Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Radża zdawał sobie sprawę, że nie istnieje szczęście ani pech, są tylko konsekwencje własnych wyborów. Wiele z nich pojawia się jednak dopiero po bardzo długim czasie. I właśnie stare wybory doganiają go teraz, kiedy myślał, że życie nie może go już zaskoczyć. A jednak wracają do niego duchy przeszłości, a dawne problemy ponownie nabierają krwistości. Dzięki swoim decyzjom znalazł w oku cyklonu organizacji terrorystycznych i obcych służb specjalnych GRU, CIA, SBU, HUR, DIA... Tym razem pułkownik Sztylc stanie przed wyborem między złem a jeszcze większym złem. Aby uchronić siebie i osoby, na których mu zależy, będzie musiał znów zmierzyć się z ludźmi z obcych służb specjalnych i organizacji terrorystycznych, którzy o nim nie zapomnieli.
Mimo że od czasów „Zawieszonych” rzadko wyjeżdżał z Bończy, wrogów mu znowu przybyło. Droga do głównej rozgrywki prowadzi przez Afganistan, jednak tamtejsza wojna to tylko przygrywka dla głównej walki, jaką będzie zmuszony podjąć Radża, bo bezwzględni zabójcy z GRU oraz płatni zdrajcy z polskich elit politycznych i służb specjalnych nie zapomnieli o nim, a wręcz przeciwnie.
„Jeremiada” to czwarta część przygód pułkownika Radosława Sztylca. Ponownie spotkamy dobrze już znane postacie. I te prawie dobre, jak stary Jugowski, chorąży Rusinek i Parker, i te złe, jak Uliew, Ryszewski, Krynicki i Kiryłłowa. Czy jednak wszyscy dobrzy dalej są dobrzy, a wszyscy źli – wciąż źli? Na drodze Radka pojawią się też zupełnie nowe osoby, w tym twarde kobiety, bo świat poszedł do przodu, a kobiety zaczęły walczyć o swoją pozycję. Kto tym razem zginie? Kto stanie się nieoczekiwanym sprzymierzeńcem? Czy Sztylc jest świadom posiadanych informacji i ma wystarczające siły, by uratować już nie tylko swoje życie, stając do walki z obcymi służbami i zdrajcami?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
I
Więc pijmy wino, podchorążowie, czyli per aspera ad astra
Wrocław, piątek, 10 grudnia 1993 roku
Noc z piątku na sobotę była wietrzna i mroźna. W kompleksie koszarowym szkoły oficerskiej panowała cisza przeplatana podmuchami wiatru. Większość podchorążych przebywała na przepustkach, więc mało kto oprócz służb dyżurnych był obecny na pododdziałach.
Sierżant Jakub Pożarski pełnił w tym dniu służbę pomocnika oficera dyżurnego Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych imienia Tadeusza Kościuszki znajdującej się we Wrocławiu, w dzielnicy o przemiłej nazwie Psie Pole. Tak kadra, jak i słuchacze nazywali szkołę potocznie Zmech. Na co dzień sierżant był szefem czwartej kompanii podchorążych. Szef kompanii to prawa ręka dowódcy od spraw logistycznych. Bardzo często złośliwie przezywa się go gaciowym, bo jest odpowiedzialny za wymianę pościeli, mundurów czy też innych sortów mundurowych, takich jak choćby kalesony. Było to więc główne zadanie sierżanta Pożarskiego, a on go nienawidził, tak samo jak towarzyszącego mu przezwiska. Nim objął funkcję szefa kompanii, pełnił służbę w pierwszym pułku specjalnym w Lublińcu na stanowisku operatora, w grupie specjalnej, ale wiek zrobił swoje i musiał zwolnić miejsce młodszym. Prznieśli go więc tutaj.
Dochodziła druga w nocy, a z okien dyżurki Pożarski widział, że na terenie jego kompanii palą się światła – w skrajnych trzech oknach budynku. Inaczej mówiąc, w palarni, ubikacji i łazience. W podchorążackim slangu, jako że te trzy pomieszczenia były połączone, nazywano je Trójmiastem. Budynek stał na końcu wewnętrznej uliczki koszarów szkoły oficerskiej, która znajdowała się w starym poniemieckim kompleksie wojskowym.
Sierżant już dwa razy dzwonił na kompanię do podoficera dyżurnego, by zgasili te światła, bo dawno już po capstrzyku, ale nikt nie odbierał. To wzbudziło nerwowość starego żołnierza. W końcu nie wytrzymał, wyszedł z dyżurki i ruszył szybkim krokiem po brukowanej uliczce pamiętającej czasy, gdy stacjonowali tu jeszcze żołnierze 49 regimentu piechoty Wehrmachtu, a Wrocław nie leżał w Polsce i nazywał się Breslau. Bokiem do ulicy stały rzędem trzy poniemieckie piętrowe budynki z czerwonej cegły ze spadzistymi dachami krytymi czerwoną dachówką. Cały kompleks koszarowy zbudowano w stylu zbliżonym do architektury klasycystycznej, w którym chętnie posługiwano się wyrazistymi i pozbawionymi ornamentu płaszczyznami ceglanymi. Jednak sierżant Jakub Pożarski, przez podchorążych przezywany złośliwie Ponurym Fredem z racji wiecznie skwaszonej miny, nie miał bladego pojęcia o stylach w architekturze czy formach – co najwyżej kojarzył formę do ciasta u żony w kuchni. Edukację zakończył na trzeciej klasie zawodówki, a z wykształcenia był ślusarzem. Gdyby nie służba zasadnicza i podpisanie kontraktu na zawodowego podoficera, pewnie do dzisiaj szlifowałby pilnikiem powierzchnie płaskie.
Pożarski minął budynek sztabu i po chwili szedł wzdłuż wyasfaltowanego placu apelowego wielkości dwóch boisk do piłki nożnej, na co dzień zapełnionego musztrowanymi podchorążymi, a o tej porze cichego i pustego. Uliczka była oświetlona przydrożnymi lampami. Sierżant szybkim i energicznym krokiem zmierzał w kierunku koszarowca, w którym stacjonowała trzecia kompania podchorążych i w którym w dalszym ciągu paliło się światło.
Wszedł na szeroką klatkę schodową budynku i prawie wbiegł po schodach na drugie piętro. Stanął przed drzwiami prowadzącymi na jego kompanię. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. „Kurwa, pewnie się przysnęło służbie dyżurnej”, pomyślał Pożarski. Otworzył więc drzwi i wszedł cicho. Długi i szeroki korytarz był pusty, a przy biurku podoficera dyżurnego nikogo nie było. Sierżant skierował się w kierunku Trójmiasta, skąd padała smuga światła. Wybiła równo druga w nocy. Nagle usłyszał, jak na komendę, dobiegający stamtąd głośny chóralny śpiew:
Do oficerskiej przyszliśmy szkoły,Wszyscy myśleli: nie będzie źle.Każdy z nas młody był i wesołyI wszyscy razem cieszyli się.Zawsze na baczność, nigdy na spocznij,Padnij i powstań w błoto i śnieg.Nie ma komendy pluton, odpocznij.Skokami naprzód, pluton, bieg!!!
– Kurwa mać! – zaklął podoficer, przyspieszając kroku.
Więc pijmy wino, podchorążowie,Utopmy smutek w rozbitym szkle.Że jest nam smutno – nikt się nie dowie,Że jest nam dobrze – każdy wie.Przeminą czasy, gdy te kutasyKiedyś na baczność stawiali nas.My tu wrócimy, ich postawimy,Jak niegdyś oni stawiali nas…
– To może jeszcze, kurwa, zdążę was postawić na baczność! – wydarł się Pożarski.
W palarni na nogi zerwało się sześciu podchorążych, do tej pory siedzących na metalowych taboretach przy stole szkoleniowym, na którym resztki jedzenia walały się między kilkoma butelkami wódki, plastikowymi z coca-colą, otwartymi wojskowymi konserwami i rozrzuconymi kromkami chleba – najpewniej przyniesionymi ze stołówki wojskowej. W całym pomieszczeniu unosiły się kłęby dymu papierosowego.
– Co tu się, do chuja, dzieje? Gdzie jest służba?!
Jeden z podchorążych wskazał drzwi do łazienki.
– Melduję, panie sierż… aaa… ncie, że pod… podoficer właśnie bierzzzz… znaczy się, bierze prysznic – wydukał jeden ze stojących.
– Z drogi! – powiedział sierżant Pożarski i po chwili szarpał już za klamkę drzwi prowadzących do łazienki.
– Mówiłem, nie włazić! Mieliście skończyć to chlanie i nie drzeć ryja, bo Pożarski nogi mi z dupy powyrywa, jak was najebanych zastanie. – Dało się słyszeć spod jednego z pryszniców, gdy w tle szumiała woda.
Pomieszczenie było całe zaparowane. Sierżant podszedł do kabiny, w której nagi młody mężczyzna stał w strugach gorącej cieczy.
– Nie tylko nogi z dupy ci powyrywam, ale jeszcze ZOMZ dopierdolę jak stąd do końca miesiąca, Sztylc! – wydarł się podoficer. – Pojebało cię, podchorąży? Na służbie sobie spa urządzasz i pozwalasz na regularne chlanie, jakby to była speluna, a nie kompania!
– Panie sierżancie, dzisiaj dopiero wróciliśmy z zajęć trzydobowych, ledwo na służbę zdążyłem – próbował się tłumaczyć podchorąży Radosław Sztylc, nieporadnie zasłaniając genitalia szybko porwanym z wieszaka ręcznikiem.
Perspektywa ZOMZ, czyli zakazu opuszczania miejsca zakwaterowania, wcale mu się nie podobała.
– Wy wiecie, co mnie to? Mnie to pierdoli, panie podchorąży! Ja was, kurwa, zaraz ze służby zdejmę! I jutro o czternastej do raportu u mnie staniecie!
– Tak jest, panie sierżancie. To komu mam przekazać służbę?! Melduję, że na kompanii jest tylko tych sześciu podchorążych, a resztę pan wypuścił na przepustki! – odpowiedział nad wyraz przytomnie Sztylc. Zresztą z niekłamaną satysfakcją, bo jako jeden z nielicznych musiał zostać na weekend, gdyż zgodnie z grafikiem trafiła mu się służba.
– Gdzie ta szóstka? – zapytał z głupia i dość niepewnie Pożarski, żywiąc cień nadziei, że w palarni w pierwszym momencie źle policzył.
– Na palarni! – odpowiedział Sztylc i mimo że mydło wchodziło mu w oczy i zaczynało piec, nie mógł powstrzymać się od satysfakcjonującego uśmiechu.
– Kurwa mać! Za pięć minut widzę cię przy stoliku podoficera dyżurnego kompanii, a tamtych, kurwa, w pełnym umundurowaniu i oporządzeniu z plecakami i innymi bambetlami, ze wszystkim, co wam, kurwa, matka ojczyzna dała! – To rzekłszy, Pożarski odwrócił się i wyszedł, trzaskając tak mocno drzwiami, że aż tynk w jednym miejscu się lekko posypał.
– Czy on zna jakieś przecinki prócz ku… kurwy? – wydukał plutonowy podchorąży Czajkowski, chwiejąc się z papierosem w dłoni.
– Zamknij się, Daniel. Wystarczająco głęboko jesteśmy już w dupie – burknął Sztylc opasany ręcznikiem.
„Ja pierdolę, chwili spokoju tu nie ma”, pomyślał przy tym. Był już na trzecim roku studiów, na kierunku rozpoznawczym i działań specjalnych Zmechu, czyli jak mówili niektórzy, szkoły generałów bądź czerwonych diabłów. Przez ten czas różne rzeczy tu widział i wiele razy miał dość. W fabryce przyszłych oficerów normą były niekończące się poligony, szkoły ognia, kilkudobowe taktyki, skoki spadochronowe, nauka jazdy transporterami, przeplatana historią, fizyką i matematyką. Tu studenci w mundurach zamiast trzymiesięcznych letnich wakacji mieli miesiąc urlopu, i to w październiku, bo jak to mówił sierżant Pożarski: „Październik to najlepszy miesiąc urlopowy. Zero zapchanych plaż i hoteli, no i przecież nikt nie lubi lata: spocone laski i ciepła wódka”.
To była specyficzna uczelnia wyższa, o dość zróżnicowanym profilu. Wielu kolegów Radka zrezygnowało lub poległo na sesjach. Na pierwszym roku zaczynało ich trzystu, na trzecim zostało tylko stu czterdziestu.
Po pięciu minutach Sztylc stał już w pełnym oporządzeniu przy biurku podoficera, o które opierał się Pożarski. Naprzeciwko, przy ścianie, ubrani w mundury polowe i także w pełnym oporządzeniu, stali uczestnicy libacji alkoholowej w Trójmieście. Widać było, że są nieźle sczochrani. Na biurku podoficera naliczyć można było cztery butelki wódki, które ten zabrał, wychodząc z ich kanciapy.
– Panowie podchorążowie…
Po tym wstępie Sztylc wiedział, że Ponury Fred nie ma dobrych intencji i ta noc zapowiadała się na kurewsko długą. Może nawet dłuższą niż rok temu, kiedy Pożarski nakrył Sztylca, jak ten, pełniąc służbę podoficera, jeździł po kompanii na rolkach i grał z podchorążym Danielem Czajkowskim w hokeja. Pożarski się na nich wydarł i pewnie by się skończyło na piłowaniu mordy przez sierżanta, czyli ulubionym zajęciu korpusu podoficerów, ale Czajkowski musiał się wciąć i podjąć dyskusję. Stwierdził, że nie sądzi, by gra w hokeja na kompanii mogła w istotny sposób zaszkodzić gotowości bojowej. Ponadto to nie jest tylko gra: oni łączą przyjemne z pożytecznym, służbę z rozwojem fizycznym ciała, co jest przecież wskazane. Wtedy Pożarski z nienawiścią w oczach zapytał Czajkowskiego, czysto retorycznie, czy ma go za debila. Na co podchorąży odpowiedział, że nie może postawić diagnozy lekarskiej, bo do tego ma uprawnienia tylko lekarz psychiatra. Jeśli jednak sierżant ma jakiś problem z samookreśleniem, to powinien się udać do poradni zdrowia psychicznego.
Daniel Czajkowski nie żartował, on zawsze mówił prawdę i to, co myślał. Nie raz już przez to cierpiał, ale zawsze wychodził z założenia, że tylko prawda ma znaczenie. Na dodatek był uparty jak osioł, co nie pomagało mu w życiu codziennym, szczególnie w armii. Radek doskonale znał te „zalety” swojego kolegi, wszak niejednokrotnie na nich się wyłożyli. Wtedy jednak skończyło się tylko na ośrodku sprawności fizycznej, zwanym OSF lub „małpim gajem”, pokonywanym nocą. Do tego odprawili „pogrzeb peta”, którego sierżant znalazł na kompanii. Sztylc wraz z Czajkowskim oraz dwoma innymi uczestnikami meczu hokejowego musieli wykopać dół dwa na dwa metry, a następnie pogrzebać niedopałek. W czterech, saperkami szło im całkiem składnie i po dwóch godzinach pet był pod ziemią. Ale wtedy Ponury Fred wpadł na pomysł, że nie godzi się chować peta bez modlitwy. Kazał więc wykopać „nieboszczyka” i go wydobyć. Samo wykopanie poszło szybko, ale przetrząsanie „grobu”, a potem następny pochówek dziesięć metrów dalej z cyrkiem naśladującym religijną ceremonię zajął kolejne trzy godziny. Całe jasełka skończyli o piątej nad ranem, czyli w sam raz o takiej godzinie, by wziąć prysznic i ruszyć na zaprawę.
Później jeszcze ukoronowaniem kroniki wyczynów obydwu podchorążych była bójka z patrolem Żandarmerii Wojskowej. Wtedy otarli się o wyrzucenie ze szkoły. Wówczas Czajkowski całą winę wziął na siebie, zaskakując Sztylca. Stwierdził, że to on był inicjatorem bójki, ale był zbyt pijany, by pamiętać, kto mu towarzyszył. Na pytanie Radka, co odpierdala, stwierdził, że wszystko okej: jemu się upiecze, bo mu ojciec pomoże, a Sztylca by wyjebali na zbity pysk. Słowa Daniela szybko się potwierdziły. Ojciec Czajkowskiego blisko się kumplował z generałem Strzałkowskim – komendantem szkoły, a fakt, że dwóch pijanych podchorążych pobiło patrol ŻW, skądinąd między innymi za sprawą ojca Daniela, wzbudził u komendanta nie wściekłość, lecz satysfakcję. Dlatego gdy do szkoły przyjechał szef żandarmów z pretensjami: że pijani podchorążowie pobili patrol ŻW, a kiedy nadeszła pomoc drugiego patrolu, salwowali się ucieczką wpław, przepływając Odrę, komendant Zmechu odprawił go z kwitkiem. Dopiero później się dowiedzieli, że Strzałkowski wyśmiał przy tym pułkownika żandarmerii, zrzucając mu kłamstwo. Miał stwierdzić, że nie wierzy, by wyszkolony patrol żandarmerii wyposażony w pałki i gaz dał się pokonać dwóm pijanym w sztok podchorążym, ale jeśliby tak było, to żandarmeria powinna się wstydzić własnego wyszkolenia i raczej nie przyznawać, że ma takie cipy w szeregach.
Oczywiście nie obeszło się bez dochodzenia, kto był drugim podchorążym, ale Czajkowski szedł w zaparte, że nie pamięta.
Tak jak przewidywał, nie wyrzucono go ze szkoły, ale został ukarany. Wylądował na dywaniku u generała Strzałkowskiego, a ten mu dał dwadzieścia osiem dni zakazu opuszczania koszar. Z kolei ich szef kompanii, czyli Ponury Fred, który feralnego dnia miał służbę, przez kolejne dwa miesiące miał obcięty dodatek finansowy za brak nadzoru nad podwładnymi, co go oczywiście doprowadziło do strasznego wkurwu. To właśnie dzięki temu zdarzeniu obydwaj podchorążowie znaleźli się na czarnej liście sierżanta. Fred był święcie przekonany, że drugim podchorążym był właśnie Sztylc, no i akurat się nie mylił.
To właśnie po tym zdarzeniu Radek miał wobec Czajkowskiego bardzo duży dług wdzięczności, który było ciężko spłacić. Generalnie podchorąży Sztylc i podchorąży Czajkowski nie mieli szczęścia do Ponurego Freda. Dziś nie miało być inaczej. Choć tym razem Czajkowski był znieczulony alkoholem, Sztylc jednak trzeźwy jak świnia przed szlachtowaniem u rzeźnika.
– Więc, jak wam powiedziałem wcześniej – kontynuował Pożarski – myślę, że zdążę was postawić na baczność, nim zaczniecie lać po ryju swoich wykładowców. Nim to jednak nastąpi, jako że nie jestem amatorem cudzego alkoholu, wypijecie swoją wódkę, którą bezprawnie wnieśliście na teren koszar. Dodatkowo, by było sprawiedliwie, plutonowy podchorąży Sztylc wypije całą szklankę, by mógł zrównać się z kolegami poziomem napierdolenia. – Sierżant ze spokojem wziął w dłoń butelkę wódki i zaczął nalewać do szklanki.
Sztylc dopiero w tej chwili zauważył, że Ponury Fred zabrał ze sobą z Trójmiasta pełne jeszcze flaszki.
– Pij! – Usłyszał, gdy zapatrzył się na cztery butelki alkoholu, jakby to był widok z okna na Tatry.
– Ja jestem na służbie, panie sierżancie – próbował się bronić Radek.
– Ja to w wojsku dupa albo generał! A wy mi, kurwa, na generała nie wyglądacie, Sztylc. A ze służby was zdejmuję, boście dupa i dopuściliście do regularnego chlania na kompanii. Pozwoliliście zrobić spelunę z tego miejsca. – Tu sierżant przerwał i nabrał powietrza, bo aż poczerwieniał. – No już! Pijcie, do kurwy nędzy! To rozkaz! – wydarł się Pożarski.
Radek, chcąc nie chcąc, wziął szklankę z dłoni Pożarskiego. Wtedy mocny odór ciepłego alkoholu wkradł się w jego nozdrza, wywołując na twarzy lekki grymas. Sztylc przyłożył krawędź szklanki do ust i przechylił. Ciepły i gorzkawy napój szybko zaczął wypełniać gardło.
– Dawaj, Radek! – Dało się słyszeć dopingujące głosy pijanych podchorążych i oklaski.
Sztylc przełykał łapczywie, całymi haustami, a wódka zaczęła mu cieknąć kącikami ust i spływać po brodzie. Po chwili szklanka była pusta. Radek wzdrygnął się, a po całym ciele przeszły mu dreszcze. Spiesznie wytarł wierzchem dłoni usta i nabrał powietrza, jakby przed chwilą przepłynął cały basen pod wodą. Z trudem wstrzymał odruch wymiotny, przełykając ślinę. Wtedy pojawiła się u niego gęsia skórka i Sztylc poczuł ciepło w pustym żołądku.
Dalsza konsumpcja poszła dość sprawnie, no, może z wyjątkiem podchorążego Smolarczyka, który po wypiciu szklanki wódki zrzygał się centralnie na lamperię, wywołując tym salwę śmiechu wśród innych słuchaczy elitarnej szkoły oficerskiej. Pożarski jednak natychmiast przerwał zabawę.
– Kurwa, cisza! Skoro wypiliście już swój alkohol, to teraz przeprowadzimy trening obrony przeciwchemicznej. Maski i odzież ochronną włóż! – wydał komendę z niekłamaną satysfakcją w głosie.
Po niespełna czterech minutach cała siódemka stała w odzieży ochronnej i maskach przeciwgazowych na twarzy.
– Więc, panowie podchorążowie, przystąpicie do testu sprawności fizycznej w ubraniu ochronnym. Macie pięć minut, by dziesięć razy okrążyć koszarowiec. Jeśli któryś z was się nie wyrobi, to cała siódemka powtórzy ćwiczenie jeszcze raz. Czy zadanie jest zrozumiałe? – spytał.
– Tak jest! – Dało się słyszeć cichą odpowiedź podchorążych.
– Nie słyszę!
– Tak jest, panie sierżancie! – odpowiedział tym razem głośno i tubalnie chór siedmiu głosów.
– Już lepiej. Czas start! – wydał sadystycznym głosem komendę sierżant.
Podchorążowie ruszyli korytarzem, a potem klatką schodową w dół.
– Ten kutas doskonale wie, że się nie wyrobimy – krzyknął nosowym głosem w masce Smolarczyk.
– Zajebać nas chce skurwiel – odpowiedział Sztylc.
– Damy się tak jebać? – krzyknął inny.
– Nie pozwolimy się kutasowi rzucić na kolana – krzyknął Czajkowski.
Po około sześciu minutach cała siódemka wpadła na kompanię, gdzie stał Pożarski.
– Panowie podchorążowie się nie wyrobili, więc ćwiczenie należy powtórzyć – stwierdził Ponury Fred, tym razem dla odmiany całkiem radosny, trzymając wskazujący palec na swoim zegarku.
Zapowiedział czas start i znów ruszyli biegiem wokół budynku.
– Stop! – krzyknął na dole Sztylc. – Stać, kurwa! Dość! – dodał, stając i zdejmując maskę. – Jebać to, idziemy powoli, nie biegniemy. Sierściuch zapomniał określić czas na pokonanie za drugim razem tego samego dystansu, więc chuj, przejdziemy spacerkiem. Rozkaz ma być pełny i zrozumiały, to niech się, kurwa, nauczy, jak mu się kompleks dowodzenia włącza. Nic nam nie zrobi, najwyżej ZOMZ dopierdoli.
– Radek ma rację, bo tu pośpiech nic nie da, a w rozkazie faktycznie nie określił, w jakim czasie mamy powtórzyć ćwiczenie – poparł go Czajkowski, zdejmując maskę.
– No to idziemy – odparli pozostali.
Ruszyli powoli wokół budynku, robiąc pięć okrążeń. Zajęło im to dobre dwadzieścia minut, a przyjemne mimo wszystko nie było: wszak szli w maskach i z plecakami, co wymagało wysiłku. Gdy w końcu weszli na kompanię, Pożarski siedział na krześle przy biurku podoficera i z trudem hamował gniew.
– Myślicie, że nie wiem, że olaliście mój rozkaz? – powiedział przez zęby.
– Wykonaliśmy go, panie sierżancie – odpowiedział Czajkowski.
– Czasu pan sierżant nie określił za drugim razem – dodał Sztylc.
– Więc nie wiedzieliśmy… – próbował dalej tłumaczyć plutonowy podchorąży Czajkowski, ale w tym momencie przerwał mu Pożarski.
– Milcz, Czajkowski! Ja wiem, kto was namówił do tej niesubordynacji. – Pożarski wstał z krzesła, podszedł do Sztylca i stanął tuż przed nim.
– Sztylc, ja wiem, kurwa, że to szkoła generałów, ale tobie prorokuję służbę w jakiejś zapadłej dziurze na krańcu Polski, z której choćby skały srały, się już nie wydobędziesz, a zdechniesz tam, szkoląc szwejów z postawy zasadniczej. W wolnym czasie będziesz zapijał smutki w podupadłym i śmierdzącym mysimi odchodami kasynie, pod kotleta zmielonego razem z sierścią psa! A teraz wracasz na służbę, reszta do łóżek. Jutro wszyscy do raportu, a ZOMZ-u przypierdolę, ile będę mógł. – To mówiąc, Pożarski ruszył korytarzem i wyszedł z kompanii, na koniec trzaskając drzwiami.
Sztylc usiadł ciężko na krześle, ścierając pot z czoła. Obok biurka o ścianę oparł się Czajkowski, wyjmując zmiętą paczkę papierosów. Odpalił i podał Radkowi, a ten zaciągnął się długo dymem, co tylko spowodowało kaszel.
– Kończę z tym – powiedział Czajkowski, wypuszczając dym papierosowy nosem.
– Z czym? Z paleniem?
– Nie, Radek. Z MON-em kończę. Myślałem nad tym długo, to nie moja bajka. Ja mam inne powołanie niż służba, niż mój ojciec.
– Jakie?
– Inne…
– Dobra, Daniel – powiedział Radek, nie myśląc poważnie, że jego kumpel z sali odejdzie. – Kładź się spać, ale najpierw zawołaj Smolarczyka, niech posprząta to swoje surrealistyczne dzieło. Ja nie będę do rana siedział w smrodzie jego rzygowin rozmazanych po podłodze i lamperii. Aha… Daniel, czekaj, miałem cię o to zapytać już dawno. Słuchaj, co ci twój ojciec mówił o tym, że tak nas tu mieszają z gównem? To jakiś celowy sadyzm czy tak dla sportu?
– Mój stary się tylko śmiał. Dodał, że jak pójdziemy jako młodzi oficerowie do jednostek liniowych, to dopiero na wejściu dostaniemy w dupę. Tymczasem tu mamy się przygotować, bo tam nie będzie czasu na takie pierdoły jak ból głowy czy dupy, a nasi przyszli podwładni to nie absolwenci Sorbony, tylko zwykli poborowi, w większości po zawodówce i podstawówce, czasami nawet z wyrokami i wywodzący się z patologii.
– No i co to ma wspólnego z tym wstawianiem w pizdę, co nam tu regularnie fundują?
Czajkowski spojrzał na Sztylca.
– Trzy lata temu, kiedy byliśmy na unitarce, jak już ci przed chwilą powiedziałem, odwiedził mnie mój ojciec. Wtedy był jeszcze dowódcą pułku zmechanizowanego. Zadałem mu takie pytanie, a w zasadzie zacząłem się użalać na nocne sprzątanie rejonów, na ustawianie opinaczy pod linijkę przed salą, na zamiatanie schodów pod górę i durne całodniowe poruszanie się wszędzie biegiem. – Daniel przerwał na chwilę i mocno kichnął, po czym wytarł nos w brudną wojskową chusteczkę, którą jeszcze przed chwilą wycierał pot z karku. – Ojciec na mnie spojrzał i najpierw się zaśmiał, a potem nagle spoważniał i powiedział coś w tym stylu: „Synu, ty nie jesteś na obozie harcerskim, tylko, kurwa, w szkole oficerskiej, w dodatku na pierwszym roku, na okresie unitarnym. A unitarka jest przed złożeniem przysięgi wojskowej, więc w dalszym ciągu jesteś poborowym, nie żołnierzem! A dla wszystkich trepów na tym etapie służby jesteś mniej niż zerem”.
– Kurwa, pamiętam te codzienne przygotowania do przysięgi – wtrącił Sztylc. – Trzygodzinne musztry po zajęciach i tupanie w beton dzień w dzień. Człowiek czasem ledwo stał na tym placu apelowym. Miałem nogi zdarte przez opinacze do krwi – dodał, zaciągając się papierosem i mimowolnie spoglądając na swoje stopy.
Daniel też schylił głowę i kontynuował.
– Stary dodał jeszcze coś takiego, co mi utkwiło w głowie: „Szkoła oficerska trwa cztery lata i tylko cztery lata, a uwierz mi, macie w chuj materiału do przerobienia. Wasi dowódcy i wykładowcy mają z masy mięsa, którą teraz jesteś, zrobić dowódcę. Dowódcę, który nie dość, że musi się znać na sprzęcie lepiej niż ksiądz na pacierzu, to jeszcze w wypadku wojny poprowadzić podwładnych do boju. Po tych czterech latach masz być gotów na zabijanie i na to, że sam możesz zginąć! Dodatkowo masz być psychicznie przygotowany na wysłanie podwładnych na śmierć, i to z pełną świadomością! Więc oranie was ma na celu wyeliminowanie słabszych jednostek i zahartowanie pozostałych. Ma was nauczyć wojskowego drylu i rzemiosła. W efekcie, jak wyjdziesz z patentem oficerskim, ma cię nie tylko rozpierać duma, że ukończyłeś szkołę oficerską. Masz jeszcze mieć poczucie własnej wartości jako oficera i fachowca znającego się na robocie. Tu przez cztery lata nikt nie będzie trzymał was za rękę, nie będzie pomagał. Tu albo będziesz dobry, albo odejdziesz”.
– No ale co ma to wspólnego z takim jebaniem nas po nocy na trzecim roku, gdzie, kurwa, z trzystu została nas tylko setka, więc cel już osiągnęli – znów przerwał Sztyc.
– Kurwa, Radek! Nie tylko masz być nie do zajebania, ale musisz się nauczyć jebać! Być odpornym psychicznie na każdy brutalny aspekt życia i mieć wiedzę, by nie dać się robić w chuja własnym podwładnym! Inaczej oni bez sentymentów zrobią ciebie w chuja! To po to mieszkamy po ośmiu w salach, po to poranne zaprawy i sprzątanie rejonów, system braku wolnego czasu i zakaz opuszczania koszar. Ty nie tylko masz wykuć na pamięć budowę pojazdów, części broni, zasięg ognia skutecznego armaty 2A28, kbk AK, SWD, km PK czy goździka lub T-72. Nie tylko nabyć umiejętność stawiania rozkazu bojowego bądź przyswoić taktykę działań przeciwnika wraz z jego strukturą i uzbrojeniem. Nie tylko być zdolnym do posługiwania się mapą w terenie i kompasem czy też znać różnicę między heksogenem a pentrytem. Ty również musisz znać mentalność kilkudziesięciu swoich podwładnych, stłoczonych na kompanii i niekoniecznie chcących tam być. A tego nam nie przekażą na wykładach, to musimy poczuć na własnej skórze, tu, przez cztery lata. Tak, by szweje w jednostce liniowej nie weszły nam na łeb. Tak przynajmniej twierdzi mój stary…
– I chcesz mi wmówić, że Pożarski to wie i tego nas uczy?
– Nie, Pożarski to tępy chuj z piechoty, który ledwo ukończył szkółkę podoficerską. On jest głupszy od twojego lewego buta, to tylko trybik w tej fabryce oficerów, a w dodatku marny. W armii, jak w życiu, są ludzie i taborety, nieważne, co mają na pagonach, ważne, co mają w głowie, bo w niej się wszystko zaczyna i w niej się kończy! A wy, panie plutonowy podchorąży Sztylc, już niedługo będziecie oficerem z tytułem inżyniera rozpoznania i działań specjalnych na nowoczesnym polu walki.
– Ta… inżynier od huku i kurew z wrocławskiego bruku – skwitował Radek, wyciągając przed siebie nogi w opinaczach.
– Dodałbym jeszcze: odporny na wiedzę i trudny do zajebania, ale to raczej tyczy się Ponurego Freda – spuentował Daniel.
Obaj wybuchnęli śmiechem na wspomnienie szefa kompanii.
– W każdym razie ja odchodzę. To jest wbrew moim przekonaniom, ja nie umiem kłamać i mijać się z prawdą – dodał już śmiertelnie poważnie Daniel.
– Idź już spać! Jesteś jeszcze na bani – odpowiedział Radek, nie biorąc na poważnie słów kolegi i kładąc je na karb alkoholu, który pewnie wciąż szumiał mu w głowie.
Po miesiącu jednak plutonowy podchorąży Daniel Czajkowski odszedł na własną prośbę do cywila. Na wielokrotne pytania Radka dlaczego, odpowiadał niezmiennie, że czuje inne powołanie, ucinając natychmiast temat.
II
Ruda
Zamość, 10 października 2009 roku
Na dworze panował już mrok, dochodziła godzina dwudziesta trzecia. Ruda dziewczyna już trzecią godzinę siedziała w samochodzie na parkingu, tuż przy głównym wejściu na SOR szpitala wojewódzkiego. Nie spuszczała wzroku z podjazdu dla karetek. Nie trzeba było być detektywem, by stwierdzić, że ewidentnie czeka… na kogoś lub na coś. W końcu pod główne wejście izby przyjęć podjechała na sygnale karetka. Dziewczyna momentalnie wysiadła z samochodu, ubrana w strój pielęgniarki. Ruszyła tam, gdzie zatrzymał się pojazd pierwszej pomocy. Pół minuty później była już na korytarzu głównym SOR-u. Znała rozkład nie tylko pomieszczeń oddziału ratunkowego, lecz także całego szpitala. Dokładnie je przestudiowała jeszcze wczoraj, a w godzinach porannych zrobiła sobie wycieczkę po budynku. Dlatego teraz, gdy zrobiło się zamieszanie, pielęgniarka o rudych włosach, idąca pewnym krokiem w kierunku drzwi prowadzących z oddziału ratunkowego na poszczególne inne oddziały szpitalne, absolutnie nie wzbudzała zainteresowania personelu. Przemknęła więc przez główny hol szpitala, dość opustoszały o tej porze. Schodami weszła na pierwsze piętro i ruszyła w kierunku sali położonej na samym końcu korytarza. Po chwili stała już przed drzwiami sali chorych. Cicho i powoli nacisnęła klamkę, a drzwi bezszelestnie się uchyliły. Bezgłośnie weszła do środka, następnie zamknęła tak samo ostrożnie drzwi. Przez chwilę stała nieruchomo niczym posąg, nasłuchując, czy jej wejście zbudziło pacjenta. Jej wzrok po chwili przyzwyczaił się do półmroku panującego na sali. Światło było zgaszone i oświetlały ją tylko skąpo latarnie z ulicy.
Znajdowały się w niej cztery łóżka, w tym jedno zajęte. Leżący na nim nieprzytomny pacjent był podczepiony pod kroplówkę i urządzenie typu kardiomonitor do monitorowania funkcji życiowych. Ruda bezszelestnie wyjęła z kieszeni fartucha strzykawkę i ruszyła w kierunku chorego. Po kilku krokach stała już u wezgłowia jego łóżka. W tym momencie jej wzrok utknął na białej jak śnieg twarzy mężczyzny. Dopiero z tej odległości, w półmroku mogła dokładnie jej się przyjrzeć. Rysy miał regularne, nos prosty, czarne brwi i blond włosy z niepokorną rozczochraną grzywką opadającą w kosmykach na czoło, oczy zamknięte, ale wiedziała, że są niebieskie. Niemal żałowała, że nie może w nie spojrzeć. Jego policzki były delikatnie zapadnięte, widać też było kilkudniowy zarost na lekko zarysowanej brodzie. Całości dopełniały na wpół otwarte wydatne usta, lecz teraz spierzchnięte i bardzo blade. Tak, był przystojny, już drugi raz go widziała i teraz też nie mogła oderwać od niego wzroku.
Hałas drzwi trzaskających na korytarzu i podniesionych głosów otrzeźwił rudą dziewczynę. Zrobiła krok i nachyliła się nad pacjentem. Jej dłoń mimowolnie dotknęła włosów na głowie chorego. Po dłuższej chwili zaś druga dłoń, ze strzykawką, zniknęła z powrotem w kieszeni fartucha. Ruda odsunęła się bezgłośnie od nieprzytomnego mężczyzny i zajrzała cicho do siermiężnej i szarej blaszanej szafki nocnej. W środku znajdował się paszport, więc zajrzała w niego. Na zdjęciu widniał Sztylc, ale nazwisko było już inne. W szafce leżała też paczka papierosów marki Camel i srebrna zapalniczka. Ruda odłożyła paszport i wzięła do ręki zapalniczkę. Obejrzała ją dokładnie i dostrzegła, że na jednej ze stron metalowego przedmiotu widniała dedykacja w języku angielskim.
IN THE ARITHMETIC OF LOVE, ONE PLUS ONE EQUALS EVERYTHING, AND TWO MINUS ONE EQUALS NOTHING.
„W arytmetyce miłości jeden plus jeden równa się wszystko, a dwa minus jeden równa się nic”, przetłumaczyła sobie w myślach. Pospiesznie schowała zapalniczkę do kieszeni fartucha i spojrzała jeszcze raz na twarz Sztylca. Następnie tak jak cicho weszła, tak samo – niczym duch – opuściła salę chorego.
* * *
Okolice Terespola, 10 listopada 2009 roku
– Po jaką cholerę wywozimy ten syf i ryzykujemy?! – sapnęła podenerwowana Kiryłłowa.
– Taki rozkaz.
– Że rozkaz, to wiem, panie pułkowniku, ale ryzyko, że nas przy tym szlag trafi, jest ogromne – nie odpuszczała ruda zabójczyni.
– Słuchaj! Biorąc pod uwagę, jaki zysk z tego mamy i jak możemy dojebać przeciwnikom, gra jest warta ryzyka – odpowiedział niezbyt wyraźnie wysoki mężczyzna w masce tlenowej na twarzy.
– Zysk jest, to fakt, ale tego drugiego akurat za bardzo nie pojmuję – odparła kobieta, zdejmując z twarzy swoją maskę i odpalając papierosa.
W zasadzie nie powinna wnikać w całą sytuację. Zresztą nie było to jej pierwsze tak trudne zadanie. Przecież robiła gorsze rzeczy, i to bez marudzenia. A za samą akcję, w której teraz uczestniczyła, na jej konto w Szwajcarii już wpłynęło sto tysięcy dolarów. Po dostarczeniu towaru miało wpłynąć kolejne sto. Była świadoma, że Uliew zgarnął co najmniej dwa razy tyle, jak nie więcej. Chciała jednak wiedzieć, w co się wpakowała, bo że stanowczo była to śliska sprawa, ani przez chwilę nie wątpiła.
Uliew spojrzał na ludzi uwijających się przy załadunku beczek do TIR-a na estońskich numerach. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli jakaś się rozszczelni, to będzie armagedon, ale już dawno mu przestało zależeć na innych. A w zasadzie nigdy mu nie zależało. Zwrócił wzrok na Kiryłłową, która raz po raz dosyć nerwowo zaciągała się dymem z papierosa. „Trzeba być nieźle jebniętym, żeby w takim miejscu tak ryzykować życie dla dymka”, pomyślał. Ale właśnie takich ludzi potrzebował: bez skrupułów i bez strachu. Ludzi, którzy wykonają każdy rozkaz i zabiją każdego, kogo im się wskaże, bez pytania i zastanawiania się. A ona nagle zaczęła pytać…
Podpułkownik Ałła Kiryłłowa była w strukturach GRU praktycznie od dziecka. Wpierw wychowywała się w domu dziecka w Kijowie, ale któregoś dnia do sierocińca przyjechały miłe panie i zrobiły dzieciakom testy na inteligencję. Ona, choć miała raptem sześć lat, zdała je wybitnie, dlatego po jakimś miesiącu niespodziewanie zabrano ją z bidula i wywieziono do Norylska – oddalonego o trzy tysiące sześćset kilometrów od ukraińskiej stolicy. To syberyjskie miasto było specyficzne. Leżało dwa tysiące kilometrów od Moskwy, było najbardziej wysunięte na północ w tym rejonie. Zimą temperatura wahała się od trzydziestu do czterdziestu stopni poniżej zera. Przez około dwieście siedemdziesiąt dni w roku ulice i place były pokryte śniegiem, a co kilka dni przychodziły burze śnieżne. Noc polarna pogrążała miasto w absolutnej ciemności na czterdzieści pięć dni w roku. Tamtejszy dom dziecka objęło cichym nadzorem KGB, więc przywożono tam sieroty z całej Rosji. W dodatku Norylsk był miastem zamkniętym, więc by w ogóle tu przyjechać, trzeba było mieć zgodę bezpieki. Utrzymanie tajemnicy ułatwiało to, że do miasta nie prowadziła żadna droga lądowa, która łączyłaby je z resztą Rosji. Transport odbywał się drogą powietrzną i morską oraz rzeczną po Jeniseju.
Według oficjalnej wersji – przekazanej rudej dziewczynie i powtarzanej wielokrotnie przez lata – jej rodzice wraz ze starszym bratem tragicznie zginęli w wypadku samochodowym, który tylko ona przeżyła. Taką wersję skutecznie wmówiono Alle, która sama niewiele pamiętała z tego okresu. Natomiast Uliew znał wersję prawdziwą: z sierocińca w Kijowie zabrali ją oficerowie KGB. Przekonano ją też, że ma talent, który może się przysłużyć ojczyźnie. Uwierzyła, wierzyła nadal, nawet gdy już wiedziała, że los trochę sobie z niej zadrwił.
Z początku szkolono ją w językach i gimnastyce, a kiedy ukończyła szesnaście lat, przystąpiono do szkolenia na seksagentkę, czyli jak to w KGB nazywano, „jaskółkę”. Odbywało się to w placówce położonej około dwieście kilometrów od Kazania. To tam uczyła się uwodzenia, sztuczek erotycznych, technik manipulacji psychologicznej i szpiegowskiego rzemiosła. Nastolatka na początku nie była świadoma, na czym będzie polegać kurs. W ramach zajęć musiała jednak uprawiać seks ze wskazanymi osobami obu płci, co filmowano i poddawano analizie specjalnej grupy instruktorek. Te następnie uczyły młode dziewczyny, jak dać przyjemność każdemu, zawsze pozostając przy tym naturalnymi i spontanicznymi, nawet jeśli ktoś podgląda bądź filmuje. Chodziło bowiem o możliwość szantażowania partnera.
Oczywiście uroda była warunkiem numer jeden. A urodę Ałła miała nietypową, bardziej irlandzką niż rosyjską. Bezczelna dziewczyna twierdziła, że to spadek po przodkach – skandynawskim plemieniu Rusów, po których ona odziedziczyła jasną karnację, a ich państwo nazwę. Oprócz wyglądu jednak jako przyszła agentka musiała cechować się inteligencją, umiejętnością nawiązywania kontaktów, do tego opanować języki obce, których uczyła się od dziewiątego roku życia. Dzięki temu po latach biegle znała angielski i niemiecki oraz francuski.
Gdy już całkiem pojęła, do czego ją przygotowuje matka Rosja, poczuła się skuszona perspektywą lepszego życia i zachodnioeuropejskich luksusów, o których uczono ją w trakcie zajęć. Z konieczności zgodziła się na wiążące się z tym niedogodności, a nawet może z przyjemnością, bo jej psychika, wskutek osierocenia i specyficznych szkoleń, była, delikatnie mówiąc, zwichrowana. Mimo wielokrotnych badań czy testów psychologicznych nikt nie zauważył, że dziewczyna zaczyna wykazywać cechy psychopatki. Jeden stary pułkownik KGB przypłacił to życiem. Wszystko przez sadystyczne skłonności. Podduszał Kiryłłową, co ta dzielnie znosiła, ale gdy stary aparatczyk spróbował zgasić papierosa na policzku przyszłej jaskółki, ruda nie wytrzymała i kryształową popielnicą stojącą przy łóżku uderzyła kagiebistę w łysą głowę. Oficer momentalnie stracił przytomność, co jeszcze by jej wybaczono, ale ona następnie udusiła go poduszką. Potem z zimną krwią wywlekła zwłoki pod prysznic i posprzątała w pokoju. Wszystko to utrwaliło się na taśmie wideo, bo całe spotkanie było nagrywane.
Kiryłłową uratował wtedy generał Gieorgij Sawczuk, szef Zarządu Drugiego KGB. Sawczuk był odpowiedzialny za rozpracowanie agentów obcych wywiadów oraz zagranicznych organizacji terrorystycznych. W strukturach jego zarządu działała tajna komórka odpowiedzialna za likwidację najgroźniejszych przeciwników władzy ludowej, którą on bezpośrednio kierował i odpowiadał za dobór ludzi. Po obejrzeniu nagrania zachwycił się bezwzględnością dziewczyny. Od tej pory wskoczyła na wyższy poziom indywidualnego nauczania, gdzie nacisk kładziono już nie na seks, a na techniki walki i metody szybkiego zabijania. Tak, Kiryłłowa była niebezpieczna, a w dodatku inteligentna i doświadczona.
Dotychczas wielokrotnie już zabijała na zlecenie KGB, ale do tej pory nigdy nie pytała ani nie miała obsuwy. Tymczasem właśnie niecały tydzień temu w warszawskim szpitalu jednak nie zabiła Sztylca – rzekomo nie było go we wskazanej jej sali chorych.
– Po co ci informacje o naszej akcji? – rzucił od niechcenia Uliew do Kiryłłowej.
– By nie być akurat w tym miejscu, w którym to gówno zostanie użyte, bo że zostanie, to każdy idiota już by się domyślił. A jak działa, to już widziałam na lotnisku – warknęła ruda, która przypomniała sobie śmierć Bułhakowa. – Chłopaki też się przez to denerwują. Po prostu nie chcą zdechnąć przez przypadek, nie mając szansy przechlać zarobionej kasy. Bo zasięg tego gówna w tych beczkach to może być nawet jedno państwo, a jak się je rozlokuje, to chuj wie, ile milionów pochłonie. Więc to chyba normalne, że nie chcemy być tam w tym czasie – kontynuowała. – Zresztą: nie łatwiej by było dać świeży towar z Rosji i lepiej zabezpieczony? Mniejsze ryzyko rozpieprzenia się – dodała jeszcze.
– Tak, z tym masz rację, ale rzecz w tym, że inni szybko by doszli, że to Rosja za tym stoi. Natomiast te beczki pamiętają jeszcze czasy ZSRR. Wobec tego na nasze państwo nikt nie będzie mógł się wkurwić. Bierz pod uwagę, że sprzedajemy je dla arabusów w Niemczech i jeśli tego użyją, to będzie na cały świat. A my jesteśmy czyści. Stara posowiecka broń może równie dobrze pochodzić stamtąd, gdzieś z terenów NRD. Nas nikt z tym nie powiąże. – Uliew przerwał na chwilę, by złapać oddech… Mimo wszystko w masce tlenowej nie mówiło się najlepiej. – Co prawda towaru jest mniej, niż obiecaliśmy brudasom, ale wystarczy, by zamienić taki Beneluks w jedną wielką kostnicę i szpital.
Kiryłłowa aż się wzdrygnęła, gdy przypomniała sobie, że część towaru stracili. Doskonale wiedziała, czemu jest go mniej, jeden magazyn prawdopodobnie był już nie do odzyskania. Pamiętała, jak walczyli tam z Sobolewskim i Korowinem, jak musieli uciekać, zostawiając swoich ludzi na pewną śmierć. Wtedy niewiele brakowało, by najgorsza broń, jaką do tej pory stworzyli ludzie, została przypadkowo użyta. Broń pamiętająca okres zimnej wojny, czyli zarazki wąglika. Były one bardziej śmiercionośne niż jakiekolwiek inne wcześniej odkryte lub sztucznie opracowane w laboratoriach. Ałła Kiryłłowa była szkolona z broni biologicznej oraz jej użycia, znała też jej historię – tak jawną, jak i tajną.
W czasach zimnej wojny tajny plan ZSRR przewidywał, by w razie konfliktu atomowego między supermocarstwami po uderzeniu jądrowym użyć odpornych na jakiekolwiek leki zarazków – czyli właśnie wąglika. Sowieci rozwinęli swój program wojny biologicznej, kiedy nabrali przekonania, że USA potajemnie pracują nad podobnym.
Tymczasem produkcja broni biologicznej została zakazana w międzynarodowym traktacie podpisanym przez ZSRR w 1972 roku. Kiryłłowa wiedziała jednak, że program tworzenia śmiercionośnej broni był potem potajemnie kontynuowany. W prace nad produkcją było zaangażowanych ponad dwadzieścia wojskowych ośrodków badawczych rozrzuconych po całym terenie radzieckim, a pracowało przy tym przynajmniej ponad kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Nie obeszło się przy tym bez tragedii. Między innymi w 1979 roku w fabryce w Swierdłowsku doszło do wypadku, w którym bakterie wąglika dostały się na tereny mieszkaniowe, zabijając co najmniej sześćdziesiąt osiem osób. To wydarzenie, jak wiele podobnych, zostało przez władze skutecznie zatuszowane, a przypadki śmiertelne tłumaczono spożyciem zakażonego mięsa.
Jednym z miejsc, gdzie produkowano wąglika, była Wyspa Odrodzenia na Jeziorze Aralskim. Już w latach pięćdziesiątych Rosjanie wybrali ją na centrum badawcze o kryptonimie „Aralsk-7”. Wyspa była pilnie strzeżona i naturalnie odizolowana. Podzielono ją na dwie części – w południowej stworzono kompleks laboratorium, a w północnej zbudowano dla naukowców i ich rodzin dwa osiedla mieszkaniowe, a także potężne lotnisko z czterema krzyżującymi się pasami startowymi. W tym kompleksie mogło pracować ponad półtora tysiąca osób. Obejmował także port, szkołę, przedszkole i elektrownię. Ponieważ zdarzały się przypadki zgonów po zakażeniu bakteriami podczas badań, zbudowano również cmentarz dla pracowników.
Spośród różnych środków bojowych, jakie testowano i produkowano w tym miejscu, szczególnie ważny był wąglik. W znajdujących się w laboratorium magazynach przechowywano najróżniejsze odmiany bakterii, które w razie potrzeby mogły być wykorzystane do wywołania epidemii na terytorium wroga.
Dziesięć lat temu świat obiegła informacja, że na Wyspie Wolności mieściło się tajne laboratorium po sowieckiej bazie, w którym amerykańscy naukowcy zneutralizowali około dwieście ton środków bojowych na bazie wąglika. Koszt tej likwidacji wyniósł pięć milionów dolarów. Takie zdarzenie mogło tylko utwierdzić w przekonaniu o zamiarach Uliewa. W końcu na tej wyspie Rosjanie po powstaniu Uzbekistanu też zostawili bakterie wąglika w beczkach. Dlaczego więc mieliby ich nie zostawić w Europie? To miało sens i Ałła doskonale o tym wiedziała.
– I co dalej? – spytała Kiryłłowa, odgarniając nerwowo kosmyk rudych włosów z czoła.
– Dalej już tylko trzeba będzie puścić kontrolowany przeciek w mass mediach i portalach społecznościowych, Facebook, Twitter, takie tam. A od tego przecież mamy farmę trolli w Petersburgu. Tam już ukierunkują odpowiednio wściekłość społeczeństwa europejskiego.
– Na kogo? Przecież nikt nie uwierzy, że to wina Niemców. To bzdura! – żachnęła się ruda.
– Kiryłłowa, ty nic nie rozumiesz. To nowy sposób wojny. Zachodni analitycy nazywają to wojną hybrydową, ale ich pojęcie ogranicza się do tego, co wyczytają i wklepią na pałę do swoich głów. My mamy już dawno plan tej wojny w praktyce i my ją prowadzimy. Te działania obejmują nie tylko sferę medialną, ale też takie jak nasze teraz. Wojna już trwa, mimo że durnemu Zachodowi wydaje się, że współistniejemy w pokoju i się dogadaliśmy. Szczerze mówiąc, nam to pasuje, że są aż tak głupi i uwierzyli w tę wdzięczną bajkę, którą nasz prezydent ich mami: „Wielka Europa od Atlantyku do Uralu, a faktycznie do Oceanu Spokojnego”. We wspólne budowanie potęgi i przeciwwagi wobec Chin i USA. Zachodni decydenci i analitycy mają być przekonani, szczególnie Niemcy, że Rosję uda się włączyć do zachodniego kręgu cywilizacyjnego. A my w tym czasie musimy przede wszystkim wzmocnić jej ogólnoświatową pozycję, unowocześnić kraj, na przykład poprzez transfer nowych technologii z Zachodu, oraz rozszerzyć swoje wpływy na europejską politykę i bezpieczeństwo. W końcu: doprowadzić do wyjścia Stanów Zjednoczonych z Europy oraz podzielić ją i skłócić wewnętrznie, by była słaba. I właśnie w tym celu prowadzimy długofalową, zaplanowaną, przemyślaną i wielopłaszczyznową wojnę. Uzależniamy energetycznie choćby takie kraje jak Niemcy od naszych zasobów naturalnych. Jak dobrze wiesz, infiltrujemy unijne instytucje przez naszą agenturę wpływu: od lobbystów po polityków i oficerów. Przykładem jest Polska, gdzie pewne siły polityczne, i to prawicowe, jedzą nam z ręki. Tym działaniom musimy zapewnić wsparcie medialne, na co bynajmniej nie szczędzimy środków, o farmach trolli nie wspominając. Zresztą już pracujemy nad własnym portalem, takim podobnym do Twittera, a nasze działania w internecie są coraz szersze i je intensyfikujemy. Jednak to i tak tylko ułamek tego, co przecież robimy. Więc, jak sama widzisz, naszym celem nie jest wykończenie kilku milionów Niemców. To środek do celu. Ponadto wieziecie te beczki do Ramstein, największej bazy Jankesów na świecie poza granicami ich kraju. I mam nadzieję, że ich to nieźle przetrzebi. Pomijając to, że naszym nadrzędnym celem jest rozpieprzenie Unii! Aby jednak tego dokonać, trzeba mocno zagrać na narodowe nuty, te struny są wciąż bardzo wrażliwe w poszczególnych krajach. Dlatego należy odrodzić nazizm i nienawiść do innych narodów. A najłatwiej to zrobić u źródła, czyli w Niemczech. Mimo że to właśnie Niemcy są teraz naszym największym sojusznikiem w Europie. Tylko to już nie nasza wina, że są zwyczajnie głupi.
– Jak, kurwa? Eksterminując kilka milionów? Już to kiedyś ktoś robił… – sapnęła dziewczyna, w ostatnim momencie gryząc się w język.
– Dokładniejsza wiedza już ci do niczego nie jest potrzebna. Masz informacje, gdzie nie przebywać, gdy to sprzedamy, a reszta to nie twoja sprawa – odpowiedział lekko już poirytowany Uliew.
Mimo że noc była chłodna, Kiryłłowa poczuła, jak po plecach cieknie jej strużka potu.
Stała i patrzyła, jak jej ludzie ładują beczki do ciężarówki. Księżyc świecił na niebie wysoko.
– Prędzej, prędzej! – ponaglała ruda okrzykami. – Nie mamy całej nocy! I ostrożnie, bo nam to gówno zapaskudzi cały świat!
Musieli się spieszyć, skoro Sobolewski i Korowin znaleźli pierwszą skrytkę. Było zatem tylko kwestią czasu, i to krótkiego, gdy ktoś lada moment znajdzie drugą. W zasadzie nie ktoś, a Korowin ze Sztylcem. A kupiec i tak był wściekły, że z całej dostawy została tylko połowa.
Mimo napięcia i nerwówki jej myśli ciągle wracały do nocy w Bończy. Nie powiedziała Uliewowi, że miała Sztylca na muszce, wystarczyło pociągnąć za spust i problem polskiego oficera byłby rozwiązany. Sama nie wiedziała, czemu tak postąpiła, była wściekła na siebie, że ciągle myślała o tym polskim pułkowniku, o jego o blond włosach i niebieskich oczach, które widziała tylko raz w Bończy. Jego obraz nie znikał. To było jakieś fatalne zauroczenie.
– Durna! – powiedziała pod nosem do siebie i ruszyła w kierunku samochodu.
Dwa tiry były pełne beczek, a jej ludzie właśnie ładowali kolejnego widlaka, którym przewożono beczki do tirów.
– Prędzej! Prędzej – znów krzyknęła, kierując się do osobowej toyoty.
– Ej, Kiryłłowa! – wydarł się nagle Uliew.
Dziewczyna odwróciła się i podeszła do niego.
– Tylko chłopakom o miejscu docelowym transportu ani słowa. Dopiero gdy ruszycie z Berlina. Jasne?
– Tak, towarzyszu pułkowniku, choć nie wiem, czemu nadkładamy tyle drogi, zamiast jechać przez Drezno – wyraziła wątpliwość dziewczyna, ale nie oczekiwała odpowiedzi. Domyślała się, że mimo wszystko Uliew nie ufał nikomu. Ruszyła więc do samochodu i po chwili trzasnęła jego drzwiami. – Dmitrij, jedziemy – zarządziła krótko Kiryłłowa.
– A kuda? – spytał po rosyjsku kierowca.
– Nach Berlin! – odpowiedziała ruda po niemiecku z kąśliwym uśmiechem.
Samochód ruszył z miejsca, ostro buksując kołami i wyrzucając za siebie kawałki błota. Po chwili byli już na przedzie kolumny.
Dopiero wtedy patrzący za nimi Uliew zdjął maskę tlenową z twarzy. Z ulgą zaciągnął się powietrzem, jakby to był dym z papierosa. W jego głowie zakiełkowała dziwna myśl o Kiryłłowej. Spoglądał w tym samym momencie na ciężarówki, które wolno sunęły polną drogą w bladej poświacie poranka. Transport czekała trasa długości prawie półtora tysiąca kilometrów, bo tak daleko od nich znajdował się punkt docelowy. Droga była podzielona na dwa etapy: najpierw mieli dotrzeć do Berlina, a dopiero tam podpułkownik Ałła Kiryłłowa miała poinformować podwładnych, dokąd zmierzają dalej. Gdy kolumna, składająca się z dwóch tirów i dwóch samochodów osobowych, zniknęła za zakrętem drogi leśnej prowadzącej do drogi krajowej numer dwa Terespol – Warszawa, Uliew wyjął telefon komórkowy z kieszeni i wybrał numer na klawiaturze.
– Ruszyli, nie zgubcie – wydał polecenie do słuchawki.
– Tak jest, panie pułkowniku. – Usłyszał w odpowiedzi.
Rozłączył się więc i ruszył do swojego czarnego mercedesa. Kilka minut później umocnienia fortu brzeskiej twierdzy Koroszczyn stały opustoszałe, jak przez ostatnie pół wieku. Tylko ślady kół na polnej drodze mogły świadczyć o tym, że w nocy coś tu się działo.
* * *
Kolumna wyjechała z leśnej drogi na prawie pustą asfaltową i płynnie włączyła się do ruchu. Kiryłłowa odgoniła na chwilę myśli o transportowanych na pace beczkach, ale w ich miejsce z podwójną siłą wróciło inne zdarzenie sprzed dosłownie trzech miesięcy. Spotkanie, któremu nieświadom niczego Radosław Sztylc pośrednio zawdzięczał życie.
Spotkanie, które zmieniło podpułkownik Ałłę Kiryłłową wewnętrznie, i to na tyle, że można było to tylko porównać do wybuchu granatu w składzie porcelany, której nie da się już posklejać. Zburzyło nieodwracalnie jej porządek świata.
Zaszło to w jeden z upalnych dni lata 2009 roku w Niemczech. Była wtedy na zakupach w Berlinie, taki typowy shopping. Może nie aż tak typowy, bo nieco kompulsywny, jako że ruda zabójczyni wydawała grube tysiące euro na rzeczy, których często nawet nie zakładała. W praktyce Kiryłłowa stała się z czasem przykładem ewidentnej zakupoholiczki. Jej wynajęte i wcale niemałe, bo stumetrowe mieszkanie w Gruenewaldzie, jednej z najdroższych dzielnic Berlina, wręcz tonęło w sukienkach, torebkach, żakietach, garsonkach, paskach i kapeluszach. W garderobie dominowały zaś zdecydowanie buty: od klasycznych szpilek Louboutina z czerwoną podeszwą czy dodających brytyjskiego szyku i nieco ekstrawagancji sandałków na obcasie od Jimmy'ego Choo, przez niezliczone pary wysokich kozaków, niekiedy sięgających ponad kolano, co tylko podkreślało zgrabne uda właścicielki, po sporo par butów taktycznych, niezbędnych do pracy. Tu najlepiej sprawdzały się te marki Salomon lub Meller.
Po gruntownym przejrzeniu oferty najdroższych butików Berlina Ałła zajęła miejsce przy stoliku, oczekując na gorącą czekoladę w najbardziej chyba znanej w tym mieście kawiarni – Paris Bar. Dziewczyna uwielbiała wprost to miejsce, zarówno za serwowaną tam czekoladę na bazie tradycyjnej monbany, czasem wzbogaconą espresso, która doskonale rozgrzewała w jesienne wieczory, jak i nieprzeciętny klimat. Francuskie wyrafinowanie łączyło się tu z elementami berlińskiego eklektyzmu, na tyle subtelnego, że tylko uwydatniał oryginalność Paris Bar. W zasadzie Ałła Kiryłłowa przepadała za Francją, więc nie było to dziwne, że upatrzyła sobie właśnie tę kawiarnię. Położona w samym centrum Berlina i słynąca z przyciągania niczym magnes całej śmietanki towarzyskiej była stałym punktem każdego pobytu rudej w stolicy Niemiec. W środku wszystko musiało być bardziej francuskie niż sama Francja: wystrój, serwowane potrawy, a do tego specyficzne zachowanie kelnerów, którzy zobowiązani byli przed zatrudnieniem wykazać się nienagannymi manierami oraz znajomością języka znad Sekwany. Był to warunek nieodzowny, gdyż tylko ten język obowiązywał cały personel restauracji, co mogło uchodzić za wyraz profesjonalizmu, a przy tym z pewnością wpisywało się w klimat i nadawało miejscu wyjątkową atmosferę.
Tak do końca nikt nie wiedział, w czym tkwił fenomen tej restauracji. Szczególna aura, obsługa, potrawy, a może wszystko razem? Choć lokal nie dostał gwiazdki Michelin, i tak goście ciągle przychodzili; co prawda znaczna ich część robiła to tylko po to, by się pokazać. Było to miejsce, gdzie po prostu trzeba się pojawić, a im częściej, tym lepiej, a więc bywali tu celebryci i artyści, aktorzy, pisarze czy inne postaci z pierwszych stron gazet i światowego formatu, w tym Robert De Niro czy Madonna. Wielu z nich miało swoje ulubione stoliki na ciemnej sali wyłożonej szachownicą biało-czarnych kafli i przyozdobionej rysunkami, grafikami oraz obrazami, w dużej większości autorstwa znamienitych osób odwiedzających restaurację. Kiryłłowa szczególnie upodobała sobie stoliki na zewnątrz, bezpośrednio przy chodniku, co dawało jej możliwość obserwowania ulicznego ruchu, przy jednoczesnym zatopieniu się w tłumie.
– Dzień dobry, Ałło Kiryłłowa… a może jednak Oksano Skoropadski? Jak leci? – Padło niespodziewanie zza pleców rudej.
Nim zdążyła się odwrócić, właścicielka głosu siedziała już przed nią, dość blisko, przy małym okrągłym stoliku, na którym lekko parowała jeszcze gorąca czekolada.
– Co się tak patrzysz? Tak ci mózg wyprali, że rodzonej, i to młodszej, siostry nie pamiętasz?
W pierwszej chwili Kiryłłowa spięła się jak do walki. Nagle jej mózg zaczął przetwarzać dane, jakby prześwietlała dawno nieodpalany dysk, na którym wiele wątków się urywało i nie łączyło jeszcze w logiczną całość. Zaskoczenie, stres, adrenalina i sekundy olśnienia przywoływały dawne migawki, fragmentaryczne obrazy, słowa i sceny z przeszłości. W tym płacz i krzyki dzieci wracały jak za porażeniem prądem z paralizatora, odsłaniając zakamarki pamięci. Nagle powróciły wszelkie wspomnienia, które tak silnie wyparła jeszcze w sierocińcu, w ojczystej Ukrainie.
– Tak, kobieto z tej samej matki! To ja, Sofity, twoja rodzona siostra, którą zostawiłaś w tym zapchlonym, zasyfionym burdelu, zupełnie o mnie zapominając. Jak widzisz, ja o tobie nie zapomniałam. A nawet cię znalazłam, suko! – mówiąc to, dziewczyna beznamiętnie wyjęła cygaretkę z ozdobnej papierośnicy.
Odłożyła ją na stolik tuż przy filiżance Kiryłłowej z czekoladą. Ten zbytkowny przedmiot, dekorowany aplikacjami z motywami klasycystycznymi, musiał sporo kosztować. Wzór na papierośnicy wskazywał, że jest stara, wręcz zabytkowa i zapewne wykonana w carskiej Rosji. Mały niebieski szafir umocowany w zamknięciu pudełka przykuł na chwilę wzrok Ałły. Kamień był jednak raczej tylko podróbką, a nie oryginałem. Ten szczegół jej nie umknął i mówił wiele o niespodziewanej rozmówczyni.
Sofity odpaliła zapalniczkę, przybliżając do niej papierosa, którego trzymała w drugiej dłoni, i wymownie, zimno spojrzała na milczącą, a wręcz jakby zastygłą Kiryłłową.
– No, co tak zesztywniałaś? Przypomniało ci się w końcu, kim jesteś? A w zasadzie kim byłaś?! Bo teraz jesteś zwykłą ruską kurwą na zlecenie! – dodała Sofity, wkładając powolnie papierosa do ust.
Kiryłłowa błyskawicznie nachyliła się nad dziewczyną, a w jej dłoni błysnął metalowy przedmiot.
– Nie wiem, skąd się urwałaś, pizdo, lub kto cię przysłał, ale rusz się lub choćby mrugnij czy kichnij, a ten nożyk, który delikatnie wbijam ci pod cycka, zrobi za chwilę dużą dziurę! A na pewno większą, niż masz w dupie, więc zbastuj!
Młoda dziewczyna zupełnie nie wychwyciła momentu, w którym Kiryłłowa się nad nią nachyliła. Zdezorientowana nie wiedziała nawet, kiedy nóż ukłuł ją delikatnie pod stanikiem. Musiała przyznać, że jej siostra była naprawdę szybka i cholernie niebezpieczna. Zobaczyła to zresztą z bliska w jej oczach. Zimny bezwzględny wzrok przepełniony instynktem walki. Dopiero to nieczułe, przeszywające spojrzenie zdradzało jej, że dla jej rodzonej siostry granice nie istnieją. Ewentualna kombinacja ruchów, której można by się spodziewać po Alle w sytuacji zagrożenia, nie wynika z jakiejkolwiek improwizowanej analizy. Bierze się natomiast z wyćwiczonych, wręcz wdrukowanych w system samozachowawczy nawyków zawodowej morderczyni.
– Zarżniesz teraz młodszą siostrę? – powiedziała spięta dziewczyna, nie przesuwając się jednak z miejsca ani o milimetr. Papieros wciąż tkwił w jej ustach, a w dłoni nadal trzymała zapalniczkę, której płomień jeszcze migotał. Mimo wszystko nawet nie drgnęła.
– Mów, suko, o co chodzi! – wysyczała przez zęby ruda zabójczyni, a w kawiarni nikt nie zwrócił na nie uwagi. – Masz minutę, by mnie przekonać, to cię nie zabiję – dodała Kiryłłowa już spokojniejszym tonem, ale tak zimno, że Sofity przeszedł po plecach lekki dreszcz, mimo że przez ostatni miesiąc codziennie przygotowywała plan spotkania z siostrą i brała pod uwagę również taki przebieg wydarzeń.
– Co mam ci, kurwa, powiedzieć! Ostatnie, co pamiętam, to jak podpaliłaś sierociniec i wytargałaś mnie za włosy z łóżka, ratując mi życie, gdy wszystko już płonęło, a ogień rozprzestrzeniał się w kolejnych kierunkach. No, może jeszcze to, że jesteś tak naprawdę naturalną blondynką, a tę rudą czuprynę to masz farbowaną.
Kiryłłowa zamarła. To właśnie pamiętała, dokładnie to: jak targała siostrę za włosy wśród płomieni, a ta darła się: „Oksana, przestań mnie ciągnąć”. To był obrazek z jej pamięci, może nie jedyny, ale dość wyraźny. Powracał czasem, choć już na szkoleniach wybijano jej go z głowy. Ówczesne metody pracy na psychice przyszłych agentów uwzględniały zagrzebywanie takich wspomnień w czeluściach pamięci.
Z włosami tamta też nie kłamała. Kiryłłowa od czasu szkoły jaskółek miała rude i bardzo starannie dbała o brak odrostów. W zasadzie nikt w służbie już nie pamiętał, że Ałła szczyciła się pięknymi blond włosami, chyba nawet ona sama o tym zapomniała, z automatu używając nawet szamponów z rudym barwnikiem.
– Po miesiącu zniknęłaś z sierocińca. Ty nie jesteś żadna Ałła Kiryłłowa! Nie jesteś nawet Rosjanką, tylko mieszańcem, i to w dodatku ukraińsko-niemieckim! Nazywasz się Oksana Skoropadski. Twój ociec był Ukraińcem, a matka wywodziła się z nadwołżańskich Niemców. Obydwoje byli prześladowani i osadzeni w łagrze. To dlatego wylądowałyśmy w sierocińcu. Kiedy ty zniknęłaś, mnie ojciec cudem odnalazł, bo matka zmarła jeszcze w obozie.
– No piękna historia, aż się wzruszyłam. Rozumiem, że trzeba było dwudziestu pięciu lat, by mnie odnaleźć? Słuchaj, musisz być bardziej przekonująca, bo ta ckliwa gadka na mnie nie działa – powiedziała chłodno Ałła, choć dało się wyczuć, że jej ton stał się już łagodniejszy.
– Hm… To może inaczej. Wiesz, skąd wiem, kim teraz jesteś i czym się zajmujesz? A może ci powiedzieć, na kogo polujesz lub kogo już zdążyłaś przez ostatni miesiąc zabić, siostrzyczko? – odparła kąśliwie Sofity, z lekkim uśmiechem nieskrywanego zadowolenia.
Zamiast usłyszeć odpowiedź, poczuła, że ostrze mocniej przylgnęło do jej ciała. Ałła milczała wymownie, a złośliwie wygięte kąciki ust momentalnie się wyprostowały. Sofity jednak kontynuowała:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki