Weryfikacja - Kafir, Łukasz Maziewski - ebook + audiobook

Weryfikacja ebook

Kafir, Maziewski Łukasz

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W Polsce władzę przejmuje nowa prawicowa partia. Bierze na celownik Wojskowe Służby Informacyjne, a ich żołnierzy traktuje jak bandytów. WSI idą do kosza, a wraz z nimi ludzie, którzy dotąd wiernie służyli swojemu krajowi.

Z taką rzeczywistością i zupełnie nowymi wrogami musi zmierzyć się pułkownik Radosław Sztylc. W „Weryfikacji” spotkamy bohaterów znanych z „Hajlajfu”: komandora Sobolewskiego, Czarnego czy Beverley. Sztylc znowu musi walczyć o życie. Po piętach depczą mu: bezwzględny zabójca z przeszłością w KGB, Białorusini i zdrajcy z własnej firmy. Kto poluje na oficerów WSI? Droga do odpowiedzi jest długa i zaprowadzi nas na Kaukaz, do Gruzji stojącej na progu wojny z Rosją. Kto przeżyje? Kto zginie? Kto okaże się kretem? Odpowiedź da nam „Weryfikacja”!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 292

Oceny
4,6 (386 ocen)
268
77
30
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mysilicielka

Z braku laku…

Kiedy zobaczyłam, ile książka ma stron, pomyślałam sobie, że pójdzie mi szybko, tym bardziej, że zapowiadało się na opowieść pełną emocjonującej akcji, ale potem zaczęłam czytać i w końcu ugrzęzłam... Akcja może i jest, ale ciężko czytelnikowi połapać się, o co tam tak właściwie chodzi. Kto z kim, dlaczego i gdzie? Odpowiedź na te pytania nastręcza wielu problemów. Może to być kwestia mojego słabego rozeznania w takim gatunku, chociaż po innych recenzjach widziałam, że nie tylko ja się męczyłam z uporządkowaniem faktów. Miałam wrażenie, że to był kolaż różnorakich bijatyk, pełnych soczystych przekleństw i gangsterskich popisów, który poprowadził w zasadzie donikąd. Postacie są strasznie stereotypowe. Wszyscy posiadający jakąś władzę, w tym politycy, muszą być źli i odpychający. Próbowałam znaleźć chociaż jednego bohatera, któremu mogłabym kibicować i go śledzić, ale było ich tylu i to podobnych do siebie, że nawet nie rozróżniałam imion. Wielokrotnie zadawałam sobie w myślach pytanie ...
10
Smithpablos

Dobrze spędzony czas

dobra lektura
00
AnaM77

Nie oderwiesz się od lektury

Pełna zaskakujących zwrotów akcji, osadzona w realiach wydarzeń historycznych historia Oficera Służb Specjalnych. Polecam jej przeczytanie wraz z pozostałymi książkami autora.
00
monixion

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam już recenzje nawet dalszych części, że wyrwane z kontekstu i za dużo bohaterów. Zanim odpalisz książkę, aby ją przeczytać/przesłuchać, pamiętaj sprawdzić dokładnie kolejność wydawanych pozycji, wtedy nic się nie pomiesza.
00
EwelinaP1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja! Narracja, treść, odniesienie do rzeczywistości. Wciąga niesamowicie!
00

Popularność




Kafir Łukasz Maziewski

Weryfikacja

Bellona

Roz­dział I. Smak wina mtswane

I

Smak wina mtswane

Kwie­cień 2007 roku, dwa mie­siące po upu­blicz­nie­niu Raportu WSI Telawi, pół­nocno-wschod­nia Gru­zja

Gospo­darz spo­tka­nia przy­glą­dał się Czar­nemu uważ­nie już od wej­ścia. Mru­żył oczy oko­lone sia­teczką drob­nych zmarsz­czek, co Czarny zauwa­żył, dopiero gdy pode­szli z Tamar do sto­lika, bo było dość ciemno. Na zewnątrz zapa­dał zmierzch, a wnę­trze knajpki by­naj­mniej nie było oświe­tlone jak sala ope­ra­cyjna w szpi­talu. Pomiesz­cze­nie miało kształt pro­sto­kąta, z drzwiami na jego dłuż­szym boku. W środku znaj­do­wało się kilka sto­li­ków i komi­nek. W cen­tral­nym miej­scu stał nie­duży pół­ko­li­sty bar, który – sądząc po jego sta­nie – był star­szy od Czar­nego. W środku mie­szał się zapach przy­praw, gril­lo­wa­nego mięsa oraz dymu papie­ro­so­wego. Nie naj­czyst­sza pod­łoga i okna – co było widoczne nawet pomimo mroku – potę­go­wały wra­że­nie zadu­chu. Mówiąc krótko, nie była to restau­ra­cja, którą znaj­dzie się w prze­wod­ni­kach Miche­lin.

Polak od razu dostrzegł dwójkę męż­czyzn sie­dzą­cych bli­sko sto­lika, w któ­rego stronę wła­śnie szli. Usztyw­nił się lekko, ale Tamar naj­wy­raź­niej wie­działa, kim są, bo dostrze­gł­szy ich, dwu­krot­nie zaci­snęła pięść, a potem unio­sła dłoń i mach­nęła w geście pozdro­wie­nia lewą ręką. Czarny uśmiech­nął się w duchu – domy­ślił się, że cho­dziło o sygnał. Dziew­czyna zauwa­żyła, że on zauwa­żył.

– To moi kuzyni – powie­działa po rosyj­sku z wdzięcz­nym uśmie­chem.

– Kuzyni, co? – odpo­wie­dział Czarny, też z uśmie­chem, bo w zasa­dzie nie spo­dzie­wał się, by ich roz­mówca poru­szał się bez obstawy.

Swoje jed­nak wie­dział. „Kuzyni” mieli obli­cza bro­date i raczej ponure. Krót­kie skó­rzane kurtki pod­szyte baran­kami były na tyle złej jako­ści, że wyraź­nie widać było wybrzu­sze­nia pod pachami ich obu. Prze­tar­cia na łok­ciach wska­zy­wały, że wła­ści­ciele nie­zbyt czę­sto zmie­niali gar­de­robę. Na krze­śle przy jed­nym z nich leżała żółta pla­sti­kowa torba z gru­ziń­skimi napi­sami. Nawet w nie naj­lep­szym świe­tle lamp Czarny dostrzegł coś cie­ka­wego: cha­rak­te­ry­styczne druty zło­żo­nej kolby AKS-74U, skró­co­nej wer­sji popu­lar­nego kała­cha.

Kałasz­ni­kow był bro­nią obecną na całym świe­cie: na wypo­sa­że­niu regu­lar­nych armii, wszel­kiej maści rewo­lu­cjo­ni­stów, par­ty­zan­tów, gueril­las spod naj­prze­róż­niej­szych dłu­go­ści i sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nych, a także poli­cjan­tów, ter­ro­ry­stów i naj­zwy­klej­szych ban­dy­tów bez zasad czy ide­olo­gii. Broń ta była bar­dziej popu­larna niż Elvis Pre­sley czy Beatlesi. Do tego stop­nia, że kilka państw, głów­nie z Trze­ciego – a nawet Trze­ciego i pół – Świata wzięło ją na swoje flagi pań­stwowe. Ban­dyci Gior­giego mieli jed­nak wer­sje skró­cone; takie, jakie uko­chał sobie poszu­ki­wany obec­nie przez pół świata Osama bin Laden.

„Nie­źle” – pomy­ślał Polak. „Wyglą­dają, jakby ruszali na wojnę”. Wie­dział, że ci kuzyni musieli sta­no­wić ochronę Gior­giego. Przez głowę prze­mknęło mu, że to aż nie­wia­ry­godne, by wszyst­kie rze­zi­mieszki, pseu­do­ochro­nia­rze, sil­no­ręcy i zwy­kli ban­dyci do wyna­ję­cia na całym świe­cie mieli tego samego mar­nego sty­li­stę. Skó­rzane kurtki, zaka­zane gęby i spoj­rze­nia rzu­cane spode łba wyglą­dały tak samo w każ­dym kraju i mie­ście. Nie­za­leż­nie od tego, czy było to Legio­nowo, Brześć czy gru­ziń­ska dziura w dupie o nie­ocze­ki­wa­nie wdzięcz­nej nazwie Telawi, wszy­scy mieli tę samą apa­ry­cję. Wydało się to Czar­nemu zabawne. Ale teraz nie miał czasu na bzdury, tym bar­dziej że byli spóź­nieni. Doszli do sto­lika, przy któ­rym cze­kał gospo­darz spo­tka­nia. Na wyjeź­dzie z Tbi­lisi przy­da­rzył się jakiś wypa­dek i korek, dla­tego Tamar zadzwo­niła do sta­rego i uprze­dziła, że będzie musiał na nich zacze­kać. Giorgi musiał to jakoś prze­łknąć. Naj­wy­raź­niej wręcz zagryzł to jakoś i zapił, bo stał przed nim nie­mal pusty talerz z kil­koma meta­lo­wymi szpad­kami po szasz­ły­kach. Oraz kie­li­szek wina.

Gru­zin z domieszką krwi cze­czeń­skiej, dla któ­rego Czarny przy­je­chał do Telawi, był wysoki i szczu­pły. Syl­wetkę miał sprę­ży­stą i choć zaczy­nał mu się ryso­wać lekki brzu­szek, to jak na sie­dem­dzie­siąt dwa lata musiał być w for­mie, któ­rej zazdro­ści­łoby mu wielu czter­dzie­sto­lat­ków. Miał krza­cza­ste, wil­cze brwi, lekko zagięty nos i siwe włosy. Jego wzrok był czujny i uważny. Czarny wytrzy­mał to spoj­rze­nie, nawet uśmiech­nął się lekko. W końcu nie takich koza­ków mie­wał przed sobą. Stary przy­wi­tał się z Tamar i spoj­rzał na Polaka.

– Dobryj wie­czer – powie­dział. Po rosyj­sku, ale ze sły­szal­nym cięż­kim akcen­tem. Miał miły dla ucha, basowy głos.

– Sagamo msz­wi­do­bisa – przy­wi­tał się Czarny, wciąż z leciut­kim uśmie­chem na ustach. Stary popa­trzył na niego, na­dal podejrz­li­wie, ale nieco mniej niż jesz­cze przed momen­tem. Czar­nemu zda­wało się nawet, że lekki uśmiech prze­mknął po twa­rzy star­szego czło­wieka. Zater­ko­tał po gru­ziń­sku coś, czego Czarny nie rozu­miał. Choć w Tbi­lisi był długo, wciąż miał pro­blem z tam­tej­szym języ­kiem. Rozu­miał kilka pod­sta­wo­wych zwro­tów i garść prze­kleństw, ale z zaku­pami wciąż nie do końca sobie radził. Spoj­rzał na Tamar z niemą prośbą o pomoc. Nim jed­nak dziew­czyna zdą­żyła odpo­wie­dzieć, Giorgi znowu zabrał głos, prze­cho­dząc na rosyj­ski.

– Zapy­ta­łem, czy mówisz po gru­ziń­sku.

– Tylko po rosyj­sku – odrzekł Czarny.

– To nie­do­brze, Poliak – odpo­wie­dział star­szy męż­czy­zna. – Skąd wie­dzia­łeś, jak należy się przy­wi­tać?

– Zga­dłem – odparł ze swo­bod­nym uśmie­chem Czarny. Stary góral z Kau­kazu patrzył na niego jesz­cze przez moment badaw­czo, ale w końcu i on się uśmiech­nął. Czar­nemu zda­wało się też, że sły­szał lek­kie wes­tchnie­nie Tamar. Wie­dział, że stary nie­zbyt chęt­nie mówi po rosyj­sku, Tamar uprze­dzała go o tym, ale tym razem chyba zro­bił wyją­tek. A ona nie musiała dodat­kowo tłu­ma­czyć. Giorgi wycią­gnął rękę i uści­snął Czar­nemu pra­wicę. Odpu­ścił sobie obej­mo­wa­nie, pokle­py­wa­nie po ple­cach czy poca­łunki w policzki. „Całe szczę­ście” – pomy­ślał Czarny. Był sku­piony. Wie­dział, po co zna­lazł się w tej restau­ra­cji i co chciał wycią­gnąć od Gior­giego.

Gdy usie­dli, ski­nął dło­nią na sto­ją­cego za barem kor­pu­lent­nego męż­czy­znę w nie­okre­ślo­nym wieku. Czarny wie­dział, że był to wła­ści­ciel lokalu Kapi­loni imie­niem Szota. Rodo­wity Gru­zin, tro­chę przed­się­biorca, a tro­chę gang­ster, ide­alny pro­dukt cza­sów Sze­ward­na­dzego. „Jak w domu” – pomy­ślał Polak. Szota pod­szedł szybko do sto­lika. Widać było, że stary cie­szy się u niego powa­ża­niem.

– Co zje­cie? Uprze­dzam, ja już jadłem – oznaj­mił po rosyj­sku, patrząc na Czar­nego i Tamar.

– Ja pastę z bakła­żana, wujku, i jakąś sałatkę. Jestem na die­cie – odpo­wie­działa z poważną miną dziew­czyna. Stary uśmiech­nął się do niej czule. Była bra­ta­nicą jego żony, sie­rotą z cza­sów poprzed­niej wojny w Cze­cze­nii.

– A ty, Polak? – zapy­tał Giorgi.

– Może po pro­stu to samo co Tamar? – odparł Czarny.

– Daj coś dobrego, Szota. Cha­cza­puri, szasz­łyki. Wino. Wiesz prze­cież… i sałatkę dla mojej bra­ta­nicy – powie­dział Gru­zin, igno­ru­jąc słowa Czar­nego. Wła­ści­ciel wie­dział naj­wy­raź­niej, czego Giorgi ocze­kuje, bo bły­ska­wicz­nie podał wino. Mtswane, i to lokalne, dla swo­ich, nie na eks­port. Miało głęb­szą, nie­mal żółtą barwę, różną od tego, które zwy­cza­jowo tra­fiało do kra­jów euro­pej­skich, i bar­dziej inten­sywny smak.

– Zna­ko­mite wino. Genialne! – pochwa­lił Czarny. Zgod­nie z prawdą, bo uwiel­biał lokalne mtswane. Gru­zin spoj­rzał na niego znad kie­liszka.

– Ty tu z Tamar przy­sze­dłeś. Ty wiesz, kto ja jestem? – zapy­tał. Czarny zmru­żył oczy. Stary już prze­cho­dził do biz­nesu? Szybko…

– Tak, panie Czaw­cza­wa­dze. Wiem. Myślę też, że pan wie, kim jestem ja, prawda?

Stary góral nie odpo­wie­dział. Przez chwilę bawił się sto­ją­cym przed nim kie­lisz­kiem, obra­ca­jąc go. Spoj­rzał na wino pod świa­tło, zmru­żył oczy.

– Tak, Polak, ja wiem, kto ty – odpo­wie­dział prze­cią­gle, prze­cho­dząc na rosyj­ski. – Powiedz mi, czego chcesz – dodał i łyk­nął wina. Czarny spo­so­bił się do odpo­wie­dzi, ale prze­zor­nie nie otwie­rał ust. Miał wra­że­nie, że stary nie skoń­czył jesz­cze wątku. Nie pomy­lił się. Z kuchni dola­ty­wały sma­ko­wite zapa­chy mięsa docho­dzą­cego na ogniu. Czar­nemu zabur­czało w brzu­chu z głodu.

– Przy­sze­dłeś tu z moją bra­ta­nicą – mówił dalej Giorgi. – Dobrze! Ona mi mówiła o tobie. Że ty nasto­jasz­czyj mużik.

To była duża pochwała. Czarny wie­dział, że stary góral nie jest skory do pochwał. „Była mar­chewka, będzie kij?” – pomy­ślał. Nie pomy­lił się. Giorgi pochy­lił się lekko do przodu. Oczy zapło­nęły mu nie­do­brym ogniem, spod siwych wąsów bły­snęły zęby.

– Ale bądź ostrożny, Polak. Ty ją skrzyw­dzisz – spalę cię – wark­nął.

Czarny widział, że stary nie kła­mie. Może prze­sa­dza, ale na pewno nie kła­mie. Wie­dział od Tamar, że Giorgi nosił w prze­szło­ści mun­dur. Armia ZSRR, któ­rej słu­żył od początku lat sześć­dzie­sią­tych do samego końca Sojuza, rzu­ciła go daleko od her­ba­cia­nych pól Batumi – do zim­nego kraju nad rzeką, któ­rej nazwy nie mógł począt­kowo wymó­wić. I to pomimo nie­złego przy­go­to­wa­nia języ­ko­wego, jakie dała mu jego for­ma­cja macie­rzy­sta. Giorgi nie był bowiem zwy­kłym żoł­nie­rzem. Ze względu na swoje cechy, w tym nie­prze­ciętną inte­li­gen­cję, tra­fił do GRU – osła­wio­nego radziec­kiego wywiadu woj­sko­wego. I choć począt­kowo miał pewne pro­blemy, to już po tygo­dniu potra­fił wymó­wić słowa „Wisła” i „Legnica”. Potem było tylko lepiej, a w Pół­noc­nej Gru­pie Wojsk Radziec­kich słu­żył przez dwa i pół roku. Z suk­ce­sami zresztą. Dla­tego Czarny nie tylko musiał być czujny, ale i postę­po­wać z Gior­gim bar­dzo roz­waż­nie. Wytrzy­mał spoj­rze­nie Gru­zina i uśmiech­nął się.

– Spo­koj­nie, panie Giorgi. Ja Polak, nie jakiś kurew­ski Rusek. Ja… my szcze­rzy ludzie – odparł bez­na­mięt­nie. Kau­ka­ski góral wcią­gnął gło­śno powie­trze. Roz­luź­nił lekko ramiona i nalał wina Tamar. Dźwięk otwie­ra­nych drzwi restau­ra­cji prze­rwał roz­mowę.

***

Weszli we trzech. Pierw­szy był niski, ale miał sze­ro­kie ramiona i dłu­gie ręce, więc Czarny z miej­sca nazwał go w myślach Gory­lem. Tuż za nim, po jego pra­wej ręce, szedł na nie­znacz­nie ugię­tych nogach drugi. Wyż­szy, w skó­rza­nej kurtce i adi­da­sach – Czarny ozna­ko­wał go jako Dresa. Trzeci, naj­mniej widoczny, usta­wił się bli­żej drzwi. Miał czapkę z dasz­kiem, więc dostał pseudo Czapa. Usiadł przy sto­liku najbli­żej drzwi, niby stu­diu­jąc menu, ale Czarny czuł, że on też ska­nuje wzro­kiem salę. Pierw­sza dwójka rozej­rzała się po wnę­trzu restau­ra­cji i ruszyła w stronę baru.

Naj­wyż­szy rangą musiał być Goryl. Dres podą­żał za nim cały czas w tej samej odle­gło­ści, omia­ta­jąc wzro­kiem prawą stronę sali. Obaj szli przez pomiesz­cze­nie niby nie­dbale, sta­ra­jąc się spra­wiać wra­że­nie przy­pad­ko­wych gości, ale uważ­nie tak­so­wali spod lekko zmru­żo­nych powiek całe oto­cze­nie. Szli pro­sto w ich stronę. Czarny zesztyw­niał. W podob­nym bez­ru­chu zasty­gła Tamar. Trójka gości była nie­ocze­ki­wana – nie tak miało być. Zano­to­wał coś jesz­cze: dwójka ponu­rych „kuzy­nów” sta­rego też prze­stała jeść i obrzu­ciła przy­by­szów nie­przy­jem­nymi spoj­rze­niami. Ten, który sie­dział bli­żej ich sto­lika, się­gnął do rekla­mówki. Star­szy powstrzy­mał go gestem, ale nie­szcze­gól­nie zde­cy­do­wa­nym.

Goryl i Dres zaczęli iść w stronę sto­lika Gior­giego, Tamar i Czar­nego. Goryl prze­śli­zgnął się wzro­kiem po dziew­czy­nie i uśmiech­nął się paskud­nie, a Polak poczuł wyrzut adre­na­liny. Prze­by­wał w Gru­zji jako cywilny przed­sta­wi­ciel han­dlowy jed­nej z pol­skich firm z prze­my­słu zbro­je­nio­wego. Pod taką legendą tkwił tam od pię­ciu mie­sięcy – a doku­menty o tym świad­czące zosta­wił w sej­fie, w Tbi­lisi.

Zdra­dził ich spo­sób cho­dze­nia. Krok. Sprę­ży­sty, na lekko ugię­tych nogach, z rękoma swo­bod­nie opusz­czo­nymi wzdłuż ciała. Tak cho­dzili pro­fe­sjo­na­li­ści – albo zawo­dowi ochro­nia­rze, albo żoł­nie­rze wojsk spe­cjal­nych. Czarny też był pro­fe­sjo­na­li­stą. Napa­trzył się na podob­nych zawod­ni­ków w Pol­sce i na Bia­ło­rusi. Tu naj­wy­raź­niej szy­ko­wała się zadyma. „Ale kto jest celem?” – myślał gorącz­kowo. Giorgi… czy on? Był w Gru­zji już jakiś czas. Dosta­tecz­nie długo, by wie­dzieć, że nowi goście restau­ra­cji Kapi­loni na pewno nie byli tutejsi, choć za takich chcie­liby ucho­dzić. Zbyt cisi i zde­cy­do­wa­nie zbyt ponu­rzy jak na przy­ja­znych i raczej rado­snych Gru­zi­nów. A kiedy jeden z nich usiadł przy drzwiach wej­ścio­wych, ale tak, by mieć ogląd na całą salę, wewnętrzny alarm Czar­nego wył już na cały regu­la­tor. To byli Cze­czeni. W dodatku tacy, któ­rzy mieli za sobą prze­szko­le­nie woj­skowe.

Czarny zakła­dał, że jeżeli do nie­du­żej salki weszło ich trzech, to jesz­cze jeden musiał obsta­wiać tylne wyj­ście, a kolejny – cze­kać w samo­cho­dzie. On sam przy­naj­mniej tak by to usta­wił. Kątem oka spoj­rzał na dziew­czynę i Gior­giego, który naj­wy­raź­niej myślał to samo. Bły­ska­wicz­nie rzu­cił okiem na dwóch sie­dzą­cych obok ochro­nia­rzy. „Kuzyni” też nie byli pal­cem robieni i zorien­to­wali się, co jest grane. Wie­dzieli już, że trójka „Cha­czów”, jak pogar­dli­wie nazy­wali Cze­cze­nów Gru­zini, ewi­dent­nie nie przy­szła tu na cie­płą kola­cję. Star­szy z nich wstał gwał­tow­nie i ruszył do sto­lika Gior­giego.

„Niech mnie dia­bli, że dałem się wła­do­wać w tę Gru­zję” – pomy­ślał Czarny. I bły­ska­wicz­nie zru­gał się w duchu za takie roz­tkli­wia­nie się nad sobą. Był szko­lony także na takie sytu­acje, choć teraz prze­by­wał na legen­dzie han­dlowca i strze­la­nina z nie­zna­nymi ludźmi, w kraju, w któ­rym był gościem, na pewno nie byłaby czymś zwy­czaj­nym.

„A chuj! Lepiej, żeby mnie trzech sądziło, niż sze­ściu nosiło! Na jebany cmen­tarz!” – prze­mknęło mu przez głowę. Nie­uchwyt­nym ruchem się­gnął po jedną z tłu­stych szpad po szasz­łyku leżą­cych na tale­rzu sta­rego. Zła­pał ją mocno za uchwyt i scho­wał rękę za sie­bie, zaci­ska­jąc palce na tłu­stym metalu. Wstał i zwró­cił się ku nad­cho­dzą­cym Cze­cze­nom. Kątem oka zauwa­żył minę Gior­giego i zro­biło mu się tro­chę lepiej. Ku nim zmie­rzał wła­śnie „kuzyn” Gior­giego, dość wymow­nie cho­wa­jąc dłoń pod kurtkę, więc Czarny posta­no­wił prze­jąć ini­cja­tywę.

– Dobry wie­czór, pano­wie. Dzi­siaj restau­ra­cja zamknięta, przy­ję­cie pry­watne – powie­dział po rosyj­sku, gdy dwójka intru­zów była o pół kroku od sto­lika. Obró­cił w dłoni szpadę, wyrów­nał oddech. Pochy­lił tors lekko do przodu, napiął mię­śnie. Był gotów.

Goryl zatrzy­mał się w pół kroku. Brwi miał zro­śnięte i Czar­nemu przy­szła do głowy głu­pia myśl: „Co Bóg złą­czył, czło­wiek niech nie roz­dziela”. Na pra­wym policzku miał paskudną, ewi­dent­nie nie­dawno wygo­joną bli­znę. Czarny, który nie­raz widy­wał podobne rany, wie­dział, że takie ślady zosta­wia nóż.

– Szto wy kusza­je­tie, pan?1 – Goryl zagad­nął po rosyj­sku nie­przy­jem­nym gło­sem. Czuć było od niego alko­hol. Dres stał za nim z głup­ko­wa­tym uśmie­chem. Był młody, ale na pewno też był żoł­nie­rzem. Czarny oce­nił ich na desant­ni­ków – spa­do­chro­nia­rzy. Obok poja­wił się ochro­niarz Gior­giego. Spod jego roz­pię­tej kurtki wysta­wała kolba tetetki.

– Wy kto? – wark­nął. – Wyno­cha stąd, zamknięte!

Cze­czen ska­kał oczami od Czar­nego do Gior­giego. Przy­glą­dał im się uważ­nie. Czarny zaci­snął moc­niej dłoń na metalu. Goryl cof­nął się o pół kroku. Spra­wiał wra­że­nie, jakby liczył w pamięci i wyraź­nie coś mu się nie zga­dzało w liczeb­no­ści ochrony Gior­giego. W jego spoj­rze­niu zami­go­tał gniew. Zmru­żył oczy.

Pierw­szy broni dobył nie Goryl, ale Dres. Goryl cof­nął się, kiedy jego kom­pan skła­dał się do strzału. Ale Czarny też wie­dział, czym jest CQB2. Kiedy więc Dres szy­ko­wał się do strzału, Czarny już obra­cał w dłoni szpadę. Zgar­bił się, sku­lił ramiona i ze skrętu bio­der zamar­ko­wał cios prawą ręką. Cze­czen nabrał się i odru­chowo uniósł ręce. O to cho­dziło. Czarny jed­nym płyn­nym ruchem szarp­nął lewą ręką i poczuł, jak szpada wbija się w ciało. Cze­czen ryk­nął dziko, gdy metal roz­pruł jego brzuch, wbił się w jelito i uszko­dził prze­ponę.

I wtedy roz­pę­tało się pie­kło.

Z zewnątrz gruch­nęły krzyki i strzały. Czarny roz­po­znał serię z kałasz­ni­kowa. Jedna, druga, trze­cia… potem roz­legł się wysoki świst i głu­chy wybuch. Uto­nął w nim czyjś krzyk, ale Czarny nie miał czasu na roz­my­śla­nia. Siło­wał się z Gory­lem, pró­bu­jąc zasło­nić się nim przed wywi­ja­ją­cym bro­nią Dre­sem. Ten, mimo nie­po­zor­nego wyglądu, znał się na swo­jej pracy. Roz­le­gły się dwa ostre kaszl­nię­cia. Tra­fił. Ale anioł stróż Polaka aku­rat tego dnia nie pił.

Pierw­szy pocisk wszedł w ciało nad oboj­czy­kiem. Prze­bił mię­śnie, tylko cudem mija­jąc tęt­nicę i dru­gim cudem omija­jąc oboj­czyk. Wyszedł z tyłu, a Polak poczuł, jakby dostał cios mło­tem i zaparło mu dech. Trze­cim cudem było to, że drugi pocisk, który miał roze­rwać mu gar­dło, poszedł o kilka cen­ty­me­trów wyżej, parząc szyję, ale osta­tecz­nie nie czy­niąc szkód. I wtedy do gry włą­czyli się ochro­nia­rze Gior­giego. Ten, który stał przy sto­liku, rzu­cił się na Dresa, zosta­wia­jąc Czar­nego siłu­ją­cego się z Gory­lem. Od ścian sali odbiło się echo serii. Drugi z „kuzy­nów” stał na sze­roko roz­sta­wio­nych nogach, pru­jąc w stronę Czapy z AKSU. Nawet nie wyjął go z żół­tej rekla­mówki. Czapa zakrę­cił się i padł, prze­orany serią poci­sków 5,45 mm z broni opra­co­wa­nej dla sowiec­kich pilo­tów śmi­głow­ców.

Giorgi też nie próż­no­wał. Stary trzy­mał w rękach wycią­gnię­tego nie wia­domo skąd skor­piona i wła­śnie walił pro­sto w Dresa. Ten jed­nak głupi nie był. Sko­czył za prze­wró­cony sto­lik, szu­ka­jąc choćby kawałka schro­nie­nia. Poci­ski ze skor­piona zagrze­cho­tały o pod­łogę. Cze­czen wysu­nął rękę i strze­lał na słuch. Ale był na prze­gra­nej pozy­cji. Ska­cząc za sto­lik, kupił sobie kilka sekund życia. Ochro­niarz sta­rego zło­żył się nieco lepiej, naci­snął spust… i zza sto­lika roz­legł się krótki, urwany nagle krzyk, a potem prze­cią­gły, pełen bólu jęk.

Czarny dalej się zma­gał z napast­ni­kiem, który chwy­cił go za szyję i z rykiem przy­po­mi­na­ją­cym naj­praw­dziw­szego goryla z całej siły zdzie­lił czo­łem w twarz. Nos Czar­nego chrup­nął i pękł, do gar­dła wlała mu się krew. Jego wła­sna. Ale sam też wcze­pił się w kurtkę Cze­czena. Wycią­gnął bagnet i dźgnął tam­tego jesz­cze raz, tym razem moc­niej i głę­biej. Cze­czen zwi­nął się jak przy­dep­tany śli­mak. Ale był silny. Wytrzy­mał zada­wane mu ciosy i lewą ręką się­gnął za pasek po swój pisto­let. Wyrwał go i z całej siły przy­ła­do­wał Czar­nemu w skroń. To zresztą oca­liło mu życie, bo gdy po potęż­nym cio­sie Polak zachwiał się na nogach, wdep­nął w plamę krwi Cze­czena, która kapała z rany na jego brzu­chu. Polak pośli­zgnął się i upadł, pocią­ga­jąc za sobą Goryla, który wylą­do­wał na nim. Cze­czenowi wypadł z dłoni pisto­let. Zła­pał więc Czar­nego za gar­dło i zaczął wci­skać mu kciuki w tcha­wicę. Pola­kowi zami­go­tało w oczach. Goryl sie­dział na nim i dusił, a Czar­nego para­li­żo­wał ból prze­strze­lo­nego oboj­czyka. Było z nim mar­nie, życie oca­lił mu Giorgi.

Roz­legł się poje­dyn­czy trzask wystrzału i głowa Cze­czena, który sie­dział na piersi Czar­nego, eks­plo­do­wała, a na twarz Polaka bry­znęła krew i strzępy sza­rej gala­rety, jesz­cze chwilę wcze­śniej będą­cej ludz­kim mózgiem.

„Chry­ste, to jest pier­do­lone O.K. Cor­ral” – pomy­ślał Czarny, gdy ciało Goryla sto­czyło się z niego. Cie­pła maź, którą miał na twa­rzy, i buzu­jąca adre­na­lina spra­wiły, że poczuł mdło­ści. Już na czwo­ra­kach puścił pawia przy gło­wie mar­twego napast­nika, auto­ma­tycz­nie wycie­ra­jąc twarz w rękaw.

Z zewnątrz wciąż dobie­gały poje­dyn­cze strzały. Ktoś krzy­czał, ale ten krzyk prze­rwał wybuch. Tym­cza­sem zza sto­lika, za któ­rym leżał postrze­lony Dres, docho­dziły jęki. Ostroż­nie, trzy­ma­jąc w rękach gotową do strzału broń, pod­cho­dził do niego ochro­niarz. Widać było nogi Cze­czena i wyle­wa­jącą się plamę krwi. Czarny, choć sam postrze­lony i poobi­jany, zauwa­żył, że Gru­zin poru­sza się z dużą wprawą. Kop­nął w końcu sto­lik i oczom wszyst­kich uka­zał się ranny Dres. Wciąż miał w ręku maka­rowa, ale silny kop­niak Gru­zina spra­wił, że puścił ręko­jeść pisto­letu. Drugą ręką trzy­mał się za brzuch, z któ­rego obfi­cie pły­nęła krew. Ochro­niarz wyce­lo­wał „sukę” w głowę ran­nego. Strzał miał skró­cić jego męki.

– Szw­bu­leba!3 – krzyk­nął po gru­ziń­sku Giorgi i tam­ten kar­nie opu­ścił broń.

„Rychło, kurwa, w czas” – pomy­ślał Czarny, widząc żywego jed­nak Dresa.

W sali zapa­dła cisza. Prze­ry­wały ją tylko cięż­kie odde­chy. Czarny powoli gra­mo­lił się z ziemi.

– Zwią­zać i zapa­ko­wać to ścierwo do bagaż­nika. Trzeba będzie z nim sobie poroz­ma­wiać – roz­ka­zał Giorgi, a następ­nie spoj­rzał na pol­skiego ofi­cera. – Cały jesteś? – zapy­tał Czar­nego po rosyj­sku.

– Mniej wię­cej – odpo­wie­dział zdu­szo­nym, char­ko­tli­wym gło­sem Polak. Bolało go przy­du­szone gar­dło, zła­many nos pul­so­wał, wście­kle rwał prze­strze­lony mię­sień, brzuch i jądra pło­nęły po kop­nię­ciu Cze­czena. Wstał ciężko. Spró­bo­wał się wypro­sto­wać, ale zachwiał się.

– Co… co to było? – zapy­tał po pol­sku. – Co tu się, kurwa, stało? – powie­dział gło­śniej.

– Zamknij się – wark­nął Giorgi. Pod­szedł do leżą­cego na pod­ło­dze Szoty i rzu­cił na niego okiem. Tam­ten był mar­twy. Czarny pokrę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową. Nawet nie zauwa­żył, kiedy kucharz obe­rwał.

– Kurwa – jęk­nął.

To zak­ty­wi­zo­wało sta­rego. Ruszył do mar­twego Czapy i wyszarp­nął mu z zasty­głych dłoni kała­cha.

– Chodź tu – powie­dział w stronę Czar­nego. Polak pod­szedł. Giorgi podał mu sko­ro­piona.

– Trzy­maj! Lep­sze to do walki niż szpada po szasz­łyku – powie­dział stary góral czy­stą pol­sz­czy­zną.

„Nie zapo­mnia­łeś, skur­wy­synu” – pomy­ślał Czarny ze zło­śliwą satys­fak­cją. Wziął od Gior­giego pisto­let, po chwili namy­słu scho­wał go za pasek spodni. Stary tym­cza­sem zater­ko­tał coś po gru­ziń­sku do ochro­nia­rza. Tam­ten ski­nął głową i wybiegł z restau­ra­cji. Stary góral odwró­cił się do dziew­czyny.

– Tamar – mruk­nął. Dziew­czyna nie zare­ago­wała.

– Tamar! – powie­dział gło­śniej, a ona spoj­rzała na niego. Wyrzu­cił z sie­bie długą tyradę, zakoń­czoną krót­kim rosyj­skim idi! Dziew­czyna pod­nio­sła się z pod­łogi, wzięła obrus i przy­kryła nim zabi­tego Szotę. Tym­cza­sem zja­wił się ochro­niarz.

– Nasz samo­chód spa­lony. Misza ubity – powie­dział cicho. Stary pokrę­cił głową. Zro­zu­miał, że to była cał­kiem nie­źle zasta­wiona pułapka.

– A samo­chód Tamar? – zapy­tał stary. Ochro­niarz poki­wał głową i uniósł lekko kciuk w górę. Jakimś cudem jej auto oca­lało. „Dla­czego?” – zasta­na­wiał się Czarny, bo pewna nie­po­ko­jąca myśl nie dawała mu spo­koju. Ale z roz­my­ślań wyrwał go ostry głos sta­rego.

– Ty, Polak, jedziesz z nami – powie­dział stary góral.

– Jak z wami? – zapy­tał w końcu Czarny.

– Myśl – odwark­nął Giorgi. – Oni cie­bie też chcieli ubit’. Ty nie zauwa­ży­łeś, co się tu sdie­łało? Ty, razwied­czik, myśl. Tak was tam teraz szkolą, kurwa mać?

– Ja tie­pier biz­nes­men, nie soł­dat – odpo­wie­dział Czarny, ale w myślach przy­znał sta­remu rację. Strze­la­nina, która roze­grała się tu… ile, kilka minut temu? Czarny miał wra­że­nie, że minęły całe wieki. W każ­dym razie nie mogła pozo­stać nie­zau­wa­żona. Liczba tru­pów mówiła sama za sie­bie, a on był pol­skim szpie­giem, który był tu nie do końca legal­nie. Poza tym dookoła wciąż mogli krą­żyć kum­ple Czapy.

– Blia­aaa…. – mruk­nął bez­wied­nie.

– Nie kom­bi­nuj, suka, nie czas tie­pier. Potem będziemy myśleć. U nas – powie­dział stary. – Poje­dziemy waszym samo­cho­dem, tylko on ostał się cały.

Czarny myślał gorącz­kowo. Był pią­tek. On miał urlop do końca tygo­dnia. Uprze­dził w fir­mie, że ode­zwie się w ponie­dział­kowy pora­nek. Miał jesz­cze dwa dni, a z Gior­gim i tak nie zdą­żył poroz­ma­wiać o meri­tum. Pod­jął decy­zję.

– Jadę – zgo­dził się. Stary kiw­nął głową.

Pięć minut póź­niej odjeż­dżali land cru­ise­rem Tamar spod Kapi­loni, szybko, bo w oddali widać było pierw­sze świa­tła poli­cyjne. Czarny pró­bo­wał się nie przej­mo­wać, bo wie­dział, że Giorgi miał lokalną poli­cję w kie­szeni. Jechali na wschód, w stronę malow­ni­czych gór Kau­kazu. Jed­nak Czarny nie miał nastroju do podzi­wia­nia wido­ków.

Do tej roli przy­go­to­wy­wał się od trzech lat. To po to były tajne szko­le­nia w Modli­nie, choć jesz­cze wtedy nie wie­dział, że dosta­nie taką pro­po­zy­cję. Kiedy jed­nak ją otrzy­mał od samego zastępcy szefa WSI, długo się nie zasta­na­wiał. Przy­jął pro­po­zy­cję, jakby to był dar od Boga. Nie wie­dział, bo i skąd, że w cen­trali się zesrało – kie­ru­nek dale­ko­wschodni był mocno uszczu­plony i potrze­bo­wali na gwałt kogoś do Gru­zji. Poli­tycy, w szcze­gól­no­ści sam pre­zy­dent, wymy­ślili sobie, że nawiążą głęb­szą współ­pracę z tym małym kra­jem w kotle kau­ka­skim, a Czarny był aku­rat pod ręką. Zna­jo­mość rosyj­skiego, angiel­skiego i kurs w Modli­nie były dla cen­trali bar­dzo pożą­dane i mimo opo­rów koman­dora Sobo­lew­skiego, że to bzdura, że pod przy­krywkę Czarny powi­nien być szko­lony kilka lat, a nie kilka mie­sięcy, argu­ment był jeden: potrzeby służby. Zastępca szefa WSI wprost powie­dział przy Czar­nym jesz­cze w grud­niu 2005 roku:

– Kurwa, co wy mi tu o szko­le­niach wyjeż­dża­cie! Zobacz­cie, do Afga­ni­stanu wysy­łają nas w ciągu roku i w dupie mają, czy jeste­śmy gotowi, czy nie. Prze­stań­cie bia­do­lić, da sobie radę, macie nie­cały rok, by go doszko­lić i wysłać. Potem się będziemy mar­twić.

Przy­po­mniał sobie słowa Sztylca, żegna­ją­cego go przed wyjaz­dem z Pol­ski.

– Pody­masz Gru­zinki, opa­lisz się w Batumi i nażresz szasz­ły­ków. Poza tym sam się w to wje­ba­łeś, trzeba było słu­chać Koman­dora – mówił mu Radek, gdy Czarny doznał zło­wro­giego prze­czu­cia. Było to już po przy­ję­ciu pole­ce­nia od zastępcy szefa, który wyzna­czył mu tę misję. Z początku cie­szył się z niej jak małe dziecko. – Zresztą widzisz, co się tu dzieje, a ty przy­naj­mniej zaro­bisz i będziesz miał przez kilka lat spo­kój dupy.

„Dobre sobie, no i, kurwa, mam spo­kój dupy”, par­sk­nął w duchu Mar­cin, mija­jąc znak z prze­kre­śloną nazwą po gru­ziń­sku. Obma­cy­wał oboj­czyk z pro­wi­zo­rycz­nym opa­trun­kiem, który Tamar zro­biła z zakrwa­wio­nego kawałka obrusa. Obie­cał sobie, że po powro­cie do Pol­ski już ni­gdy nie spoj­rzy na szasz­łyki.

Żadne z nich nie wie­działo o nie­wiel­kim pla­sti­ko­wym urzą­dze­niu przy­cze­pio­nym pod nad­ko­lem samo­chodu. Słało w eter sygnał, który był pil­nie odbie­rany i noto­wany…

***

Uścisk dłoni Tamar nie­ocze­ki­wa­nie odświe­żył wspo­mnie­nia o tym, jak Czarny ją poznał i o jej histo­rii. Dwa i pół mie­siąca temu zawarli zna­jo­mość w skle­pie z winami, który ona pro­wa­dziła, a on przy­pad­kowo wpadł tam kie­dyś po pracy. Od tam­tej pory Tamar Czaw­cza­wa­dze opo­wie­działa mu o swo­jej rodzi­nie wszystko.

Pocho­dziła z mie­sza­nego mał­żeń­stwa. Jej rodzina zgi­nęła wymor­do­wana bru­tal­nie we wła­snym chu­to­rze, odda­lo­nym o cztery kilo­me­try od mia­steczka Naur­skaja. Zbrodni doko­nali maru­de­rzy z jed­nego z komand osła­wio­nego watażki Sal­mana Radu­jewa. Mie­ścina liczyła nieco ponad osiem tysięcy miesz­kań­ców. Więk­szość sta­no­wili tam Cze­czeni, ale jakimś prze­dziw­nym zrzą­dze­niem losu zna­la­zło się w nim także kilka rodzin gru­ziń­skich.

Ojciec Tamar, Cze­czen, był mili­cjan­tem. Choć surowy, z pew­no­ścią nie był bez­względ­nym zaścian­ko­wym mużi­kiem i kochał swoją gru­ziń­ską żonę, pier­wo­rodną córkę oraz maleń­kiego synka. Nie chciał także, jak wielu innych Cze­czenów z Naur­skiej, ruszać w góry wal­czyć z rosyj­skim oku­pan­tem. Do końca wie­rzył w prawo, które sym­bo­li­zo­wał. Za swoją wiarę zapła­cił, jak zwy­kle w takich przy­pad­kach, naj­wyż­szą cenę.

Tamar dobrze pamię­tała upiorną, mroźną noc na prze­ło­mie listo­pada i grud­nia 1996 roku. Była w sto­dole, gdy przed dom zaje­chały dwa uazy, z któ­rych wysy­pało się pię­ciu lub sze­ściu ludzi w mun­du­rach. Patrzyła prze­ra­żona, jak ojciec wycho­dzi na zewnątrz i roz­ma­wia z napast­ni­kami. Czarny nie­jed­no­krot­nie uspo­ka­jał ją nocami, kiedy budziła się z krzy­kiem. On sam zaci­skał pię­ści, gdy słu­chał tej opo­wie­ści. Dla jede­na­sto­let­niej dziew­czynki widok czło­wieka, który nagle wyciąga broń i nie­mal z przy­ło­że­nia strzela w głowę jej ojcu, był momen­tem zakoń­cze­nia dzie­ciń­stwa. Potem pijani bojow­nicy wyła­mali drzwi i wbie­gli do domu. Dwóch ruszyło w stronę sto­doły, pro­sto na scho­waną tam w kącie Tamar, która z szoku nie była w sta­nie nawet się roz­pła­kać. Byli już pra­wie przy wro­tach, gdy z domu dobie­gły krzyki ich kom­pa­nów oraz płacz matki i małego Asłam­beka, jej uko­cha­nego bra­ciszka. Tamar nie wie­działa, dla­czego krzyki mamy stały się nagle tak roz­pacz­liwe. Rozu­miała jed­nak emo­cje, jakie w nich dźwię­czały: paniczny strach, a potem ból. I gło­śny śmiech Cze­cze­nów. Zaci­snęła zęby na pię­ści, by nie pła­kać. Ale musiała coś zro­bić. Jej ojciec wie­lo­krot­nie od lat powta­rzał, że gdyby coś złego zda­rzyło się jemu lub matce, powinna ucie­kać. Poka­zy­wał jej wtedy pas wiszący na haku w sto­dole i mówił, że musi go zabrać i biec do wuj­ków, któ­rzy miesz­kali na przed­mie­ściach Naur­skiej.

– Gdyby coś się wyda­rzyło, gdyby przy­szli źli ludzie… pamię­taj o pasie, Tamka. Weź go, pil­nuj i bie­gnij do wuja Gior­giego – powta­rzał jej ojciec, po czym brał ją na ręce i szczy­pał w policzki. Wie­lo­krot­nie poka­zy­wał, gdzie wisi pas. Dopiero póź­niej, znacz­nie póź­niej dziew­czyna zro­zu­miała, dla­czego ojciec kazał jej ucie­kać do domu cioci Rusu­dan i wujka Gior­giego.

Tam­tej nocy mała Tamar, sły­sząc dobie­ga­jące z domu gło­śne krzyki matki i poły­ka­jąc łzy, zdjęła pas z haka. Był ciężki, nawet bar­dzo, ale słowa ojca sta­no­wiły dla niej roz­kaz. Zało­żyła go przez ramię i zapięła moc­niej kurtkę. Wymknęła się ze sto­doły, łapiąc jesz­cze wiszącą na wro­tach latarkę. Żyła w zagro­że­niu od kilku lat, więc wie­działa, co ma robić. Sto­doła miała tylne, dobrze ukryte wyj­ście, ale Tamar znała jego poło­że­nie. Rzu­ciła się w tym kie­runku, odsu­nęła stare worki, gra­bie i kosę i pchnęła tajne drzwi. Nie­mal wpa­dła w panikę, gdy cięż­kie wrota nie drgnęły, ale naparła moc­niej i część ściany ustą­piła. Dziew­czynka wybie­gła w las, w któ­rym czę­sto bawiła się z ojcem i bra­tem. Gdy była na jego skraju, przy­sta­nęła. Obej­rzała się na zabu­do­wa­nia, z któ­rych wciąż docho­dziły krzyki jej matki, płacz Asłam­beka i śmiech pija­nych Cze­cze­nów. A potem – strzały. Trzy. Naj­pierw ucichł płacz jej brata, a potem – krzyki matki. Tamar popa­trzyła po raz ostatni na swój dom, potem obró­ciła się i pobie­gła przed sie­bie.

Nie widziała już, jak mor­dercy pod­pa­lają jej dom. Nie myślała o tym, że od śmierci ura­to­wało ją tylko leni­stwo bestii, które wymor­do­wały jej rodzinę. Bie­gła przez ciemny zimowy las. Wpa­dła do prze­pły­wa­ją­cego prze­zeń stru­mie­nia, ale choć zmo­kła – bie­gła dalej, pro­sto do Naur­skiej.

Samej drogi nie pamię­tała. Dopiero kilka lat póź­niej Giorgi opo­wie­dział jej, jak wpa­dła do ich gospo­dar­stwa ubło­cona, w podar­tej kurtce i jed­nym bucie. Prze­ra­żona i w histe­rii, opo­wie­działa cha­otycz­nie, ury­wa­nymi sło­wami, co zda­rzyło się w ich domu. Ale miała przy sobie pas i oddała go w końcu Gior­giemu. Ten zaś zadzia­łał bły­ska­wicz­nie. Naj­pierw obej­rzał dokład­nie pas, a następ­nie naka­zał zszo­ko­wa­nej żonie ubrać dwoje ich wła­snych dzieci. Kiedy Rusu­dan zaczęła zbie­rać naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy i pako­wać je do wali­zek, on sam ruszył do jed­nego z rega­łów, które stały w pokoju gościn­nym. Z nie­do­stęp­nej dla dzieci półki zdjął zała­do­wany i zabez­pie­czony pisto­let TT, po czym zatknął go za pasek spodni. Następ­nie skie­ro­wał kroki do piw­nicy i po kwa­dran­sie wró­cił, dzier­żąc w dłoni ciężką, ubru­dzoną węglem walizkę. Krzyk­nął na zapła­kaną żonę, by się pospie­szyła. Pół­to­rej godziny póź­niej jechali jego sta­rym żiguli w stronę Gru­zji. Za kie­row­nicą sie­dział Giorgi, ople­ciony na piersi gru­bym, skó­rza­nym pasem. W tej chwili ten były ofi­cer armii radziec­kiej ucie­kał z kraju, który nagle stał się wrogi. Lubił poczci­wego Asłana, lubił swoją szwa­gierkę Nino, ale oni od tego momentu nale­żeli do prze­szło­ści, a Giorgi musiał zadbać nie tylko o naj­bliż­szych, ale też o swoją bra­ta­nicę, która parę godzin wcze­śniej została sie­rotą. Obec­nie, zawi­nięta w koc na tyl­nym sie­dze­niu, szlo­chała głu­cho, a wraz z nią dwójka jego dzieci. Łkała także Rusu­dan, opła­ku­jąc sio­strę, więc Giorgi zapa­lił papie­rosa, splu­nął przez otwarte okno i zaci­snął dło­nie na kie­row­nicy. Cze­kała ich długa droga.

Przy gra­nicy gru­ziń­skiej zna­leźli się po dwóch dobach. Jechali głów­nie nocą, za dnia przy­sta­jąc i kry­jąc się po lasach. Tamar, pogrą­żona w szoku, albo pła­kała, albo kasłała. Zda­rze­nia ostat­nich dni, sza­lona ucieczka w ostrą cze­czeń­ską zimę nie­mal zabiły jede­na­sto­latkę. Kasłała coraz cię­żej i szybko stało się jasne, że jest chora.

I tu obja­wiła się po raz ostatni mądrość jej ojca. Kiedy dotarli do gra­nicy, stary Giorgi się­gnął do pasa i wyjął z niego to coś, co spra­wiało, że był tak ciężki i cenny dla nie­ży­ją­cego ojca Tamar. Gru­ziń­ski żoł­nierz pil­nu­jący przej­ścia uśmiech­nął się dra­pież­nie na widok cha­rak­te­ry­stycz­nego bla­sku metalu, który poka­zał mu Giorgi. Asłan scho­wał w pasie coś, co miało być począt­kiem lep­szych dni ich rodziny – cały mają­tek, jaki ukry­wał na począ­tek życia po woj­nie: kil­ka­na­ście car­skich pię­cio­ru­bló­wek, zwa­nych świn­kami. Jedna moneta – to był ich wjazd do Gru­zji. Druga spra­wiła, że żoł­nierz przy­mknął oko na bladą jak śmierć, chudą dziew­czynkę, która potwor­nie kasłała i nie miała doku­men­tów. Wjeż­dża­jąc do Gru­zji, Tamar nazy­wała się już Czaw­cza­wa­dze, tak jak jej wuj. I zaczy­nała nowy roz­dział swo­jej bio­gra­fii. A on musiał jej w tym pomóc.

Co wy tu jecie? [wróć]

CQB – Close Quar­ters Bat­tle, walka w krót­kim dystan­sie. [wróć]

Zostaw. [wróć]

Roz­dział II. Biało-rusy

II

Biało-rusy

Restau­ra­cja Car­ska, Bia­ło­wieża

Wysoki, bar­czy­sty blon­dyn o dzio­ba­tej twa­rzy, ubrany w ele­gancki gar­ni­tur, wszedł do sali głów­nej restau­ra­cji Car­ska w Bia­ło­wieży. Do hotelu wraz z kolegą dotarli około godziny dwu­dzie­stej. Męż­czy­zna był głodny i wie­dział, co chce zjeść: pasz­tet z dzi­czy­zny, tatara z łoso­sia, soliankę i kaczkę, z któ­rych restau­ra­cja od zawsze sły­nęła. On już tu bywał, więc wie­dział o tym dosko­nale.

Zbyt późno wyje­chali z Miń­ska. Ktoś nie miał czasu, komuś wysko­czyła pilna narada, więc gra­nicę w Bobrow­ni­kach, zamiast o ósmej rano, prze­kro­czyli dzie­sięć godzin póź­niej, na ory­gi­nal­nych pasz­por­tach dyplo­ma­tycz­nych. Czter­dzie­ści minut po przej­ściu gra­nicy w miej­sco­wo­ści Waliły zna­leźli to, czego szu­kali. Przy jed­nej z bocz­nych dróg, nieco odda­lo­nych od wsi, leżał od tysięcy lat głaz. Potężny, słusz­nie omszały i wro­śnięty w ota­cza­jącą go zie­mię niczym odwieczny dro­go­wskaz usta­wiony w tym miej­scu przez matkę naturę. Był roz­ło­ży­sty, pła­ski i zna­ko­mi­cie nada­wał się na punkt orien­ta­cyjny. I wła­śnie tam w zapa­da­ją­cym zmroku, zoba­czyli naj­pierw umó­wione dwa, a potem trze­cie mru­gnię­cie świa­teł. Ruszyli w tamtą stronę.

Pod drzew­kiem, nieco z boku głazu, stał śred­niej wiel­ko­ści, nie­rzu­ca­jący się w oczy van ciem­nej barwy, jakich tysiące jeź­dziły po pol­skich dro­gach. Pod­je­chali bli­żej, a kie­rowca też dał sygnał świa­tłami. Z busa wysiadł postawny męż­czy­zna. Był to radca do spraw poli­tycz­nych Amba­sady Repu­bliki Bia­ło­rusi, Wik­tor Alek­san­dro­wicz Szpa­ko­uski. Młody, ale pie­kiel­nie zdolny dyplo­mata o okrą­głej gło­wie z wyraź­nymi zako­lami i zim­nymi oczami, nad któ­rymi rosły lekko wygięte w odwró­cone litery V brwi. Szpa­ko­uski, co oczy­wi­ste, był jed­no­cze­śnie ofi­ce­rem KGB, a zada­nie, które wypeł­niał, było ści­śle szpie­gow­skie. Przy­by­sze z Bia­ło­rusi wysie­dli z ele­ganc­kiego citroëna C6 i przy­wi­tali się z nim, a następ­nie oddali mu swoje służ­bowe tele­fony – oczy­wi­ście włą­czone, on zaś prze­ka­zał im dwa kom­plety zna­ko­mi­cie pod­ro­bio­nych ukra­iń­skich pasz­por­tów i pakiety z pol­skimi pie­niędzmi śred­nich nomi­na­łów.

I tak oto nie­długo po prze­kro­cze­niu pol­skiej gra­nicy Alek­sandr Wasil­je­wicz Koro­win szybko, bez­bo­le­śnie i z cał­ko­wi­tym pomi­nię­ciem pro­ce­dur został oby­wa­te­lem Ukra­iny, Alek­sandrem Wasil­je­wiczem Saw­czu­kiem, zaś jego prze­ło­żony Alek­siej Apoł­ło­no­ro­wicz Grap­niok wnet stał się Alek­sandrem Iwa­no­wi­czem Pro­ko­piu­kiem.

Świeżo upie­czeni Ukra­ińcy szybko poże­gnali się ze Szpa­ko­uskim, który zamie­nił vana na ich citroëna i poje­chał w stronę War­szawy. Oni zaś zawró­cili i ruszyli w stronę Bia­ło­wieży. Van został wypo­ży­czony przez lega­li­za­cyjną czy­stą spółkę, i to za gotówkę. Dość ele­gancki, ale nie na tyle, by wzbu­dzać podej­rze­nia. Podob­nie było z poko­jami zare­zer­wo­wa­nymi dużo wcze­śniej przez inną ze spółek, która nie miała żad­nej łącz­no­ści z pierw­szą. W Bia­ło­wieży mieli spę­dzić dwie noce, mię­dzy innymi by spraw­dzić, czy nie cią­gną ogona. Oczy­wi­ście mieli sto­sowne ubez­pie­cze­nie – czte­rech tęgich zaka­pio­rów o ponu­rych obli­czach, oni jed­nak noco­wali w Haj­nówce. Ich zada­niem było zabez­pie­cza­nie dwójki ofi­ce­rów, także w zakre­sie kontr­ob­ser­wa­cji.

Koro­win i Grap­niok dotarli do Bia­ło­wieży po kolej­nej godzi­nie. Zamel­do­wali się i poszli spać, wyczer­pani drogą. Koro­win, choć zmę­czony, cie­szył się, bo Grap­niok był sta­rym, doświad­czo­nym ofi­ce­rem, legendą wydziału pol­skiego w KGB. Został mu rok do przej­ścia na eme­ry­turę, dla­tego powoli wyga­szał dzia­łal­ność i prze­ka­zy­wał swoje obo­wiązki… i aktywa. Koro­win liczył, że przej­mie to, co naj­cen­niej­sze. Skar­bem tym był pol­ski ofi­cer – jedno z waż­niej­szych źró­deł, jakie Bia­ło­ru­sini mieli w Pol­sce. Ofi­cer był spad­kiem po cza­sach Sojuza, podobno wtedy pozy­skano go do współ­pracy. Nie­wielu, oj, nie­wielu Bia­ło­ru­sini mieli takich. W zasa­dzie zostały im źró­dła, które miała na łącz­no­ści GRU sta­cjo­nu­jąca na tere­nie Bia­ło­rusi, przed for­mal­nym odzy­ska­niem przez kraj nie­pod­le­gło­ści. Odcho­dzący z wolna w cień Grap­niok był jed­nym z takich sta­rych ofi­cerów GRU, jed­nym z ostat­nich, któ­rzy pamię­tali epokę Sojuza i wiel­kich ope­ra­cji.

Roz­kaz szefa był jasny: prócz stan­dar­do­wego prze­ka­za­nia infor­ma­cji ich agent miał otrzy­mać bar­dzo odpo­wie­dzialne zada­nie, jakim było uzy­ska­nie infor­ma­cji na temat pew­nego ofi­cera pol­skiego kontr­wy­wiadu i jego rela­cji z nie­ja­kim Wiel­go­szem. Sytu­acja była skom­pli­ko­wana. Według infor­ma­cji prze­ka­za­nych im przez agenta – noszą­cego zresztą wdzięczny kryp­to­nim Kolarz – nie­jaki Wiel­gosz, choć dzia­łał na wła­sny koszt, był zada­nio­wany z Moskwy. Z tego powodu ich misja była szcze­gól­nie trudna i dla­tego też spo­tkał się z nimi sam szef. Roz­kazy, które im prze­ka­zał, były jasne: to, czego poszu­ki­wali, było wej­ściem na kurs koli­zyjny z sojusz­ni­czą – jak­kol­wiek by było – służbą, czyli GRU, i mogło wznie­cić iskry mię­dzy brat­nimi kra­jami Związku Bia­ło­rusi i Rosji. Wiel­gosz miał coś, co zna­czyło bar­dzo wiele dla bez­pie­czeń­stwa Bia­ło­rusi. „Fizycz­nego bez­pie­czeń­stwa” – pod­kre­ślił z naci­skiem szef, potrzą­sa­jąc zabaw­nie lekko pyza­tymi, czer­wo­nymi policz­kami. To zanie­po­ko­iło Koro­wina, ponie­waż mogło poło­żyć na szali trudną „miłość” mię­dzy Rosją a Bia­ło­rusią. Ale Koro­win był bia­ło­ru­skim patriotą i co służba dawała, przyj­mo­wał na sze­roką klatę. Na myśl o odpo­wie­dzial­nym zada­niu czuł przy­jemny dreszcz pod­nie­ce­nia.

No i jesz­cze sprawa Sztylca. Koro­win pamię­tał dobrze nie­wy­so­kiego, sprę­ży­stego Polaka o bystrych oczach, do któ­rego pod­cho­dził kilka lat wcze­śniej, kiedy ten prze­by­wał na Bia­ło­rusi jako czło­nek ofi­cjal­nej dele­ga­cji 1. Bata­lionu Roz­po­znaw­czego.

Koro­win był wtedy wciąż ofi­ce­rem na dorobku, ale wró­żono mu świe­tlaną przy­szłość. Z ramie­nia KGB odpo­wia­dał za jed­nostki sta­cjo­nu­jące w Brze­ściu, a tam wła­śnie poja­wili się Polacy. Jego prze­ło­żeni zapla­no­wali dużą ope­ra­cję z wąt­kiem pro­wo­ka­cji, która była od początku wymie­rzona w Sztylca. Bia­ło­ru­sini dosko­nale wie­dzieli – od Kola­rza zresztą – że Sztylc jest ofi­ce­rem WSI. Zada­niem Koro­wina było wtedy odwró­ce­nie uwagi od spo­tka­nia z innym człon­kiem dele­ga­cji. I wszystko szło dobrze do momentu, gdy wario­graf, do któ­rego mieli wtedy pod­piąć tam­tego ofi­cera, naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nawa­lił przed samym bada­niem. Afera była na dwa­dzie­ścia cztery fajerki, w Miń­sku pole­ciało kilka głów.

Ope­ra­cja nie do końca udała się także Koro­wi­nowi, bo Sztylc osta­tecz­nie nie wysy­pał się, że jest z WSI, ale Koro­win nawią­zał kon­takt i bar­dzo uda­nie zagrał rolę ofe­renta, wcho­dząc w ten spo­sób w dia­log ope­ra­cyjny z pol­ską służbą. Bia­ło­ru­sin pamię­tał, jak musiał się napo­cić, by zna­leźć miej­sce do roz­mowy, którą nagry­wał. W końcu odbyła się ona na scho­dach soboru Świę­tego Miko­łaja w twier­dzy Brze­skiej… Nagra­nie to miało być potwier­dze­niem toż­sa­mo­ści Sztylca i dowo­dem mają­cym posłu­żyć KGB do skom­pro­mi­to­wa­nia Pola­ków, ale osta­tecz­nie nic z tego nie wyszło. I choć kosz­to­wało to Koro­wina rok dłu­żej w kolejce do awansu, to uśmiech­nął się do wspo­mnień. Polu­bił tego inte­li­gent­nego Pszeka, jak nazy­wali Pola­ków Rosja­nie. Sztylc był twar­dym gościem. W jakiś prze­wrotny spo­sób Koro­win cie­szył się, że ich ścieżki znowu się skrzy­żują. Choć bar­dzo zmę­czony cało­dzienną nie­mal drogą, usiadł w restau­ra­cji Car­ska z poczu­ciem, że czeka go nie­zła zabawa. Zamie­rzał przed snem zjeść dobrą kola­cję z towa­rzy­szem podróży, który wła­śnie sta­nął w drzwiach lokalu.

***

Sen był długi i ożyw­czy. Koro­win obu­dził się następ­nego dnia nie­mal o wpół do ósmej rano. Po prysz­nicu udał się na śnia­da­nie, zamó­wił jajka, bliny gry­czane, kieł­basę z dzi­czy­zny i tatara. Cze­kał jesz­cze na kel­nera, gdy do sali wszedł Grap­niok-Pro­ko­piuk. Uśmiech­nął się do młod­szego ofi­cera i po chwili sie­dział obok niego.

– Jadłeś? – zapy­tał.

– Nie, cze­kam jesz­cze, zaraz będzie.

– A co wzią­łeś?

Koro­win odpo­wie­dział. Star­szy ofi­cer myślał chwilę, patrząc przez okno. W końcu ock­nął się.

– To jak kel­ner przyj­dzie, zamów mi to samo. I chleb. Mają tu dobry biały chleb.

– Czę­sto pan tu bywał, puł­kow­niku?

Stary uśmiech­nął się tylko, nic nie odpo­wie­dział. Wstał dość ciężko i uty­ka­jąc, ruszył po her­batę. Kulał na prawą nogę. Na kory­ta­rzach cen­trali w Miń­sku szep­tano, że to efekt postrzału jesz­cze z cza­sów wojny w Wiet­na­mie, na któ­rej był doradcą woj­sko­wym. Ale Koro­win wie­dział, że to po pro­stu efekt zła­ma­nia, któ­rego wiele lat wcze­śniej stary doro­bił się na nar­tach w Łogoj­sku. Grap­niok jed­nak skrzęt­nie pod­trzy­my­wał legendę.

Koro­win wes­tchnął ciężko, bo puł­kow­nik cza­sem bywał iry­tu­jący, ale ruszył zamó­wić mu śnia­da­nie. Kilka minut póź­niej jedli. „Fak­tycz­nie dobry ten chleb” – pomy­ślał. Na sali byli sami. Goście o tej porze jesz­cze spali, czemu sprzy­jał zna­ko­mity mikro­kli­mat Bia­ło­wieży. Zresztą poko­jów w hotelu było nie­wiele, o czym Bia­ło­ru­sini dosko­nale wie­dzieli. Koro­win poczuł, że lubi to miej­sce.

Pobyt w Bia­ło­wieży był jed­nym z punk­tów skom­pli­ko­wa­nego planu, pro­wa­dzą­cego do spo­tka­nia ope­ra­cyj­nego z Kola­rzem. Widy­wali się z nim dwa lub trzy razy do roku, ale przy­go­to­wa­nia zawsze trwały kilka mie­sięcy. Kolarz był stra­chliwy i mało mobilny. Noto­rycz­nie tra­cił prawko za jazdę na podwój­nym gazie, więc zawsze liczyli się z kom­pli­ka­cjami. Ope­ra­cję kon­taktu i fizycz­nego pod­ję­cia agenta obmy­ślano dość długo. Pomógł, jak czę­sto bywa w takich sytu­acjach, przy­pa­dek. Na szczę­ście jakiś bystry ana­li­tyk przy­po­mniał sobie, że agent lubi jeź­dzić na rowe­rze. Opra­co­wano więc plan, zgod­nie z któ­rym Kolarz został wiel­kim fanem tury­styki rowe­ro­wej. Legendę wpro­wa­dzano w życie nie­mal dwa i pół roku, nim urzą­dzono pierw­sze spo­tka­nie z pode­bra­niem go na tra­sie. Kolarz poin­for­mo­wał żonę, że jedzie rowe­rem na trzy dni w Pol­skę i nie bie­rze tele­fonu, „bo musi się odstre­so­wać”. Żona od dawna miała kochanka, machała więc ręką na nie­mło­dego męża pijaka, nawet jej to odpo­wia­dało. Tym­cza­sem Kolarz wsia­dał na rower i ruszał w Pol­skę. Po kilku wypra­wach rowe­ro­wych zna­jomi przy­wy­kli do jego pasji, wypady naj­lep­szego źró­dła Bia­ło­ru­si­nów nikogo już zatem nie dzi­wiły. Wtedy też zmie­niono jego pseu­do­nim: z Dzbana stał się Kola­rzem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki