Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
***
Akcja i skoki adrenaliny to norma. Kto jest kim i co chce ugrać?
Czasem jak nie masz już nic, to masz wszystko, by się zemścić.
***
Mentor to piąta część przygód pułkownika Radosława Sztylca.
Kafir porywa czytelnika w wir retrospekcji, gdzie losy pułkownika Jugowskiego i Komandora - podporucznika Sobolewskiego, oficerów Wojskowej Służby Wewnętrznej, splatają się w zawiłych intrygach.
Lata 60. Francja, Wietnam – tam wtedy zawiodły Jugowskiego zawodowe ścieżki. W końcu w wyniku przypadkowych zdarzeń jego drogi krzyżują się z Sobolewskim. Obydwaj oficerowie zostają uwikłani w splot największych afer PRL-u, które do dnia dzisiejszego nie zostały wyjaśnione – śmierć księdza Popiełuszki, tajne archiwa PRL, Okrągły Stół. Razem z bohaterami poznajemy tajny Obiekt ALFA istniejący w czasach PRL-u na terenie Warszawy.
Co łączy wszystkie te afery? Tego właśnie mają się dowiedzieć Jugowski i Sobolewski, prowadząc śmiertelną rozgrywkę z oficerami KGB próbującymi za wszelką cenę ukryć swoje tajemnice. Do pułkownika Sztylca wracamy w 2014 roku. Za Radżą ciągną się stare sprawy z Afganistanu dotyczące znalezionego pedrive'a, co wpycha go w kłopoty z ruskimi służbami, z którymi musi walczyć na śmierć i życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
1
Claude
Francja, 27 października 1960 roku
Słońce chyliło się ku zachodowi. Ptaki zerwały się gwałtownie, skrzecząc, z wysypiska śmieci tuż za przedmieściami Paryża w pobliżu robotniczej dzielnicy Argenteuil, po czym zaczęły krążyć między górami odpadów po mieszkańcach stolicy Francji. Zgasł silnik citroena w kolorze burgunda, który tam się przed momentem zatrzymał, wzbudzając wściekłość ptactwa. Po chwili z auta wysiadło czterech mężczyzn. Trzech było uzbrojonych w broń krótką, czwarty miał ręce skute za plecami kajdankami. Uzbrojeni mężczyźni otoczyli go, jeden stanął z przodu, dwóch z tyłu. Chudy, dość młody mężczyzna stojący za jego plecami niespodziewanie uderzył skrępowanego nieszczęśnika w kark.
– Klękaj, zdrajco – polecił mu zimno.
Młody człowiek klęknął. Na jego ogolonej twarzy malowały się zrezygnowanie i niema rozpacz. Z pistoletu TT mierzył do niego szczupły osobnik około metra siedemdziesięciu, którego wyróżniała niesamowicie jasna cera i niemal białe brwi i włosy. Twarz miał prawie prostokątną, a mięsiste, nieco wydęte wargi i lekko garbaty nos nadawały jej pozory matołkowatości. Co innego oczy. Były to oczy, które sprawiały, że tej niby-twarzy nigdy się nie zapominało. Wydawały się czerwone za sprawą albinizmu – uwarunkowania genetycznego, które może powodować, że przez tęczówkę prześwitują naczynia krwionośne.
Albinos z TT niespiesznie wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki kartkę złożoną na cztery. Rozłożył ją, a następnie spojrzał na klęczącego, by po chwili zacząć czytać:
– W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej za zdradę kraju skazuję was, kapitanie Mirosławie Mróz, na degradację do stopnia szeregowego i karę śmierci zgodnie z Kodeksem karnym artykuł sto dziesiąty paragraf pierwszy. Wyrok zostanie wykonany niezwłocznie.
– To jest twój koniec, kapitalistyczny śmieciu…! – wtrącił już znacznie mniej oficjalnie najmłodszy z trójki oprawców. – Zdradziłeś nasze ideały dla brudnej kasy zachodnich skurwysynów! – To mówiąc, ponownie uderzył klęczącego w głowę rękojeścią pistoletu. Widać było, że puszczają mu nerwy, a stres lub strach próbuje wyładować na skrępowanej ofierze.
– Dość, poruczniku! – zareagował stanowczo albinos. – Mamy wykonać wyrok śmierci, a nie zakatować skazanego! – dodał.
– Tak jest, towarzyszu majorze – odpowiedział mu posłusznie porucznik, cofając się o krok.
– Wyrok wykonać! – polecił major.
Klęczący zamknął oczy, a na jego twarzy pojawił się grymas. Dwóch mężczyzn stojących z tyłu przeładowało pistolety. Dwa strzały padły prawie natychmiast. Mirosław Mróz runął na twarz i jęknął, gdy obydwa pociski trafiły go w plecy.
– Kurwa! Strzelać mam was uczyć?! – wkurzył się stojący z przodu major, ruszając do jeszcze żyjącego Mroza. Błyskawicznie przeładował swój pistolet i wycelował leżącemu w głowę.
– Dobij, Rafał – wystękał leżący mężczyzna.
W tym samym momencie padł strzał. Kula kalibru 7,62 milimetra trafiła centralnie w skroń skazanego, kończąc jego agonię.
Po wykonaniu zadania major ruszył w kierunku citroena. W tym czasie młody wyrywny porucznik wciąż spoglądał na trupa, nie ruszając się z miejsca.
– Towarzyszu majorze, mieliśmy zmasakrować mu twarz, by było trudniej go rozpoznać – zagaił z osobliwym uśmiechem.
Major zatrzymał się, ale nie odwrócił w stronę porucznika.
– To zróbcie to, towarzyszu poruczniku – odpowiedział, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów.
Po chwili dało się słyszeć odgłos przypominający tłuczenie schabowych na obiad. Młody porucznik przy pomocy znalezionego w krzakach kawałka czerwonej cegły zapamiętale tłukł trupa po twarzy. Krew z jeszcze niezastygłego ciała bryzgała na wszystkie strony, co chyba napędzało chudzielca, który uderzał coraz silniej i szybciej. W końcu albinos odwrócił się w kierunku zmasakrowanych już zwłok.
– Dość, poruczniku!
– Majora takie rzeczy brzydzą? – zapytał z lekką drwiną w głosie młodszy oficer.
– Wy w Służbie Bezpieczeństwa – odparł major, który jako jedyny z nich należał do Wojskowych Służb Wewnętrznych – macie dziwne wyobrażenia i nie myślicie zbyt przyszłościowo. Rozumiem, że towarzysz porucznik z ramienia swojej służby chciał wykonać rozkaz do końca, ale jak teraz towarzysz chce się pokazać na mieście? Jeśli nas zatrzyma żandarmeria, to jak im porucznik wytłumaczy tę krew na twarzy, dłoniach, koszuli? Ubabraliście się jak świnia.
Porucznik dopiero teraz zauważył, że ma całe dłonie we krwi, a jego koszulę pokrywają ciemnoczerwone plamy.
– W bagażniku są jakieś szmaty i woda w butelkach. Towarzysz się doprowadzi do porządku, nim stąd odjedziemy – rzucił wzgardliwie major. – A trup już raczej będzie wystarczająco trudny do rozpoznania. Teraz trzeba poszukać miejsca na ukrycie zwłok, żeby ich za szybko nie znaleźli.
Poszukiwania poszły całkiem sprawnie. Zza jednego z pagórków śmieci wyłonił się trzeci z egzekutorów, oficer w stopniu kapitana.
– Tu jest jakaś stara studnia! – zawołał.
Trzej mężczyźni chwycili trupa za ręce i nogi, by kilka minut później wrzucić go do studni. Głuchy hałas ciała uderzającego o dno oznajmił, że dawne ujęcie wody jest suche. Mężczyźni pośpiesznie zarzucili leżące na dnie zwłoki kawałkami desek i gruzem, którego na podmiejskim śmietnisku było pełno.
Podczas gdy młody porucznik doprowadzał się do porządku, albinos wyjął z bagażnika skórzaną teczkę i wyciągnął z niej kopertę na pocztę dyplomatyczną.
– Dajcie tu broń – zalecił, po czym jako pierwszy wsadził do koperty swój pistolet. Po chwili pozostała dwójka poszła w jego ślady. Albinos zamknął starannie kopertę i nałożył pieczęć, tak by podczas ewentualnego zatrzymania francuska policja nie miała prawa do niej zajrzeć.
– Zjeżdżamy stąd! – rzucił krótko. Po chwili cała trójka siedziała już w citroenie w kolorze burgunda na dyplomatycznych tablicach.
Auto prowadzone przez kapitana wyjechało z opustoszałego śmietniska i ruszyło w kierunku centrum Paryża. Kierowca nerwowo przyspieszył.
– Zwolnić – powiedział spokojnie siedzący z boku major. – Ostatnie, czego nam trzeba, to zatrzymanie za przekroczenie prędkości.
Kapitan posłusznie wykonał polecenie. Po półgodzinie jazdy samochód stanął przed misternie kutą bramą starego pałacyku przy rue de Talleyrand w samym centrum stolicy Francji. Zabytkowy neoklasycystyczny pałac otoczony był pięknym ogrodem. Zbudowany grubo ponad sto lat wcześniej jako rezydencja księżnej Monako, swego czasu gościł znane osobistości i wielkich artystów, takich jak Chopin, Liszt czy Balzac. W ciągu kolejnych dekad rezydencja wiele razy zmieniała właścicieli. W pierwszej połowie XIX wieku była przez pewien czas własnością ambasadora Austrii. W 1936 roku zaś przeszła na własność państwa polskiego. Przeniesiono tam wówczas Ambasadę RP, znajdującą się wcześniej w budynku przy quai de Tokyo. W czasie drugiej wojny światowej w pałacu mieścił się niemiecki dom kultury, dzięki czemu uniknął on większych zniszczeń. Po wojnie rezydencja powróciła w polskie ręce, stając się ponownie ambasadą.
Brama powoli się otworzyła, a samochód wolno wjechał na teren placówki, minął główne wejście i stanął na małym parkingu znajdującym się z boku rezydencji.
Oficerowie wysiedli i ruszyli do pałacu. Po chwili znaleźli się w głównym holu, gdzie kapitan i porucznik usiedli na dużych skórzanych fotelach. Major skierował pośpiesznie kroki w głąb budynku. Chudzielec przez chwilę patrzył na plecy oddalającego się albinosa, a kiedy ten znikł za dużymi drzwiami, zwrócił się cicho do siedzącego obok kapitana:
– Czemu on w ogóle nami dowodzi, przecież jest z WSW? To nasza operacja! Skąd oni wytrzasnęli tego labinosa?
– Albinosa – poprawił go kapitan, wyciągając paczkę papierosów. – Po prostu. Major Jugowski zna Europę, w tym Paryż, jak własną kieszeń. Ponadto mówi biegle po francusku, niemiecku i angielsku, chyba jeszcze w kilku językach. Dodatkowo to nie pierwsze takie jego zlecenie.
Kapitan z nieskrywaną przyjemnością zaciągnął się odpalonym papierosem.
– Muszę kupić kilka paczek tych papierosów i parę tutejszych koniaków przed powrotem do kraju – dodał, oglądając paczkę gauloises’ów, jakby to było puzderko ze złota, a nie kawałek tektury dostępny w każdym francuskim sklepie.
Major Jugowski skręcił w kolejny mały korytarz pałacu, by w końcu znaleźć się przed wejściem do stacji szyfrów. Zapukał, a po chwili w drzwiach stanął łysy mężczyzna pod czterdziestkę.
– Już się denerwowałem, że długo was nie ma – powiedział łysy chorąży o nazwisku Kwiatkowski, w ambasadzie na etacie szyfranta.
– Nie było czym, wszystko zgodnie z planem – odparł Jugowski, siadając przy małym biurku.
– W porządku. To wysyłamy?
– Tak, szyfruj – nakazał Jugowski chorążemu, który już zdążył zasiąść do maszyny. Zaczął dyktować: – Zadanie wykonane. Operacja „Claude” zakończona sukcesem.
– To wszystko? – spytał szyfrant.
– Tyle w zupełności wystarczy. Ślij to do Warszawy. Ja wracam do tych narwańców, którzy ze mną byli. Mamy zaraz spotkanie z ambasadorem.
– Czeka na was na górze w sali dla gości. Z małą niespodzianką. – Kwiatkowski się uśmiechnął.
Major słabo odwzajemnił uśmiech, wstał i wyszedł z pomieszczenia stacji szyfrów. W końcu mógł odetchnąć. Oparł się o ścianę i wyjął paczkę marlboro z kieszeni. Po chwili zaciągnął się dymem papierosowym i ruszył wolnym krokiem do głównego holu.
Rafał Jugowski urodził się w 1933 roku w Lille we Francji. Jego matka była Irlandką, a ojciec, który w wieku dziewiętnastu lat wyemigrował do Francji z rodzicami, górnikiem i członkiem Francuskiej Partii Komunistycznej. Wychowaniem młodego Rafała Jugowskiego zajmowali się matka i dziadek, dawny polski emigrant wiecznie skłócony z własnym synem – komunistą, który rzadko bywał w domu, bo całkowicie poświęcał się walce ideologicznej.
Ojciec młodego Rafała w 1936 roku brał udział w wojnie domowej w Hiszpanii. Walcząc w Brygadach Międzynarodowych, pełnił funkcję szefa kontrwywiadu w jednej z nich. Czterokrotnie został ranny. Po zakończeniu konfliktu wrócił do Francji, gdzie w czasie drugiej wojny światowej działał w ruchu oporu, niewiele czasu przeznaczając rodzinie i praktycznie jej nie widując. Po śmierci dziadka w 1948 roku cały ciężar wychowawczy spadł więc na matkę, która poza wychowywaniem syna prowadziła własną kwiaciarnię i cukiernię w centrum Paryża.
W 1950 roku młody Jugowski wraz z matką przyjechał pierwszy raz do Polski – do ojca, wtedy już ważnej szychy w Informacji Wojskowej. Wymógł on ten przyjazd na matce Rafała wręcz szantażem, grożąc porwaniem syna.
Ponieważ młody Jugowski miał smykałkę do języków – oprócz francuskiego znał angielski – za namową ojca trafił do Oficerskiej Szkoły Informacji w Mińsku Mazowieckim. Mając dobre notowania, wsparcie rodzica oraz umiejętności lingwistyczne, dostał przydział bezpośrednio do centrali WSW. Za sprawą protekcji trafił w sam środek najpoważniejszych spraw operacyjnych, do których tak młody człowiek nie był w pełni przygotowany psychicznie. Świat, w którym Jugowski się znalazł kilka lat po wojnie, nijak nie pasował więc do tego, w którym się wychował i dorastał. Odwrót był już jednak niemożliwy.
Ambasador Stanisław Gajewski przechadzał się po gustownie urządzonej salce przeznaczonej do spotkań w mniejszym gronie i półoficjalnych. Na dużej ławie otoczonej fotelami stało kilka butelek koniaków Martell i Hennessy, a tuż obok nich tace serów i francuskich wędlin.
Drzwi wejściowe otworzyły się i do środka weszło trzech oficerów.
– W końcu! – powiedział ambasador. – I jak, udało się?
– Tak, obywatelu ambasadorze – powiedział Jugowski.
– To jest co świętować. Proszę, siadajcie i częstujcie się – odparł dyplomata.
– Wykończyliśmy kapitalistycznego skurwiela! – prawie wykrzyknął porucznik Wielgosz, polewając martella do kieliszków i spoglądając kątem oka na Jugowskiego, który w tym momencie lekko się skrzywił. – Widzę, że towarzysza majora jakoś nie cieszy ten sukces? – zapytał z nutką jadu w głosie.
Pozostali zerknęli uważnie na Jugowskiego.
– Po pierwsze, młody towarzyszu, martella nie polewa się do kieliszków na wódkę, tylko do kieliszków typu snifter bądź szklanek z grubym dnem. Ten typ alkoholu najpierw się wącha, a potem pije. Drobnymi łyczkami, po posiłku. I proszę nie mylić szklanek z musztardówkami, bo to nie wódka ani bimber.
– A na cholerę mi, towarzyszu majorze, ta burżuazyjna wiedza i wymysły? – odpowiedział lekko już poirytowany Wielgosz.
– Jeśli towarzysz ma dobrze służyć naszej ojczyźnie, przebywając w krajach kapitalistycznych, i rozpoznawać wrogów narodu, to musi towarzysz znać ich zwyczaje dogłębnie. Rozumieć różnicę między whisky a koniakiem i wiedzieć, że jeden robi się ze zboża, a drugi z winogron. Oprócz tego – kontynuował Jugowski – sukcesem to było namierzenie przecieku. I był to akurat sukces towarzyszy radzieckich. Sama fizyczna eliminacja to żaden sukces, tylko zlikwidowanie zagrożenia.
– Czyli uważa towarzysz, że ten śmieć powinien żyć? – nerwowo dopytywał Wielgosz, z trudem hamując wściekłość.
– Nieważne, co ja uważam, towarzyszu poruczniku. Ważne, co jest dobre dla naszej ojczyzny, a dobre dla naszej ojczyzny byłoby ponowne odwrócenie tego kapitana, tak by móc przekazywać francuskiemu wywiadowi informacje fałszywe i uzyskać przez niego zakres zainteresowań Francuzów, a może nawet agenturę w naszej ojczyźnie. Co miał złego zrobić, to już zrobił wcześniej. Miał dużo czasu, nim nasi radzieccy towarzysze wskazali, że jest zagrożeniem – odparł zimno Jugowski, odpalając papierosa. – Rozumie towarzysz porucznik? – dopytał jeszcze z drwiną. – Czy mam pomyśleć, że prócz napierdalania w trupa cegłówką nic więcej towarzysz nie umie? Bo z zastrzeleniem Mroza też mieliście problem.
– Nigdy, towarzyszu majorze, nie zapomnę tej lekcji kontrwywiadu – syknął Wielgosz, wciąż ledwo nad sobą panując.
– Mam nadzieję. Bo nie gadałem po to, żeby sobie pogadać.
– Dość, towarzysze – przerwał wymianę zdań Gajewski. – Tu już nie ma o czym dyskutować, towarzyszu Wielgosz. Major Jugowski jest jednym z lepszych fachowców w naszym kontrwywiadzie. Tu trzeba się uczyć. A teraz wypijmy.
W końcu drzwi za dwoma funkcjonariuszami SB się zamknęły, a w gabinecie pozostali już tylko ambasador Gajewski i major Jugowski. Gajewski kolejny raz polał koniaku, tym razem do małych szklaneczek, i zwrócił się do albinosa:
– Operacja zakończona, dostaniesz kolejny awans. Ściągnąłeś do Polski z całej Europy ponad dwudziestu nielegałów w niespełna dwadzieścia dni, w większości ratując ich przed stryczkiem – powiedział ambasador.
– Tak, a na koniec wykonałem wyrok na jednym z lepszych naszych nielegałów – odrzekł Jugowski, popijając koniak.
Ambasador tylko się uśmiechnął na te gorzkie słowa.
– Jak Francuzi namierzyli Mroza? Wiesz coś? Bo plotka głosi, że to miłość żony go zabiła. Chyba że to już tajemnica.
– Masz dobre informacje – zapewnił go Jugowski. – W tym momencie to żadna tajemnica. Oczywiście w „Trybunie Ludu” o tym nie napiszą, ale dla ludzi takich jak ty i ja to nie sekret. Faktycznie, wszystko wskazuje na żonę Mroza. Prawdopodobnie kierowała się uczuciem wyższym, czyli właśnie miłością. Uważała, że jako nielegał zbyt dużo ryzykuje i Francuzi zapewnią mu bezpieczeństwo. Myślała, że robi to dla jego dobra. Francuzi natomiast go wykorzystali, przestali o niego dbać i chronić go z należytą powagą.
– Kiedy się zorientowaliście, że jest przeciek? Oczywiście jeśli możesz mi powiedzieć. W kuluarach mówi się, że to Sowieci namierzyli Mroza, dając naszym informacje na talerzu. Nasi z początku nawet nie chcieli wierzyć, że niby Mróz to jeden z lepszych i jest dobrze wyszkolony. – Gajewski wciąż dopytywał o kulisy operacji.
– Niestety, to wszystko prawda. Mróz, kiedy wyjeżdżał w pięćdziesiątym ósmym, był po naprawdę dobrym szkoleniu specjalistycznym: opanował tajniki profesjonalnej fotografii, szyfrowania, szkolenie operacyjne, nawet język francuski. Żeby legenda była spójna, wyjechał do Paryża z żoną i dwójką dzieci. Claude, bo taki przybrał pseudonim, miał znakomitą przykrywkę. Dostał pracę jako fotograf w jednej z lokalnych gazet, co znakomicie legendowało jego zainteresowania. Fotograf w takim medium ma nienormowany czas pracy, często wyjeżdża. Naszej centrali udało się stworzyć znakomity tajny system łączności, praktycznie nie do wykrycia. Wysyłali mu spreparowane listy, rzekomo od matki, w których szyfrowano rozkazy. On zaś wysyłał pocztówki do niby to przyjaciół w Krakowie czy Gdańsku. Zapowiadał w ten sposób paczki żywnościowe. W produktach ukrywał mikrofilmy lub wykradzione dokumenty. A pierwszą informację od Sowietów o tym, że zdradził, dostaliśmy w połowie sześćdziesiątego roku. Nikt nie chciał uwierzyć, no bo jak to: taki ideowy z nieskazitelną przeszłością i zdradził. A jednak – podsumował Jugowski, po czym wstał z fotela i podszedł do okna.
– Czyli to prawdziwa ocena, że Mróz był jednym z najbardziej sprawnych i lojalnych nielegałów – skomentował ambasador. – Wydaje mi się jednak, że tam, gdzie w grę wchodzi rodzina, patriotyzm i idee schodzą na bok…
– Widzę, że masz spory zasób wiedzy na ten temat i swoją opinię. Nie dziwię się, w końcu trochę w tej dyplomacji siedzisz i ocierasz się o różne sprawy siłą rzeczy – skwitował major z uśmiechem.
– Tak, mam swoje dojścia, a po godzinach mam przemyślenia. Ponadto to była największa wpadka naszych służb, odkąd istnieją.
– Zgadza się. I raczej się po niej już nie podniesiemy. Co by nie mówić, nasi agenci pili kawę z największymi tuzami w Europie. A teraz to już nawet nie będą myli filiżanek, skoro przyjmuje się do służby takich prymitywów jak Wielgosz, bo tatuś wysoko w partii.
– Wiem, że znałeś osobiście Mroza – wtrącił Gajewski.
W pomieszczeniu na chwilę zapadła cisza.
– Tak, brałem udział w jego szkoleniu. Zaprzyjaźniliśmy się. W dodatku już wcześniej, jeszcze z czasów Francji znałem jego żonę – odparł Jugowski, upijając łyk alkoholu.
– Tak czy owak, Rafał, pilnuj się i stopuj z tymi wypowiedziami o partii. Jest co prawda lepiej, ale partia dalej trzyma wszystko hardo i wystarczy jeden taki krzywy tekst, a w najlepszym razie będziesz wbijał w urzędzie paszportowym stemple do końca życia. Uważaj na tego Wielgosza. To gnida pierwyj sort. Sprzeda wszystkich i wszystko. Jego ojciec to człowiek pierwszego sekretarza KC PZPR i w przeciwieństwie do twojego żyje, ma się dobrze i pcha syna po szczeblach drabiny.
– Wiem – odpowiedział Jugowski – ale byłem zaskoczony twoją reakcją, Stanisławie.
– Mnie już nie zależy, odchodzę. A w zasadzie spuszczają mnie za romans – odparł Gajewski i szczerze się zaśmiał.
– Nie mów, że się cieszysz…
Stanisław Gajewski był z wykształcenia prawnikiem. Studiował na Uniwersytecie Warszawskim jeszcze przed wojną. W 1945 roku rozpoczął pracę dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie piastował funkcję kierownika Wydziału Konsularnego, a następnie attaché w polskiej ambasadzie w Czechosłowacji. Od 1955 roku zaś był ambasadorem we Francji. Jego zachowanie zresztą wskazywało, że był urodzonym dyplomatą.
Ambasador wziął do ust mały łyk martella. Spojrzał na Jugowskiego, długo nic nie mówiąc. W końcu ponownie się odezwał:
– Pamiętam, jak jeszcze twoja matka przyjeżdżała tu dwa razy w roku. Paryż to było jej ukochane miasto. Nigdy się nie pogodziła z tym, że musi mieszkać w Polsce. Mówiła mi, że nie chciała dla ciebie przyszłości, jaką zaoferował ci ojciec, nie tak cię wychowywała.
– Czasu nie cofniemy – odpowiedział ponuro Jugowski.
– Wiesz, że ona miała tu dwa dochodowe interesy, które dalej są jej, znaczy się, w tej chwili twoją własnością. Przed śmiercią z zarobionych pieniędzy wykupiła całą kamienicę. To teraz naprawdę ma dużą wartość. Mógłbyś tu zostać i odciąć się od tego wszystkiego.
– Wiesz, jak kończą ci, co uciekają. Właśnie jednego wysłaliśmy do piachu – stwierdził bezwzględnym tonem Jugowski, po czym spojrzał na ambasadora i dodał: – Stanisław, za dużo już znam tajemnic, by mi pozwolono zostać cukiernikiem w Paryżu. Niestety nasz ustrój komunistyczny nie pozwala mi być kapitalistą, więc muszę to jakoś ukrywać, zresztą znasz sprawę od podszewki. W końcu pomagałeś mojej matce. Za co jestem ci niezmiernie wdzięczny, wszak nasi pryncypałowie byliby raczej mało zadowoleni, znając prawdę.
– Znam prawdę i nie musisz mi dziękować. Twoja matka mi bardzo pomogła, gdy tu przyjechałem, była nieocenionym źródłem informacji – odparł Gajewski.
Na chwilę rozmówcy zamilkli. Jugowski wyciągnął paczkę papierosów, poczęstował ambasadora i sam zapalił.
– À propos naszego wspaniałego ustroju – zagaił znów ambasador – znasz główną kolosalną różnicę między kapitalizmem a komunizmem?
– Powiedzmy, że nie znam. – Jugowski lekko się uśmiechnął, ciesząc się w głębi duszy ze zmiany tematu, bo śmierć matki była jeszcze świeżą raną.
– Otóż w kapitalizmie mamy wyzysk człowieka przez człowieka. Natomiast w komunizmie zupełnie odwrotnie.
Major uśmiechnął się szczerze, a ambasador dodał już z pełną powagą:
– To wszystko, majorze, to jedno wielkie bagno i cieszę się, że mogę z niego wynieść cało swoją głowę. Wrócić do Polski, jaka by ona nie była, i żyć spokojnie. Czego i tobie życzę. Ale uprzedzam: nie będzie to łatwe, zresztą zdajesz sobie z tego sprawę.
– Zdaję – odrzekł Jugowski – ale zbyt głęboko już zabrnąłem, nim się zorientowałem, żeby tak sobie wyjść jak ty…
– Jeśli będziesz kiedyś potrzebował pomocy, daj znać, Rafał. Pomogę
– Dobrze…
2
Bratnia pomoc
Wrocław, 1 października 1984 roku
Radziecka Wojenna Komendantura we Wrocławiu powstała tuż po wojnie w 1945 roku. Formalnie odpowiadała za bezpieczeństwo i aprowizację wszystkich stacjonujących w garnizonie jednostek, a także za nadzorowanie transportów i łączności z dowództwem. Główną siedzibą sztabu było dawne kasyno oficerskie niemieckich koszar Hindenburga. W mieście ulokowano radzieckie jednostki łączności i zabezpieczenia Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. Tu stacjonował Batalion Łączności Radioliniowej, Samodzielny Batalion Obrony Przeciwchemicznej, Samodzielny Batalion Samochodowy i Składnica Intendencka. Były też warsztaty remontowe, na Karłowicach zaś, przy ulicy Koszarowej mieściło się dowództwo garnizonu, szpital wojskowy i jednostka KGB1. To właśnie z niej wyszedł major Jegor Karpienko, średniego wzrostu mężczyzna w granatowych dżinsach, brązowym golfie i czarnej skórzanej marynarce. Zapalił papierosa i ruszył niespiesznym krokiem, zaciągając się dymem. Miał jeszcze godzinę do spotkania z agentem na lokalu operacyjnym, który znajdował się niecały kilometr dalej, na niewielkim osiedlu przy ulicy Piwnika „Ponurego”.
Ciężko było tam trafić osobom, które nie znały Wrocławia, ale to właśnie była zaleta tego miejsca. Mieszkanie operacyjne znajdowało się na dawnym niemieckim osiedlu Siedlung Hundsfeld. Funkcjonowało niemal od momentu, kiedy Armia Radziecka zaczęła stacjonować we Wrocławiu. Wtedy to właśnie przeprowadzono masowe wysiedlanie Niemców z Ziem Odzyskanych, które objęło około trzech i pół miliona ludzi. Wrocław był miejscem szczególnym – Niemcy stanowili przytłaczającą większość mieszkańców miasta, pełnili wszystkie funkcje w urzędach i administracji. Brak polskich władz po wojnie we Wrocławiu spowodował, że jako pierwsi w tym garnizonie zaczęli wysiedlać Niemców Rosjanie. Ich akcje polegały na obstawieniu wszystkich drzwi wychodzących zarówno na ulice, jak i na podwórza. Komisarze radzieccy dawali pół godziny na spakowanie się, po tym czasie opróżniano dom z mieszkańców niemieckiego pochodzenia i wyprowadzano ich na ulice. Oczywiście na tym etapie nie obywało się bez nadużyć. Najczęściej dochodziło do grabieży pozostawionego mienia, gdyż opuszczone mieszkania nie były odpowiednio zabezpieczone. Żołnierze radzieccy czasem gwałcili samotne Niemki, a przy przeszukaniach osobistych odbierali co cenniejsze rzeczy z i tak już niewielkiego dobytku.
Tak było i na tym poniemieckim osiedlu – z tą różnicą, że mieszkanie przeznaczone na lokal operacyjny radzieckiej służby zostało – po opuszczeniu go przez właścicieli – od razu zabezpieczone przez radzieckiego komisarza.
Domy z czerwonej cegły ze spadzistymi dachami nie były zbyt stare, wybudowała je w 1940 roku niemiecka spółdzielnia mieszkaniowa Deutsches Heim dla pracowników fabryki Rheinmetall-Borsing. Osiedle było niewielkie, składało się z trzynastu wielorodzinnych bloków utrzymanych w stylu ojczyźnianym III Rzeszy.
Takich mieszkań KGB miało we Wrocławiu kilkanaście. Agent, z którym Karpienko umówił spotkanie w jednym z nich, przedwczoraj w rozmowie telefonicznej poprosił o natychmiastową alarmową konsultację. Człowiek ten musiał być mocno zaaferowany, bo jeszcze dwukrotnie dzwonił następnego dnia, by potwierdzić miejsce, dzień i godzinę spotkania. Choć był młody, miał już kilkanaście lat stażu jako agent. Mężczyzna był bardzo ambitny i doskonale uplasowany już od lat siedemdziesiątych w ugrupowaniu opozycyjnym o nazwie Komitet Samoobrony Społecznej „KOR”. Od 1981 roku kierował jedną z komórek podziemnej Solidarności. To było cenne źródło z punktu widzenia operacyjnego i oficer KGB doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Jegor Karpienko wiązał z nim wielkie nadzieje. Czuł, że ten młody człowiek, mimo iż z natury był tchórzem, ma przed sobą świetlaną przyszłość jako agent. Co prawda oficjalnie Jegor prowadził go wspólnie z oficerem z SB, dla wygody. W ten sposób Karpienko nie musiał opracowywać dokumentacji – tę czarną robotę odwalał funkcjonariusz polski. Mimo wszystko od wprowadzenia stanu wojennego już tylko on widywał się z agentem. Poczyniono też starania, by całkowicie przejąć źródło wraz z dokumentacją.
Po niespełna dwudziestu minutach major był już na miejscu, pozostało poczekać na agenta. Karpienko nastawił czajnik na kuchence gazowej i przygotował szklanki z herbatą. Usiadł w fotelu, wyjął z czarnej skórzanej teczki brulion w kratkę i dwa długopisy, położył je na małej ławie na wysokości drugiego fotela i czekał.
Młody mężczyzna wszedł do klatki w bloku przy ulicy Piwnika „Ponurego”. Przed samym wejściem jeszcze się dobrze rozejrzał. Potem pokonując po dwa, trzy schody, wbiegł na piętro i zapukał do drzwi. Po chwili mu otworzono.
– Wejdźcie, towarzyszu – zaczął Karpienko. – Coś się stało? Mówiłem, że telefon tylko w sytuacjach alarmowych, a wy już trzy razy dzwoniliście od wczoraj. – W jego głosie pobrzmiewał ton reprymendy. – Nie możecie się tak denerwować i panikować. Wtedy popełnia się największe błędy, towarzyszu Kazimierzu.
Kazimierz Teofil Ryszewski urodził się we Wrocławiu cztery lata po zakończeniu wojny. Jego rodzice byli prawnikami, dość znanymi w przedwojennym Breslau. Sympatyzowali z przedwojenną endecją, ale nie byli dogmatyczni. Wojnę spędzili na Dolnym Śląsku, w miarę spokojnie. Ojca podejrzewano wprawdzie, że podpisał volkslistę, ale okazało się, że to pomówienia dawnych PPS-owców. W 1963 roku młody Ryszewski – który nie cierpiał swojego drugiego imienia i używał tylko pierwszego – rozpoczął naukę w jednym z wrocławskich liceów. Już wtedy był, chyba na przekór rodzicom, lewicujący. Nawet bardzo, bo nad jego łóżkiem wisiała flaga Kuby i portret Che Guevary. Teofil stał się gorliwym wyznawcą ustroju, którym gardzili jego rodzice.
W trzeciej klasie szkoły średniej zgłosił się do Służby Bezpieczeństwa z donosem na swojego nauczyciela historii, który podczas zajęć mówił o Polskich Siłach Zbrojnych. Wtedy też SB na poważnie zainteresowała się Ryszewskim. Ponieważ miał już osiemnaście lat, został zwerbowany do współpracy. Gorliwie uczył się do matury, w międzyczasie obserwując uważnie swoich kolegów… i donosząc na nich SB. Był w tym na tyle zaciekły, że i inne oczy skierowały na niego wzrok. Po zdaniu egzaminu dojrzałości Ryszewski nieoczekiwanie… zniknął. Nikt nie wiedział, gdzie podziewa się maturzysta, a śledztwo w sprawie jego zaginięcia nieoczekiwanie napotkało opór. W międzyczasie zmarła na raka jego matka. Młodego człowieka nie było na pogrzebie.
Ryszewski wrócił po roku. Całkiem odmieniony. Z gorliwego komunisty stał się zaciętym opozycjonistą. Na pytania kolegów, gdzie przebywał, odpowiadał, że w sanatorium w Busku-Zdroju leczył bardzo poważną chorobę płuc. Tylko dwie osoby w Polsce wiedziały, że młody chłopak przechodził w tym czasie długie i wyczerpujące szkolenie w ośrodku pod Moskwą, gdzie towarzysze radzieccy szykowali go do roli agenta. Krótko po powrocie na polecenie prowadzącego wstąpił do harcerstwa, gdzie błyskawicznie i w dość zagadkowych okolicznościach został instruktorem, a następnie drużynowym.
W 1969 roku rozpoczął studia historyczne na Uniwersytecie Wrocławskim i podjął działalność opozycyjną. Bardzo szybko dał się poznać jako jeden z radykałów w walce z PRL. Dziwiło to trochę jego dawnych znajomych, którzy zapamiętali go z nieco innych politycznych sympatii, ale nikt nie pytał zbyt intensywnie. Kraj był jeszcze rozgrzany po wydarzeniach z marca poprzedniego roku. Ryszewski rozwijał się oczywiście za zgodą i przy wydatnej, ale niezwykle dyskretnej pomocy oficerów KGB.
– Towarzyszu – powiedział Ryszewski z przejęciem do Karpienki. – Jest problem. Jak towarzysz major wie, byłem przedwczoraj, to znaczy trzydziestego września, na mszy świętej za ojczyznę w kościele Świętego Stanisława Kostki w Warszawie, na Żoliborzu.
– Wiem, gdzie byliście, towarzyszu. Przejdźcie do rzeczy – przerwał zniecierpliwiony major.
Znerwicowany Ryszewski rozpoczął chaotyczną relację:
– Po mszy miałem spotkanie z tym księdzem, którego kazał towarzysz monitorować. On mi powiedział, że niedługo będzie miał listę agentów, którzy pracują dla SB, a nawet dla Rosjan, w strukturach Solidarności. Mówił, że na liście są kapłani i hierarchowie kościelni, więc woli przekazać ją mnie, bo wie, że ostro zwalczam komunę, znaczy się aparat władzy.
– Usiądź, uspokój się. Pewien jesteś, że powiedział: dla Rosjan? – zapytał zaintrygowany Karpienko.
– Tak mi się wydaje. W każdym razie mówił o hierarchach kościelnych. Że to dziesiątki nazwisk i całe teczki. A co będzie, jeśli ja jestem na tej liście? Przecież będę spalony, wszystko się wyda, towarzyszu.
– Może was sprawdzają w tej waszej organizacji podziemnej? Może to jakaś prowokacja? – rzucił Jegor Karpienko. Sam nie wierzył w to, co mówi, jednak do rewelacji Ryszewskiego był jeszcze mniej przekonany.
Ryszewski sięgnął nerwowo do kieszeni wewnętrznej marynarki i wyjął lekko pomiętą na rogach kopertę.
– Ksiądz dostał to od tego oficera ze służb na dowód, że ten mówi prawdę. Dodał, że ten oficer ma tego więcej, i mi przekazał – powiedział Ryszewski.
Karpienko wziął kopertę i położył na ławie, nie otwierając. Spacerujący po pokoju agent działał mu na nerwy.
– Uspokój się, człowieku. I zacznij od początku, powtórz słowo w słowo, co ci powiedział.
– Powiedział, że będąc w Warszawie, przyjął do spowiedzi człowieka ze struktur siłowych. A ten, zamiast się spowiadać, przedstawił się jako kapitan służb specjalnych. Dodał, że ma dość sprzedawania kraju i że dysponuje listą agentów, których umieszczono w strukturach Solidarności i Kościoła. I że niedługo ci ludzie z list będą pracować dla KGB.
– Jesteś pewien, że tak powiedział? – spytał ponuro Karpienko i w końcu otworzył kopertę leżącą na stole. W środku znalazł trzy zdjęcia ściśle tajnych kart ewidencyjnych źródeł operacyjnych Służby Bezpieczeństwa. Na kartach widniały pełne dane osobowe, daty rozpoczęcia współpracy, zdjęcia źródeł, numery ewidencyjne oraz pseudonimy. Majorowi nagle zrobiło się zimno. Poczuł na twarzy powiew buranu – zimowego wiatru syberyjskiego, który doskonale pamiętał z czasów początku służby w Czelabińsku. Był to podmuch tak silny i tak mroźny, jakby ktoś wbijał miliony szpilek w ciało. Major za żadne skarby nie chciał wrócić w tamto miejsce.
Wszystkie te zdjęcia kart łączyło jedno. Źródła nosiły sutanny.
– Ten oficer to z SB? – spytał major, nie odrywając wzroku od zdjęć, jakby to były ponętne kobiece akty.
– Tego nie powiedział – odparł Ryszewski, wciąż miotając się po pokoju.
– Przypomnij sobie. To ważne. Może z WSW albo z wywiadu?
– Nic więcej mi ten ksiądz nie powiedział i kazał czekać w gotowości. Bo jak będzie miał te dokumenty, to się do mnie odezwie. Wiem tylko tyle, że kolejne spotkanie z tym oficerem ksiądz ma pod koniec października.
– Skup się, towarzyszu. Może jednak powiedział coś więcej. Teraz każdy szczegół jest istotny.
– Nie, a ja nie pytałem, bo mnie tak zatkało, że aż mnie brzuch rozbolał. Ponadto bałem się dalej dopytywać, żeby nie wzbudzać podejrzeń, tak jak obywatel major mnie uczył – mówił zdenerwowany Ryszewski.
– Usiądźcie w końcu, towarzyszu! – Karpienko podniósł głos na Ryszewskiego, który mimo wcześniejszych próśb dalej krążył jak wilk po klatce.
Ryszewski posłusznie spoczął na fotelu, zakładając nogę na nogę.
– Trzeba to teraz wszystko napisać – dodał spokojniej Jegor.
Młody mężczyzna wziął leżący na ławie brulion i długopis, po czym zaczął skrobać. Było widać, że pisanie meldunku nie jest dla niego nowością.
Karpienko również usiadł w fotelu. Gdyby tylko chodziło o agentów Służby Bezpieczeństwa, może nawet by się cieszył. W myśl powiedzenia jego szefa, że nic tak nie cieszy jak cudze nieszczęście, a szczególnie bratniej służby, którą można zrugać i zbesztać, że sobie rady nie daje, i teraz towarzysze znów muszą udzielić bratniej pomocy. Tu jednak chodziło o agenturę radzieckich służb specjalnych. W dodatku jedna z kart dotyczyła duchownego, którego Jegor osobiście dwa lata temu przejął na łączność. Żarty się kończyły. Najchętniej by w tym momencie zadzwonił do swojego szefa – ten duchowny to nie był jakiś obsrany wikary z parafii na podkarpackim zadupiu. Był jednak jeszcze jeden temat, który musiał szybko załatwić, nim jego szef dowie się o tej sprawie…
Warszawa, 5 października 1984 roku
Gabinet był duży, liczył dobre trzydzieści metrów kwadratowych, a trzy spore okna wychodziły z niego na ulicę. Każdy, kto pierwszy raz wchodził do tego pomieszczenia, zwracał uwagę na ogromne biurko z przepastnymi szufladami stojące pośrodku. Przed biurkiem stały dwa krzesła, a po lewej stronie gabinetu skórzana sofa z małą ławą i dwoma skórzanymi fotelami. Na ścianie za biurkiem wisiały portrety Lenina i Dzierżyńskiego, po prawej stronie umieszczono opasły sejf, a tuż obok niego na małym drewnianym stoliku duży zabytkowy samowar.
Picie herbaty z samowara to stara tradycja rozwinięta w czasach carskiej Rosji. Samowar był oznaką statusu właścicieli domu. W bogatych rosyjskich domach gość, wchodząc do salonu, patrzył najpierw na ikonę na ścianie, a w zasadzie na ramę ikony: czy była złocona i wysadzana diamentami, a potem właśnie na samowar. Od cara po prostego chłopa mieli go wszyscy, wyjąwszy osoby najuboższe. Co więcej, bogatsi miewali i po dwa samowary: jeden na pokaz, jeden do użytku.
Rosyjski wynalazek, jakim był samowar, powstał prawdopodobnie w zakładzie braci Lisycynowów w drugiej połowie XVIII wieku. Sto lat później naczynia te rozprzestrzeniły się po całym kraju, a głównym obszarem ich produkcji stała się Tuła, będąca ośrodkiem hutniczym i metalurgicznym. A także miastem zakładów zbrojeniowych, w których produkowano działka lotnicze i przeciwlotnicze, granatniki, a przede wszystkim broń strzelecką, między innymi karabinki Kałasznikowa. Karabinek ten był taką samą, a może i większą chlubą ojczyzny niż samowar. Był to – inaczej niż pochodzący z czasów carskich samowar – produkt już wyłącznie Rosji radzieckiej, jej symbol rozpoznawany na całym świecie.
Wysoki i postawny mężczyzna w granatowym garniturze stanął przy dużym oknie gabinetu z widokiem na ulicę Sułkowicką. Tu mieściła się siedziba przedstawicielstwa KGB w Warszawie działającego pod nazwą „Grupa Narew”. Oficjalnym zadaniem członków grupy była współpraca z aparatem bezpieczeństwa PRL. Ich obszar działań był jednak o wiele szerszy, dlatego sowieccy oficerowie mieli kilka siedzib w Polsce, by dokładnie wykonywać powierzone im zadania. KGB łamało zapisy oficjalnych porozumień o współpracy między służbami. Rosjanie wręcz ostentacyjnie pomijali towarzyszy z SB w informowaniu o operacjach wywiadowczych prowadzonych na terenie naszego kraju. Oczywiście nie wszystkich towarzyszy, bo niektórzy byli im potrzebni – ale ci potrzebni byli wierniejsi Moskwie niż Warszawie.
Stanowisko szefa „Grupy Narew” obejmował najczęściej oficer radzieckiego wywiadu w stopniu generała majora, który miał już doświadczenie w prowadzeniu rezydentur za granicą. Jego podwładni w stopniu pułkownika lub podpułkownika byli dobierani z kadry doświadczonej w pracy operacyjnej. Nawet kierowca szefa przedstawicielstwa miał stopień majora KGB. Byli wśród nich także oficerowie wywiadu wojskowego GRU2, który w Polsce nie miał oficjalnego przedstawicielstwa.
Radzieccy oficerowie „Grupy Narew” mieli imienne legitymacje polskiej Służby Bezpieczeństwa, które wykorzystywali w działaniach, jak choćby w pozyskiwaniu polskich źródeł pod legendą, że są funkcjonariuszami SB. W „Grupie Narew” pracowało bowiem wielu funkcjonariuszy operacyjnych, którzy biegle znali nie tylko język polski, ale i angielski. Radzieccy oficerowie doskonale orientowali się w zachodnich realiach, a przed przyjazdem do Polski przez wiele lat działali w krajach kapitalistycznych. To doświadczenie im się przydawało, gdy udawali zachodnich cudzoziemców w celu wniknięcia w środowiska opozycyjne.
Właśnie takim oficerem „Grupy Narew” był mężczyzna stojący przy oknie i trzymający w dłoni szklankę z gorącą herbatą w metalowym koszyczku zwanym po rosyjsku podstakannik. Jego wzrok skupił się na zaparkowanym fiacie 125p w kolorze burgunda.
– I jak się sprawuje nowe auto, towarzyszu pułkowniku Wielgosz? – spytał swojego gościa.
– Bardzo dobrze, towarzyszu pułkowniku – odpowiedział Wielgosz, ale widać było, że pytanie lekko go poruszyło. Jeszcze nikomu nie chwalił się bowiem zakupem, a dziś przyjechał na spotkanie autobusem miejskim, i tylko przypadek sprawił, że przed budynkiem stał taki sam fiat jak jego. – Chyba jednak nie spotkaliśmy się, by omawiać walory polskiej motoryzacji – spróbował zażartować.
Mężczyzna przy oknie nie odpowiedział, zamieszał łyżeczką, którą wschodnim zwyczajem pozostawił w szklance, a następnie głośno siorbnął gorącej herbaty.
– Jak już, to włoskiej motoryzacji, bo macie tylko licencje do produkcji – odparł, odwracając się do Wielgosza. – I faktycznie, nie po to tu was ściągnąłem. – Podszedł do ławy i usiadł na drugim fotelu. – Ostatnio wszystkie sprawy nabrały tempa i trzeba się zabezpieczyć po tym, co się stało w osiemdziesiątym pierwszym roku.
– Myślę, że nasze władze opanowały sytuację – wtrącił niepewnie Wielgosz.
– Opanowaliście sytuację, do której sami doprowadziliście swoją nieudaną polityką – wytknął mu gospodarz – narażając nas na nieprzewidziane problemy, towarzyszu Wielgosz. Żeby sprawa była jasna: mamy do was i do waszej małej komórki znaczne zaufanie. Wasza współpraca z nami jest bardzo ważna. Wiem, ile też już dla nas zrobiliście, towarzyszu, nim tu przyjechałem z Moskwy. Miałem okazję czytać wasze meldunki od samego początku. To znaczy od sprawy „Claude”. Przez ostatnie lata bardzo mocno nam się przysłużyliście i wasze oddanie oraz to, jak się poświęcacie w pracy, dużo dla nas znaczy. Niestety nie na każdego możemy tak liczyć. Wśród waszych partyjnych towarzyszy nie wszyscy są tak lojalni i oddani – skwitował Rosjanin i uśmiechnął się zimno.
Wielgosz wiedział doskonale, o czym mowa. „Claude” to było jego pierwsze zlecenie w ramach tajnej komórki SB do zadań specjalnych, nad którą nadzór sprawowało GRU. Sprawa dotyczyła likwidacji podwójnego agenta we Francji, kapitana Mroza, oraz przerzucenia do Polski z Francji, ze Szwajcarii, z Kanady, Austrii i ze Szwecji dwudziestu ważnych szpiegów. Chodziło o nielegałów, czyli głęboko zakonspirowanych oficerów wywiadu, którzy – tak jak Mróz – pracowali pod przykrywką i żyli jako zwykli obywatele. Wywieziono ich przed zabójstwem Mroza w Paryżu. Niestety nie wszystkich udało się uratować. W wyniku zdrady Mroza wpadł czołowy agent służb PRL w izraelskim kontrwywiadzie Lucjan Levi. Strata całej siatki nielegałów była dla komunistycznych służb dotkliwym ciosem. Po tej wpadce zlikwidowano cały Wydział I wywiadu MSW, który koordynował ich działania. Następcą tego Wydziału stała się grupa „MŁOT”.
Zabicie kapitana Mroza było zresztą dla Wielgosza pierwszą nieudaną próbą morderstwa. Mróz został zastrzelony przez innego oficera. Wielgosz tylko podwójnego agenta postrzelił, choć po powrocie wszystkim w SB opowiadał, że to on oddał śmiertelny strzał, i chodził dumny jak paw po korytarzach centrali. Od tamtego czasu funkcjonariusz SB uczestniczył już jednak w wielu operacjach i po nich nie musiał przypisywać sobie cudzych sukcesów. Wręcz wolał już nie liczyć, ilu ludzi ma na sumieniu.
Pamiętał, jak Mróz błagał o życie, jeszcze będąc w samochodzie, i jak zamilkł, kiedy wysiadł na wysypisku śmieci. Pamiętał też, jaką dziką przyjemność sprawiło mu masakrowanie zwłok Mroza…
– Wiecie, że nasze służby są na ciągłej wojnie z całym Zachodem. – Słowa Rosjanina wyrwały Wielgosza z zamyślenia. – Wprowadzony przez waszych polityków stan wojenny nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Nie byliście wystarczająco twardzi, by rozwiązać problem definitywnie i ostatecznie. Waszym przełożonym zabrakło odwagi. Dalej w waszym kraju działa wrogi element powiązany z zachodnimi imperialistami. Dlatego postanowiliśmy wesprzeć was w tej walce, ale już tak, jak to według nas jest stosowne i potrzebne – stwierdził podpułkownik KGB Aleksiej Apołłonowicz Grapniok.
Ten radziecki oficer, z pochodzenia Białorusin urodzony w Mińsku, oficjalnie służył w sztabie Północnej Grupy Wojsk ZSRR stacjonującym Polsce, jednak nieoficjalnie był jednym z zaufanych Kremla do zadań specjalnych. Do Polski trafił pod koniec 1980 roku w ramach awansu. Grapniok był odpowiedzialny za tuszowanie afery w okolicach Swierdłowska, gdzie w tajnym wojskowym laboratorium produkującym broń biologiczną nastąpiła awaria. W jej wyniku hodowane bakterie wąglika zostały uwolnione do środowiska naturalnego, powodując śmierć ponad dwustu cywili. Władze radzieckie wyparły się sprawy, twierdząc, że były to ofiary epidemii, która wybuchła wskutek spożycia mięsa zwierząt z nielegalnego uboju. Zaangażowanie Grapnioka w łagodzenie skutków tej katastrofy zauważyło KGB i już w 1980 roku awansował on na kapitana. Po niecałych trzech latach został majorem. A cztery miesiące temu opijał przyspieszony awans na podpułkownika. Był zatem jednym z młodszych oficerów w KGB, a po tragedii w laboratorium w Swierdłowsku jednym z bardziej zaufanych notabli z Łubianki. – Przecież utrzymaliśmy władzę – nieśmiało zaoponował Wielgosz.
– Da, utrzymaliście, ale na jak długo? Nie zlikwidowano żadnego z ważniejszych członków opozycji, tak jak wam doradzaliśmy, i co gorsza, oni się bardzo dobrze czują, a ich popularność, zwłaszcza Wałęsy i jego Solidarności, nie zmalała, wręcz przeciwnie, rośnie. Dodatkowo finansowo jest klapa, u nas też pieniądze na wyczerpaniu. Trzeba przyjąć nowy model walki, jeśli mamy wygrać.
– A co na to Moskwa?
– A co wy myślicie, że ja za ich plecami sam na to wpadłem?! – Grapniok walnął pięścią w stół. – Już w osiemdziesiątym pierwszym spodziewaliśmy się, że może dojść do różnych sytuacji. Po to był Kukliński. Miał zostać łącznikiem z jankesami, by w końcu pewne rzeczy uzgodnić poza gabinetami. Wyszło, jak wyszło.
Wielgosz wiedział, że pułkownik Ryszard Kukliński jest agentem KGB w polskiej armii. Esbek natrafił w jednej teczek byłego Urzędu Bezpieczeństwa na zeznania oficera Armii Krajowej, którego Kukliński wydał na śmierć w 1949 roku. Kukliński był na łączności jeszcze za czasów sowieckiego kontrwywiadu Smiersz, pozyskali go we Wrocławiu do rozpracowywania polskich żołnierzy Armii Krajowej oraz podziemia antykomunistycznego, dlatego zrobił taką karierę, ale nie chciał ciągnąć tematu Kuklińskiego, przynajmniej nie teraz.
– To znaczy kto zawinił, Izrael? – spytał niepewnie Wielgosz.
Rosjanin zniecierpliwiony machnął ręką
– Wiem, wy, Polacy, macie tę manię wielkości. Wydaje się wam, że jesteście narodem wybranym przez Boga. Ten sam problem ma Izrael. I walczycie o tę palmę pierwszeństwa, myśląc, że świat się kręci wokół waszej dupy.
Radziecki pułkownik przerwał, wypił kieliszek wódki i spojrzał na Wielgosza.
– Wiecie, towarzyszu, że w USA osiemdziesiąt procent społeczeństwa nie ma pojęcia, gdzie leży Polska? Ba! Oni nawet nie wiedzą, że jest takie państwo. Ich obywatele mają to w zadzie. W zasadzie cały świat ma was w dupie. No, może nie cały, bo jak widzicie, matuszka Rossija niet.
– To jakie to państwo? – ponownie spytał zaciekawiony Wielgosz.
Grapniok nie odpowiedział. Wyjął z kieszeni blaszaną papierośnicę z tłoczonym wizerunkiem radzieckiego żołnierza trzymającego pepeszę i poczęstował Wielgosza papierosem.
– Powiedzmy, że mamy sprzymierzeńców, którzy patrzą w przyszłość – powiedział Grapniok, wypuszczając dym.
– Szczerze powiem, towarzyszu pułkowniku, że nie rozumiem. – Esbek uśmiechnął się z zakłopotaniem, bo faktycznie nie wiedział, o czym mowa.
Podpułkownik KGB spojrzał w okno i na chwilę zapadła cisza. Za oknem panowała złota polska jesień. Liście na drzewach były różnokolorowe i coraz więcej widać ich było na ziemi niż na gałęziach.
– Nie musicie wszystkiego rozumieć, a tym bardziej wiedzieć. Skupcie się na waszym zadaniu, które wykonujecie od ponad roku w archiwach, wybierając co cenniejsze rodzynki, by ukryć je w Moskwie.
Wielgosz wiedział dużo, ale nie wszystko. Grapniok też nie zamierzał mu zdradzać, że w jednym z niewielkich państw europejskich działa cała siatka KGB mająca duży wpływ na decyzje tego małego państwa o potężnej pozycji w całym zachodnim świecie.
– Tak, działamy bardzo delikatnie, ale jak nie wyjdzie, to…
– Towarzyszu Wielgosz. Komunizm w Polsce nie wyszedł – przerwał bezceremonialnie Grapniok. – Czy będą jakieś radykalne kroki? Oczywiście, jeden już realizujecie wy sami dla naszego wspólnego dobra. Jakie będą dalsze? Szczerze powiem: nie wiem, może być różnie, wszystko zależy od dynamiki zdarzeń.
– To jednak mało wyrazista przyszłość – wyrwało się Wielgoszowi.
Major KGB zmrużył oczy i spojrzał przenikliwie na polskiego funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa.
– Wyczuwam zwątpienie w słowach towarzysza – powiedział chłodnym tonem.
– Nie, tylko my, znaczy się, ja… – Wielgosz zaczął się plątać i czerwienić.
– My, Wielgosz, mamy rozkazy i mamy robić swoje! Zrozumieliście?! – To mówiąc, Grapniok ruszył do dużego opasłego szarego sejfu stojącego w rogu pokoju, który mógł ważyć spokojnie z pół tony. Oficer sięgnął do kieszeni, po chwili wyjął pokaźny klucz i wsadził go do zamka, przekręcił, a następnie otworzył ciężkie metalowe drzwi. Chwilę pogrzebał w opasłej metalowej szafie pełnej różnych teczek i luźnych kartek. W końcu wyjął jakiś segregator. Trzymając go w dłoni, wrócił do Wielgosza i położył przed nim na ławie wyciągniętą teczkę.
Wielgosz wziął do ręki segregator, w którym było tylko kilkanaście zapisanych stron. To była lista nazwisk z peselami. Znał ten wykaz, dostał go nie dalej jak rok temu, ale gdy go widział, stron było dwa razy mniej. Pułkownik SB podniósł wzrok znad kartki z niemym pytaniem na twarzy.
– Lista jest dłuższa niż ta poprzednia – odezwał się Grapniok, jakby czytał w myślach esbeka.
Po czym usiadł z powrotem na fotelu, wziął szklankę herbaty i siorbnął głośno, spoglądając na Wielgosza.
– Towarzyszu pułkowniku, mamy dwa problemy. Mniejszy taki, że lista jest dłuższa, co już wiecie, a drugi o wiele poważniejszy. – Tu Grapniok zamilkł na chwilę i polał do dwóch kieliszków wódkę, a następnie podał jeden z nich Wielgoszowi.
Obaj wypili. Grapniok popił gorącą herbatą, Wielgosz zaś, krzywiąc się, popił niechętnie kawą, którą mu zaserwowano po przyjściu.
– Jak wy możecie pić to czarne świństwo? – Grapniok nieoczekiwanie się zaśmiał.
Wielgosz znał doskonale historię Rosji i wiedział, że herbata to ich drugi narodowy trunek zaraz po wódce. Nie zdziwił go widok samowara, bolszewicy też lubowali się w tej tradycji. Woleli jednak szklanki z podstakannikami, gdyż picie z porcelany okrzyknęli burżuazyjnym zachodnim wymysłem. Obecnie Rosjanie piją też herbatę z cytryną, przy czym skórkę parzą, nie obierają. Czaj słodzą konfiturami, cukrem lub miodem.
O piciu herbaty w Rosji krążą różne anegdoty. Wielgosz je znał od swojego ojca, który piętnaście lat spędził w Moskwie i herbata była jego ulubionym napojem. Często przy gościach zaznaczał, że dwa lata spędził na Syberii. Tam herbaty nie brakowało, gorzej było z cukrem. Dlatego ojciec nieraz powtarzał anegodtę o piciu herbaty: „na pridumku, czyli myśląc o cukrze; na prigladku, czyli przyglądając się kawałkom cukru; na prilizku, czyli liżąc cukier i popijając herbatą; i wreszcie – na prikusku, czyli trzymając cukier w ustach”.
– Problem jest o wiele poważniejszy – powtórzył Grapniok, wyrywając Wielgosza z zamyślenia. – Nasz zaufany człowiek doniósł, że wykaz może być w posiadaniu jednego z polskich księży. Takiego młodego narwańca, który po kościołach opowiada, jak to wszyscy źli jesteśmy. Ten narwaniec w sutannie ma pozyskać dokument i dostarczyć naszemu człowiekowi. Prawdopodobnie w grę wchodzi cała lista. Wiecie, co to znaczy? W waszych szeregach jest kret, który chce przekazać bądź już przekazał dane temu księdzu. Ktoś zdradził. Trzeba ustalić kto i jak najszybciej się nim zająć.
– Skąd pewność, że to prawda? Może tu jest jakieś drugie dno. To niemożliwe.
– Niemożliwe to wypić morze wódki, bo zagryzki nie starczy – wtrącił Grapniok, śmiejąc się z własnego dowcipu. – Informacja jest pewna. Ksiądz dostał próbki materiałów, które są prawdziwe – powiedział już śmiertelnie poważnie oficer GRU.
– Towarzyszu, ale ja nie mam takich możliwości, by… – Wielgosz zareagował nerwowo, bo nie miał pojęcia, jak ma się zająć duchownym.
– Tym się nie martwcie – przerwał mu radziecki oficer. – Księdzem zajmie się ktoś inny.
– Kto? – wyrwało się pułkownikowi SB.
– To nie jest ważne kto, dowiecie się w swoim czasie. Waszym zadaniem, a w zasadzie waszych ludzi, jest wystawić tego księdza.
– Ale ja mam przełożonych, towarzyszu pułkowniku. I tak już nie mówimy całej prawdy ministrowi Kiszczakowi… – Wielgosz chaotycznie usiłował się bronić przed kolejnym zadaniem.
– Zgadza się, macie. I zgadza się, Kiszczak nie wie o waszym tajnym zadaniu, za to towarzysz generał Milewski3 wie. To wasz były bezpośredni przełożony i jest dalej w służbie. Trzeba to zrobić dla dobra sprawy. – Grapniok nawet się nie silił na dalsze tłumaczenia, dodał tylko: – Całe szczęście dla was, że ten zdrajca wybrał tego młodego księdza, a nie pobiegł z tym do ambasady USA czy RFN. Musicie działać szybko i sprawnie. Musicie namierzyć tę swołocz! Pomoże wam major Jegor Karpienko.
Wielgosz poczuł ulgę, ale zarazem zrobiło mu się gorąco. Ulgę, bo z początku bał się, że Grapniok dowiedział się o małym prywatnym archiwum, które tworzy na boku. Na szczęście jego tajemnica była bezpieczna.
Gorąco zaś, bo przy sprawie przekazania kilkuset teczek agentury polskiej działającej w opozycji i Kościele pracowało obecnie kilkunastu oficerów Służby Bezpieczeństwa i Wojskowej Służby Wewnętrznej. Nie dało się zrobić tego inaczej, bo agenci mieli swoich oficerów prowadzących, od których formalnie trzeba było zażądać przekazania teczek do Warszawy. Plan zakładał jak najszybsze przeprowadzenie operacji, ale i tak był rozpisany na pół roku, by nie wzbudzić podejrzeń wśród wysokich funkcjonariuszy SB i WSW. Oczywiście brano pod uwagę, że tacy decydenci jak generał Jaruzelski czy generał Kiszczak w końcu się dowiedzą, co mogłoby doprowadzić do tarć i opóźnienia całej akcji, ale Moskwa miała po swojej stronie kilku ważnych członków ścisłego kierownictwa KC PZPR. Takich jak choćby towarzysz generał Mirosław Milewski, który karierę rozpoczynał w radzieckich oddziałach wyzwalających Polskę i był oddanym sojusznikiem KGB, oraz Władysław Ciastoń4, generał Milicji Obywatelskiej będący zastępcą ministra spraw wewnętrznych. Ponadto kilku prominentnych urzędników z MSW, którym Moskwa ufała.
Mimo że operacja była ściśle tajna, i tak wiedziało o niej kilkunastu funkcjonariuszy z SB. Ktoś musiał fizycznie zająć się teczkami i przekazaniem źródeł. Sam Wielgosz nie był w stanie. Z Wojskowymi Służbami Wewnętrznymi było o tyle łatwiej, że zrobiono to za pomocą polecenia odgórnego, w którym nakazano przekazanie konkretnych agentów Służbie Bezpieczeństwa. To oczywiście nie wzbudziło tam radości, ale w ten sposób ograniczono ilość osób wtajemniczonych w główny cel operacji.
Plan zakładał też wyczyszczenie kartotek, by zatrzeć ślady, że przekazane źródła kiedykolwiek były na usługach SB. Operacja była naprawdę koronkową robotą. W grupie wyselekcjonowanych agentów, którzy mieli być przekazani sojusznikom z ZSRR, znajdowali się oficerowie Wojska Polskiego różnego szczebla: od generałów po dobrze rokujących poruczników. Agentami wojskowymi zajmowała się Wojskowa Służba Wewnętrzna, cywilami Służba Bezpieczeństwa. W grupie cywilnych agentów SB byli prokuratorzy, sędziowie, znalazło się też kilku naukowców oraz całkiem sporo duchowieństwa: czy to biskupów, czy młodych księży pozyskanych przez komunistyczny aparat bezpieczeństwa do rozmaitego typu współpracy. Obecnie kilkudziesięciu komunistycznych agentów pracowało już poza granicami kraju: w Niemczech, USA czy Watykanie. Na liście brakowało tylko oficerów samej SB i WSW oraz oficerów wywiadu PRL. To akurat Wielgosza nie dziwiło. Wiedział, że KGB ma swoją siatkę wśród funkcjonariuszy PRL-owskiego aparatu, bo sam do niej należał, i zdawał sobie sprawę, że ta siatka w ostatnich latach mocno się rozrosła. Podsumowując: ktoś z jego podwładnych pracujących przy przekazaniu teczek dla Moskwy też kopiował dane. Oficer ten chciał dobić targu z Kościołem… I nie miał bladego pojęcia, że targ został już dobity…
O ile Wielgosz mógł sprawdzić, kto ma dostęp do zasobów SB, bo sam typował ludzi do tego zadania, o tyle sprawa WSW była gorsza. Po pierwsze WSW nie miała pojęcia, dlaczego cenniejsze źródła mają zostać przekazane SB. Góra postanowiła ograniczyć krąg ludzi znających cel tej operacji, całkowicie pomijając wojsko. Zieloni mieli oficjalnie przekazać teczki do weryfikacji, na co nawet wydał zgodę sam generał Kiszczak, ale plan zakładał, że teczki już nie wrócą, a Kiszczak już nie będzie władny to wymóc. Materiały WSW nie były ubogie. Wojskowa Służba Wewnętrzna korzystała z zasobu agenturalnego zawierającego ponad szesnaście tysięcy OZI – osobowych źródeł informacji.
Oficera SB nagle olśniło: jeśli ktoś z zespołu zajmującego się teczkami mógł się zorientować i wsypać, mógł to być tylko oficer Wydziału WSW 11. Dywizji Pancernej z Żagania. Ten właśnie oficer, nie dalej jak tydzień temu będąc w Warszawie, zaczął szukać teczek, które Wielgosz już wysłał do Moskwy.
– Tak, to musiał być on – powiedział do siebie Wielgosz.
– Że co? – spytał zdziwiony Grapniok.
– Nic, towarzyszu pułkowniku, głośno myślę i chyba już wiem, kto zdradził.
– To na co czekacie? Zajmijcie się tym problemem natychmiast. Macie do dyspozycji majora Karpienkę i całe zaplecze GRU. To zagrożenie musi być natychmiast zlikwidowane.
Wielgosz wstał i pożegnał się z pułkownikiem Grapniokiem. Spieszył się, ale nie dlatego, że oficer GRU mu tak kazał. Spieszył się, bo nie miał wyjścia, musiał usunąć oficera, nim ten przekaże całe zgromadzone archiwum włącznie z teczkami, które miały pozostać w prywatnym archiwum Wielgosza jako zabezpieczenie na gorsze czasy.
Żagań, 20 października 1984 roku
– Poszedłeś z tym do księdza?! Andrzej, ty chyba zwariowałeś. Nawet ja wiem, jak oni są umoczeni, może nie wszyscy, ale część – powiedziała dziewczyna.
Mieszkanie, w którym przebywali, było własnością dziewczyny i znajdowało się w centrum Żagania, w starej kamienicy poniemieckiej naprzeciwko urzędu miasta. Rodzice dziewczyny byli repatriantami ze wschodu i dostali je po przybyciu na ziemie zachodnie. Już nie żyli i obecnie dziewczyna mieszkała w trzypokojowym lokalu z siostrą, która studiowała we Wrocławiu.
Przez wysokie okna mieszkania było widać niewielki rynek i inne kamienice. Wystrój stanowiła mieszanka stylów: część mebli została jeszcze po właścicielach siłą wysiedlonych do Niemiec, a część rodzice kupili już za PRL. Pokój dzienny był pomalowany na biało. Przy jednej ze ścian stał telewizor na dużym prostokątnym stoliku, pod nim umieszczono półki z szufladami, a na górze wisiały wykonane ze sklejki nadstawki z drzwiczkami. Oczywiście nie mogło zabraknąć przeszklonej witryny, na której dumnie prezentowały się kryształy. Po przeciwnej stronie pokoju, jak w niemal każdym polskim domu, stała meblościanka z zamykanym na kluczyk barkiem. Do tego wersalka, duża prostokątna niska ława i dwa fotele. Na jednym z nich siedział Andrzej.
– A do kogo miałem pójść! Agata, sama widzisz, co się dzieje, do czego mnie wyznaczyli. Ty zresztą też bierzesz w tym udział. Jesteś maszynistką w tym pierdolniku. Przez ciebie przechodzą wszystkie pisma, bo je sama piszesz – powiedział młody kapitan Andrzej Ostrowski, od sześciu lat oficer Wojskowej Służby Wewnętrznej służący w Żaganiu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. KGB – Komitet Bezpieczeństwa Państwowego przy Radzie Ministrów ZSRR. Do głównych zadań KGB należały: gromadzenie informacji wywiadowczych poza granicami Związku Radzieckiego; ochrona kontrwywiadowcza armii oraz samego Komitetu i ochrona granic państwowych ZSRR; kontrola i nadzór nad obiektami nuklearnymi i ośrodkami przemysłowymi tego kraju; ochrona budynków rządowych oraz dostojników partyjnych w kraju i poza jego granicami, w tym ambasad i konsulatów. [wróć]
2. GRU (Główny Zarząd Wywiadowczy) – instytucja wywiadu wojskowego kolejno Rosji radzieckiej i ZSRR. [wróć]
3. Mirosław Milewski – polski działacz komunistyczny, generał dywizji Milicji Obywatelskiej, funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, członek Biura Politycznego i sekretarz KC PZPR. Minister spraw wewnętrznych. W 1944 roku został żołnierzem Armii Czerwonej w oddziale kontrwywiadu wojskowego Smiersz. W wyniku jego działalności zostało aresztowanych wielu członków Armii Krajowej. [wróć]
4. Władysław Ciastoń – polski milicjant, komunistyczny działacz partyjny i dyplomata, generał dywizji Milicji Obywatelskiej, funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, wiceminister spraw wewnętrznych PRL, ambasador w Albanii. [wróć]
„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”
Tysiące ebooków i audiobooków
Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.
Napisali o nas: