­źle jeb­nię­tym, żeby w takim miej­scu tak ryzy­ko­wać życie dla dymka”, pomy­ślał. Ale wła­śnie takich ludzi potrze­bo­wał: bez skru­pu­łów i bez stra­chu. Ludzi, któ­rzy wyko­nają każdy roz­kaz i zabiją każ­dego, kogo im się wskaże, bez pyta­nia i zasta­na­wia­nia się. A ona nagle zaczęła pytać…

Pod­puł­kow­nik Ałła Kirył­łowa była w struk­tu­rach GRU prak­tycz­nie od dziecka. Wpierw wycho­wy­wała się w domu dziecka w Kijo­wie, ale któ­re­goś dnia do sie­ro­cińca przy­je­chały miłe panie i zro­biły dzie­cia­kom testy na inte­li­gen­cję. Ona, choć miała rap­tem sześć lat, zdała je wybit­nie, dla­tego po jakimś mie­siącu nie­spo­dzie­wa­nie zabrano ją z bidula i wywie­ziono do Noryl­ska – odda­lo­nego o trzy tysiące sześć­set kilo­me­trów od ukra­iń­skiej sto­licy. To sybe­ryj­skie mia­sto było spe­cy­ficzne. Leżało dwa tysiące kilo­me­trów od Moskwy, było naj­bar­dziej wysu­nięte na pół­noc w tym rejo­nie. Zimą tem­pe­ra­tura wahała się od trzy­dzie­stu do czter­dzie­stu stopni poni­żej zera. Przez około dwie­ście sie­dem­dzie­siąt dni w roku ulice i place były pokryte śnie­giem, a co kilka dni przy­cho­dziły burze śnieżne. Noc polarna pogrą­żała mia­sto w abso­lut­nej ciem­no­ści na czter­dzie­ści pięć dni w roku. Tam­tej­szy dom dziecka objęło cichym nad­zo­rem KGB, więc przy­wo­żono tam sie­roty z całej Rosji. W dodatku Norylsk był mia­stem zamknię­tym, więc by w ogóle tu przy­je­chać, trzeba było mieć zgodę bez­pieki. Utrzy­ma­nie tajem­nicy uła­twiało to, że do mia­sta nie pro­wa­dziła żadna droga lądowa, która łączy­łaby je z resztą Rosji. Trans­port odby­wał się drogą powietrzną i mor­ską oraz rzeczną po Jeni­seju.

Według ofi­cjal­nej wer­sji – prze­ka­za­nej rudej dziew­czy­nie i powta­rza­nej wie­lo­krot­nie przez lata – jej rodzice wraz ze star­szym bra­tem tra­gicz­nie zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym, który tylko ona prze­żyła. Taką wer­sję sku­tecz­nie wmó­wiono Alle, która sama nie­wiele pamię­tała z tego okresu. Nato­miast Uliew znał wer­sję praw­dziwą: z sie­ro­cińca w Kijo­wie zabrali ją ofi­ce­ro­wie KGB. Prze­ko­nano ją też, że ma talent, który może się przy­słu­żyć ojczyź­nie. Uwie­rzyła, wie­rzyła na­dal, nawet gdy już wie­działa, że los tro­chę sobie z niej zadrwił.

Z początku szko­lono ją w języ­kach i gim­na­styce, a kiedy ukoń­czyła szes­na­ście lat, przy­stą­piono do szko­le­nia na sek­sa­gentkę, czyli jak to w KGB nazy­wano, „jaskółkę”. Odby­wało się to w pla­cówce poło­żo­nej około dwie­ście kilo­me­trów od Kaza­nia. To tam uczyła się uwo­dze­nia, sztu­czek ero­tycz­nych, tech­nik mani­pu­la­cji psy­cho­lo­gicz­nej i szpie­gow­skiego rze­mio­sła. Nasto­latka na początku nie była świa­doma, na czym będzie pole­gać kurs. W ramach zajęć musiała jed­nak upra­wiać seks ze wska­za­nymi oso­bami obu płci, co fil­mo­wano i pod­da­wano ana­li­zie spe­cjal­nej grupy instruk­to­rek. Te następ­nie uczyły młode dziew­czyny, jak dać przy­jem­ność każ­demu, zawsze pozo­sta­jąc przy tym natu­ral­nymi i spon­ta­nicz­nymi, nawet jeśli ktoś pod­gląda bądź fil­muje. Cho­dziło bowiem o moż­li­wość szan­ta­żo­wa­nia part­nera.

Oczy­wi­ście uroda była warun­kiem numer jeden. A urodę Ałła miała nie­ty­pową, bar­dziej irlandzką niż rosyj­ską. Bez­czelna dziew­czyna twier­dziła, że to spa­dek po przod­kach – skan­dy­naw­skim ple­mie­niu Rusów, po któ­rych ona odzie­dzi­czyła jasną kar­na­cję, a ich pań­stwo nazwę. Oprócz wyglądu jed­nak jako przy­szła agentka musiała cecho­wać się inte­li­gen­cją, umie­jęt­no­ścią nawią­zy­wa­nia kon­tak­tów, do tego opa­no­wać języki obce, któ­rych uczyła się od dzie­wią­tego roku życia. Dzięki temu po latach bie­gle znała angiel­ski i nie­miecki oraz fran­cu­ski.

Gdy już cał­kiem pojęła, do czego ją przy­go­to­wuje matka Rosja, poczuła się sku­szona per­spek­tywą lep­szego życia i zachod­nio­eu­ro­pej­skich luk­su­sów, o któ­rych uczono ją w trak­cie zajęć. Z koniecz­no­ści zgo­dziła się na wią­żące się z tym nie­do­god­no­ści, a nawet może z przy­jem­no­ścią, bo jej psy­chika, wsku­tek osie­ro­ce­nia i spe­cy­ficz­nych szko­leń, była, deli­kat­nie mówiąc, zwi­chro­wana. Mimo wie­lo­krot­nych badań czy testów psy­cho­lo­gicz­nych nikt nie zauwa­żył, że dziew­czyna zaczyna wyka­zy­wać cechy psy­cho­patki. Jeden stary puł­kow­nik KGB przy­pła­cił to życiem. Wszystko przez sady­styczne skłon­no­ści. Pod­du­szał Kirył­łową, co ta dziel­nie zno­siła, ale gdy stary apa­rat­czyk spró­bo­wał zga­sić papie­rosa na policzku przy­szłej jaskółki, ruda nie wytrzy­mała i krysz­ta­łową popiel­nicą sto­jącą przy łóżku ude­rzyła kagie­bi­stę w łysą głowę. Ofi­cer momen­tal­nie stra­cił przy­tom­ność, co jesz­cze by jej wyba­czono, ale ona następ­nie udu­siła go poduszką. Potem z zimną krwią wywle­kła zwłoki pod prysz­nic i posprzą­tała w pokoju. Wszystko to utrwa­liło się na taśmie wideo, bo całe spo­tka­nie było nagry­wane.

Kirył­łową ura­to­wał wtedy gene­rał Gie­or­gij Saw­czuk, szef Zarządu Dru­giego KGB. Saw­czuk był odpo­wie­dzialny za roz­pra­co­wa­nie agen­tów obcych wywia­dów oraz zagra­nicz­nych orga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nych. W struk­tu­rach jego zarządu dzia­łała tajna komórka odpo­wie­dzialna za likwi­da­cję naj­groź­niej­szych prze­ciw­ni­ków wła­dzy ludo­wej, którą on bez­po­śred­nio kie­ro­wał i odpo­wia­dał za dobór ludzi. Po obej­rze­niu nagra­nia zachwy­cił się bez­względ­no­ścią dziew­czyny. Od tej pory wsko­czyła na wyż­szy poziom indy­wi­du­al­nego naucza­nia, gdzie nacisk kła­dziono już nie na seks, a na tech­niki walki i metody szyb­kiego zabi­ja­nia. Tak, Kirył­łowa była nie­bez­pieczna, a w dodatku inte­li­gentna i doświad­czona.

Dotych­czas wie­lo­krot­nie już zabi­jała na zle­ce­nie KGB, ale do tej pory ni­gdy nie pytała ani nie miała obsuwy. Tym­cza­sem wła­śnie nie­cały tydzień temu w war­szaw­skim szpi­talu jed­nak nie zabiła Sztylca – rze­komo nie było go we wska­za­nej jej sali cho­rych.

– Po co ci infor­ma­cje o naszej akcji? – rzu­cił od nie­chce­nia Uliew do Kirył­ło­wej.

– By nie być aku­rat w tym miej­scu, w któ­rym to gówno zosta­nie użyte, bo że zosta­nie, to każdy idiota już by się domy­ślił. A jak działa, to już widzia­łam na lot­ni­sku – wark­nęła ruda, która przy­po­mniała sobie śmierć Buł­ha­kowa. – Chło­paki też się przez to dener­wują. Po pro­stu nie chcą zdech­nąć przez przy­pa­dek, nie mając szansy prze­chlać zaro­bio­nej kasy. Bo zasięg tego gówna w tych becz­kach to może być nawet jedno pań­stwo, a jak się je roz­lo­kuje, to chuj wie, ile milio­nów pochło­nie. Więc to chyba nor­malne, że nie chcemy być tam w tym cza­sie – kon­ty­nu­owała. – Zresztą: nie łatwiej by było dać świeży towar z Rosji i lepiej zabez­pie­czony? Mniej­sze ryzyko roz­pie­prze­nia się – dodała jesz­cze.

– Tak, z tym masz rację, ale rzecz w tym, że inni szybko by doszli, że to Rosja za tym stoi. Nato­miast te beczki pamię­tają jesz­cze czasy ZSRR. Wobec tego na nasze pań­stwo nikt nie będzie mógł się wkur­wić. Bierz pod uwagę, że sprze­da­jemy je dla ara­bu­sów w Niem­czech i jeśli tego użyją, to będzie na cały świat. A my jeste­śmy czy­ści. Stara poso­wiecka broń może rów­nie dobrze pocho­dzić stam­tąd, gdzieś z tere­nów NRD. Nas nikt z tym nie powiąże. – Uliew prze­rwał na chwilę, by zła­pać oddech… Mimo wszystko w masce tle­no­wej nie mówiło się naj­le­piej. – Co prawda towaru jest mniej, niż obie­ca­li­śmy bru­da­som, ale wystar­czy, by zamie­nić taki Bene­luks w jedną wielką kost­nicę i szpi­tal.

Kirył­łowa aż się wzdry­gnęła, gdy przy­po­mniała sobie, że część towaru stra­cili. Dosko­nale wie­działa, czemu jest go mniej, jeden maga­zyn praw­do­po­dob­nie był już nie do odzy­ska­nia. Pamię­tała, jak wal­czyli tam z Sobo­lew­skim i Koro­wi­nem, jak musieli ucie­kać, zosta­wia­jąc swo­ich ludzi na pewną śmierć. Wtedy nie­wiele bra­ko­wało, by naj­gor­sza broń, jaką do tej pory stwo­rzyli ludzie, została przy­pad­kowo użyta. Broń pamię­ta­jąca okres zim­nej wojny, czyli zarazki wąglika. Były one bar­dziej śmier­cio­no­śne niż jakie­kol­wiek inne wcze­śniej odkryte lub sztucz­nie opra­co­wane w labo­ra­to­riach. Ałła Kirył­łowa była szko­lona z broni bio­lo­gicz­nej oraz jej uży­cia, znała też jej histo­rię – tak jawną, jak i tajną.

W cza­sach zim­nej wojny tajny plan ZSRR prze­wi­dy­wał, by w razie kon­fliktu ato­mo­wego mię­dzy super­mo­car­stwami po ude­rze­niu jądro­wym użyć odpor­nych na jakie­kol­wiek leki zaraz­ków – czyli wła­śnie wąglika. Sowieci roz­wi­nęli swój pro­gram wojny bio­lo­gicz­nej, kiedy nabrali prze­ko­na­nia, że USA pota­jem­nie pra­cują nad podob­nym.

Tym­cza­sem pro­duk­cja broni bio­lo­gicz­nej została zaka­zana w mię­dzy­na­ro­do­wym trak­ta­cie pod­pi­sa­nym przez ZSRR w 1972 roku. Kirył­łowa wie­działa jed­nak, że pro­gram two­rze­nia śmier­cio­no­śnej broni był potem pota­jem­nie kon­ty­nu­owany. W prace nad pro­duk­cją było zaan­ga­żo­wa­nych ponad dwa­dzie­ścia woj­sko­wych ośrod­ków badaw­czych roz­rzu­co­nych po całym tere­nie radziec­kim, a pra­co­wało przy tym przy­naj­mniej ponad kil­ka­dzie­siąt tysięcy ludzi. Nie obe­szło się przy tym bez tra­ge­dii. Mię­dzy innymi w 1979 roku w fabryce w Swier­dłow­sku doszło do wypadku, w któ­rym bak­te­rie wąglika dostały się na tereny miesz­ka­niowe, zabi­ja­jąc co naj­mniej sześć­dzie­siąt osiem osób. To wyda­rze­nie, jak wiele podob­nych, zostało przez wła­dze sku­tecz­nie zatu­szo­wane, a przy­padki śmier­telne tłu­ma­czono spo­ży­ciem zaka­żo­nego mięsa.

Jed­nym z miejsc, gdzie pro­du­ko­wano wąglika, była Wyspa Odro­dze­nia na Jezio­rze Aral­skim. Już w latach pięć­dzie­sią­tych Rosja­nie wybrali ją na cen­trum badaw­cze o kryp­to­ni­mie „Aralsk-7”. Wyspa była pil­nie strze­żona i natu­ral­nie odizo­lo­wana. Podzie­lono ją na dwie czę­ści – w połu­dnio­wej stwo­rzono kom­pleks labo­ra­to­rium, a w pół­noc­nej zbu­do­wano dla naukow­ców i ich rodzin dwa osie­dla miesz­ka­niowe, a także potężne lot­ni­sko z czte­rema krzy­żu­ją­cymi się pasami star­to­wymi. W tym kom­pleksie mogło pra­co­wać ponad pół­tora tysiąca osób. Obej­mo­wał także port, szkołę, przed­szkole i elek­trow­nię. Ponie­waż zda­rzały się przy­padki zgo­nów po zaka­że­niu bak­te­riami pod­czas badań, zbu­do­wano rów­nież cmen­tarz dla pra­cow­ni­ków.

Spo­śród róż­nych środ­ków bojo­wych, jakie testo­wano i pro­du­ko­wano w tym miej­scu, szcze­gól­nie ważny był wąglik. W znaj­du­ją­cych się w labo­ra­to­rium maga­zy­nach prze­cho­wy­wano naj­róż­niej­sze odmiany bak­te­rii, które w razie potrzeby mogły być wyko­rzy­stane do wywo­ła­nia epi­de­mii na tery­to­rium wroga.

Dzie­sięć lat temu świat obie­gła infor­ma­cja, że na Wyspie Wol­no­ści mie­ściło się tajne labo­ra­to­rium po sowiec­kiej bazie, w któ­rym ame­ry­kań­scy naukowcy zneu­tra­li­zo­wali około dwie­ście ton środ­ków bojo­wych na bazie wąglika. Koszt tej likwi­da­cji wyniósł pięć milio­nów dola­rów. Takie zda­rze­nie mogło tylko utwier­dzić w prze­ko­na­niu o zamia­rach Uliewa. W końcu na tej wyspie Rosja­nie po powsta­niu Uzbe­ki­stanu też zosta­wili bak­te­rie wąglika w becz­kach. Dla­czego więc mie­liby ich nie zosta­wić w Euro­pie? To miało sens i Ałła dosko­nale o tym wie­działa.

– I co dalej? – spy­tała Kirył­łowa, odgar­nia­jąc ner­wowo kosmyk rudych wło­sów z czoła.

– Dalej już tylko trzeba będzie puścić kon­tro­lo­wany prze­ciek w mass mediach i por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych, Face­book, Twit­ter, takie tam. A od tego prze­cież mamy farmę trolli w Peters­burgu. Tam już ukie­run­kują odpo­wied­nio wście­kłość spo­łe­czeń­stwa euro­pej­skiego.

– Na kogo? Prze­cież nikt nie uwie­rzy, że to wina Niem­ców. To bzdura! – żach­nęła się ruda.

– Kirył­łowa, ty nic nie rozu­miesz. To nowy spo­sób wojny. Zachodni ana­li­tycy nazy­wają to wojną hybry­dową, ale ich poję­cie ogra­ni­cza się do tego, co wyczy­tają i wkle­pią na pałę do swo­ich głów. My mamy już dawno plan tej wojny w prak­tyce i my ją pro­wa­dzimy. Te dzia­ła­nia obej­mują nie tylko sferę medialną, ale też takie jak nasze teraz. Wojna już trwa, mimo że dur­nemu Zacho­dowi wydaje się, że współ­ist­nie­jemy w pokoju i się doga­da­li­śmy. Szcze­rze mówiąc, nam to pasuje, że są aż tak głupi i uwie­rzyli w tę wdzięczną bajkę, którą nasz pre­zy­dent ich mami: „Wielka Europa od Atlan­tyku do Uralu, a fak­tycz­nie do Oce­anu Spo­koj­nego”. We wspólne budo­wa­nie potęgi i prze­ciw­wagi wobec Chin i USA. Zachodni decy­denci i ana­li­tycy mają być prze­ko­nani, szcze­gól­nie Niemcy, że Rosję uda się włą­czyć do zachod­niego kręgu cywi­li­za­cyj­nego. A my w tym cza­sie musimy przede wszyst­kim wzmoc­nić jej ogól­no­świa­tową pozy­cję, uno­wo­cze­śnić kraj, na przy­kład poprzez trans­fer nowych tech­no­lo­gii z Zachodu, oraz roz­sze­rzyć swoje wpływy na euro­pej­ską poli­tykę i bez­pie­czeń­stwo. W końcu: dopro­wa­dzić do wyj­ścia Sta­nów Zjed­no­czo­nych z Europy oraz podzie­lić ją i skłó­cić wewnętrz­nie, by była słaba. I wła­śnie w tym celu pro­wa­dzimy dłu­go­fa­lową, zapla­no­waną, prze­my­ślaną i wie­lo­płasz­czy­znową wojnę. Uza­leż­niamy ener­ge­tycz­nie choćby takie kraje jak Niemcy od naszych zaso­bów natu­ral­nych. Jak dobrze wiesz, infil­tru­jemy unijne insty­tu­cje przez naszą agen­turę wpływu: od lob­by­stów po poli­ty­ków i ofi­ce­rów. Przy­kła­dem jest Pol­ska, gdzie pewne siły poli­tyczne, i to pra­wi­cowe, jedzą nam z ręki. Tym dzia­ła­niom musimy zapew­nić wspar­cie medialne, na co by­naj­mniej nie szczę­dzimy środ­ków, o far­mach trolli nie wspo­mi­na­jąc. Zresztą już pra­cu­jemy nad wła­snym por­ta­lem, takim podob­nym do Twit­tera, a nasze dzia­ła­nia w inter­ne­cie są coraz szer­sze i je inten­sy­fi­ku­jemy. Jed­nak to i tak tylko uła­mek tego, co prze­cież robimy. Więc, jak sama widzisz, naszym celem nie jest wykoń­cze­nie kilku milio­nów Niem­ców. To śro­dek do celu. Ponadto wie­zie­cie te beczki do Ram­stein, naj­więk­szej bazy Jan­ke­sów na świe­cie poza gra­ni­cami ich kraju. I mam nadzieję, że ich to nie­źle prze­trzebi. Pomi­ja­jąc to, że naszym nad­rzęd­nym celem jest roz­pie­prze­nie Unii! Aby jed­nak tego doko­nać, trzeba mocno zagrać na naro­dowe nuty, te struny są wciąż bar­dzo wraż­liwe w poszcze­gól­nych kra­jach. Dla­tego należy odro­dzić nazizm i nie­na­wiść do innych naro­dów. A naj­ła­twiej to zro­bić u źró­dła, czyli w Niem­czech. Mimo że to wła­śnie Niemcy są teraz naszym naj­więk­szym sojusz­ni­kiem w Euro­pie. Tylko to już nie nasza wina, że są zwy­czaj­nie głupi.

– Jak, kurwa? Eks­ter­mi­nu­jąc kilka milio­nów? Już to kie­dyś ktoś robił… – sap­nęła dziew­czyna, w ostat­nim momen­cie gry­ząc się w język.

– Dokład­niej­sza wie­dza już ci do niczego nie jest potrzebna. Masz infor­ma­cje, gdzie nie prze­by­wać, gdy to sprze­damy, a reszta to nie twoja sprawa – odpo­wie­dział lekko już poiry­to­wany Uliew.

Mimo że noc była chłodna, Kirył­łowa poczuła, jak po ple­cach ciek­nie jej strużka potu.

Stała i patrzyła, jak jej ludzie ładują beczki do cię­ża­rówki. Księ­życ świe­cił na nie­bie wysoko.

– Prę­dzej, prę­dzej! – pona­glała ruda okrzy­kami. – Nie mamy całej nocy! I ostroż­nie, bo nam to gówno zapa­sku­dzi cały świat!

Musieli się spie­szyć, skoro Sobo­lew­ski i Koro­win zna­leźli pierw­szą skrytkę. Było zatem tylko kwe­stią czasu, i to krót­kiego, gdy ktoś lada moment znaj­dzie drugą. W zasa­dzie nie ktoś, a Koro­win ze Sztyl­cem. A kupiec i tak był wście­kły, że z całej dostawy została tylko połowa.

Mimo napię­cia i ner­wówki jej myśli cią­gle wra­cały do nocy w Boń­czy. Nie powie­działa Ulie­wowi, że miała Sztylca na muszce, wystar­czyło pocią­gnąć za spust i pro­blem pol­skiego ofi­cera byłby roz­wią­zany. Sama nie wie­działa, czemu tak postą­piła, była wście­kła na sie­bie, że cią­gle myślała o tym pol­skim puł­kow­niku, o jego o blond wło­sach i nie­bie­skich oczach, które widziała tylko raz w Boń­czy. Jego obraz nie zni­kał. To było jakieś fatalne zauro­cze­nie.

– Durna! – powie­działa pod nosem do sie­bie i ruszyła w kie­runku samo­chodu.

Dwa tiry były pełne beczek, a jej ludzie wła­śnie łado­wali kolej­nego widlaka, któ­rym prze­wo­żono beczki do tirów.

– Prę­dzej! Prę­dzej – znów krzyk­nęła, kie­ru­jąc się do oso­bo­wej toyoty.

– Ej, Kirył­łowa! – wydarł się nagle Uliew.

Dziew­czyna odwró­ciła się i pode­szła do niego.

– Tylko chło­pa­kom o miej­scu doce­lo­wym trans­portu ani słowa. Dopiero gdy ruszy­cie z Ber­lina. Jasne?

– Tak, towa­rzy­szu puł­kow­niku, choć nie wiem, czemu nad­kła­damy tyle drogi, zamiast jechać przez Dre­zno – wyra­ziła wąt­pli­wość dziew­czyna, ale nie ocze­ki­wała odpo­wie­dzi. Domy­ślała się, że mimo wszystko Uliew nie ufał nikomu. Ruszyła więc do samo­chodu i po chwili trza­snęła jego drzwiami. – Dmi­trij, jedziemy – zarzą­dziła krótko Kirył­łowa.

– A kuda? – spy­tał po rosyj­sku kie­rowca.

– Nach Ber­lin! – odpo­wie­działa ruda po nie­miecku z kąśli­wym uśmie­chem.

Samo­chód ruszył z miej­sca, ostro buk­su­jąc kołami i wyrzu­ca­jąc za sie­bie kawałki błota. Po chwili byli już na prze­dzie kolumny.

Dopiero wtedy patrzący za nimi Uliew zdjął maskę tle­nową z twa­rzy. Z ulgą zacią­gnął się powie­trzem, jakby to był dym z papie­rosa. W jego gło­wie zakieł­ko­wała dziwna myśl o Kirył­ło­wej. Spo­glą­dał w tym samym momen­cie na cię­ża­rówki, które wolno sunęły polną drogą w bla­dej poświa­cie poranka. Trans­port cze­kała trasa dłu­go­ści pra­wie pół­tora tysiąca kilo­me­trów, bo tak daleko od nich znaj­do­wał się punkt doce­lowy. Droga była podzie­lona na dwa etapy: naj­pierw mieli dotrzeć do Ber­lina, a dopiero tam pod­puł­kow­nik Ałła Kirył­łowa miała poin­for­mo­wać pod­wład­nych, dokąd zmie­rzają dalej. Gdy kolumna, skła­da­jąca się z dwóch tirów i dwóch samo­cho­dów oso­bo­wych, znik­nęła za zakrę­tem drogi leśnej pro­wa­dzą­cej do drogi kra­jo­wej numer dwa Tere­spol – War­szawa, Uliew wyjął tele­fon komór­kowy z kie­szeni i wybrał numer na kla­wia­tu­rze.

– Ruszyli, nie zgub­cie – wydał pole­ce­nie do słu­chawki.

– Tak jest, panie puł­kow­niku. – Usły­szał w odpo­wie­dzi.

Roz­łą­czył się więc i ruszył do swo­jego czar­nego mer­ce­desa. Kilka minut póź­niej umoc­nie­nia fortu brze­skiej twier­dzy Korosz­czyn stały opu­sto­szałe, jak przez ostat­nie pół wieku. Tylko ślady kół na polnej dro­dze mogły świad­czyć o tym, że w nocy coś tu się działo.

* * *

Kolumna wyje­chała z leśnej drogi na pra­wie pustą asfal­tową i płyn­nie włą­czyła się do ruchu. Kirył­łowa odgo­niła na chwilę myśli o trans­por­to­wa­nych na pace becz­kach, ale w ich miej­sce z podwójną siłą wró­ciło inne zda­rze­nie sprzed dosłow­nie trzech mie­sięcy. Spo­tka­nie, któ­remu nie­świa­dom niczego Rado­sław Sztylc pośred­nio zawdzię­czał życie.

Spo­tka­nie, które zmie­niło pod­puł­kow­nik Ałłę Kirył­łową wewnętrz­nie, i to na tyle, że można było to tylko porów­nać do wybu­chu gra­natu w skła­dzie por­ce­lany, któ­rej nie da się już poskle­jać. Zbu­rzyło nie­od­wra­cal­nie jej porzą­dek świata.

Zaszło to w jeden z upal­nych dni lata 2009 roku w Niem­czech. Była wtedy na zaku­pach w Ber­li­nie, taki typowy shop­ping. Może nie aż tak typowy, bo nieco kom­pul­sywny, jako że ruda zabój­czyni wyda­wała grube tysiące euro na rze­czy, któ­rych czę­sto nawet nie zakła­dała. W prak­tyce Kirył­łowa stała się z cza­sem przy­kła­dem ewi­dent­nej zaku­po­ho­liczki. Jej wyna­jęte i wcale nie­małe, bo stu­me­trowe miesz­ka­nie w Gru­ene­wal­dzie, jed­nej z naj­droż­szych dziel­nic Ber­lina, wręcz tonęło w sukien­kach, toreb­kach, żakie­tach, gar­son­kach, paskach i kape­lu­szach. W gar­de­ro­bie domi­no­wały zaś zde­cy­do­wa­nie buty: od kla­sycz­nych szpi­lek Loubo­utina z czer­woną pode­szwą czy doda­ją­cych bry­tyj­skiego szyku i nieco eks­tra­wa­gan­cji san­dał­ków na obca­sie od Jimmy'ego Choo, przez nie­zli­czone pary wyso­kich koza­ków, nie­kiedy się­ga­ją­cych ponad kolano, co tylko pod­kre­ślało zgrabne uda wła­ści­cielki, po sporo par butów tak­tycz­nych, nie­zbęd­nych do pracy. Tu naj­le­piej spraw­dzały się te marki Salo­mon lub Mel­ler.

Po grun­tow­nym przej­rze­niu oferty naj­droż­szych buti­ków Ber­lina Ałła zajęła miej­sce przy sto­liku, ocze­ku­jąc na gorącą cze­ko­ladę w naj­bar­dziej chyba zna­nej w tym mie­ście kawiarni – Paris Bar. Dziew­czyna uwiel­biała wprost to miej­sce, zarówno za ser­wo­waną tam cze­ko­ladę na bazie tra­dy­cyj­nej mon­bany, cza­sem wzbo­ga­coną espresso, która dosko­nale roz­grze­wała w jesienne wie­czory, jak i nie­prze­ciętny kli­mat. Fran­cu­skie wyra­fi­no­wa­nie łączyło się tu z ele­men­tami ber­liń­skiego eklek­ty­zmu, na tyle sub­tel­nego, że tylko uwy­dat­niał ory­gi­nal­ność Paris Bar. W zasa­dzie Ałła Kirył­łowa prze­pa­dała za Fran­cją, więc nie było to dziwne, że upa­trzyła sobie wła­śnie tę kawiar­nię. Poło­żona w samym cen­trum Ber­lina i sły­nąca z przy­cią­ga­nia niczym magnes całej śmie­tanki towa­rzy­skiej była sta­łym punk­tem każ­dego pobytu rudej w sto­licy Nie­miec. W środku wszystko musiało być bar­dziej fran­cu­skie niż sama Fran­cja: wystrój, ser­wo­wane potrawy, a do tego spe­cy­ficzne zacho­wa­nie kel­ne­rów, któ­rzy zobo­wią­zani byli przed zatrud­nie­niem wyka­zać się nie­na­gan­nymi manie­rami oraz zna­jo­mo­ścią języka znad Sekwany. Był to waru­nek nie­odzowny, gdyż tylko ten język obo­wią­zy­wał cały per­so­nel restau­ra­cji, co mogło ucho­dzić za wyraz pro­fe­sjo­na­li­zmu, a przy tym z pew­no­ścią wpi­sy­wało się w kli­mat i nada­wało miej­scu wyjąt­kową atmos­ferę.

Tak do końca nikt nie wie­dział, w czym tkwił feno­men tej restau­ra­cji. Szcze­gólna aura, obsługa, potrawy, a może wszystko razem? Choć lokal nie dostał gwiazdki Miche­lin, i tak goście cią­gle przy­cho­dzili; co prawda znaczna ich część robiła to tylko po to, by się poka­zać. Było to miej­sce, gdzie po pro­stu trzeba się poja­wić, a im czę­ściej, tym lepiej, a więc bywali tu cele­bryci i arty­ści, akto­rzy, pisa­rze czy inne postaci z pierw­szych stron gazet i świa­to­wego for­matu, w tym Robert De Niro czy Madonna. Wielu z nich miało swoje ulu­bione sto­liki na ciem­nej sali wyło­żo­nej sza­chow­nicą biało-czar­nych kafli i przy­ozdo­bio­nej rysun­kami, gra­fi­kami oraz obra­zami, w dużej więk­szo­ści autor­stwa zna­mie­ni­tych osób odwie­dza­ją­cych restau­ra­cję. Kirył­łowa szcze­gól­nie upodo­bała sobie sto­liki na zewnątrz, bez­po­śred­nio przy chod­niku, co dawało jej moż­li­wość obser­wo­wa­nia ulicz­nego ruchu, przy jed­no­cze­snym zato­pie­niu się w tłu­mie.

– Dzień dobry, Ałło Kirył­łowa… a może jed­nak Oksano Sko­ro­pad­ski? Jak leci? – Padło nie­spo­dzie­wa­nie zza ple­ców rudej.

Nim zdą­żyła się odwró­cić, wła­ści­cielka głosu sie­działa już przed nią, dość bli­sko, przy małym okrą­głym sto­liku, na któ­rym lekko paro­wała jesz­cze gorąca cze­ko­lada.

– Co się tak patrzysz? Tak ci mózg wyprali, że rodzo­nej, i to młod­szej, sio­stry nie pamię­tasz?

W pierw­szej chwili Kirył­łowa spięła się jak do walki. Nagle jej mózg zaczął prze­twa­rzać dane, jakby prze­świe­tlała dawno nie­od­pa­lany dysk, na któ­rym wiele wąt­ków się ury­wało i nie łączyło jesz­cze w logiczną całość. Zasko­cze­nie, stres, adre­na­lina i sekundy olśnie­nia przy­wo­ły­wały dawne migawki, frag­men­ta­ryczne obrazy, słowa i sceny z prze­szło­ści. W tym płacz i krzyki dzieci wra­cały jak za pora­że­niem prą­dem z para­li­za­tora, odsła­nia­jąc zaka­marki pamięci. Nagle powró­ciły wszel­kie wspo­mnie­nia, które tak sil­nie wyparła jesz­cze w sie­ro­cińcu, w ojczy­stej Ukra­inie.

– Tak, kobieto z tej samej matki! To ja, Sofity, twoja rodzona sio­stra, którą zosta­wi­łaś w tym zapchlo­nym, zasy­fio­nym bur­delu, zupeł­nie o mnie zapo­mi­na­jąc. Jak widzisz, ja o tobie nie zapo­mnia­łam. A nawet cię zna­la­złam, suko! – mówiąc to, dziew­czyna bez­na­mięt­nie wyjęła cyga­retkę z ozdob­nej papie­ro­śnicy.

Odło­żyła ją na sto­lik tuż przy fili­żance Kirył­ło­wej z cze­ko­ladą. Ten zbyt­kowny przed­miot, deko­ro­wany apli­ka­cjami z moty­wami kla­sy­cy­stycz­nymi, musiał sporo kosz­to­wać. Wzór na papie­ro­śnicy wska­zy­wał, że jest stara, wręcz zabyt­kowa i zapewne wyko­nana w car­skiej Rosji. Mały nie­bie­ski sza­fir umo­co­wany w zamknię­ciu pudełka przy­kuł na chwilę wzrok Ałły. Kamień był jed­nak raczej tylko pod­róbką, a nie ory­gi­na­łem. Ten szcze­gół jej nie umknął i mówił wiele o nie­spo­dzie­wa­nej roz­mów­czyni.

Sofity odpa­liła zapal­niczkę, przy­bli­ża­jąc do niej papie­rosa, któ­rego trzy­mała w dru­giej dłoni, i wymow­nie, zimno spoj­rzała na mil­czącą, a wręcz jakby zasty­głą Kirył­łową.

– No, co tak zesztyw­nia­łaś? Przy­po­mniało ci się w końcu, kim jesteś? A w zasa­dzie kim byłaś?! Bo teraz jesteś zwy­kłą ruską kurwą na zle­ce­nie! – dodała Sofity, wkła­da­jąc powol­nie papie­rosa do ust.

Kirył­łowa bły­ska­wicz­nie nachy­liła się nad dziew­czyną, a w jej dłoni bły­snął meta­lowy przed­miot.

– Nie wiem, skąd się urwa­łaś, pizdo, lub kto cię przy­słał, ale rusz się lub choćby mru­gnij czy kich­nij, a ten nożyk, który deli­kat­nie wbi­jam ci pod cycka, zrobi za chwilę dużą dziurę! A na pewno więk­szą, niż masz w dupie, więc zba­stuj!

Młoda dziew­czyna zupeł­nie nie wychwy­ciła momentu, w któ­rym Kirył­łowa się nad nią nachy­liła. Zdez­o­rien­to­wana nie wie­działa nawet, kiedy nóż ukłuł ją deli­kat­nie pod sta­ni­kiem. Musiała przy­znać, że jej sio­stra była naprawdę szybka i cho­ler­nie nie­bez­pieczna. Zoba­czyła to zresztą z bli­ska w jej oczach. Zimny bez­względny wzrok prze­peł­niony instynk­tem walki. Dopiero to nie­czułe, prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie zdra­dzało jej, że dla jej rodzo­nej sio­stry gra­nice nie ist­nieją. Ewen­tu­alna kom­bi­na­cja ruchów, któ­rej można by się spo­dzie­wać po Alle w sytu­acji zagro­że­nia, nie wynika z jakiej­kol­wiek impro­wi­zo­wa­nej ana­lizy. Bie­rze się nato­miast z wyćwi­czo­nych, wręcz wdru­ko­wa­nych w sys­tem samo­za­cho­waw­czy nawy­ków zawo­do­wej mor­der­czyni.

– Zarżniesz teraz młod­szą sio­strę? – powie­działa spięta dziew­czyna, nie prze­su­wa­jąc się jed­nak z miej­sca ani o mili­metr. Papie­ros wciąż tkwił w jej ustach, a w dłoni na­dal trzy­mała zapal­niczkę, któ­rej pło­mień jesz­cze migo­tał. Mimo wszystko nawet nie drgnęła.

– Mów, suko, o co cho­dzi! – wysy­czała przez zęby ruda zabój­czyni, a w kawiarni nikt nie zwró­cił na nie uwagi. – Masz minutę, by mnie prze­ko­nać, to cię nie zabiję – dodała Kirył­łowa już spo­koj­niej­szym tonem, ale tak zimno, że Sofity prze­szedł po ple­cach lekki dreszcz, mimo że przez ostatni mie­siąc codzien­nie przy­go­to­wy­wała plan spo­tka­nia z sio­strą i brała pod uwagę rów­nież taki prze­bieg wyda­rzeń.

– Co mam ci, kurwa, powie­dzieć! Ostat­nie, co pamię­tam, to jak pod­pa­li­łaś sie­ro­ci­niec i wytar­ga­łaś mnie za włosy z łóżka, ratu­jąc mi życie, gdy wszystko już pło­nęło, a ogień roz­prze­strze­niał się w kolej­nych kie­run­kach. No, może jesz­cze to, że jesteś tak naprawdę natu­ralną blon­dynką, a tę rudą czu­prynę to masz far­bo­waną.

Kirył­łowa zamarła. To wła­śnie pamię­tała, dokład­nie to: jak tar­gała sio­strę za włosy wśród pło­mieni, a ta darła się: „Oksana, prze­stań mnie cią­gnąć”. To był obra­zek z jej pamięci, może nie jedyny, ale dość wyraźny. Powra­cał cza­sem, choć już na szko­le­niach wybi­jano jej go z głowy. Ówcze­sne metody pracy na psy­chice przy­szłych agen­tów uwzględ­niały zagrze­by­wa­nie takich wspo­mnień w cze­lu­ściach pamięci.

Z wło­sami tamta też nie kła­mała. Kirył­łowa od czasu szkoły jaskó­łek miała rude i bar­dzo sta­ran­nie dbała o brak odro­stów. W zasa­dzie nikt w służ­bie już nie pamię­tał, że Ałła szczy­ciła się pięk­nymi blond wło­sami, chyba nawet ona sama o tym zapo­mniała, z auto­matu uży­wa­jąc nawet szam­po­nów z rudym barw­ni­kiem.

– Po mie­siącu znik­nę­łaś z sie­ro­cińca. Ty nie jesteś żadna Ałła Kirył­łowa! Nie jesteś nawet Rosjanką, tylko mie­szań­cem, i to w dodatku ukra­iń­sko-nie­miec­kim! Nazy­wasz się Oksana Sko­ro­pad­ski. Twój ociec był Ukra­iń­cem, a matka wywo­dziła się z nad­woł­żań­skich Niem­ców. Oby­dwoje byli prze­śla­do­wani i osa­dzeni w łagrze. To dla­tego wylą­do­wa­ły­śmy w sie­ro­cińcu. Kiedy ty znik­nę­łaś, mnie ojciec cudem odna­lazł, bo matka zmarła jesz­cze w obo­zie.

– No piękna histo­ria, aż się wzru­szy­łam. Rozu­miem, że trzeba było dwu­dzie­stu pię­ciu lat, by mnie odna­leźć? Słu­chaj, musisz być bar­dziej prze­ko­nu­jąca, bo ta ckliwa gadka na mnie nie działa – powie­działa chłodno Ałła, choć dało się wyczuć, że jej ton stał się już łagod­niej­szy.

– Hm… To może ina­czej. Wiesz, skąd wiem, kim teraz jesteś i czym się zaj­mu­jesz? A może ci powie­dzieć, na kogo polu­jesz lub kogo już zdą­ży­łaś przez ostatni mie­siąc zabić, sio­strzyczko? – odparła kąśli­wie Sofity, z lek­kim uśmie­chem nie­skry­wa­nego zado­wo­le­nia.

Zamiast usły­szeć odpo­wiedź, poczuła, że ostrze moc­niej przy­lgnęło do jej ciała. Ałła mil­czała wymow­nie, a zło­śli­wie wygięte kąciki ust momen­tal­nie się wypro­sto­wały. Sofity jed­nak kon­ty­nu­owała:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki