Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Polsce władzę przejmuje nowa prawicowa partia. Bierze na celownik Wojskowe Służby Informacyjne, a ich żołnierzy traktuje jak bandytów. WSI idą do kosza, a wraz z nimi ludzie, którzy dotąd wiernie służyli swojemu krajowi.
Z taką rzeczywistością i zupełnie nowymi wrogami musi zmierzyć się pułkownik Radosław Sztylc. W „Weryfikacji” spotkamy bohaterów znanych z „Hajlajfu”: komandora Sobolewskiego, Czarnego czy Beverley. Sztylc znowu musi walczyć o życie. Po piętach depczą mu: bezwzględny zabójca z przeszłością w KGB, Białorusini i zdrajcy z własnej firmy. Kto poluje na oficerów WSI? Droga do odpowiedzi jest długa i zaprowadzi nas na Kaukaz, do Gruzji stojącej na progu wojny z Rosją. Kto przeżyje? Kto zginie? Kto okaże się kretem? Odpowiedź da nam „Weryfikacja”!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Kafir Łukasz Maziewski
Weryfikacja
Bellona
I
Smak wina mtswane
Kwiecień 2007 roku, dwa miesiące po upublicznieniu Raportu WSI Telawi, północno-wschodnia Gruzja
Gospodarz spotkania przyglądał się Czarnemu uważnie już od wejścia. Mrużył oczy okolone siateczką drobnych zmarszczek, co Czarny zauważył, dopiero gdy podeszli z Tamar do stolika, bo było dość ciemno. Na zewnątrz zapadał zmierzch, a wnętrze knajpki bynajmniej nie było oświetlone jak sala operacyjna w szpitalu. Pomieszczenie miało kształt prostokąta, z drzwiami na jego dłuższym boku. W środku znajdowało się kilka stolików i kominek. W centralnym miejscu stał nieduży półkolisty bar, który – sądząc po jego stanie – był starszy od Czarnego. W środku mieszał się zapach przypraw, grillowanego mięsa oraz dymu papierosowego. Nie najczystsza podłoga i okna – co było widoczne nawet pomimo mroku – potęgowały wrażenie zaduchu. Mówiąc krótko, nie była to restauracja, którą znajdzie się w przewodnikach Michelin.
Polak od razu dostrzegł dwójkę mężczyzn siedzących blisko stolika, w którego stronę właśnie szli. Usztywnił się lekko, ale Tamar najwyraźniej wiedziała, kim są, bo dostrzegłszy ich, dwukrotnie zacisnęła pięść, a potem uniosła dłoń i machnęła w geście pozdrowienia lewą ręką. Czarny uśmiechnął się w duchu – domyślił się, że chodziło o sygnał. Dziewczyna zauważyła, że on zauważył.
– To moi kuzyni – powiedziała po rosyjsku z wdzięcznym uśmiechem.
– Kuzyni, co? – odpowiedział Czarny, też z uśmiechem, bo w zasadzie nie spodziewał się, by ich rozmówca poruszał się bez obstawy.
Swoje jednak wiedział. „Kuzyni” mieli oblicza brodate i raczej ponure. Krótkie skórzane kurtki podszyte barankami były na tyle złej jakości, że wyraźnie widać było wybrzuszenia pod pachami ich obu. Przetarcia na łokciach wskazywały, że właściciele niezbyt często zmieniali garderobę. Na krześle przy jednym z nich leżała żółta plastikowa torba z gruzińskimi napisami. Nawet w nie najlepszym świetle lamp Czarny dostrzegł coś ciekawego: charakterystyczne druty złożonej kolby AKS-74U, skróconej wersji popularnego kałacha.
Kałasznikow był bronią obecną na całym świecie: na wyposażeniu regularnych armii, wszelkiej maści rewolucjonistów, partyzantów, guerillas spod najprzeróżniejszych długości i szerokości geograficznych, a także policjantów, terrorystów i najzwyklejszych bandytów bez zasad czy ideologii. Broń ta była bardziej popularna niż Elvis Presley czy Beatlesi. Do tego stopnia, że kilka państw, głównie z Trzeciego – a nawet Trzeciego i pół – Świata wzięło ją na swoje flagi państwowe. Bandyci Giorgiego mieli jednak wersje skrócone; takie, jakie ukochał sobie poszukiwany obecnie przez pół świata Osama bin Laden.
„Nieźle” – pomyślał Polak. „Wyglądają, jakby ruszali na wojnę”. Wiedział, że ci kuzyni musieli stanowić ochronę Giorgiego. Przez głowę przemknęło mu, że to aż niewiarygodne, by wszystkie rzezimieszki, pseudoochroniarze, silnoręcy i zwykli bandyci do wynajęcia na całym świecie mieli tego samego marnego stylistę. Skórzane kurtki, zakazane gęby i spojrzenia rzucane spode łba wyglądały tak samo w każdym kraju i mieście. Niezależnie od tego, czy było to Legionowo, Brześć czy gruzińska dziura w dupie o nieoczekiwanie wdzięcznej nazwie Telawi, wszyscy mieli tę samą aparycję. Wydało się to Czarnemu zabawne. Ale teraz nie miał czasu na bzdury, tym bardziej że byli spóźnieni. Doszli do stolika, przy którym czekał gospodarz spotkania. Na wyjeździe z Tbilisi przydarzył się jakiś wypadek i korek, dlatego Tamar zadzwoniła do starego i uprzedziła, że będzie musiał na nich zaczekać. Giorgi musiał to jakoś przełknąć. Najwyraźniej wręcz zagryzł to jakoś i zapił, bo stał przed nim niemal pusty talerz z kilkoma metalowymi szpadkami po szaszłykach. Oraz kieliszek wina.
Gruzin z domieszką krwi czeczeńskiej, dla którego Czarny przyjechał do Telawi, był wysoki i szczupły. Sylwetkę miał sprężystą i choć zaczynał mu się rysować lekki brzuszek, to jak na siedemdziesiąt dwa lata musiał być w formie, której zazdrościłoby mu wielu czterdziestolatków. Miał krzaczaste, wilcze brwi, lekko zagięty nos i siwe włosy. Jego wzrok był czujny i uważny. Czarny wytrzymał to spojrzenie, nawet uśmiechnął się lekko. W końcu nie takich kozaków miewał przed sobą. Stary przywitał się z Tamar i spojrzał na Polaka.
– Dobryj wieczer – powiedział. Po rosyjsku, ale ze słyszalnym ciężkim akcentem. Miał miły dla ucha, basowy głos.
– Sagamo mszwidobisa – przywitał się Czarny, wciąż z leciutkim uśmiechem na ustach. Stary popatrzył na niego, nadal podejrzliwie, ale nieco mniej niż jeszcze przed momentem. Czarnemu zdawało się nawet, że lekki uśmiech przemknął po twarzy starszego człowieka. Zaterkotał po gruzińsku coś, czego Czarny nie rozumiał. Choć w Tbilisi był długo, wciąż miał problem z tamtejszym językiem. Rozumiał kilka podstawowych zwrotów i garść przekleństw, ale z zakupami wciąż nie do końca sobie radził. Spojrzał na Tamar z niemą prośbą o pomoc. Nim jednak dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, Giorgi znowu zabrał głos, przechodząc na rosyjski.
– Zapytałem, czy mówisz po gruzińsku.
– Tylko po rosyjsku – odrzekł Czarny.
– To niedobrze, Poliak – odpowiedział starszy mężczyzna. – Skąd wiedziałeś, jak należy się przywitać?
– Zgadłem – odparł ze swobodnym uśmiechem Czarny. Stary góral z Kaukazu patrzył na niego jeszcze przez moment badawczo, ale w końcu i on się uśmiechnął. Czarnemu zdawało się też, że słyszał lekkie westchnienie Tamar. Wiedział, że stary niezbyt chętnie mówi po rosyjsku, Tamar uprzedzała go o tym, ale tym razem chyba zrobił wyjątek. A ona nie musiała dodatkowo tłumaczyć. Giorgi wyciągnął rękę i uścisnął Czarnemu prawicę. Odpuścił sobie obejmowanie, poklepywanie po plecach czy pocałunki w policzki. „Całe szczęście” – pomyślał Czarny. Był skupiony. Wiedział, po co znalazł się w tej restauracji i co chciał wyciągnąć od Giorgiego.
Gdy usiedli, skinął dłonią na stojącego za barem korpulentnego mężczyznę w nieokreślonym wieku. Czarny wiedział, że był to właściciel lokalu Kapiloni imieniem Szota. Rodowity Gruzin, trochę przedsiębiorca, a trochę gangster, idealny produkt czasów Szewardnadzego. „Jak w domu” – pomyślał Polak. Szota podszedł szybko do stolika. Widać było, że stary cieszy się u niego poważaniem.
– Co zjecie? Uprzedzam, ja już jadłem – oznajmił po rosyjsku, patrząc na Czarnego i Tamar.
– Ja pastę z bakłażana, wujku, i jakąś sałatkę. Jestem na diecie – odpowiedziała z poważną miną dziewczyna. Stary uśmiechnął się do niej czule. Była bratanicą jego żony, sierotą z czasów poprzedniej wojny w Czeczenii.
– A ty, Polak? – zapytał Giorgi.
– Może po prostu to samo co Tamar? – odparł Czarny.
– Daj coś dobrego, Szota. Chaczapuri, szaszłyki. Wino. Wiesz przecież… i sałatkę dla mojej bratanicy – powiedział Gruzin, ignorując słowa Czarnego. Właściciel wiedział najwyraźniej, czego Giorgi oczekuje, bo błyskawicznie podał wino. Mtswane, i to lokalne, dla swoich, nie na eksport. Miało głębszą, niemal żółtą barwę, różną od tego, które zwyczajowo trafiało do krajów europejskich, i bardziej intensywny smak.
– Znakomite wino. Genialne! – pochwalił Czarny. Zgodnie z prawdą, bo uwielbiał lokalne mtswane. Gruzin spojrzał na niego znad kieliszka.
– Ty tu z Tamar przyszedłeś. Ty wiesz, kto ja jestem? – zapytał. Czarny zmrużył oczy. Stary już przechodził do biznesu? Szybko…
– Tak, panie Czawczawadze. Wiem. Myślę też, że pan wie, kim jestem ja, prawda?
Stary góral nie odpowiedział. Przez chwilę bawił się stojącym przed nim kieliszkiem, obracając go. Spojrzał na wino pod światło, zmrużył oczy.
– Tak, Polak, ja wiem, kto ty – odpowiedział przeciągle, przechodząc na rosyjski. – Powiedz mi, czego chcesz – dodał i łyknął wina. Czarny sposobił się do odpowiedzi, ale przezornie nie otwierał ust. Miał wrażenie, że stary nie skończył jeszcze wątku. Nie pomylił się. Z kuchni dolatywały smakowite zapachy mięsa dochodzącego na ogniu. Czarnemu zaburczało w brzuchu z głodu.
– Przyszedłeś tu z moją bratanicą – mówił dalej Giorgi. – Dobrze! Ona mi mówiła o tobie. Że ty nastojaszczyj mużik.
To była duża pochwała. Czarny wiedział, że stary góral nie jest skory do pochwał. „Była marchewka, będzie kij?” – pomyślał. Nie pomylił się. Giorgi pochylił się lekko do przodu. Oczy zapłonęły mu niedobrym ogniem, spod siwych wąsów błysnęły zęby.
– Ale bądź ostrożny, Polak. Ty ją skrzywdzisz – spalę cię – warknął.
Czarny widział, że stary nie kłamie. Może przesadza, ale na pewno nie kłamie. Wiedział od Tamar, że Giorgi nosił w przeszłości mundur. Armia ZSRR, której służył od początku lat sześćdziesiątych do samego końca Sojuza, rzuciła go daleko od herbacianych pól Batumi – do zimnego kraju nad rzeką, której nazwy nie mógł początkowo wymówić. I to pomimo niezłego przygotowania językowego, jakie dała mu jego formacja macierzysta. Giorgi nie był bowiem zwykłym żołnierzem. Ze względu na swoje cechy, w tym nieprzeciętną inteligencję, trafił do GRU – osławionego radzieckiego wywiadu wojskowego. I choć początkowo miał pewne problemy, to już po tygodniu potrafił wymówić słowa „Wisła” i „Legnica”. Potem było tylko lepiej, a w Północnej Grupie Wojsk Radzieckich służył przez dwa i pół roku. Z sukcesami zresztą. Dlatego Czarny nie tylko musiał być czujny, ale i postępować z Giorgim bardzo rozważnie. Wytrzymał spojrzenie Gruzina i uśmiechnął się.
– Spokojnie, panie Giorgi. Ja Polak, nie jakiś kurewski Rusek. Ja… my szczerzy ludzie – odparł beznamiętnie. Kaukaski góral wciągnął głośno powietrze. Rozluźnił lekko ramiona i nalał wina Tamar. Dźwięk otwieranych drzwi restauracji przerwał rozmowę.
***
Weszli we trzech. Pierwszy był niski, ale miał szerokie ramiona i długie ręce, więc Czarny z miejsca nazwał go w myślach Gorylem. Tuż za nim, po jego prawej ręce, szedł na nieznacznie ugiętych nogach drugi. Wyższy, w skórzanej kurtce i adidasach – Czarny oznakował go jako Dresa. Trzeci, najmniej widoczny, ustawił się bliżej drzwi. Miał czapkę z daszkiem, więc dostał pseudo Czapa. Usiadł przy stoliku najbliżej drzwi, niby studiując menu, ale Czarny czuł, że on też skanuje wzrokiem salę. Pierwsza dwójka rozejrzała się po wnętrzu restauracji i ruszyła w stronę baru.
Najwyższy rangą musiał być Goryl. Dres podążał za nim cały czas w tej samej odległości, omiatając wzrokiem prawą stronę sali. Obaj szli przez pomieszczenie niby niedbale, starając się sprawiać wrażenie przypadkowych gości, ale uważnie taksowali spod lekko zmrużonych powiek całe otoczenie. Szli prosto w ich stronę. Czarny zesztywniał. W podobnym bezruchu zastygła Tamar. Trójka gości była nieoczekiwana – nie tak miało być. Zanotował coś jeszcze: dwójka ponurych „kuzynów” starego też przestała jeść i obrzuciła przybyszów nieprzyjemnymi spojrzeniami. Ten, który siedział bliżej ich stolika, sięgnął do reklamówki. Starszy powstrzymał go gestem, ale nieszczególnie zdecydowanym.
Goryl i Dres zaczęli iść w stronę stolika Giorgiego, Tamar i Czarnego. Goryl prześlizgnął się wzrokiem po dziewczynie i uśmiechnął się paskudnie, a Polak poczuł wyrzut adrenaliny. Przebywał w Gruzji jako cywilny przedstawiciel handlowy jednej z polskich firm z przemysłu zbrojeniowego. Pod taką legendą tkwił tam od pięciu miesięcy – a dokumenty o tym świadczące zostawił w sejfie, w Tbilisi.
Zdradził ich sposób chodzenia. Krok. Sprężysty, na lekko ugiętych nogach, z rękoma swobodnie opuszczonymi wzdłuż ciała. Tak chodzili profesjonaliści – albo zawodowi ochroniarze, albo żołnierze wojsk specjalnych. Czarny też był profesjonalistą. Napatrzył się na podobnych zawodników w Polsce i na Białorusi. Tu najwyraźniej szykowała się zadyma. „Ale kto jest celem?” – myślał gorączkowo. Giorgi… czy on? Był w Gruzji już jakiś czas. Dostatecznie długo, by wiedzieć, że nowi goście restauracji Kapiloni na pewno nie byli tutejsi, choć za takich chcieliby uchodzić. Zbyt cisi i zdecydowanie zbyt ponurzy jak na przyjaznych i raczej radosnych Gruzinów. A kiedy jeden z nich usiadł przy drzwiach wejściowych, ale tak, by mieć ogląd na całą salę, wewnętrzny alarm Czarnego wył już na cały regulator. To byli Czeczeni. W dodatku tacy, którzy mieli za sobą przeszkolenie wojskowe.
Czarny zakładał, że jeżeli do niedużej salki weszło ich trzech, to jeszcze jeden musiał obstawiać tylne wyjście, a kolejny – czekać w samochodzie. On sam przynajmniej tak by to ustawił. Kątem oka spojrzał na dziewczynę i Giorgiego, który najwyraźniej myślał to samo. Błyskawicznie rzucił okiem na dwóch siedzących obok ochroniarzy. „Kuzyni” też nie byli palcem robieni i zorientowali się, co jest grane. Wiedzieli już, że trójka „Chaczów”, jak pogardliwie nazywali Czeczenów Gruzini, ewidentnie nie przyszła tu na ciepłą kolację. Starszy z nich wstał gwałtownie i ruszył do stolika Giorgiego.
„Niech mnie diabli, że dałem się władować w tę Gruzję” – pomyślał Czarny. I błyskawicznie zrugał się w duchu za takie roztkliwianie się nad sobą. Był szkolony także na takie sytuacje, choć teraz przebywał na legendzie handlowca i strzelanina z nieznanymi ludźmi, w kraju, w którym był gościem, na pewno nie byłaby czymś zwyczajnym.
„A chuj! Lepiej, żeby mnie trzech sądziło, niż sześciu nosiło! Na jebany cmentarz!” – przemknęło mu przez głowę. Nieuchwytnym ruchem sięgnął po jedną z tłustych szpad po szaszłyku leżących na talerzu starego. Złapał ją mocno za uchwyt i schował rękę za siebie, zaciskając palce na tłustym metalu. Wstał i zwrócił się ku nadchodzącym Czeczenom. Kątem oka zauważył minę Giorgiego i zrobiło mu się trochę lepiej. Ku nim zmierzał właśnie „kuzyn” Giorgiego, dość wymownie chowając dłoń pod kurtkę, więc Czarny postanowił przejąć inicjatywę.
– Dobry wieczór, panowie. Dzisiaj restauracja zamknięta, przyjęcie prywatne – powiedział po rosyjsku, gdy dwójka intruzów była o pół kroku od stolika. Obrócił w dłoni szpadę, wyrównał oddech. Pochylił tors lekko do przodu, napiął mięśnie. Był gotów.
Goryl zatrzymał się w pół kroku. Brwi miał zrośnięte i Czarnemu przyszła do głowy głupia myśl: „Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”. Na prawym policzku miał paskudną, ewidentnie niedawno wygojoną bliznę. Czarny, który nieraz widywał podobne rany, wiedział, że takie ślady zostawia nóż.
– Szto wy kuszajetie, pan?1 – Goryl zagadnął po rosyjsku nieprzyjemnym głosem. Czuć było od niego alkohol. Dres stał za nim z głupkowatym uśmiechem. Był młody, ale na pewno też był żołnierzem. Czarny ocenił ich na desantników – spadochroniarzy. Obok pojawił się ochroniarz Giorgiego. Spod jego rozpiętej kurtki wystawała kolba tetetki.
– Wy kto? – warknął. – Wynocha stąd, zamknięte!
Czeczen skakał oczami od Czarnego do Giorgiego. Przyglądał im się uważnie. Czarny zacisnął mocniej dłoń na metalu. Goryl cofnął się o pół kroku. Sprawiał wrażenie, jakby liczył w pamięci i wyraźnie coś mu się nie zgadzało w liczebności ochrony Giorgiego. W jego spojrzeniu zamigotał gniew. Zmrużył oczy.
Pierwszy broni dobył nie Goryl, ale Dres. Goryl cofnął się, kiedy jego kompan składał się do strzału. Ale Czarny też wiedział, czym jest CQB2. Kiedy więc Dres szykował się do strzału, Czarny już obracał w dłoni szpadę. Zgarbił się, skulił ramiona i ze skrętu bioder zamarkował cios prawą ręką. Czeczen nabrał się i odruchowo uniósł ręce. O to chodziło. Czarny jednym płynnym ruchem szarpnął lewą ręką i poczuł, jak szpada wbija się w ciało. Czeczen ryknął dziko, gdy metal rozpruł jego brzuch, wbił się w jelito i uszkodził przeponę.
I wtedy rozpętało się piekło.
Z zewnątrz gruchnęły krzyki i strzały. Czarny rozpoznał serię z kałasznikowa. Jedna, druga, trzecia… potem rozległ się wysoki świst i głuchy wybuch. Utonął w nim czyjś krzyk, ale Czarny nie miał czasu na rozmyślania. Siłował się z Gorylem, próbując zasłonić się nim przed wywijającym bronią Dresem. Ten, mimo niepozornego wyglądu, znał się na swojej pracy. Rozległy się dwa ostre kaszlnięcia. Trafił. Ale anioł stróż Polaka akurat tego dnia nie pił.
Pierwszy pocisk wszedł w ciało nad obojczykiem. Przebił mięśnie, tylko cudem mijając tętnicę i drugim cudem omijając obojczyk. Wyszedł z tyłu, a Polak poczuł, jakby dostał cios młotem i zaparło mu dech. Trzecim cudem było to, że drugi pocisk, który miał rozerwać mu gardło, poszedł o kilka centymetrów wyżej, parząc szyję, ale ostatecznie nie czyniąc szkód. I wtedy do gry włączyli się ochroniarze Giorgiego. Ten, który stał przy stoliku, rzucił się na Dresa, zostawiając Czarnego siłującego się z Gorylem. Od ścian sali odbiło się echo serii. Drugi z „kuzynów” stał na szeroko rozstawionych nogach, prując w stronę Czapy z AKSU. Nawet nie wyjął go z żółtej reklamówki. Czapa zakręcił się i padł, przeorany serią pocisków 5,45 mm z broni opracowanej dla sowieckich pilotów śmigłowców.
Giorgi też nie próżnował. Stary trzymał w rękach wyciągniętego nie wiadomo skąd skorpiona i właśnie walił prosto w Dresa. Ten jednak głupi nie był. Skoczył za przewrócony stolik, szukając choćby kawałka schronienia. Pociski ze skorpiona zagrzechotały o podłogę. Czeczen wysunął rękę i strzelał na słuch. Ale był na przegranej pozycji. Skacząc za stolik, kupił sobie kilka sekund życia. Ochroniarz starego złożył się nieco lepiej, nacisnął spust… i zza stolika rozległ się krótki, urwany nagle krzyk, a potem przeciągły, pełen bólu jęk.
Czarny dalej się zmagał z napastnikiem, który chwycił go za szyję i z rykiem przypominającym najprawdziwszego goryla z całej siły zdzielił czołem w twarz. Nos Czarnego chrupnął i pękł, do gardła wlała mu się krew. Jego własna. Ale sam też wczepił się w kurtkę Czeczena. Wyciągnął bagnet i dźgnął tamtego jeszcze raz, tym razem mocniej i głębiej. Czeczen zwinął się jak przydeptany ślimak. Ale był silny. Wytrzymał zadawane mu ciosy i lewą ręką sięgnął za pasek po swój pistolet. Wyrwał go i z całej siły przyładował Czarnemu w skroń. To zresztą ocaliło mu życie, bo gdy po potężnym ciosie Polak zachwiał się na nogach, wdepnął w plamę krwi Czeczena, która kapała z rany na jego brzuchu. Polak poślizgnął się i upadł, pociągając za sobą Goryla, który wylądował na nim. Czeczenowi wypadł z dłoni pistolet. Złapał więc Czarnego za gardło i zaczął wciskać mu kciuki w tchawicę. Polakowi zamigotało w oczach. Goryl siedział na nim i dusił, a Czarnego paraliżował ból przestrzelonego obojczyka. Było z nim marnie, życie ocalił mu Giorgi.
Rozległ się pojedynczy trzask wystrzału i głowa Czeczena, który siedział na piersi Czarnego, eksplodowała, a na twarz Polaka bryznęła krew i strzępy szarej galarety, jeszcze chwilę wcześniej będącej ludzkim mózgiem.
„Chryste, to jest pierdolone O.K. Corral” – pomyślał Czarny, gdy ciało Goryla stoczyło się z niego. Ciepła maź, którą miał na twarzy, i buzująca adrenalina sprawiły, że poczuł mdłości. Już na czworakach puścił pawia przy głowie martwego napastnika, automatycznie wycierając twarz w rękaw.
Z zewnątrz wciąż dobiegały pojedyncze strzały. Ktoś krzyczał, ale ten krzyk przerwał wybuch. Tymczasem zza stolika, za którym leżał postrzelony Dres, dochodziły jęki. Ostrożnie, trzymając w rękach gotową do strzału broń, podchodził do niego ochroniarz. Widać było nogi Czeczena i wylewającą się plamę krwi. Czarny, choć sam postrzelony i poobijany, zauważył, że Gruzin porusza się z dużą wprawą. Kopnął w końcu stolik i oczom wszystkich ukazał się ranny Dres. Wciąż miał w ręku makarowa, ale silny kopniak Gruzina sprawił, że puścił rękojeść pistoletu. Drugą ręką trzymał się za brzuch, z którego obficie płynęła krew. Ochroniarz wycelował „sukę” w głowę rannego. Strzał miał skrócić jego męki.
– Szwbuleba!3 – krzyknął po gruzińsku Giorgi i tamten karnie opuścił broń.
„Rychło, kurwa, w czas” – pomyślał Czarny, widząc żywego jednak Dresa.
W sali zapadła cisza. Przerywały ją tylko ciężkie oddechy. Czarny powoli gramolił się z ziemi.
– Związać i zapakować to ścierwo do bagażnika. Trzeba będzie z nim sobie porozmawiać – rozkazał Giorgi, a następnie spojrzał na polskiego oficera. – Cały jesteś? – zapytał Czarnego po rosyjsku.
– Mniej więcej – odpowiedział zduszonym, charkotliwym głosem Polak. Bolało go przyduszone gardło, złamany nos pulsował, wściekle rwał przestrzelony mięsień, brzuch i jądra płonęły po kopnięciu Czeczena. Wstał ciężko. Spróbował się wyprostować, ale zachwiał się.
– Co… co to było? – zapytał po polsku. – Co tu się, kurwa, stało? – powiedział głośniej.
– Zamknij się – warknął Giorgi. Podszedł do leżącego na podłodze Szoty i rzucił na niego okiem. Tamten był martwy. Czarny pokręcił z niedowierzaniem głową. Nawet nie zauważył, kiedy kucharz oberwał.
– Kurwa – jęknął.
To zaktywizowało starego. Ruszył do martwego Czapy i wyszarpnął mu z zastygłych dłoni kałacha.
– Chodź tu – powiedział w stronę Czarnego. Polak podszedł. Giorgi podał mu skoropiona.
– Trzymaj! Lepsze to do walki niż szpada po szaszłyku – powiedział stary góral czystą polszczyzną.
„Nie zapomniałeś, skurwysynu” – pomyślał Czarny ze złośliwą satysfakcją. Wziął od Giorgiego pistolet, po chwili namysłu schował go za pasek spodni. Stary tymczasem zaterkotał coś po gruzińsku do ochroniarza. Tamten skinął głową i wybiegł z restauracji. Stary góral odwrócił się do dziewczyny.
– Tamar – mruknął. Dziewczyna nie zareagowała.
– Tamar! – powiedział głośniej, a ona spojrzała na niego. Wyrzucił z siebie długą tyradę, zakończoną krótkim rosyjskim idi! Dziewczyna podniosła się z podłogi, wzięła obrus i przykryła nim zabitego Szotę. Tymczasem zjawił się ochroniarz.
– Nasz samochód spalony. Misza ubity – powiedział cicho. Stary pokręcił głową. Zrozumiał, że to była całkiem nieźle zastawiona pułapka.
– A samochód Tamar? – zapytał stary. Ochroniarz pokiwał głową i uniósł lekko kciuk w górę. Jakimś cudem jej auto ocalało. „Dlaczego?” – zastanawiał się Czarny, bo pewna niepokojąca myśl nie dawała mu spokoju. Ale z rozmyślań wyrwał go ostry głos starego.
– Ty, Polak, jedziesz z nami – powiedział stary góral.
– Jak z wami? – zapytał w końcu Czarny.
– Myśl – odwarknął Giorgi. – Oni ciebie też chcieli ubit’. Ty nie zauważyłeś, co się tu sdiełało? Ty, razwiedczik, myśl. Tak was tam teraz szkolą, kurwa mać?
– Ja tiepier biznesmen, nie sołdat – odpowiedział Czarny, ale w myślach przyznał staremu rację. Strzelanina, która rozegrała się tu… ile, kilka minut temu? Czarny miał wrażenie, że minęły całe wieki. W każdym razie nie mogła pozostać niezauważona. Liczba trupów mówiła sama za siebie, a on był polskim szpiegiem, który był tu nie do końca legalnie. Poza tym dookoła wciąż mogli krążyć kumple Czapy.
– Bliaaaa…. – mruknął bezwiednie.
– Nie kombinuj, suka, nie czas tiepier. Potem będziemy myśleć. U nas – powiedział stary. – Pojedziemy waszym samochodem, tylko on ostał się cały.
Czarny myślał gorączkowo. Był piątek. On miał urlop do końca tygodnia. Uprzedził w firmie, że odezwie się w poniedziałkowy poranek. Miał jeszcze dwa dni, a z Giorgim i tak nie zdążył porozmawiać o meritum. Podjął decyzję.
– Jadę – zgodził się. Stary kiwnął głową.
Pięć minut później odjeżdżali land cruiserem Tamar spod Kapiloni, szybko, bo w oddali widać było pierwsze światła policyjne. Czarny próbował się nie przejmować, bo wiedział, że Giorgi miał lokalną policję w kieszeni. Jechali na wschód, w stronę malowniczych gór Kaukazu. Jednak Czarny nie miał nastroju do podziwiania widoków.
Do tej roli przygotowywał się od trzech lat. To po to były tajne szkolenia w Modlinie, choć jeszcze wtedy nie wiedział, że dostanie taką propozycję. Kiedy jednak ją otrzymał od samego zastępcy szefa WSI, długo się nie zastanawiał. Przyjął propozycję, jakby to był dar od Boga. Nie wiedział, bo i skąd, że w centrali się zesrało – kierunek dalekowschodni był mocno uszczuplony i potrzebowali na gwałt kogoś do Gruzji. Politycy, w szczególności sam prezydent, wymyślili sobie, że nawiążą głębszą współpracę z tym małym krajem w kotle kaukaskim, a Czarny był akurat pod ręką. Znajomość rosyjskiego, angielskiego i kurs w Modlinie były dla centrali bardzo pożądane i mimo oporów komandora Sobolewskiego, że to bzdura, że pod przykrywkę Czarny powinien być szkolony kilka lat, a nie kilka miesięcy, argument był jeden: potrzeby służby. Zastępca szefa WSI wprost powiedział przy Czarnym jeszcze w grudniu 2005 roku:
– Kurwa, co wy mi tu o szkoleniach wyjeżdżacie! Zobaczcie, do Afganistanu wysyłają nas w ciągu roku i w dupie mają, czy jesteśmy gotowi, czy nie. Przestańcie biadolić, da sobie radę, macie niecały rok, by go doszkolić i wysłać. Potem się będziemy martwić.
Przypomniał sobie słowa Sztylca, żegnającego go przed wyjazdem z Polski.
– Podymasz Gruzinki, opalisz się w Batumi i nażresz szaszłyków. Poza tym sam się w to wjebałeś, trzeba było słuchać Komandora – mówił mu Radek, gdy Czarny doznał złowrogiego przeczucia. Było to już po przyjęciu polecenia od zastępcy szefa, który wyznaczył mu tę misję. Z początku cieszył się z niej jak małe dziecko. – Zresztą widzisz, co się tu dzieje, a ty przynajmniej zarobisz i będziesz miał przez kilka lat spokój dupy.
„Dobre sobie, no i, kurwa, mam spokój dupy”, parsknął w duchu Marcin, mijając znak z przekreśloną nazwą po gruzińsku. Obmacywał obojczyk z prowizorycznym opatrunkiem, który Tamar zrobiła z zakrwawionego kawałka obrusa. Obiecał sobie, że po powrocie do Polski już nigdy nie spojrzy na szaszłyki.
Żadne z nich nie wiedziało o niewielkim plastikowym urządzeniu przyczepionym pod nadkolem samochodu. Słało w eter sygnał, który był pilnie odbierany i notowany…
***
Uścisk dłoni Tamar nieoczekiwanie odświeżył wspomnienia o tym, jak Czarny ją poznał i o jej historii. Dwa i pół miesiąca temu zawarli znajomość w sklepie z winami, który ona prowadziła, a on przypadkowo wpadł tam kiedyś po pracy. Od tamtej pory Tamar Czawczawadze opowiedziała mu o swojej rodzinie wszystko.
Pochodziła z mieszanego małżeństwa. Jej rodzina zginęła wymordowana brutalnie we własnym chutorze, oddalonym o cztery kilometry od miasteczka Naurskaja. Zbrodni dokonali maruderzy z jednego z komand osławionego watażki Salmana Radujewa. Mieścina liczyła nieco ponad osiem tysięcy mieszkańców. Większość stanowili tam Czeczeni, ale jakimś przedziwnym zrządzeniem losu znalazło się w nim także kilka rodzin gruzińskich.
Ojciec Tamar, Czeczen, był milicjantem. Choć surowy, z pewnością nie był bezwzględnym zaściankowym mużikiem i kochał swoją gruzińską żonę, pierworodną córkę oraz maleńkiego synka. Nie chciał także, jak wielu innych Czeczenów z Naurskiej, ruszać w góry walczyć z rosyjskim okupantem. Do końca wierzył w prawo, które symbolizował. Za swoją wiarę zapłacił, jak zwykle w takich przypadkach, najwyższą cenę.
Tamar dobrze pamiętała upiorną, mroźną noc na przełomie listopada i grudnia 1996 roku. Była w stodole, gdy przed dom zajechały dwa uazy, z których wysypało się pięciu lub sześciu ludzi w mundurach. Patrzyła przerażona, jak ojciec wychodzi na zewnątrz i rozmawia z napastnikami. Czarny niejednokrotnie uspokajał ją nocami, kiedy budziła się z krzykiem. On sam zaciskał pięści, gdy słuchał tej opowieści. Dla jedenastoletniej dziewczynki widok człowieka, który nagle wyciąga broń i niemal z przyłożenia strzela w głowę jej ojcu, był momentem zakończenia dzieciństwa. Potem pijani bojownicy wyłamali drzwi i wbiegli do domu. Dwóch ruszyło w stronę stodoły, prosto na schowaną tam w kącie Tamar, która z szoku nie była w stanie nawet się rozpłakać. Byli już prawie przy wrotach, gdy z domu dobiegły krzyki ich kompanów oraz płacz matki i małego Asłambeka, jej ukochanego braciszka. Tamar nie wiedziała, dlaczego krzyki mamy stały się nagle tak rozpaczliwe. Rozumiała jednak emocje, jakie w nich dźwięczały: paniczny strach, a potem ból. I głośny śmiech Czeczenów. Zacisnęła zęby na pięści, by nie płakać. Ale musiała coś zrobić. Jej ojciec wielokrotnie od lat powtarzał, że gdyby coś złego zdarzyło się jemu lub matce, powinna uciekać. Pokazywał jej wtedy pas wiszący na haku w stodole i mówił, że musi go zabrać i biec do wujków, którzy mieszkali na przedmieściach Naurskiej.
– Gdyby coś się wydarzyło, gdyby przyszli źli ludzie… pamiętaj o pasie, Tamka. Weź go, pilnuj i biegnij do wuja Giorgiego – powtarzał jej ojciec, po czym brał ją na ręce i szczypał w policzki. Wielokrotnie pokazywał, gdzie wisi pas. Dopiero później, znacznie później dziewczyna zrozumiała, dlaczego ojciec kazał jej uciekać do domu cioci Rusudan i wujka Giorgiego.
Tamtej nocy mała Tamar, słysząc dobiegające z domu głośne krzyki matki i połykając łzy, zdjęła pas z haka. Był ciężki, nawet bardzo, ale słowa ojca stanowiły dla niej rozkaz. Założyła go przez ramię i zapięła mocniej kurtkę. Wymknęła się ze stodoły, łapiąc jeszcze wiszącą na wrotach latarkę. Żyła w zagrożeniu od kilku lat, więc wiedziała, co ma robić. Stodoła miała tylne, dobrze ukryte wyjście, ale Tamar znała jego położenie. Rzuciła się w tym kierunku, odsunęła stare worki, grabie i kosę i pchnęła tajne drzwi. Niemal wpadła w panikę, gdy ciężkie wrota nie drgnęły, ale naparła mocniej i część ściany ustąpiła. Dziewczynka wybiegła w las, w którym często bawiła się z ojcem i bratem. Gdy była na jego skraju, przystanęła. Obejrzała się na zabudowania, z których wciąż dochodziły krzyki jej matki, płacz Asłambeka i śmiech pijanych Czeczenów. A potem – strzały. Trzy. Najpierw ucichł płacz jej brata, a potem – krzyki matki. Tamar popatrzyła po raz ostatni na swój dom, potem obróciła się i pobiegła przed siebie.
Nie widziała już, jak mordercy podpalają jej dom. Nie myślała o tym, że od śmierci uratowało ją tylko lenistwo bestii, które wymordowały jej rodzinę. Biegła przez ciemny zimowy las. Wpadła do przepływającego przezeń strumienia, ale choć zmokła – biegła dalej, prosto do Naurskiej.
Samej drogi nie pamiętała. Dopiero kilka lat później Giorgi opowiedział jej, jak wpadła do ich gospodarstwa ubłocona, w podartej kurtce i jednym bucie. Przerażona i w histerii, opowiedziała chaotycznie, urywanymi słowami, co zdarzyło się w ich domu. Ale miała przy sobie pas i oddała go w końcu Giorgiemu. Ten zaś zadziałał błyskawicznie. Najpierw obejrzał dokładnie pas, a następnie nakazał zszokowanej żonie ubrać dwoje ich własnych dzieci. Kiedy Rusudan zaczęła zbierać najpotrzebniejsze rzeczy i pakować je do walizek, on sam ruszył do jednego z regałów, które stały w pokoju gościnnym. Z niedostępnej dla dzieci półki zdjął załadowany i zabezpieczony pistolet TT, po czym zatknął go za pasek spodni. Następnie skierował kroki do piwnicy i po kwadransie wrócił, dzierżąc w dłoni ciężką, ubrudzoną węglem walizkę. Krzyknął na zapłakaną żonę, by się pospieszyła. Półtorej godziny później jechali jego starym żiguli w stronę Gruzji. Za kierownicą siedział Giorgi, opleciony na piersi grubym, skórzanym pasem. W tej chwili ten były oficer armii radzieckiej uciekał z kraju, który nagle stał się wrogi. Lubił poczciwego Asłana, lubił swoją szwagierkę Nino, ale oni od tego momentu należeli do przeszłości, a Giorgi musiał zadbać nie tylko o najbliższych, ale też o swoją bratanicę, która parę godzin wcześniej została sierotą. Obecnie, zawinięta w koc na tylnym siedzeniu, szlochała głucho, a wraz z nią dwójka jego dzieci. Łkała także Rusudan, opłakując siostrę, więc Giorgi zapalił papierosa, splunął przez otwarte okno i zacisnął dłonie na kierownicy. Czekała ich długa droga.
Przy granicy gruzińskiej znaleźli się po dwóch dobach. Jechali głównie nocą, za dnia przystając i kryjąc się po lasach. Tamar, pogrążona w szoku, albo płakała, albo kasłała. Zdarzenia ostatnich dni, szalona ucieczka w ostrą czeczeńską zimę niemal zabiły jedenastolatkę. Kasłała coraz ciężej i szybko stało się jasne, że jest chora.
I tu objawiła się po raz ostatni mądrość jej ojca. Kiedy dotarli do granicy, stary Giorgi sięgnął do pasa i wyjął z niego to coś, co sprawiało, że był tak ciężki i cenny dla nieżyjącego ojca Tamar. Gruziński żołnierz pilnujący przejścia uśmiechnął się drapieżnie na widok charakterystycznego blasku metalu, który pokazał mu Giorgi. Asłan schował w pasie coś, co miało być początkiem lepszych dni ich rodziny – cały majątek, jaki ukrywał na początek życia po wojnie: kilkanaście carskich pięciorublówek, zwanych świnkami. Jedna moneta – to był ich wjazd do Gruzji. Druga sprawiła, że żołnierz przymknął oko na bladą jak śmierć, chudą dziewczynkę, która potwornie kasłała i nie miała dokumentów. Wjeżdżając do Gruzji, Tamar nazywała się już Czawczawadze, tak jak jej wuj. I zaczynała nowy rozdział swojej biografii. A on musiał jej w tym pomóc.
Co wy tu jecie? [wróć]
CQB – Close Quarters Battle, walka w krótkim dystansie. [wróć]
Zostaw. [wróć]
II
Biało-rusy
Restauracja Carska, Białowieża
Wysoki, barczysty blondyn o dziobatej twarzy, ubrany w elegancki garnitur, wszedł do sali głównej restauracji Carska w Białowieży. Do hotelu wraz z kolegą dotarli około godziny dwudziestej. Mężczyzna był głodny i wiedział, co chce zjeść: pasztet z dziczyzny, tatara z łososia, soliankę i kaczkę, z których restauracja od zawsze słynęła. On już tu bywał, więc wiedział o tym doskonale.
Zbyt późno wyjechali z Mińska. Ktoś nie miał czasu, komuś wyskoczyła pilna narada, więc granicę w Bobrownikach, zamiast o ósmej rano, przekroczyli dziesięć godzin później, na oryginalnych paszportach dyplomatycznych. Czterdzieści minut po przejściu granicy w miejscowości Waliły znaleźli to, czego szukali. Przy jednej z bocznych dróg, nieco oddalonych od wsi, leżał od tysięcy lat głaz. Potężny, słusznie omszały i wrośnięty w otaczającą go ziemię niczym odwieczny drogowskaz ustawiony w tym miejscu przez matkę naturę. Był rozłożysty, płaski i znakomicie nadawał się na punkt orientacyjny. I właśnie tam w zapadającym zmroku, zobaczyli najpierw umówione dwa, a potem trzecie mrugnięcie świateł. Ruszyli w tamtą stronę.
Pod drzewkiem, nieco z boku głazu, stał średniej wielkości, nierzucający się w oczy van ciemnej barwy, jakich tysiące jeździły po polskich drogach. Podjechali bliżej, a kierowca też dał sygnał światłami. Z busa wysiadł postawny mężczyzna. Był to radca do spraw politycznych Ambasady Republiki Białorusi, Wiktor Aleksandrowicz Szpakouski. Młody, ale piekielnie zdolny dyplomata o okrągłej głowie z wyraźnymi zakolami i zimnymi oczami, nad którymi rosły lekko wygięte w odwrócone litery V brwi. Szpakouski, co oczywiste, był jednocześnie oficerem KGB, a zadanie, które wypełniał, było ściśle szpiegowskie. Przybysze z Białorusi wysiedli z eleganckiego citroëna C6 i przywitali się z nim, a następnie oddali mu swoje służbowe telefony – oczywiście włączone, on zaś przekazał im dwa komplety znakomicie podrobionych ukraińskich paszportów i pakiety z polskimi pieniędzmi średnich nominałów.
I tak oto niedługo po przekroczeniu polskiej granicy Aleksandr Wasiljewicz Korowin szybko, bezboleśnie i z całkowitym pominięciem procedur został obywatelem Ukrainy, Aleksandrem Wasiljewiczem Sawczukiem, zaś jego przełożony Aleksiej Apołłonorowicz Grapniok wnet stał się Aleksandrem Iwanowiczem Prokopiukiem.
Świeżo upieczeni Ukraińcy szybko pożegnali się ze Szpakouskim, który zamienił vana na ich citroëna i pojechał w stronę Warszawy. Oni zaś zawrócili i ruszyli w stronę Białowieży. Van został wypożyczony przez legalizacyjną czystą spółkę, i to za gotówkę. Dość elegancki, ale nie na tyle, by wzbudzać podejrzenia. Podobnie było z pokojami zarezerwowanymi dużo wcześniej przez inną ze spółek, która nie miała żadnej łączności z pierwszą. W Białowieży mieli spędzić dwie noce, między innymi by sprawdzić, czy nie ciągną ogona. Oczywiście mieli stosowne ubezpieczenie – czterech tęgich zakapiorów o ponurych obliczach, oni jednak nocowali w Hajnówce. Ich zadaniem było zabezpieczanie dwójki oficerów, także w zakresie kontrobserwacji.
Korowin i Grapniok dotarli do Białowieży po kolejnej godzinie. Zameldowali się i poszli spać, wyczerpani drogą. Korowin, choć zmęczony, cieszył się, bo Grapniok był starym, doświadczonym oficerem, legendą wydziału polskiego w KGB. Został mu rok do przejścia na emeryturę, dlatego powoli wygaszał działalność i przekazywał swoje obowiązki… i aktywa. Korowin liczył, że przejmie to, co najcenniejsze. Skarbem tym był polski oficer – jedno z ważniejszych źródeł, jakie Białorusini mieli w Polsce. Oficer był spadkiem po czasach Sojuza, podobno wtedy pozyskano go do współpracy. Niewielu, oj, niewielu Białorusini mieli takich. W zasadzie zostały im źródła, które miała na łączności GRU stacjonująca na terenie Białorusi, przed formalnym odzyskaniem przez kraj niepodległości. Odchodzący z wolna w cień Grapniok był jednym z takich starych oficerów GRU, jednym z ostatnich, którzy pamiętali epokę Sojuza i wielkich operacji.
Rozkaz szefa był jasny: prócz standardowego przekazania informacji ich agent miał otrzymać bardzo odpowiedzialne zadanie, jakim było uzyskanie informacji na temat pewnego oficera polskiego kontrwywiadu i jego relacji z niejakim Wielgoszem. Sytuacja była skomplikowana. Według informacji przekazanych im przez agenta – noszącego zresztą wdzięczny kryptonim Kolarz – niejaki Wielgosz, choć działał na własny koszt, był zadaniowany z Moskwy. Z tego powodu ich misja była szczególnie trudna i dlatego też spotkał się z nimi sam szef. Rozkazy, które im przekazał, były jasne: to, czego poszukiwali, było wejściem na kurs kolizyjny z sojuszniczą – jakkolwiek by było – służbą, czyli GRU, i mogło wzniecić iskry między bratnimi krajami Związku Białorusi i Rosji. Wielgosz miał coś, co znaczyło bardzo wiele dla bezpieczeństwa Białorusi. „Fizycznego bezpieczeństwa” – podkreślił z naciskiem szef, potrząsając zabawnie lekko pyzatymi, czerwonymi policzkami. To zaniepokoiło Korowina, ponieważ mogło położyć na szali trudną „miłość” między Rosją a Białorusią. Ale Korowin był białoruskim patriotą i co służba dawała, przyjmował na szeroką klatę. Na myśl o odpowiedzialnym zadaniu czuł przyjemny dreszcz podniecenia.
No i jeszcze sprawa Sztylca. Korowin pamiętał dobrze niewysokiego, sprężystego Polaka o bystrych oczach, do którego podchodził kilka lat wcześniej, kiedy ten przebywał na Białorusi jako członek oficjalnej delegacji 1. Batalionu Rozpoznawczego.
Korowin był wtedy wciąż oficerem na dorobku, ale wróżono mu świetlaną przyszłość. Z ramienia KGB odpowiadał za jednostki stacjonujące w Brześciu, a tam właśnie pojawili się Polacy. Jego przełożeni zaplanowali dużą operację z wątkiem prowokacji, która była od początku wymierzona w Sztylca. Białorusini doskonale wiedzieli – od Kolarza zresztą – że Sztylc jest oficerem WSI. Zadaniem Korowina było wtedy odwrócenie uwagi od spotkania z innym członkiem delegacji. I wszystko szło dobrze do momentu, gdy wariograf, do którego mieli wtedy podpiąć tamtego oficera, najzwyczajniej w świecie nawalił przed samym badaniem. Afera była na dwadzieścia cztery fajerki, w Mińsku poleciało kilka głów.
Operacja nie do końca udała się także Korowinowi, bo Sztylc ostatecznie nie wysypał się, że jest z WSI, ale Korowin nawiązał kontakt i bardzo udanie zagrał rolę oferenta, wchodząc w ten sposób w dialog operacyjny z polską służbą. Białorusin pamiętał, jak musiał się napocić, by znaleźć miejsce do rozmowy, którą nagrywał. W końcu odbyła się ona na schodach soboru Świętego Mikołaja w twierdzy Brzeskiej… Nagranie to miało być potwierdzeniem tożsamości Sztylca i dowodem mającym posłużyć KGB do skompromitowania Polaków, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. I choć kosztowało to Korowina rok dłużej w kolejce do awansu, to uśmiechnął się do wspomnień. Polubił tego inteligentnego Pszeka, jak nazywali Polaków Rosjanie. Sztylc był twardym gościem. W jakiś przewrotny sposób Korowin cieszył się, że ich ścieżki znowu się skrzyżują. Choć bardzo zmęczony całodzienną niemal drogą, usiadł w restauracji Carska z poczuciem, że czeka go niezła zabawa. Zamierzał przed snem zjeść dobrą kolację z towarzyszem podróży, który właśnie stanął w drzwiach lokalu.
***
Sen był długi i ożywczy. Korowin obudził się następnego dnia niemal o wpół do ósmej rano. Po prysznicu udał się na śniadanie, zamówił jajka, bliny gryczane, kiełbasę z dziczyzny i tatara. Czekał jeszcze na kelnera, gdy do sali wszedł Grapniok-Prokopiuk. Uśmiechnął się do młodszego oficera i po chwili siedział obok niego.
– Jadłeś? – zapytał.
– Nie, czekam jeszcze, zaraz będzie.
– A co wziąłeś?
Korowin odpowiedział. Starszy oficer myślał chwilę, patrząc przez okno. W końcu ocknął się.
– To jak kelner przyjdzie, zamów mi to samo. I chleb. Mają tu dobry biały chleb.
– Często pan tu bywał, pułkowniku?
Stary uśmiechnął się tylko, nic nie odpowiedział. Wstał dość ciężko i utykając, ruszył po herbatę. Kulał na prawą nogę. Na korytarzach centrali w Mińsku szeptano, że to efekt postrzału jeszcze z czasów wojny w Wietnamie, na której był doradcą wojskowym. Ale Korowin wiedział, że to po prostu efekt złamania, którego wiele lat wcześniej stary dorobił się na nartach w Łogojsku. Grapniok jednak skrzętnie podtrzymywał legendę.
Korowin westchnął ciężko, bo pułkownik czasem bywał irytujący, ale ruszył zamówić mu śniadanie. Kilka minut później jedli. „Faktycznie dobry ten chleb” – pomyślał. Na sali byli sami. Goście o tej porze jeszcze spali, czemu sprzyjał znakomity mikroklimat Białowieży. Zresztą pokojów w hotelu było niewiele, o czym Białorusini doskonale wiedzieli. Korowin poczuł, że lubi to miejsce.
Pobyt w Białowieży był jednym z punktów skomplikowanego planu, prowadzącego do spotkania operacyjnego z Kolarzem. Widywali się z nim dwa lub trzy razy do roku, ale przygotowania zawsze trwały kilka miesięcy. Kolarz był strachliwy i mało mobilny. Notorycznie tracił prawko za jazdę na podwójnym gazie, więc zawsze liczyli się z komplikacjami. Operację kontaktu i fizycznego podjęcia agenta obmyślano dość długo. Pomógł, jak często bywa w takich sytuacjach, przypadek. Na szczęście jakiś bystry analityk przypomniał sobie, że agent lubi jeździć na rowerze. Opracowano więc plan, zgodnie z którym Kolarz został wielkim fanem turystyki rowerowej. Legendę wprowadzano w życie niemal dwa i pół roku, nim urządzono pierwsze spotkanie z podebraniem go na trasie. Kolarz poinformował żonę, że jedzie rowerem na trzy dni w Polskę i nie bierze telefonu, „bo musi się odstresować”. Żona od dawna miała kochanka, machała więc ręką na niemłodego męża pijaka, nawet jej to odpowiadało. Tymczasem Kolarz wsiadał na rower i ruszał w Polskę. Po kilku wyprawach rowerowych znajomi przywykli do jego pasji, wypady najlepszego źródła Białorusinów nikogo już zatem nie dziwiły. Wtedy też zmieniono jego pseudonim: z Dzbana stał się Kolarzem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki