Mentor - KAFIR - ebook + audiobook + książka

Mentor ebook

Kafir

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

***

Akcja i skoki adrenaliny to norma. Kto jest kim i co chce ugrać?

Czasem jak nie masz już nic, to masz wszystko, by się zemścić.

***

Mentor to piąta część przygód pułkownika Radosława Sztylca.

Kafir porywa czytelnika w wir retrospekcji, gdzie losy pułkownika Jugowskiego i Komandora - podporucznika Sobolewskiego, oficerów Wojskowej Służby Wewnętrznej, splatają się w zawiłych intrygach.

Lata 60. Francja, Wietnam – tam wtedy zawiodły Jugowskiego zawodowe ścieżki. W końcu w wyniku przypadkowych zdarzeń jego drogi krzyżują się z Sobolewskim. Obydwaj oficerowie zostają uwikłani w splot największych afer PRL-u, które do dnia dzisiejszego nie zostały wyjaśnione – śmierć księdza Popiełuszki, tajne archiwa PRL, Okrągły Stół. Razem z bohaterami poznajemy tajny Obiekt ALFA istniejący w czasach PRL-u na terenie Warszawy.

Co łączy wszystkie te afery? Tego właśnie mają się dowiedzieć Jugowski i Sobolewski, prowadząc śmiertelną rozgrywkę z oficerami KGB próbującymi za wszelką cenę ukryć swoje tajemnice. Do pułkownika Sztylca wracamy w 2014 roku. Za Radżą ciągną się stare sprawy z Afganistanu dotyczące znalezionego pedrive'a, co wpycha go w kłopoty z ruskimi służbami, z którymi musi walczyć na śmierć i życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 406

Oceny
4,8 (106 ocen)
91
11
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Galopente

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna książka, ukazująca realia naszych służb wplecione w beletrystykę! Świetna robota!
00
Beatrix130

Nie oderwiesz się od lektury

Kafir nadal w formie
00
Rednaxela

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00
mrowkins_04

Nie oderwiesz się od lektury

Kontynuacja przygód RS, szkoda tylko że taka krótka.
00
EwelinaP1

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze rewelacja
00

Popularność




1. Claude

1

Claude

Fran­cja, 27 paź­dzier­nika 1960 roku

Słońce chy­liło się ku zacho­dowi. Ptaki zerwały się gwał­tow­nie, skrze­cząc, z wysy­pi­ska śmieci tuż za przed­mie­ściami Paryża w pobliżu robot­ni­czej dziel­nicy Argen­teuil, po czym zaczęły krą­żyć mię­dzy górami odpa­dów po miesz­kań­cach sto­licy Fran­cji. Zgasł sil­nik citro­ena w kolo­rze bur­gunda, który tam się przed momen­tem zatrzy­mał, wzbu­dza­jąc wście­kłość ptac­twa. Po chwili z auta wysia­dło czte­rech męż­czyzn. Trzech było uzbro­jo­nych w broń krótką, czwarty miał ręce skute za ple­cami kaj­dan­kami. Uzbro­jeni męż­czyźni oto­czyli go, jeden sta­nął z przodu, dwóch z tyłu. Chudy, dość młody męż­czyzna sto­jący za jego ple­cami nie­spo­dzie­wa­nie ude­rzył skrę­po­wa­nego nie­szczę­śnika w kark.

– Klę­kaj, zdrajco – pole­cił mu zimno.

Młody czło­wiek klęk­nął. Na jego ogo­lo­nej twa­rzy malo­wały się zre­zy­gno­wa­nie i niema roz­pacz. Z pisto­letu TT mie­rzył do niego szczu­pły osob­nik około metra sie­dem­dzie­się­ciu, któ­rego wyróż­niała nie­sa­mo­wi­cie jasna cera i nie­mal białe brwi i włosy. Twarz miał pra­wie pro­sto­kątną, a mię­si­ste, nieco wydęte wargi i lekko gar­baty nos nada­wały jej pozory matoł­ko­wa­to­ści. Co innego oczy. Były to oczy, które spra­wiały, że tej niby-twa­rzy ni­gdy się nie zapo­mi­nało. Wyda­wały się czer­wone za sprawą albi­ni­zmu – uwa­run­ko­wa­nia gene­tycz­nego, które może powo­do­wać, że przez tęczówkę prze­świ­tują naczy­nia krwio­no­śne.

Albi­nos z TT nie­spiesz­nie wycią­gnął z wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki kartkę zło­żoną na cztery. Roz­ło­żył ją, a następ­nie spoj­rzał na klę­czą­cego, by po chwili zacząć czy­tać:

– W imie­niu Pol­skiej Rze­czy­po­spo­li­tej Ludo­wej za zdradę kraju ska­zuję was, kapi­ta­nie Miro­sła­wie Mróz, na degra­da­cję do stop­nia sze­re­go­wego i karę śmierci zgod­nie z Kodek­sem kar­nym arty­kuł sto dzie­siąty para­graf pierw­szy. Wyrok zosta­nie wyko­nany nie­zwłocz­nie.

– To jest twój koniec, kapi­ta­li­styczny śmie­ciu…! – wtrą­cił już znacz­nie mniej ofi­cjal­nie naj­młod­szy z trójki opraw­ców. – Zdra­dzi­łeś nasze ide­ały dla brud­nej kasy zachod­nich skur­wy­sy­nów! – To mówiąc, ponow­nie ude­rzył klę­czą­cego w głowę ręko­je­ścią pisto­letu. Widać było, że pusz­czają mu nerwy, a stres lub strach pró­buje wyła­do­wać na skrę­po­wa­nej ofie­rze.

– Dość, porucz­niku! – zare­ago­wał sta­now­czo albi­nos. – Mamy wyko­nać wyrok śmierci, a nie zaka­to­wać ska­za­nego! – dodał.

– Tak jest, towa­rzy­szu majo­rze – odpo­wie­dział mu posłusz­nie porucz­nik, cofa­jąc się o krok.

– Wyrok wyko­nać! – pole­cił major.

Klę­czący zamknął oczy, a na jego twa­rzy poja­wił się gry­mas. Dwóch męż­czyzn sto­ją­cych z tyłu prze­ła­do­wało pisto­lety. Dwa strzały padły pra­wie natych­miast. Miro­sław Mróz runął na twarz i jęk­nął, gdy oby­dwa poci­ski tra­fiły go w plecy.

– Kurwa! Strze­lać mam was uczyć?! – wku­rzył się sto­jący z przodu major, rusza­jąc do jesz­cze żyją­cego Mroza. Bły­ska­wicz­nie prze­ła­do­wał swój pisto­let i wyce­lo­wał leżą­cemu w głowę.

– Dobij, Rafał – wystę­kał leżący męż­czy­zna.

W tym samym momen­cie padł strzał. Kula kali­bru 7,62 mili­me­tra tra­fiła cen­tral­nie w skroń ska­za­nego, koń­cząc jego ago­nię.

Po wyko­na­niu zada­nia major ruszył w kie­runku citro­ena. W tym cza­sie młody wyrywny porucz­nik wciąż spo­glą­dał na trupa, nie rusza­jąc się z miej­sca.

– Towa­rzy­szu majo­rze, mie­li­śmy zma­sa­kro­wać mu twarz, by było trud­niej go roz­po­znać – zagaił z oso­bli­wym uśmie­chem.

Major zatrzy­mał się, ale nie odwró­cił w stronę porucz­nika.

– To zrób­cie to, towa­rzy­szu porucz­niku – odpo­wie­dział, wycią­ga­jąc z kie­szeni paczkę papie­ro­sów.

Po chwili dało się sły­szeć odgłos przy­po­mi­na­jący tłu­cze­nie scha­bo­wych na obiad. Młody porucz­nik przy pomocy zna­le­zio­nego w krza­kach kawałka czer­wo­nej cegły zapa­mię­tale tłukł trupa po twa­rzy. Krew z jesz­cze nie­za­sty­głego ciała bry­zgała na wszyst­kie strony, co chyba napę­dzało chu­dzielca, który ude­rzał coraz sil­niej i szyb­ciej. W końcu albi­nos odwró­cił się w kie­runku zma­sa­kro­wa­nych już zwłok.

– Dość, porucz­niku!

– Majora takie rze­czy brzy­dzą? – zapy­tał z lekką drwiną w gło­sie młod­szy ofi­cer.

– Wy w Służ­bie Bez­pie­czeń­stwa – odparł major, który jako jedyny z nich nale­żał do Woj­sko­wych Służb Wewnętrz­nych – macie dziwne wyobra­że­nia i nie myśli­cie zbyt przy­szło­ściowo. Rozu­miem, że towa­rzysz porucz­nik z ramie­nia swo­jej służby chciał wyko­nać roz­kaz do końca, ale jak teraz towa­rzysz chce się poka­zać na mie­ście? Jeśli nas zatrzyma żan­dar­me­ria, to jak im porucz­nik wytłu­ma­czy tę krew na twa­rzy, dło­niach, koszuli? Uba­bra­li­ście się jak świ­nia.

Porucz­nik dopiero teraz zauwa­żył, że ma całe dło­nie we krwi, a jego koszulę pokry­wają ciem­no­czer­wone plamy.

– W bagaż­niku są jakieś szmaty i woda w butel­kach. Towa­rzysz się dopro­wa­dzi do porządku, nim stąd odje­dziemy – rzu­cił wzgar­dli­wie major. – A trup już raczej będzie wystar­cza­jąco trudny do roz­po­zna­nia. Teraz trzeba poszu­kać miej­sca na ukry­cie zwłok, żeby ich za szybko nie zna­leźli.

Poszu­ki­wa­nia poszły cał­kiem spraw­nie. Zza jed­nego z pagór­ków śmieci wyło­nił się trzeci z egze­ku­to­rów, ofi­cer w stop­niu kapi­tana.

– Tu jest jakaś stara stud­nia! – zawo­łał.

Trzej męż­czyźni chwy­cili trupa za ręce i nogi, by kilka minut póź­niej wrzu­cić go do studni. Głu­chy hałas ciała ude­rza­ją­cego o dno oznaj­mił, że dawne uję­cie wody jest suche. Męż­czyźni pośpiesz­nie zarzu­cili leżące na dnie zwłoki kawał­kami desek i gru­zem, któ­rego na pod­miej­skim śmiet­ni­sku było pełno.

Pod­czas gdy młody porucz­nik dopro­wa­dzał się do porządku, albi­nos wyjął z bagaż­nika skó­rzaną teczkę i wycią­gnął z niej kopertę na pocztę dyplo­ma­tyczną.

– Daj­cie tu broń – zale­cił, po czym jako pierw­szy wsa­dził do koperty swój pisto­let. Po chwili pozo­stała dwójka poszła w jego ślady. Albi­nos zamknął sta­ran­nie kopertę i nało­żył pie­częć, tak by pod­czas ewen­tu­al­nego zatrzy­ma­nia fran­cu­ska poli­cja nie miała prawa do niej zaj­rzeć.

– Zjeż­dżamy stąd! – rzu­cił krótko. Po chwili cała trójka sie­działa już w citro­enie w kolo­rze bur­gunda na dyplo­ma­tycz­nych tabli­cach.

Auto pro­wa­dzone przez kapi­tana wyje­chało z opu­sto­sza­łego śmiet­ni­ska i ruszyło w kie­runku cen­trum Paryża. Kie­rowca ner­wowo przy­spie­szył.

– Zwol­nić – powie­dział spo­koj­nie sie­dzący z boku major. – Ostat­nie, czego nam trzeba, to zatrzy­ma­nie za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści.

Kapi­tan posłusz­nie wyko­nał pole­ce­nie. Po pół­go­dzi­nie jazdy samo­chód sta­nął przed mister­nie kutą bramą sta­rego pała­cyku przy rue de Tal­ley­rand w samym cen­trum sto­licy Fran­cji. Zabyt­kowy neo­kla­sy­cy­styczny pałac oto­czony był pięk­nym ogro­dem. Zbu­do­wany grubo ponad sto lat wcze­śniej jako rezy­den­cja księż­nej Monako, swego czasu gościł znane oso­bi­sto­ści i wiel­kich arty­stów, takich jak Cho­pin, Liszt czy Bal­zac. W ciągu kolej­nych dekad rezy­den­cja wiele razy zmie­niała wła­ści­cieli. W pierw­szej poło­wie XIX wieku była przez pewien czas wła­sno­ścią amba­sa­dora Austrii. W 1936 roku zaś prze­szła na wła­sność pań­stwa pol­skiego. Prze­nie­siono tam wów­czas Amba­sadę RP, znaj­du­jącą się wcze­śniej w budynku przy quai de Tokyo. W cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej w pałacu mie­ścił się nie­miecki dom kul­tury, dzięki czemu unik­nął on więk­szych znisz­czeń. Po woj­nie rezy­den­cja powró­ciła w pol­skie ręce, sta­jąc się ponow­nie amba­sadą.

Brama powoli się otwo­rzyła, a samo­chód wolno wje­chał na teren pla­cówki, minął główne wej­ście i sta­nął na małym par­kingu znaj­du­ją­cym się z boku rezy­den­cji.

Ofi­ce­ro­wie wysie­dli i ruszyli do pałacu. Po chwili zna­leźli się w głów­nym holu, gdzie kapi­tan i porucz­nik usie­dli na dużych skó­rza­nych fote­lach. Major skie­ro­wał pośpiesz­nie kroki w głąb budynku. Chu­dzie­lec przez chwilę patrzył na plecy odda­la­ją­cego się albi­nosa, a kiedy ten znikł za dużymi drzwiami, zwró­cił się cicho do sie­dzą­cego obok kapi­tana:

– Czemu on w ogóle nami dowo­dzi, prze­cież jest z WSW? To nasza ope­ra­cja! Skąd oni wytrza­snęli tego labi­nosa?

– Albi­nosa – popra­wił go kapi­tan, wycią­ga­jąc paczkę papie­ro­sów. – Po pro­stu. Major Jugow­ski zna Europę, w tym Paryż, jak wła­sną kie­szeń. Ponadto mówi bie­gle po fran­cu­sku, nie­miecku i angiel­sku, chyba jesz­cze w kilku języ­kach. Dodat­kowo to nie pierw­sze takie jego zle­ce­nie.

Kapi­tan z nie­skry­waną przy­jem­no­ścią zacią­gnął się odpa­lo­nym papie­ro­sem.

– Muszę kupić kilka paczek tych papie­ro­sów i parę tutej­szych konia­ków przed powro­tem do kraju – dodał, oglą­da­jąc paczkę gau­lo­ises’ów, jakby to było puz­derko ze złota, a nie kawa­łek tek­tury dostępny w każ­dym fran­cu­skim skle­pie.

Major Jugow­ski skrę­cił w kolejny mały kory­tarz pałacu, by w końcu zna­leźć się przed wej­ściem do sta­cji szy­frów. Zapu­kał, a po chwili w drzwiach sta­nął łysy męż­czy­zna pod czter­dziestkę.

– Już się dener­wo­wa­łem, że długo was nie ma – powie­dział łysy cho­rąży o nazwi­sku Kwiat­kow­ski, w amba­sa­dzie na eta­cie szy­franta.

– Nie było czym, wszystko zgod­nie z pla­nem – odparł Jugow­ski, sia­da­jąc przy małym biurku.

– W porządku. To wysy­łamy?

– Tak, szy­fruj – naka­zał Jugow­ski cho­rą­żemu, który już zdą­żył zasiąść do maszyny. Zaczął dyk­to­wać: – Zada­nie wyko­nane. Ope­ra­cja „Claude” zakoń­czona suk­ce­sem.

– To wszystko? – spy­tał szy­frant.

– Tyle w zupeł­no­ści wystar­czy. Ślij to do War­szawy. Ja wra­cam do tych narwań­ców, któ­rzy ze mną byli. Mamy zaraz spo­tka­nie z amba­sa­do­rem.

– Czeka na was na górze w sali dla gości. Z małą nie­spo­dzianką. – Kwiat­kow­ski się uśmiech­nął.

Major słabo odwza­jem­nił uśmiech, wstał i wyszedł z pomiesz­cze­nia sta­cji szy­frów. W końcu mógł ode­tchnąć. Oparł się o ścianę i wyjął paczkę marl­boro z kie­szeni. Po chwili zacią­gnął się dymem papie­ro­so­wym i ruszył wol­nym kro­kiem do głów­nego holu.

Rafał Jugow­ski uro­dził się w 1933 roku w Lille we Fran­cji. Jego matka była Irlandką, a ojciec, który w wieku dzie­więt­na­stu lat wyemi­gro­wał do Fran­cji z rodzi­cami, gór­ni­kiem i człon­kiem Fran­cu­skiej Par­tii Komu­ni­stycz­nej. Wycho­wa­niem mło­dego Rafała Jugow­skiego zaj­mo­wali się matka i dzia­dek, dawny pol­ski emi­grant wiecz­nie skłó­cony z wła­snym synem – komu­ni­stą, który rzadko bywał w domu, bo cał­ko­wi­cie poświę­cał się walce ide­olo­gicz­nej.

Ojciec mło­dego Rafała w 1936 roku brał udział w woj­nie domo­wej w Hisz­pa­nii. Wal­cząc w Bry­ga­dach Mię­dzy­na­ro­do­wych, peł­nił funk­cję szefa kontr­wy­wiadu w jed­nej z nich. Czte­ro­krot­nie został ranny. Po zakoń­cze­niu kon­fliktu wró­cił do Fran­cji, gdzie w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej dzia­łał w ruchu oporu, nie­wiele czasu prze­zna­cza­jąc rodzi­nie i prak­tycz­nie jej nie widu­jąc. Po śmierci dziadka w 1948 roku cały cię­żar wycho­waw­czy spadł więc na matkę, która poza wycho­wy­wa­niem syna pro­wa­dziła wła­sną kwia­ciar­nię i cukier­nię w cen­trum Paryża.

W 1950 roku młody Jugow­ski wraz z matką przy­je­chał pierw­szy raz do Pol­ski – do ojca, wtedy już waż­nej szy­chy w Infor­ma­cji Woj­sko­wej. Wymógł on ten przy­jazd na matce Rafała wręcz szan­ta­żem, gro­żąc porwa­niem syna.

Ponie­waż młody Jugow­ski miał smy­kałkę do języ­ków – oprócz fran­cu­skiego znał angiel­ski – za namową ojca tra­fił do Ofi­cer­skiej Szkoły Infor­ma­cji w Miń­sku Mazo­wiec­kim. Mając dobre noto­wa­nia, wspar­cie rodzica oraz umie­jęt­no­ści lin­gwi­styczne, dostał przy­dział bez­po­śred­nio do cen­trali WSW. Za sprawą pro­tek­cji tra­fił w sam śro­dek naj­po­waż­niej­szych spraw ope­ra­cyj­nych, do któ­rych tak młody czło­wiek nie był w pełni przy­go­to­wany psy­chicz­nie. Świat, w któ­rym Jugow­ski się zna­lazł kilka lat po woj­nie, nijak nie paso­wał więc do tego, w któ­rym się wycho­wał i dora­stał. Odwrót był już jed­nak nie­moż­liwy.

Amba­sa­dor Sta­ni­sław Gajew­ski prze­cha­dzał się po gustow­nie urzą­dzo­nej salce prze­zna­czo­nej do spo­tkań w mniej­szym gro­nie i pół­ofi­cjal­nych. Na dużej ławie oto­czo­nej fote­lami stało kilka bute­lek konia­ków Mar­tell i Hen­nessy, a tuż obok nich tace serów i fran­cu­skich wędlin.

Drzwi wej­ściowe otwo­rzyły się i do środka weszło trzech ofi­ce­rów.

– W końcu! – powie­dział amba­sa­dor. – I jak, udało się?

– Tak, oby­wa­telu amba­sa­do­rze – powie­dział Jugow­ski.

– To jest co świę­to­wać. Pro­szę, sia­daj­cie i czę­stuj­cie się – odparł dyplo­mata.

– Wykoń­czy­li­śmy kapi­ta­li­stycz­nego skur­wiela! – pra­wie wykrzyk­nął porucz­nik Wiel­gosz, pole­wa­jąc mar­tella do kie­lisz­ków i spo­glą­da­jąc kątem oka na Jugow­skiego, który w tym momen­cie lekko się skrzy­wił. – Widzę, że towa­rzy­sza majora jakoś nie cie­szy ten suk­ces? – zapy­tał z nutką jadu w gło­sie.

Pozo­stali zer­k­nęli uważ­nie na Jugow­skiego.

– Po pierw­sze, młody towa­rzy­szu, mar­tella nie polewa się do kie­lisz­ków na wódkę, tylko do kie­lisz­ków typu sni­fter bądź szkla­nek z gru­bym dnem. Ten typ alko­holu naj­pierw się wącha, a potem pije. Drob­nymi łycz­kami, po posiłku. I pro­szę nie mylić szkla­nek z musz­tar­dów­kami, bo to nie wódka ani bim­ber.

– A na cho­lerę mi, towa­rzy­szu majo­rze, ta bur­żu­azyjna wie­dza i wymy­sły? – odpo­wie­dział lekko już poiry­to­wany Wiel­gosz.

– Jeśli towa­rzysz ma dobrze słu­żyć naszej ojczyź­nie, prze­by­wa­jąc w kra­jach kapi­ta­li­stycz­nych, i roz­po­zna­wać wro­gów narodu, to musi towa­rzysz znać ich zwy­czaje dogłęb­nie. Rozu­mieć róż­nicę mię­dzy whi­sky a konia­kiem i wie­dzieć, że jeden robi się ze zboża, a drugi z wino­gron. Oprócz tego – kon­ty­nu­ował Jugow­ski – suk­ce­sem to było namie­rze­nie prze­cieku. I był to aku­rat suk­ces towa­rzyszy radziec­kich. Sama fizyczna eli­mi­na­cja to żaden suk­ces, tylko zli­kwi­do­wa­nie zagro­że­nia.

– Czyli uważa towa­rzysz, że ten śmieć powi­nien żyć? – ner­wowo dopy­ty­wał Wiel­gosz, z tru­dem hamu­jąc wście­kłość.

– Nie­ważne, co ja uwa­żam, towa­rzy­szu porucz­niku. Ważne, co jest dobre dla naszej ojczy­zny, a dobre dla naszej ojczy­zny byłoby ponowne odwró­ce­nie tego kapi­tana, tak by móc prze­ka­zy­wać fran­cu­skiemu wywia­dowi infor­ma­cje fał­szywe i uzy­skać przez niego zakres zain­te­re­so­wań Fran­cu­zów, a może nawet agen­turę w naszej ojczyź­nie. Co miał złego zro­bić, to już zro­bił wcze­śniej. Miał dużo czasu, nim nasi radzieccy towa­rzy­sze wska­zali, że jest zagro­że­niem – odparł zimno Jugow­ski, odpa­la­jąc papie­rosa. – Rozu­mie towa­rzysz porucz­nik? – dopy­tał jesz­cze z drwiną. – Czy mam pomy­śleć, że prócz napier­da­la­nia w trupa cegłówką nic wię­cej towa­rzysz nie umie? Bo z zastrze­le­niem Mroza też mie­li­ście pro­blem.

– Ni­gdy, towa­rzy­szu majo­rze, nie zapo­mnę tej lek­cji kontr­wy­wiadu – syk­nął Wiel­gosz, wciąż ledwo nad sobą panu­jąc.

– Mam nadzieję. Bo nie gada­łem po to, żeby sobie poga­dać.

– Dość, towa­rzy­sze – prze­rwał wymianę zdań Gajew­ski. – Tu już nie ma o czym dys­ku­to­wać, towa­rzy­szu Wiel­gosz. Major Jugow­ski jest jed­nym z lep­szych fachow­ców w naszym kontr­wy­wia­dzie. Tu trzeba się uczyć. A teraz wypijmy.

W końcu drzwi za dwoma funk­cjo­na­riu­szami SB się zamknęły, a w gabi­ne­cie pozo­stali już tylko amba­sa­dor Gajew­ski i major Jugow­ski. Gajew­ski kolejny raz polał koniaku, tym razem do małych szkla­ne­czek, i zwró­cił się do albi­nosa:

– Ope­ra­cja zakoń­czona, dosta­niesz kolejny awans. Ścią­gną­łeś do Pol­ski z całej Europy ponad dwu­dzie­stu nie­le­ga­łów w nie­spełna dwa­dzie­ścia dni, w więk­szo­ści ratu­jąc ich przed strycz­kiem – powie­dział amba­sa­dor.

– Tak, a na koniec wyko­na­łem wyrok na jed­nym z lep­szych naszych nie­le­ga­łów – odrzekł Jugow­ski, popi­ja­jąc koniak.

Amba­sa­dor tylko się uśmiech­nął na te gorz­kie słowa.

– Jak Fran­cuzi namie­rzyli Mroza? Wiesz coś? Bo plotka głosi, że to miłość żony go zabiła. Chyba że to już tajem­nica.

– Masz dobre infor­ma­cje – zapew­nił go Jugow­ski. – W tym momen­cie to żadna tajem­nica. Oczy­wi­ście w „Try­bu­nie Ludu” o tym nie napi­szą, ale dla ludzi takich jak ty i ja to nie sekret. Fak­tycz­nie, wszystko wska­zuje na żonę Mroza. Praw­do­po­dob­nie kie­ro­wała się uczu­ciem wyż­szym, czyli wła­śnie miło­ścią. Uwa­żała, że jako nie­le­gał zbyt dużo ryzy­kuje i Fran­cuzi zapew­nią mu bez­pie­czeń­stwo. Myślała, że robi to dla jego dobra. Fran­cuzi nato­miast go wyko­rzy­stali, prze­stali o niego dbać i chro­nić go z nale­żytą powagą.

– Kiedy się zorien­to­wa­li­ście, że jest prze­ciek? Oczy­wi­ście jeśli możesz mi powie­dzieć. W kulu­arach mówi się, że to Sowieci namie­rzyli Mroza, dając naszym infor­ma­cje na tale­rzu. Nasi z początku nawet nie chcieli wie­rzyć, że niby Mróz to jeden z lep­szych i jest dobrze wyszko­lony. – Gajew­ski wciąż dopy­ty­wał o kulisy ope­ra­cji.

– Nie­stety, to wszystko prawda. Mróz, kiedy wyjeż­dżał w pięć­dzie­sią­tym ósmym, był po naprawdę dobrym szko­le­niu spe­cja­li­stycz­nym: opa­no­wał taj­niki pro­fe­sjo­nal­nej foto­gra­fii, szy­fro­wa­nia, szko­le­nie ope­ra­cyjne, nawet język fran­cu­ski. Żeby legenda była spójna, wyje­chał do Paryża z żoną i dwójką dzieci. Claude, bo taki przy­brał pseu­do­nim, miał zna­ko­mitą przy­krywkę. Dostał pracę jako foto­graf w jed­nej z lokal­nych gazet, co zna­ko­mi­cie legen­do­wało jego zain­te­re­so­wa­nia. Foto­graf w takim medium ma nie­nor­mo­wany czas pracy, czę­sto wyjeż­dża. Naszej cen­trali udało się stwo­rzyć zna­ko­mity tajny sys­tem łącz­no­ści, prak­tycz­nie nie do wykry­cia. Wysy­łali mu spre­pa­ro­wane listy, rze­komo od matki, w któ­rych szy­fro­wano roz­kazy. On zaś wysy­łał pocz­tówki do niby to przy­ja­ciół w Kra­ko­wie czy Gdań­sku. Zapo­wia­dał w ten spo­sób paczki żyw­no­ściowe. W pro­duk­tach ukry­wał mikro­filmy lub wykra­dzione doku­menty. A pierw­szą infor­ma­cję od Sowie­tów o tym, że zdra­dził, dosta­li­śmy w poło­wie sześć­dzie­sią­tego roku. Nikt nie chciał uwie­rzyć, no bo jak to: taki ide­owy z nie­ska­zi­telną prze­szło­ścią i zdra­dził. A jed­nak – pod­su­mo­wał Jugow­ski, po czym wstał z fotela i pod­szedł do okna.

– Czyli to praw­dziwa ocena, że Mróz był jed­nym z naj­bar­dziej spraw­nych i lojal­nych nie­le­ga­łów – sko­men­to­wał amba­sa­dor. – Wydaje mi się jed­nak, że tam, gdzie w grę wcho­dzi rodzina, patrio­tyzm i idee scho­dzą na bok…

– Widzę, że masz spory zasób wie­dzy na ten temat i swoją opi­nię. Nie dzi­wię się, w końcu tro­chę w tej dyplo­ma­cji sie­dzisz i ocie­rasz się o różne sprawy siłą rze­czy – skwi­to­wał major z uśmie­chem.

– Tak, mam swoje doj­ścia, a po godzi­nach mam prze­my­śle­nia. Ponadto to była naj­więk­sza wpadka naszych służb, odkąd ist­nieją.

– Zga­dza się. I raczej się po niej już nie pod­nie­siemy. Co by nie mówić, nasi agenci pili kawę z naj­więk­szymi tuzami w Euro­pie. A teraz to już nawet nie będą myli fili­ża­nek, skoro przyj­muje się do służby takich pry­mi­ty­wów jak Wiel­gosz, bo tatuś wysoko w par­tii.

– Wiem, że zna­łeś oso­bi­ście Mroza – wtrą­cił Gajew­ski.

W pomiesz­cze­niu na chwilę zapa­dła cisza.

– Tak, bra­łem udział w jego szko­le­niu. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się. W dodatku już wcze­śniej, jesz­cze z cza­sów Fran­cji zna­łem jego żonę – odparł Jugow­ski, upi­ja­jąc łyk alko­holu.

– Tak czy owak, Rafał, pil­nuj się i sto­puj z tymi wypo­wie­dziami o par­tii. Jest co prawda lepiej, ale par­tia dalej trzyma wszystko hardo i wystar­czy jeden taki krzywy tekst, a w naj­lep­szym razie będziesz wbi­jał w urzę­dzie pasz­por­to­wym stem­ple do końca życia. Uwa­żaj na tego Wiel­go­sza. To gnida pier­wyj sort. Sprzeda wszyst­kich i wszystko. Jego ojciec to czło­wiek pierw­szego sekre­ta­rza KC PZPR i w prze­ci­wień­stwie do two­jego żyje, ma się dobrze i pcha syna po szcze­blach dra­biny.

– Wiem – odpo­wie­dział Jugow­ski – ale byłem zasko­czony twoją reak­cją, Sta­ni­sła­wie.

– Mnie już nie zależy, odcho­dzę. A w zasa­dzie spusz­czają mnie za romans – odparł Gajew­ski i szcze­rze się zaśmiał.

– Nie mów, że się cie­szysz…

Sta­ni­sław Gajew­ski był z wykształ­ce­nia praw­ni­kiem. Stu­dio­wał na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim jesz­cze przed wojną. W 1945 roku roz­po­czął pracę dla Mini­ster­stwa Spraw Zagra­nicz­nych, gdzie pia­sto­wał funk­cję kie­row­nika Wydziału Kon­su­lar­nego, a następ­nie attaché w pol­skiej amba­sa­dzie w Cze­cho­sło­wa­cji. Od 1955 roku zaś był amba­sa­do­rem we Fran­cji. Jego zacho­wa­nie zresztą wska­zy­wało, że był uro­dzo­nym dyplo­matą.

Amba­sa­dor wziął do ust mały łyk mar­tella. Spoj­rzał na Jugow­skiego, długo nic nie mówiąc. W końcu ponow­nie się ode­zwał:

– Pamię­tam, jak jesz­cze twoja matka przy­jeż­dżała tu dwa razy w roku. Paryż to było jej uko­chane mia­sto. Ni­gdy się nie pogo­dziła z tym, że musi miesz­kać w Pol­sce. Mówiła mi, że nie chciała dla cie­bie przy­szło­ści, jaką zaofe­ro­wał ci ojciec, nie tak cię wycho­wy­wała.

– Czasu nie cof­niemy – odpo­wie­dział ponuro Jugow­ski.

– Wiesz, że ona miała tu dwa docho­dowe inte­resy, które dalej są jej, zna­czy się, w tej chwili twoją wła­sno­ścią. Przed śmier­cią z zaro­bio­nych pie­nię­dzy wyku­piła całą kamie­nicę. To teraz naprawdę ma dużą war­tość. Mógł­byś tu zostać i odciąć się od tego wszyst­kiego.

– Wiesz, jak koń­czą ci, co ucie­kają. Wła­śnie jed­nego wysła­li­śmy do pia­chu – stwier­dził bez­względ­nym tonem Jugow­ski, po czym spoj­rzał na amba­sa­dora i dodał: – Sta­ni­sław, za dużo już znam tajem­nic, by mi pozwo­lono zostać cukier­ni­kiem w Paryżu. Nie­stety nasz ustrój komu­ni­styczny nie pozwala mi być kapi­ta­li­stą, więc muszę to jakoś ukry­wać, zresztą znasz sprawę od pod­szewki. W końcu poma­ga­łeś mojej matce. Za co jestem ci nie­zmier­nie wdzięczny, wszak nasi pryn­cy­pa­ło­wie byliby raczej mało zado­wo­leni, zna­jąc prawdę.

– Znam prawdę i nie musisz mi dzię­ko­wać. Twoja matka mi bar­dzo pomo­gła, gdy tu przy­je­cha­łem, była nie­oce­nio­nym źró­dłem infor­ma­cji – odparł Gajew­ski.

Na chwilę roz­mówcy zamil­kli. Jugow­ski wycią­gnął paczkę papie­ro­sów, poczę­sto­wał amba­sa­dora i sam zapa­lił.

– À pro­pos naszego wspa­nia­łego ustroju – zagaił znów amba­sa­dor – znasz główną kolo­salną róż­nicę mię­dzy kapi­ta­li­zmem a komu­ni­zmem?

– Powiedzmy, że nie znam. – Jugow­ski lekko się uśmiech­nął, cie­sząc się w głębi duszy ze zmiany tematu, bo śmierć matki była jesz­cze świeżą raną.

– Otóż w kapi­ta­li­zmie mamy wyzysk czło­wieka przez czło­wieka. Nato­miast w komu­ni­zmie zupeł­nie odwrot­nie.

Major uśmiech­nął się szcze­rze, a amba­sa­dor dodał już z pełną powagą:

– To wszystko, majo­rze, to jedno wiel­kie bagno i cie­szę się, że mogę z niego wynieść cało swoją głowę. Wró­cić do Pol­ski, jaka by ona nie była, i żyć spo­koj­nie. Czego i tobie życzę. Ale uprze­dzam: nie będzie to łatwe, zresztą zda­jesz sobie z tego sprawę.

– Zdaję – odrzekł Jugow­ski – ale zbyt głę­boko już zabrną­łem, nim się zorien­to­wa­łem, żeby tak sobie wyjść jak ty…

– Jeśli będziesz kie­dyś potrze­bo­wał pomocy, daj znać, Rafał. Pomogę

– Dobrze…

2. Bratnia pomoc

2

Brat­nia pomoc

Wro­cław, 1 paź­dzier­nika 1984 roku

Radziecka Wojenna Komen­dan­tura we Wro­cła­wiu powstała tuż po woj­nie w 1945 roku. For­mal­nie odpo­wia­dała za bez­pie­czeń­stwo i apro­wi­za­cję wszyst­kich sta­cjo­nu­ją­cych w gar­ni­zo­nie jed­no­stek, a także za nad­zo­ro­wa­nie trans­por­tów i łącz­no­ści z dowódz­twem. Główną sie­dzibą sztabu było dawne kasyno ofi­cer­skie nie­miec­kich koszar Hin­den­burga. W mie­ście ulo­ko­wano radziec­kie jed­nostki łącz­no­ści i zabez­pie­cze­nia Pół­noc­nej Grupy Wojsk Armii Radziec­kiej. Tu sta­cjo­no­wał Bata­lion Łącz­no­ści Radio­li­nio­wej, Samo­dzielny Bata­lion Obrony Prze­ciw­che­micz­nej, Samo­dzielny Bata­lion Samo­cho­dowy i Skład­nica Inten­dencka. Były też warsz­taty remon­towe, na Kar­ło­wi­cach zaś, przy ulicy Kosza­ro­wej mie­ściło się dowódz­two gar­ni­zonu, szpi­tal woj­skowy i jed­nostka KGB1. To wła­śnie z niej wyszedł major Jegor Kar­pienko, śred­niego wzro­stu męż­czy­zna w gra­na­to­wych dżin­sach, brą­zo­wym gol­fie i czar­nej skó­rza­nej mary­narce. Zapa­lił papie­rosa i ruszył nie­spiesz­nym kro­kiem, zacią­ga­jąc się dymem. Miał jesz­cze godzinę do spo­tka­nia z agen­tem na lokalu ope­ra­cyj­nym, który znaj­do­wał się nie­cały kilo­metr dalej, na nie­wiel­kim osie­dlu przy ulicy Piw­nika „Ponu­rego”.

Ciężko było tam tra­fić oso­bom, które nie znały Wro­cła­wia, ale to wła­śnie była zaleta tego miej­sca. Miesz­ka­nie ope­ra­cyjne znaj­do­wało się na daw­nym nie­miec­kim osie­dlu Sie­dlung Hunds­feld. Funk­cjo­no­wało nie­mal od momentu, kiedy Armia Radziecka zaczęła sta­cjo­no­wać we Wro­cła­wiu. Wtedy to wła­śnie prze­pro­wa­dzono masowe wysie­dla­nie Niem­ców z Ziem Odzy­ska­nych, które objęło około trzech i pół miliona ludzi. Wro­cław był miej­scem szcze­gól­nym – Niemcy sta­no­wili przy­tła­cza­jącą więk­szość miesz­kań­ców mia­sta, peł­nili wszyst­kie funk­cje w urzę­dach i admi­ni­stra­cji. Brak pol­skich władz po woj­nie we Wro­cła­wiu spo­wo­do­wał, że jako pierwsi w tym gar­ni­zo­nie zaczęli wysie­dlać Niem­ców Rosja­nie. Ich akcje pole­gały na obsta­wie­niu wszyst­kich drzwi wycho­dzą­cych zarówno na ulice, jak i na podwó­rza. Komi­sa­rze radzieccy dawali pół godziny na spa­ko­wa­nie się, po tym cza­sie opróż­niano dom z miesz­kań­ców nie­miec­kiego pocho­dze­nia i wypro­wa­dzano ich na ulice. Oczy­wi­ście na tym eta­pie nie oby­wało się bez nad­użyć. Naj­czę­ściej docho­dziło do gra­bieży pozo­sta­wio­nego mie­nia, gdyż opusz­czone miesz­ka­nia nie były odpo­wied­nio zabez­pie­czone. Żoł­nie­rze radzieccy cza­sem gwał­cili samotne Niemki, a przy prze­szu­ka­niach oso­bi­stych odbie­rali co cen­niej­sze rze­czy z i tak już nie­wiel­kiego dobytku.

Tak było i na tym ponie­miec­kim osie­dlu – z tą róż­nicą, że miesz­ka­nie prze­zna­czone na lokal ope­ra­cyjny radziec­kiej służby zostało – po opusz­cze­niu go przez wła­ści­cieli – od razu zabez­pie­czone przez radziec­kiego komi­sa­rza.

Domy z czer­wo­nej cegły ze spa­dzi­stymi dachami nie były zbyt stare, wybu­do­wała je w 1940 roku nie­miecka spół­dziel­nia miesz­ka­niowa Deut­sches Heim dla pra­cow­ni­ków fabryki Rhe­in­me­tall-Bor­sing. Osie­dle było nie­wiel­kie, skła­dało się z trzy­na­stu wie­lo­ro­dzin­nych blo­ków utrzy­ma­nych w stylu ojczyź­nia­nym III Rze­szy.

Takich miesz­kań KGB miało we Wro­cła­wiu kil­ka­na­ście. Agent, z któ­rym Kar­pienko umó­wił spo­tka­nie w jed­nym z nich, przed­wczo­raj w roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej popro­sił o natych­mia­stową alar­mową kon­sul­ta­cję. Czło­wiek ten musiał być mocno zaafe­ro­wany, bo jesz­cze dwu­krot­nie dzwo­nił następ­nego dnia, by potwier­dzić miej­sce, dzień i godzinę spo­tka­nia. Choć był młody, miał już kil­ka­na­ście lat stażu jako agent. Męż­czy­zna był bar­dzo ambitny i dosko­nale upla­so­wany już od lat sie­dem­dzie­sią­tych w ugru­po­wa­niu opo­zy­cyj­nym o nazwie Komi­tet Samo­obrony Spo­łecz­nej „KOR”. Od 1981 roku kie­ro­wał jedną z komó­rek pod­ziem­nej Soli­dar­no­ści. To było cenne źró­dło z punktu widze­nia ope­ra­cyj­nego i ofi­cer KGB dosko­nale zda­wał sobie z tego sprawę.

Jegor Kar­pienko wią­zał z nim wiel­kie nadzieje. Czuł, że ten młody czło­wiek, mimo iż z natury był tchó­rzem, ma przed sobą świe­tlaną przy­szłość jako agent. Co prawda ofi­cjal­nie Jegor pro­wa­dził go wspól­nie z ofi­ce­rem z SB, dla wygody. W ten spo­sób Kar­pienko nie musiał opra­co­wy­wać doku­men­ta­cji – tę czarną robotę odwa­lał funk­cjo­na­riusz pol­ski. Mimo wszystko od wpro­wa­dze­nia stanu wojen­nego już tylko on widy­wał się z agen­tem. Poczy­niono też sta­ra­nia, by cał­ko­wi­cie prze­jąć źró­dło wraz z doku­men­ta­cją.

Po nie­spełna dwu­dzie­stu minu­tach major był już na miej­scu, pozo­stało pocze­kać na agenta. Kar­pienko nasta­wił czaj­nik na kuchence gazo­wej i przy­go­to­wał szklanki z her­batą. Usiadł w fotelu, wyjął z czar­nej skó­rza­nej teczki bru­lion w kratkę i dwa dłu­go­pisy, poło­żył je na małej ławie na wyso­ko­ści dru­giego fotela i cze­kał.

Młody męż­czy­zna wszedł do klatki w bloku przy ulicy Piw­nika „Ponu­rego”. Przed samym wej­ściem jesz­cze się dobrze rozej­rzał. Potem poko­nu­jąc po dwa, trzy schody, wbiegł na pię­tro i zapu­kał do drzwi. Po chwili mu otwo­rzono.

– Wejdź­cie, towa­rzy­szu – zaczął Kar­pienko. – Coś się stało? Mówi­łem, że tele­fon tylko w sytu­acjach alar­mo­wych, a wy już trzy razy dzwo­ni­li­ście od wczo­raj. – W jego gło­sie pobrzmie­wał ton repry­mendy. – Nie może­cie się tak dener­wo­wać i pani­ko­wać. Wtedy popeł­nia się naj­więk­sze błędy, towa­rzy­szu Kazi­mie­rzu.

Kazi­mierz Teo­fil Ryszew­ski uro­dził się we Wro­cła­wiu cztery lata po zakoń­cze­niu wojny. Jego rodzice byli praw­ni­kami, dość zna­nymi w przed­wo­jen­nym Bre­slau. Sym­pa­ty­zo­wali z przed­wo­jenną ende­cją, ale nie byli dogma­tyczni. Wojnę spę­dzili na Dol­nym Ślą­sku, w miarę spo­koj­nie. Ojca podej­rze­wano wpraw­dzie, że pod­pi­sał volks­li­stę, ale oka­zało się, że to pomó­wie­nia daw­nych PPS-owców. W 1963 roku młody Ryszew­ski – który nie cier­piał swo­jego dru­giego imie­nia i uży­wał tylko pierw­szego – roz­po­czął naukę w jed­nym z wro­cław­skich liceów. Już wtedy był, chyba na prze­kór rodzi­com, lewi­cu­jący. Nawet bar­dzo, bo nad jego łóż­kiem wisiała flaga Kuby i por­tret Che Guevary. Teo­fil stał się gor­li­wym wyznawcą ustroju, któ­rym gar­dzili jego rodzice.

W trze­ciej kla­sie szkoły śred­niej zgło­sił się do Służby Bez­pie­czeń­stwa z dono­sem na swo­jego nauczy­ciela histo­rii, który pod­czas zajęć mówił o Pol­skich Siłach Zbroj­nych. Wtedy też SB na poważ­nie zain­te­re­so­wała się Ryszew­skim. Ponie­waż miał już osiem­na­ście lat, został zwer­bo­wany do współ­pracy. Gor­li­wie uczył się do matury, w mię­dzy­cza­sie obser­wu­jąc uważ­nie swo­ich kole­gów… i dono­sząc na nich SB. Był w tym na tyle zacie­kły, że i inne oczy skie­ro­wały na niego wzrok. Po zda­niu egza­minu doj­rza­ło­ści Ryszew­ski nie­ocze­ki­wa­nie… znik­nął. Nikt nie wie­dział, gdzie podziewa się matu­rzy­sta, a śledz­two w spra­wie jego zagi­nię­cia nie­ocze­ki­wa­nie napo­tkało opór. W mię­dzy­cza­sie zmarła na raka jego matka. Mło­dego czło­wieka nie było na pogrze­bie.

Ryszew­ski wró­cił po roku. Cał­kiem odmie­niony. Z gor­li­wego komu­ni­sty stał się zacię­tym opo­zy­cjo­ni­stą. Na pyta­nia kole­gów, gdzie prze­by­wał, odpo­wia­dał, że w sana­to­rium w Busku-Zdroju leczył bar­dzo poważną cho­robę płuc. Tylko dwie osoby w Pol­sce wie­działy, że młody chło­pak prze­cho­dził w tym cza­sie dłu­gie i wyczer­pu­jące szko­le­nie w ośrodku pod Moskwą, gdzie towa­rzy­sze radzieccy szy­ko­wali go do roli agenta. Krótko po powro­cie na pole­ce­nie pro­wa­dzą­cego wstą­pił do har­cer­stwa, gdzie bły­ska­wicz­nie i w dość zagad­ko­wych oko­licz­no­ściach został instruk­to­rem, a następ­nie dru­ży­no­wym.

W 1969 roku roz­po­czął stu­dia histo­ryczne na Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim i pod­jął dzia­łal­ność opo­zy­cyjną. Bar­dzo szybko dał się poznać jako jeden z rady­ka­łów w walce z PRL. Dzi­wiło to tro­chę jego daw­nych zna­jo­mych, któ­rzy zapa­mię­tali go z nieco innych poli­tycz­nych sym­pa­tii, ale nikt nie pytał zbyt inten­syw­nie. Kraj był jesz­cze roz­grzany po wyda­rze­niach z marca poprzed­niego roku. Ryszew­ski roz­wi­jał się oczy­wi­ście za zgodą i przy wydat­nej, ale nie­zwy­kle dys­kret­nej pomocy ofi­ce­rów KGB.

– Towa­rzy­szu – powie­dział Ryszew­ski z prze­ję­ciem do Kar­pienki. – Jest pro­blem. Jak towa­rzysz major wie, byłem przed­wczo­raj, to zna­czy trzy­dzie­stego wrze­śnia, na mszy świę­tej za ojczy­znę w kościele Świę­tego Sta­ni­sława Kostki w War­sza­wie, na Żoli­bo­rzu.

– Wiem, gdzie byli­ście, towa­rzy­szu. Przejdź­cie do rze­czy – prze­rwał znie­cier­pli­wiony major.

Zner­wi­co­wany Ryszew­ski roz­po­czął cha­otyczną rela­cję:

– Po mszy mia­łem spo­tka­nie z tym księ­dzem, któ­rego kazał towa­rzysz moni­to­ro­wać. On mi powie­dział, że nie­długo będzie miał listę agen­tów, któ­rzy pra­cują dla SB, a nawet dla Rosjan, w struk­tu­rach Soli­dar­no­ści. Mówił, że na liście są kapłani i hie­rar­cho­wie kościelni, więc woli prze­ka­zać ją mnie, bo wie, że ostro zwal­czam komunę, zna­czy się apa­rat wła­dzy.

– Usiądź, uspo­kój się. Pewien jesteś, że powie­dział: dla Rosjan? – zapy­tał zain­try­go­wany Kar­pienko.

– Tak mi się wydaje. W każ­dym razie mówił o hie­rar­chach kościel­nych. Że to dzie­siątki nazwisk i całe teczki. A co będzie, jeśli ja jestem na tej liście? Prze­cież będę spa­lony, wszystko się wyda, towa­rzy­szu.

– Może was spraw­dzają w tej waszej orga­ni­za­cji pod­ziem­nej? Może to jakaś pro­wo­ka­cja? – rzu­cił Jegor Kar­pienko. Sam nie wie­rzył w to, co mówi, jed­nak do rewe­la­cji Ryszew­skiego był jesz­cze mniej prze­ko­nany.

Ryszew­ski się­gnął ner­wowo do kie­szeni wewnętrz­nej mary­narki i wyjął lekko pomiętą na rogach kopertę.

– Ksiądz dostał to od tego ofi­cera ze służb na dowód, że ten mówi prawdę. Dodał, że ten ofi­cer ma tego wię­cej, i mi prze­ka­zał – powie­dział Ryszew­ski.

Kar­pienko wziął kopertę i poło­żył na ławie, nie otwie­ra­jąc. Spa­ce­ru­jący po pokoju agent dzia­łał mu na nerwy.

– Uspo­kój się, czło­wieku. I zacznij od początku, powtórz słowo w słowo, co ci powie­dział.

– Powie­dział, że będąc w War­sza­wie, przy­jął do spo­wie­dzi czło­wieka ze struk­tur siło­wych. A ten, zamiast się spo­wia­dać, przed­sta­wił się jako kapi­tan służb spe­cjal­nych. Dodał, że ma dość sprze­da­wa­nia kraju i że dys­po­nuje listą agen­tów, któ­rych umiesz­czono w struk­turach Soli­dar­no­ści i Kościoła. I że nie­długo ci ludzie z list będą pra­co­wać dla KGB.

– Jesteś pewien, że tak powie­dział? – spy­tał ponuro Kar­pienko i w końcu otwo­rzył kopertę leżącą na stole. W środku zna­lazł trzy zdję­cia ści­śle taj­nych kart ewi­den­cyj­nych źró­deł ope­ra­cyj­nych Służby Bez­pie­czeń­stwa. Na kar­tach wid­niały pełne dane oso­bowe, daty roz­po­czę­cia współ­pracy, zdję­cia źró­deł, numery ewi­den­cyjne oraz pseu­do­nimy. Majo­rowi nagle zro­biło się zimno. Poczuł na twa­rzy powiew buranu – zimo­wego wia­tru sybe­ryj­skiego, który dosko­nale pamię­tał z cza­sów początku służby w Cze­la­biń­sku. Był to podmuch tak silny i tak mroźny, jakby ktoś wbi­jał miliony szpi­lek w ciało. Major za żadne skarby nie chciał wró­cić w tamto miej­sce.

Wszyst­kie te zdję­cia kart łączyło jedno. Źró­dła nosiły sutanny.

– Ten ofi­cer to z SB? – spy­tał major, nie odry­wa­jąc wzroku od zdjęć, jakby to były ponętne kobiece akty.

– Tego nie powie­dział – odparł Ryszew­ski, wciąż mio­ta­jąc się po pokoju.

– Przy­po­mnij sobie. To ważne. Może z WSW albo z wywiadu?

– Nic wię­cej mi ten ksiądz nie powie­dział i kazał cze­kać w goto­wo­ści. Bo jak będzie miał te doku­menty, to się do mnie ode­zwie. Wiem tylko tyle, że kolejne spo­tka­nie z tym ofi­ce­rem ksiądz ma pod koniec paź­dzier­nika.

– Skup się, towa­rzy­szu. Może jed­nak powie­dział coś wię­cej. Teraz każdy szcze­gół jest istotny.

– Nie, a ja nie pyta­łem, bo mnie tak zatkało, że aż mnie brzuch roz­bo­lał. Ponadto bałem się dalej dopy­ty­wać, żeby nie wzbu­dzać podej­rzeń, tak jak oby­wa­tel major mnie uczył – mówił zde­ner­wo­wany Ryszew­ski.

– Usiądź­cie w końcu, towa­rzy­szu! – Kar­pienko pod­niósł głos na Ryszew­skiego, który mimo wcze­śniej­szych próśb dalej krą­żył jak wilk po klatce.

Ryszew­ski posłusz­nie spo­czął na fotelu, zakła­da­jąc nogę na nogę.

– Trzeba to teraz wszystko napi­sać – dodał spo­koj­niej Jegor.

Młody męż­czy­zna wziął leżący na ławie bru­lion i dłu­go­pis, po czym zaczął skro­bać. Było widać, że pisa­nie mel­dunku nie jest dla niego nowo­ścią.

Kar­pienko rów­nież usiadł w fotelu. Gdyby tylko cho­dziło o agen­tów Służby Bez­pie­czeń­stwa, może nawet by się cie­szył. W myśl powie­dze­nia jego szefa, że nic tak nie cie­szy jak cudze nie­szczę­ście, a szcze­gól­nie brat­niej służby, którą można zru­gać i zbesz­tać, że sobie rady nie daje, i teraz towa­rzy­sze znów muszą udzie­lić brat­niej pomocy. Tu jed­nak cho­dziło o agen­turę radziec­kich służb spe­cjal­nych. W dodatku jedna z kart doty­czyła duchow­nego, któ­rego Jegor oso­bi­ście dwa lata temu prze­jął na łącz­ność. Żarty się koń­czyły. Naj­chęt­niej by w tym momen­cie zadzwo­nił do swo­jego szefa – ten duchowny to nie był jakiś obsrany wikary z para­fii na pod­kar­pac­kim zadu­piu. Był jed­nak jesz­cze jeden temat, który musiał szybko zała­twić, nim jego szef dowie się o tej spra­wie…

War­szawa, 5 paź­dzier­nika 1984 roku

Gabi­net był duży, liczył dobre trzy­dzie­ści metrów kwa­dra­to­wych, a trzy spore okna wycho­dziły z niego na ulicę. Każdy, kto pierw­szy raz wcho­dził do tego pomiesz­cze­nia, zwra­cał uwagę na ogromne biurko z prze­past­nymi szu­fla­dami sto­jące pośrodku. Przed biur­kiem stały dwa krze­sła, a po lewej stro­nie gabi­netu skó­rzana sofa z małą ławą i dwoma skó­rza­nymi fote­lami. Na ścia­nie za biur­kiem wisiały por­trety Lenina i Dzier­żyń­skiego, po pra­wej stro­nie umiesz­czono opa­sły sejf, a tuż obok niego na małym drew­nia­nym sto­liku duży zabyt­kowy samo­war.

Picie her­baty z samo­wara to stara tra­dy­cja roz­wi­nięta w cza­sach car­skiej Rosji. Samo­war był oznaką sta­tusu wła­ści­cieli domu. W boga­tych rosyj­skich domach gość, wcho­dząc do salonu, patrzył naj­pierw na ikonę na ścia­nie, a w zasa­dzie na ramę ikony: czy była zło­cona i wysa­dzana dia­men­tami, a potem wła­śnie na samo­war. Od cara po pro­stego chłopa mieli go wszy­scy, wyjąw­szy osoby naj­uboż­sze. Co wię­cej, bogatsi mie­wali i po dwa samo­wary: jeden na pokaz, jeden do użytku.

Rosyj­ski wyna­la­zek, jakim był samo­war, powstał praw­do­po­dob­nie w zakła­dzie braci Lisy­cy­no­wów w dru­giej poło­wie XVIII wieku. Sto lat póź­niej naczy­nia te roz­prze­strze­niły się po całym kraju, a głów­nym obsza­rem ich pro­duk­cji stała się Tuła, będąca ośrod­kiem hut­ni­czym i meta­lur­gicz­nym. A także mia­stem zakła­dów zbro­je­nio­wych, w któ­rych pro­du­ko­wano działka lot­ni­cze i przeciwlot­ni­cze, gra­nat­niki, a przede wszyst­kim broń strze­lecką, mię­dzy innymi kara­binki Kałasz­ni­kowa. Kara­bi­nek ten był taką samą, a może i więk­szą chlubą ojczy­zny niż samo­war. Był to – ina­czej niż pocho­dzący z cza­sów car­skich samo­war – pro­dukt już wyłącz­nie Rosji radziec­kiej, jej sym­bol roz­po­zna­wany na całym świe­cie.

Wysoki i postawny męż­czy­zna w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze sta­nął przy dużym oknie gabi­netu z wido­kiem na ulicę Suł­ko­wicką. Tu mie­ściła się sie­dziba przed­sta­wi­ciel­stwa KGB w War­sza­wie dzia­ła­ją­cego pod nazwą „Grupa Narew”. Ofi­cjal­nym zada­niem człon­ków grupy była współ­praca z apa­ra­tem bez­pie­czeń­stwa PRL. Ich obszar dzia­łań był jed­nak o wiele szer­szy, dla­tego sowieccy ofi­ce­ro­wie mieli kilka sie­dzib w Pol­sce, by dokład­nie wyko­ny­wać powie­rzone im zada­nia. KGB łamało zapisy ofi­cjal­nych poro­zu­mień o współ­pracy mię­dzy służ­bami. Rosja­nie wręcz osten­ta­cyj­nie pomi­jali towa­rzy­szy z SB w infor­mo­wa­niu o ope­ra­cjach wywia­dow­czych pro­wa­dzo­nych na tere­nie naszego kraju. Oczy­wi­ście nie wszyst­kich towa­rzy­szy, bo nie­któ­rzy byli im potrzebni – ale ci potrzebni byli wier­niejsi Moskwie niż War­sza­wie.

Sta­no­wi­sko szefa „Grupy Narew” obej­mo­wał naj­czę­ściej ofi­cer radziec­kiego wywiadu w stop­niu gene­rała majora, który miał już doświad­cze­nie w pro­wa­dze­niu rezy­den­tur za gra­nicą. Jego pod­władni w stop­niu puł­kow­nika lub podpuł­kow­nika byli dobie­rani z kadry doświad­czo­nej w pracy ope­ra­cyj­nej. Nawet kie­rowca szefa przed­sta­wi­ciel­stwa miał sto­pień majora KGB. Byli wśród nich także ofi­cerowie wywiadu woj­sko­wego GRU2, który w Pol­sce nie miał ofi­cjal­nego przed­sta­wi­ciel­stwa.

Radzieccy ofi­ce­ro­wie „Grupy Narew” mieli imienne legi­ty­ma­cje pol­skiej Służby Bez­pie­czeń­stwa, które wyko­rzy­sty­wali w dzia­ła­niach, jak choćby w pozy­ski­wa­niu pol­skich źró­deł pod legendą, że są funk­cjo­na­riu­szami SB. W „Gru­pie Narew” pra­co­wało bowiem wielu funk­cjo­na­riu­szy ope­ra­cyj­nych, któ­rzy bie­gle znali nie tylko język pol­ski, ale i angiel­ski. Radzieccy ofi­ce­ro­wie dosko­nale orien­to­wali się w zachod­nich realiach, a przed przy­jaz­dem do Pol­ski przez wiele lat dzia­łali w kra­jach kapi­ta­li­stycz­nych. To doświad­cze­nie im się przy­da­wało, gdy uda­wali zachod­nich cudzo­ziem­ców w celu wnik­nię­cia w śro­do­wi­ska opo­zy­cyjne.

Wła­śnie takim ofi­ce­rem „Grupy Narew” był męż­czy­zna sto­jący przy oknie i trzy­ma­jący w dłoni szklankę z gorącą her­batą w meta­lo­wym koszyczku zwa­nym po rosyj­sku pod­sta­kan­nik. Jego wzrok sku­pił się na zapar­ko­wa­nym fia­cie 125p w kolo­rze bur­gunda.

– I jak się spra­wuje nowe auto, towa­rzy­szu puł­kow­niku Wiel­gosz? – spy­tał swo­jego gościa.

– Bar­dzo dobrze, towa­rzy­szu puł­kow­niku – odpo­wie­dział Wiel­gosz, ale widać było, że pyta­nie lekko go poru­szyło. Jesz­cze nikomu nie chwa­lił się bowiem zaku­pem, a dziś przy­je­chał na spo­tka­nie auto­bu­sem miej­skim, i tylko przy­pa­dek spra­wił, że przed budyn­kiem stał taki sam fiat jak jego. – Chyba jed­nak nie spo­tka­li­śmy się, by oma­wiać walory pol­skiej moto­ry­za­cji – spró­bo­wał zażar­to­wać.

Męż­czy­zna przy oknie nie odpo­wie­dział, zamie­szał łyżeczką, którą wschod­nim zwy­cza­jem pozo­sta­wił w szklance, a następ­nie gło­śno siorb­nął gorą­cej her­baty.

– Jak już, to wło­skiej moto­ry­za­cji, bo macie tylko licen­cje do pro­duk­cji – odparł, odwra­ca­jąc się do Wiel­go­sza. – I fak­tycz­nie, nie po to tu was ścią­gną­łem. – Pod­szedł do ławy i usiadł na dru­gim fotelu. – Ostat­nio wszyst­kie sprawy nabrały tempa i trzeba się zabez­pie­czyć po tym, co się stało w osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku.

– Myślę, że nasze wła­dze opa­no­wały sytu­ację – wtrą­cił nie­pew­nie Wiel­gosz.

– Opa­no­wa­li­ście sytu­ację, do któ­rej sami dopro­wa­dzi­li­ście swoją nie­udaną poli­tyką – wytknął mu gospo­darz – nara­ża­jąc nas na nie­prze­wi­dziane pro­blemy, towa­rzy­szu Wiel­gosz. Żeby sprawa była jasna: mamy do was i do waszej małej komórki znaczne zaufa­nie. Wasza współ­praca z nami jest bar­dzo ważna. Wiem, ile też już dla nas zro­bi­li­ście, towa­rzy­szu, nim tu przy­je­cha­łem z Moskwy. Mia­łem oka­zję czy­tać wasze mel­dunki od samego początku. To zna­czy od sprawy „Claude”. Przez ostat­nie lata bar­dzo mocno nam się przy­słu­ży­li­ście i wasze odda­nie oraz to, jak się poświę­ca­cie w pracy, dużo dla nas zna­czy. Nie­stety nie na każ­dego możemy tak liczyć. Wśród waszych par­tyj­nych towa­rzy­szy nie wszy­scy są tak lojalni i oddani – skwi­to­wał Rosja­nin i uśmiech­nął się zimno.

Wiel­gosz wie­dział dosko­nale, o czym mowa. „Claude” to było jego pierw­sze zle­ce­nie w ramach taj­nej komórki SB do zadań spe­cjal­nych, nad którą nad­zór spra­wo­wało GRU. Sprawa doty­czyła likwi­da­cji podwój­nego agenta we Fran­cji, kapi­tana Mroza, oraz prze­rzu­ce­nia do Pol­ski z Fran­cji, ze Szwaj­ca­rii, z Kanady, Austrii i ze Szwe­cji dwu­dzie­stu waż­nych szpie­gów. Cho­dziło o nie­le­ga­łów, czyli głę­boko zakon­spi­ro­wa­nych ofi­ce­rów wywiadu, któ­rzy – tak jak Mróz – pra­co­wali pod przy­krywką i żyli jako zwy­kli oby­wa­tele. Wywie­ziono ich przed zabój­stwem Mroza w Paryżu. Nie­stety nie wszyst­kich udało się ura­to­wać. W wyniku zdrady Mroza wpadł czo­łowy agent służb PRL w izra­el­skim kontr­wy­wia­dzie Lucjan Levi. Strata całej siatki nie­le­ga­łów była dla komu­ni­stycz­nych służb dotkli­wym cio­sem. Po tej wpadce zli­kwi­do­wano cały Wydział I wywiadu MSW, który koor­dy­no­wał ich dzia­ła­nia. Następcą tego Wydziału stała się grupa „MŁOT”.

Zabi­cie kapi­tana Mroza było zresztą dla Wiel­go­sza pierw­szą nie­udaną próbą mor­der­stwa. Mróz został zastrze­lony przez innego ofi­cera. Wiel­gosz tylko podwój­nego agenta postrze­lił, choć po powro­cie wszyst­kim w SB opo­wia­dał, że to on oddał śmier­telny strzał, i cho­dził dumny jak paw po kory­ta­rzach cen­trali. Od tam­tego czasu funk­cjo­na­riusz SB uczest­ni­czył już jed­nak w wielu ope­ra­cjach i po nich nie musiał przy­pi­sy­wać sobie cudzych suk­ce­sów. Wręcz wolał już nie liczyć, ilu ludzi ma na sumie­niu.

Pamię­tał, jak Mróz bła­gał o życie, jesz­cze będąc w samo­cho­dzie, i jak zamilkł, kiedy wysiadł na wysy­pi­sku śmieci. Pamię­tał też, jaką dziką przy­jem­ność spra­wiło mu masa­kro­wa­nie zwłok Mroza…

– Wie­cie, że nasze służby są na cią­głej woj­nie z całym Zacho­dem. – Słowa Rosja­nina wyrwały Wiel­go­sza z zamy­śle­nia. – Wpro­wa­dzony przez waszych poli­ty­ków stan wojenny nie przy­niósł ocze­ki­wa­nych rezul­ta­tów. Nie byli­ście wystar­cza­jąco twar­dzi, by roz­wią­zać pro­blem defi­ni­tyw­nie i osta­tecz­nie. Waszym prze­ło­żo­nym zabra­kło odwagi. Dalej w waszym kraju działa wrogi ele­ment powią­zany z zachod­nimi impe­ria­li­stami. Dla­tego posta­no­wi­li­śmy wes­przeć was w tej walce, ale już tak, jak to według nas jest sto­sowne i potrzebne – stwier­dził pod­puł­kow­nik KGB Alek­siej Apoł­ło­no­wicz Grap­niok.

Ten radziecki ofi­cer, z pocho­dze­nia Bia­ło­ru­sin uro­dzony w Miń­sku, ofi­cjal­nie słu­żył w szta­bie Pół­noc­nej Grupy Wojsk ZSRR sta­cjo­nu­ją­cym Pol­sce, jed­nak nieofi­cjal­nie był jed­nym z zaufa­nych Kremla do zadań spe­cjal­nych. Do Pol­ski tra­fił pod koniec 1980 roku w ramach awansu. Grap­niok był odpo­wie­dzialny za tuszo­wa­nie afery w oko­li­cach Swier­dłow­ska, gdzie w taj­nym woj­sko­wym labo­ra­to­rium pro­du­ku­ją­cym broń bio­lo­giczną nastą­piła awa­ria. W jej wyniku hodo­wane bak­te­rie wąglika zostały uwol­nione do śro­do­wi­ska natu­ral­nego, powo­du­jąc śmierć ponad dwu­stu cywili. Wła­dze radziec­kie wyparły się sprawy, twier­dząc, że były to ofiary epi­de­mii, która wybu­chła wsku­tek spo­ży­cia mięsa zwie­rząt z nie­le­gal­nego uboju. Zaan­ga­żo­wa­nie Grap­nioka w łago­dze­nie skut­ków tej kata­strofy zauwa­żyło KGB i już w 1980 roku awan­so­wał on na kapi­tana. Po nie­ca­łych trzech latach został majo­rem. A cztery mie­siące temu opi­jał przy­spie­szony awans na pod­puł­kow­nika. Był zatem jed­nym z młod­szych ofi­cerów w KGB, a po tra­ge­dii w labo­ra­to­rium w Swier­dłow­sku jed­nym z bar­dziej zaufa­nych nota­bli z Łubianki. – Prze­cież utrzy­ma­li­śmy wła­dzę – nie­śmiało zaopo­no­wał Wiel­gosz.

– Da, utrzy­ma­li­ście, ale na jak długo? Nie zli­kwi­do­wano żad­nego z waż­niej­szych człon­ków opo­zy­cji, tak jak wam dora­dza­li­śmy, i co gor­sza, oni się bar­dzo dobrze czują, a ich popu­lar­ność, zwłasz­cza Wałęsy i jego Soli­dar­no­ści, nie zma­lała, wręcz prze­ciw­nie, rośnie. Dodat­kowo finan­sowo jest klapa, u nas też pie­nią­dze na wyczer­pa­niu. Trzeba przy­jąć nowy model walki, jeśli mamy wygrać.

– A co na to Moskwa?

– A co wy myśli­cie, że ja za ich ple­cami sam na to wpa­dłem?! – Grap­niok wal­nął pię­ścią w stół. – Już w osiem­dzie­sią­tym pierw­szym spo­dzie­wa­li­śmy się, że może dojść do róż­nych sytu­acji. Po to był Kukliń­ski. Miał zostać łącz­ni­kiem z jan­ke­sami, by w końcu pewne rze­czy uzgod­nić poza gabi­ne­tami. Wyszło, jak wyszło.

Wiel­gosz wie­dział, że puł­kow­nik Ryszard Kukliń­ski jest agen­tem KGB w pol­skiej armii. Esbek natra­fił w jed­nej teczek byłego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa na zezna­nia ofi­cera Armii Kra­jo­wej, któ­rego Kukliń­ski wydał na śmierć w 1949 roku. Kukliń­ski był na łącz­no­ści jesz­cze za cza­sów sowiec­kiego kontr­wy­wiadu Smiersz, pozy­skali go we Wro­cła­wiu do roz­pra­co­wy­wa­nia pol­skich żoł­nie­rzy Armii Kra­jo­wej oraz pod­zie­mia anty­ko­mu­ni­stycz­nego, dla­tego zro­bił taką karierę, ale nie chciał cią­gnąć tematu Kukliń­skiego, przy­naj­mniej nie teraz.

– To zna­czy kto zawi­nił, Izrael? – spy­tał nie­pew­nie Wiel­gosz.

Rosja­nin znie­cier­pli­wiony mach­nął ręką

– Wiem, wy, Polacy, macie tę manię wiel­ko­ści. Wydaje się wam, że jeste­ście naro­dem wybra­nym przez Boga. Ten sam pro­blem ma Izrael. I wal­czy­cie o tę palmę pierw­szeń­stwa, myśląc, że świat się kręci wokół waszej dupy.

Radziecki puł­kow­nik prze­rwał, wypił kie­li­szek wódki i spoj­rzał na Wiel­go­sza.

– Wie­cie, towa­rzy­szu, że w USA osiem­dzie­siąt pro­cent spo­łe­czeń­stwa nie ma poję­cia, gdzie leży Pol­ska? Ba! Oni nawet nie wie­dzą, że jest takie pań­stwo. Ich oby­wa­tele mają to w zadzie. W zasa­dzie cały świat ma was w dupie. No, może nie cały, bo jak widzi­cie, matuszka Ros­sija niet.

– To jakie to pań­stwo? – ponow­nie spy­tał zacie­ka­wiony Wiel­gosz.

Grap­niok nie odpo­wie­dział. Wyjął z kie­szeni bla­szaną papie­ro­śnicę z tło­czo­nym wize­run­kiem radziec­kiego żoł­nie­rza trzy­ma­ją­cego pepe­szę i poczę­sto­wał Wiel­go­sza papie­ro­sem.

– Powiedzmy, że mamy sprzy­mie­rzeń­ców, któ­rzy patrzą w przy­szłość – powie­dział Grap­niok, wypusz­cza­jąc dym.

– Szcze­rze powiem, towa­rzy­szu puł­kow­niku, że nie rozu­miem. – Esbek uśmiech­nął się z zakło­po­ta­niem, bo fak­tycz­nie nie wie­dział, o czym mowa.

Pod­puł­kow­nik KGB spoj­rzał w okno i na chwilę zapa­dła cisza. Za oknem pano­wała złota pol­ska jesień. Liście na drze­wach były róż­no­ko­lo­rowe i coraz wię­cej widać ich było na ziemi niż na gałę­ziach.

– Nie musi­cie wszyst­kiego rozu­mieć, a tym bar­dziej wie­dzieć. Skup­cie się na waszym zada­niu, które wyko­nu­je­cie od ponad roku w archi­wach, wybie­ra­jąc co cen­niej­sze rodzynki, by ukryć je w Moskwie.

Wiel­gosz wie­dział dużo, ale nie wszystko. Grap­niok też nie zamie­rzał mu zdra­dzać, że w jed­nym z nie­wiel­kich państw euro­pej­skich działa cała siatka KGB mająca duży wpływ na decy­zje tego małego pań­stwa o potęż­nej pozy­cji w całym zachod­nim świe­cie.

– Tak, dzia­łamy bar­dzo deli­kat­nie, ale jak nie wyj­dzie, to…

– Towa­rzy­szu Wiel­gosz. Komu­nizm w Pol­sce nie wyszedł – prze­rwał bez­ce­re­mo­nial­nie Grap­niok. – Czy będą jakieś rady­kalne kroki? Oczy­wi­ście, jeden już reali­zu­je­cie wy sami dla naszego wspól­nego dobra. Jakie będą dal­sze? Szcze­rze powiem: nie wiem, może być róż­nie, wszystko zależy od dyna­miki zda­rzeń.

– To jed­nak mało wyra­zi­sta przy­szłość – wyrwało się Wiel­go­szowi.

Major KGB zmru­żył oczy i spoj­rzał prze­ni­kli­wie na pol­skiego funk­cjo­na­riu­sza Służby Bez­pie­czeń­stwa.

– Wyczu­wam zwąt­pie­nie w sło­wach towa­rzy­sza – powie­dział chłod­nym tonem.

– Nie, tylko my, zna­czy się, ja… – Wiel­gosz zaczął się plą­tać i czer­wie­nić.

– My, Wiel­gosz, mamy roz­kazy i mamy robić swoje! Zro­zu­mie­li­ście?! – To mówiąc, Grap­niok ruszył do dużego opa­słego sza­rego sejfu sto­ją­cego w rogu pokoju, który mógł ważyć spo­koj­nie z pół tony. Ofi­cer się­gnął do kie­szeni, po chwili wyjął pokaźny klucz i wsa­dził go do zamka, prze­krę­cił, a następ­nie otwo­rzył cięż­kie meta­lowe drzwi. Chwilę pogrze­bał w opa­słej meta­lowej sza­fie peł­nej róż­nych teczek i luź­nych kar­tek. W końcu wyjął jakiś segre­ga­tor. Trzy­ma­jąc go w dłoni, wró­cił do Wiel­gosza i poło­żył przed nim na ławie wycią­gniętą teczkę.

Wiel­gosz wziął do ręki segre­ga­tor, w któ­rym było tylko kil­ka­na­ście zapi­sa­nych stron. To była lista nazwisk z pese­lami. Znał ten wykaz, dostał go nie dalej jak rok temu, ale gdy go widział, stron było dwa razy mniej. Puł­kow­nik SB pod­niósł wzrok znad kartki z nie­mym pyta­niem na twa­rzy.

– Lista jest dłuż­sza niż ta poprzed­nia – ode­zwał się Grap­niok, jakby czy­tał w myślach esbeka.

Po czym usiadł z powro­tem na fotelu, wziął szklankę her­baty i siorb­nął gło­śno, spo­glą­da­jąc na Wiel­go­sza.

– Towa­rzy­szu puł­kow­niku, mamy dwa pro­blemy. Mniej­szy taki, że lista jest dłuż­sza, co już wie­cie, a drugi o wiele poważ­niej­szy. – Tu Grap­niok zamilkł na chwilę i polał do dwóch kie­lisz­ków wódkę, a następ­nie podał jeden z nich Wiel­go­szowi.

Obaj wypili. Grap­niok popił gorącą her­batą, Wiel­gosz zaś, krzy­wiąc się, popił nie­chęt­nie kawą, którą mu zaser­wo­wano po przyj­ściu.

– Jak wy może­cie pić to czarne świń­stwo? – Grap­niok nie­ocze­ki­wa­nie się zaśmiał.

Wiel­gosz znał dosko­nale histo­rię Rosji i wie­dział, że her­bata to ich drugi naro­dowy tru­nek zaraz po wódce. Nie zdzi­wił go widok samo­wara, bol­sze­wicy też lubo­wali się w tej tra­dy­cji. Woleli jed­nak szklanki z pod­sta­kan­ni­kami, gdyż picie z por­ce­lany okrzyk­nęli bur­żu­azyj­nym zachod­nim wymy­słem. Obec­nie Rosja­nie piją też her­batę z cytryną, przy czym skórkę parzą, nie obie­rają. Czaj sło­dzą kon­fi­tu­rami, cukrem lub mio­dem.

O piciu her­baty w Rosji krążą różne aneg­doty. Wiel­gosz je znał od swo­jego ojca, który pięt­na­ście lat spę­dził w Moskwie i her­bata była jego ulu­bio­nym napo­jem. Czę­sto przy gościach zazna­czał, że dwa lata spę­dził na Sybe­rii. Tam her­baty nie bra­ko­wało, gorzej było z cukrem. Dla­tego ojciec nie­raz powta­rzał ane­godtę o piciu her­baty: „na pri­dumku, czyli myśląc o cukrze; na pri­gladku, czyli przy­glą­da­jąc się kawał­kom cukru; na pri­lizku, czyli liżąc cukier i popi­ja­jąc her­batą; i wresz­cie – na pri­ku­sku, czyli trzy­ma­jąc cukier w ustach”.

– Pro­blem jest o wiele poważ­niej­szy – powtó­rzył Grap­niok, wyry­wa­jąc Wiel­go­sza z zamy­śle­nia. – Nasz zaufany czło­wiek doniósł, że wykaz może być w posia­da­niu jed­nego z pol­skich księży. Takiego mło­dego narwańca, który po kościo­łach opo­wiada, jak to wszy­scy źli jeste­śmy. Ten narwa­niec w sutan­nie ma pozy­skać doku­ment i dostar­czyć naszemu czło­wiekowi. Praw­do­po­dob­nie w grę wcho­dzi cała lista. Wie­cie, co to zna­czy? W waszych sze­re­gach jest kret, który chce prze­ka­zać bądź już prze­ka­zał dane temu księ­dzu. Ktoś zdra­dził. Trzeba usta­lić kto i jak naj­szyb­ciej się nim zająć.

– Skąd pew­ność, że to prawda? Może tu jest jakieś dru­gie dno. To nie­moż­liwe.

– Nie­moż­liwe to wypić morze wódki, bo zagryzki nie star­czy – wtrą­cił Grap­niok, śmie­jąc się z wła­snego dow­cipu. – Infor­ma­cja jest pewna. Ksiądz dostał próbki mate­ria­łów, które są praw­dziwe – powie­dział już śmier­tel­nie poważ­nie ofi­cer GRU.

– Towa­rzy­szu, ale ja nie mam takich moż­li­wo­ści, by… – Wiel­gosz zare­ago­wał ner­wowo, bo nie miał poję­cia, jak ma się zająć duchow­nym.

– Tym się nie mar­tw­cie – prze­rwał mu radziecki ofi­cer. – Księ­dzem zaj­mie się ktoś inny.

– Kto? – wyrwało się puł­kow­ni­kowi SB.

– To nie jest ważne kto, dowie­cie się w swoim cza­sie. Waszym zada­niem, a w zasa­dzie waszych ludzi, jest wysta­wić tego księ­dza.

– Ale ja mam prze­ło­żo­nych, towa­rzy­szu puł­kow­niku. I tak już nie mówimy całej prawdy mini­strowi Kisz­cza­kowi… – Wiel­gosz cha­otycz­nie usi­ło­wał się bro­nić przed kolej­nym zada­niem.

– Zga­dza się, macie. I zga­dza się, Kisz­czak nie wie o waszym taj­nym zada­niu, za to towa­rzysz gene­rał Milew­ski3 wie. To wasz były bez­po­średni prze­ło­żony i jest dalej w służ­bie. Trzeba to zro­bić dla dobra sprawy. – Grap­niok nawet się nie silił na dal­sze tłu­ma­cze­nia, dodał tylko: – Całe szczę­ście dla was, że ten zdrajca wybrał tego mło­dego księ­dza, a nie pobiegł z tym do amba­sady USA czy RFN. Musi­cie dzia­łać szybko i spraw­nie. Musi­cie namie­rzyć tę swo­łocz! Pomoże wam major Jegor Kar­pienko.

Wiel­gosz poczuł ulgę, ale zara­zem zro­biło mu się gorąco. Ulgę, bo z początku bał się, że Grap­niok dowie­dział się o małym pry­wat­nym archi­wum, które two­rzy na boku. Na szczę­ście jego tajem­nica była bez­pieczna.

Gorąco zaś, bo przy spra­wie prze­ka­za­nia kil­ku­set teczek agen­tury pol­skiej dzia­ła­ją­cej w opo­zy­cji i Kościele pra­co­wało obec­nie kil­ku­na­stu ofi­ce­rów Służby Bez­pie­czeń­stwa i Woj­sko­wej Służby Wewnętrz­nej. Nie dało się zro­bić tego ina­czej, bo agenci mieli swo­ich ofi­ce­rów pro­wa­dzą­cych, od któ­rych for­mal­nie trzeba było zażą­dać prze­ka­za­nia teczek do War­szawy. Plan zakła­dał jak naj­szyb­sze prze­pro­wa­dze­nie ope­ra­cji, ale i tak był roz­pi­sany na pół roku, by nie wzbu­dzić podej­rzeń wśród wyso­kich funk­cjo­na­riu­szy SB i WSW. Oczy­wi­ście brano pod uwagę, że tacy decy­denci jak gene­rał Jaru­zel­ski czy gene­rał Kisz­czak w końcu się dowie­dzą, co mogłoby dopro­wa­dzić do tarć i opóź­nie­nia całej akcji, ale Moskwa miała po swo­jej stro­nie kilku waż­nych człon­ków ści­słego kie­row­nic­twa KC PZPR. Takich jak choćby towa­rzysz gene­rał Miro­sław Milew­ski, który karierę roz­po­czy­nał w radziec­kich oddzia­łach wyzwa­la­ją­cych Pol­skę i był odda­nym sojusz­ni­kiem KGB, oraz Wła­dy­sław Cia­stoń4, gene­rał Mili­cji Oby­wa­tel­skiej będący zastępcą mini­stra spraw wewnętrz­nych. Ponadto kilku pro­mi­nent­nych urzęd­ni­ków z MSW, któ­rym Moskwa ufała.

Mimo że ope­ra­cja była ści­śle tajna, i tak wie­działo o niej kil­ku­na­stu funk­cjo­na­riu­szy z SB. Ktoś musiał fizycz­nie zająć się tecz­kami i prze­ka­za­niem źró­deł. Sam Wiel­gosz nie był w sta­nie. Z Woj­sko­wymi Służ­bami Wewnętrz­nymi było o tyle łatwiej, że zro­biono to za pomocą pole­ce­nia odgór­nego, w któ­rym naka­zano prze­ka­za­nie kon­kret­nych agen­tów Służ­bie Bez­pie­czeń­stwa. To oczy­wi­ście nie wzbu­dziło tam rado­ści, ale w ten spo­sób ogra­ni­czono ilość osób wta­jem­ni­czo­nych w główny cel ope­ra­cji.

Plan zakła­dał też wyczysz­cze­nie kar­to­tek, by zatrzeć ślady, że prze­ka­zane źró­dła kie­dy­kol­wiek były na usłu­gach SB. Ope­ra­cja była naprawdę koron­kową robotą. W gru­pie wyse­lek­cjo­no­wa­nych agen­tów, któ­rzy mieli być prze­ka­zani sojusz­ni­kom z ZSRR, znaj­do­wali się ofi­ce­ro­wie Woj­ska Pol­skiego róż­nego szcze­bla: od gene­ra­łów po dobrze roku­ją­cych porucz­ni­ków. Agen­tami woj­sko­wymi zaj­mo­wała się Woj­skowa Służba Wewnętrzna, cywi­lami Służba Bez­pie­czeń­stwa. W gru­pie cywil­nych agen­tów SB byli pro­ku­ra­to­rzy, sędzio­wie, zna­la­zło się też kilku naukow­ców oraz cał­kiem sporo ducho­wień­stwa: czy to bisku­pów, czy mło­dych księży pozy­ska­nych przez komu­ni­styczny apa­rat bez­pie­czeń­stwa do roz­ma­itego typu współ­pracy. Obec­nie kil­ku­dzie­się­ciu komu­ni­stycznych agen­tów pra­co­wało już poza gra­ni­cami kraju: w Niem­czech, USA czy Waty­ka­nie. Na liście bra­ko­wało tylko ofi­ce­rów samej SB i WSW oraz ofi­ce­rów wywiadu PRL. To aku­rat Wiel­go­sza nie dzi­wiło. Wie­dział, że KGB ma swoją siatkę wśród funk­cjo­na­riu­szy PRL-owskiego apa­ratu, bo sam do niej nale­żał, i zda­wał sobie sprawę, że ta siatka w ostat­nich latach mocno się roz­ro­sła. Pod­su­mo­wu­jąc: ktoś z jego pod­wład­nych pra­cu­ją­cych przy prze­ka­zaniu teczek dla Moskwy też kopio­wał dane. Ofi­cer ten chciał dobić targu z Kościo­łem… I nie miał bla­dego poję­cia, że targ został już dobity…

O ile Wiel­gosz mógł spraw­dzić, kto ma dostęp do zaso­bów SB, bo sam typo­wał ludzi do tego zada­nia, o tyle sprawa WSW była gor­sza. Po pierw­sze WSW nie miała poję­cia, dla­czego cen­niej­sze źró­dła mają zostać prze­ka­zane SB. Góra posta­no­wiła ogra­ni­czyć krąg ludzi zna­ją­cych cel tej ope­ra­cji, cał­ko­wi­cie pomi­ja­jąc woj­sko. Zie­loni mieli ofi­cjal­nie prze­ka­zać teczki do wery­fi­ka­cji, na co nawet wydał zgodę sam gene­rał Kisz­czak, ale plan zakła­dał, że teczki już nie wrócą, a Kisz­czak już nie będzie władny to wymóc. Mate­riały WSW nie były ubo­gie. Woj­skowa Służba Wewnętrzna korzy­stała z zasobu agen­tu­ral­nego zawie­ra­ją­cego ponad szes­na­ście tysięcy OZI – oso­bo­wych źró­deł infor­ma­cji.

Ofi­cera SB nagle olśniło: jeśli ktoś z zespołu zaj­mu­ją­cego się tecz­kami mógł się zorien­to­wać i wsy­pać, mógł to być tylko ofi­cer Wydziału WSW 11. Dywi­zji Pan­cer­nej z Żaga­nia. Ten wła­śnie ofi­cer, nie dalej jak tydzień temu będąc w War­sza­wie, zaczął szu­kać teczek, które Wiel­gosz już wysłał do Moskwy.

– Tak, to musiał być on – powie­dział do sie­bie Wiel­gosz.

– Że co? – spy­tał zdzi­wiony Grap­niok.

– Nic, towa­rzy­szu puł­kow­niku, gło­śno myślę i chyba już wiem, kto zdra­dził.

– To na co cze­ka­cie? Zaj­mij­cie się tym pro­ble­mem natych­miast. Macie do dys­po­zy­cji majora Kar­pienkę i całe zaple­cze GRU. To zagro­że­nie musi być natych­miast zli­kwi­do­wane.

Wiel­gosz wstał i poże­gnał się z puł­kow­ni­kiem Grap­nio­kiem. Spie­szył się, ale nie dla­tego, że ofi­cer GRU mu tak kazał. Spie­szył się, bo nie miał wyj­ścia, musiał usu­nąć ofi­cera, nim ten prze­każe całe zgro­ma­dzone archi­wum włącz­nie z tecz­kami, które miały pozo­stać w pry­wat­nym archi­wum Wiel­gosza jako zabez­pie­cze­nie na gor­sze czasy.

Żagań, 20 paź­dzier­nika 1984 roku

– Posze­dłeś z tym do księ­dza?! Andrzej, ty chyba zwa­rio­wa­łeś. Nawet ja wiem, jak oni są umo­czeni, może nie wszy­scy, ale część – powie­działa dziew­czyna.

Miesz­ka­nie, w któ­rym prze­by­wali, było wła­sno­ścią dziew­czyny i znaj­do­wało się w cen­trum Żaga­nia, w sta­rej kamie­nicy ponie­miec­kiej naprze­ciwko urzędu mia­sta. Rodzice dziew­czyny byli repa­trian­tami ze wschodu i dostali je po przy­by­ciu na zie­mie zachod­nie. Już nie żyli i obec­nie dziew­czyna miesz­kała w trzy­po­ko­jo­wym lokalu z sio­strą, która stu­dio­wała we Wro­cła­wiu.

Przez wyso­kie okna miesz­ka­nia było widać nie­wielki rynek i inne kamie­nice. Wystrój sta­no­wiła mie­szanka sty­lów: część mebli została jesz­cze po wła­ści­cie­lach siłą wysie­dlo­nych do Nie­miec, a część rodzice kupili już za PRL. Pokój dzienny był poma­lo­wany na biało. Przy jed­nej ze ścian stał tele­wi­zor na dużym pro­sto­kąt­nym sto­liku, pod nim umiesz­czono półki z szu­fla­dami, a na górze wisiały wyko­nane ze sklejki nad­stawki z drzwicz­kami. Oczy­wi­ście nie mogło zabrak­nąć prze­szklo­nej witryny, na któ­rej dum­nie pre­zen­to­wały się krysz­tały. Po prze­ciw­nej stro­nie pokoju, jak w nie­mal każ­dym pol­skim domu, stała meblo­ścianka z zamy­ka­nym na klu­czyk bar­kiem. Do tego wer­salka, duża pro­sto­kątna niska ława i dwa fotele. Na jed­nym z nich sie­dział Andrzej.

– A do kogo mia­łem pójść! Agata, sama widzisz, co się dzieje, do czego mnie wyzna­czyli. Ty zresztą też bie­rzesz w tym udział. Jesteś maszy­nistką w tym pier­dol­niku. Przez cie­bie prze­cho­dzą wszyst­kie pisma, bo je sama piszesz – powie­dział młody kapi­tan Andrzej Ostrow­ski, od sze­ściu lat ofi­cer Woj­sko­wej Służby Wewnętrz­nej słu­żący w Żaga­niu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. KGB – Komi­tet Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­wego przy Radzie Mini­strów ZSRR. Do głów­nych zadań KGB nale­żały: gro­ma­dze­nie infor­ma­cji wywia­dow­czych poza gra­ni­cami Związku Radziec­kiego; ochrona kontr­wy­wia­dow­cza armii oraz samego Komi­tetu i ochrona gra­nic pań­stwo­wych ZSRR; kon­trola i nad­zór nad obiek­tami nukle­ar­nymi i ośrod­kami prze­my­sło­wymi tego kraju; ochrona budyn­ków rzą­do­wych oraz dostoj­ni­ków par­tyj­nych w kraju i poza jego gra­ni­cami, w tym amba­sad i kon­su­la­tów. [wróć]

2. GRU (Główny Zarząd Wywia­dow­czy) – insty­tu­cja wywiadu woj­sko­wego kolejno Rosji radziec­kiej i ZSRR. [wróć]

3. Miro­sław Milew­ski – pol­ski dzia­łacz komu­ni­styczny, gene­rał dywi­zji Mili­cji Oby­wa­tel­skiej, funk­cjo­na­riusz Służby Bez­pie­czeń­stwa, czło­nek Biura Poli­tycz­nego i sekre­tarz KC PZPR. Mini­ster spraw wewnętrz­nych. W 1944 roku został żoł­nie­rzem Armii Czer­wo­nej w oddziale kontr­wy­wiadu woj­sko­wego Smiersz. W wyniku jego dzia­łal­no­ści zostało aresz­to­wa­nych wielu człon­ków Armii Kra­jo­wej. [wróć]

4. Wła­dy­sław Cia­stoń – pol­ski mili­cjant, komu­ni­styczny dzia­łacz par­tyjny i dyplo­mata, gene­rał dywi­zji Mili­cji Oby­wa­tel­skiej, funk­cjo­na­riusz Służby Bez­pie­czeń­stwa, wice­mi­ni­ster spraw wewnętrz­nych PRL, amba­sa­dor w Alba­nii. [wróć]


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.