Zawieszeni - Łukasz Maziewski, Kafir - ebook + audiobook + książka

Zawieszeni ebook

Maziewski Łukasz, Kafir

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wojskowa Służba Informacyjna po brutalnej weryfikacji i rozwiązaniu miała odejść w zapomnienie… Większość służących w niej oficerów wyrzucono, a tych, którzy zostali w nowej Służbie Kontrwywiadu Wojskowego zaczęto traktować z nieufnością i z dystansem. Jednak wojna w Iraku i Afganistanie wymusiła na nowych władzach skorzystanie z umiejętności żołnierzy byłej WSI, których do tej pory mieli za bandytów i zdrajców. Stanęli oni przed wyborem: albo wyjazd na wojnę, albo wilczy bilet i wyrzucenie z armii, jednym z nich jest pułkownik Radosław Sztylc.

W „Zawieszonych” ponownie spotkamy dobrze już znanych bohaterów, jak komandora Jędrzeja Sobolewskiego, chorążego Jacka Rusinka, czy piękną agentkę CIA Beverley Karter. Na drodze Radka pojawią się też kolejne osoby, czy będą to wrogowie? Radża znowu będzie musiał walczyć o życie i to nie tylko na wojnie w Afganistanie, ale i we własnym kraju. Będą za nim podążać bezwzględni zabójcy z GRU oraz płatni zdrajcy z polskich elit politycznych i Wojska Polskiego.

Kto przeżyje? Kto zginie? Kto okaże się kretem? A kto nieoczekiwanym sprzymierzeńcem? Czy Sztylc, nie mając nic, będzie miał wystarczająco dużo, by dokonać zemsty na zdrajcach i płatnych zabójcach z Rosji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 366

Oceny
4,8 (296 ocen)
240
42
13
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ajek1_ee

Nie oderwiesz się od lektury

super , wartka i szybka akcja. czekam na dalszą część.
10
toldwiie

Nie oderwiesz się od lektury

Nie można oderwać się od czytania, aż przebieram nogami by dorwac następna część. Swoją drogą bardzo przypomina realia...
10
chloe1

Nie oderwiesz się od lektury

Jest super. Czekam na ciąg dalszy.
10
Fortix

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę polecam. Nie mogę doczekać się kolejnej części
10
Ell22

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu i podoba mi się styl, taki polski. A przekleństwa użyte to . Nie ma ich dużo za to są tam,gdzie zdecydowanie powinny być.
00

Popularność




Pro­log. Selek­cja

Pro­log

Selek­cja

War­szawa, 20 listo­pada 1997

Było paskudne listo­pa­dowe popo­łu­dnie. Koman­dor Sobo­lew­ski miał za sobą kolejny ciężki dzień. Zmiana rządu zawsze ozna­czała zamie­sza­nie w służ­bach, na któ­rych funk­cjo­no­wa­nie każda ekipa miała wła­sny pomysł, co jeden, to gor­szy. I choć część z tych pomy­słów udało mu się spa­cy­fi­ko­wać, miał jed­nak pew­ność, że to jesz­cze nie koniec.

Z nie­we­so­łych roz­my­ślań wyrwało go dono­śne puka­nie do drzwi. Na krótką komendę „wejść!” poja­wił się w nich major Andrzej Pech, nio­sąc pod pachą nie­wielką szarą teczkę, aż za dobrze znaną z wyglądu każ­demu ofi­ce­rowi WSI. Sobo­lew­ski był bar­dzo cie­kaw jej zawar­to­ści.

– Czo­łem, koman­do­rze! To doku­menty, o które pan pro­sił – powie­dział major, wcho­dząc do jasnej i prze­stron­nej kan­ce­la­rii swo­jego prze­ło­żo­nego w Cen­trali Woj­sko­wych Służb Infor­ma­cyj­nych w War­sza­wie.

– Witam, panie majo­rze, pro­szę spo­cząć. Kawy? Her­baty? – Sobo­lew­ski uśmiech­nął się i wska­zał dło­nią krze­sło przed biur­kiem. – Co tam sły­chać w Legio­no­wie? – zapy­tał, odbie­ra­jąc teczkę z rąk majora.

– Wszystko w porządku. Za kawę dzię­kuję, panie koman­do­rze. Jestem już po dwóch, więc wystar­czy. Tak jak pan pro­sił, spraw­dze­nie zro­bi­łem z pomi­nię­ciem pod­puł­kow­nika Biedy.

– No i jak tam nasz kan­dy­dat? – spy­tał Sobo­lew­ski, nie reagu­jąc na nie­ty­powe zda­nie o pomi­nię­ciu szefa Wydziału WSI w Legio­no­wie. W końcu sam dał takie pole­ce­nie, więc nie drą­żył tematu.

– Wszystko jest w teczce. Doko­na­łem spraw­dzeń w kar­to­te­kach, rów­nież tych powszech­nie nie­do­stęp­nych. Wymie­niony nie prze­wi­jał się w żad­nej, można więc wnio­sko­wać, że nie był obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia naszych służb spe­cjal­nych. W ramach stan­dar­do­wej pro­ce­dury spraw­dzi­łem dro­bia­zgowo rodzinę i naj­bliż­sze oto­cze­nie, włącz­nie z ich nawy­kami. Nie uzy­ska­łem infor­ma­cji, by ktoś z rodziny kan­dy­data miał pro­blemy z pra­wem bądź używ­kami. Wszy­scy są czy­ści – rela­cjo­no­wał dość sztywno Pech.

Sobo­lew­ski kart­ko­wał teczkę, co chwilę zer­ka­jąc na ofi­cera sie­dzą­cego przed nim.

– No dobra, widzę, że leży wam coś na wątro­bie. Mów­cie, majo­rze, bez owi­ja­nia w bawełnę – prze­rwał suche spra­woz­da­nie, kła­dąc doku­menty na biurku.

Major Pech nabrał powie­trza, wziął do rąk teczkę i otwo­rzył ją na jed­nej ze stron.

– Przez ostatni kwar­tał kan­dy­dat był pod­dany doraź­nej obser­wa­cji. Wszystko szło dobrze, bo jego zacho­wa­nie było bez zarzutu, ale jakiś mie­siąc temu stało się coś bar­dzo zasta­na­wia­ją­cego – mówiąc to, obró­cił teczkę w stronę koman­dora i poka­zał mu jedno ze zdjęć. Na foto­gra­fii widać było roz­ma­wia­jącą z kan­dy­datem nie­wy­soką bru­netkę. Lekko drgnęła mu brew. Kobietę znał aż za dobrze.

Pech zro­zu­miał, że koman­dor wie, kto znaj­duje się na foto­gra­fii. Połowę wyja­śnień miał z głowy. Posta­no­wił zatem kon­ty­nu­ować, bez owi­ja­nia w bawełnę.

– W mojej oce­nie spo­tka­nie to świad­czy o tym, że nasz kan­dy­dat powi­nien stać się raczej figu­ran­tem i trzeba się zasta­no­wić, czy nie powin­ni­śmy go zacząć roz­pra­co­wy­wać, bo ten ofi­cer powi­nien był zgło­sić kon­takt z agen­tem obcej służby, a nie zro­bił tego – powie­dział zimno.

– Spo­koj­nie, panie majo­rze. Że jest to agentka obcej służby, wiemy jak na razie pan, ja i może jesz­cze kilka osób w tym budynku. A kan­dy­dat nie ma zie­lo­nego poję­cia, kim tak naprawdę jest ta kobieta. Zna ją jako sze­re­gową pra­cow­nicę amba­sady obcego pań­stwa. Obaj też wiemy, w jakich oko­licz­no­ściach ją poznał. Zga­dza się, Andrzeju? – spy­tał spo­koj­nie Sobo­lew­ski.

– Tak – odpo­wie­dział już łagod­niej ofi­cer.

Koman­dor kon­ty­nu­ował.

– Mnie jed­nak inte­re­suje, jak do przy­pad­ko­wego spo­tka­nia doszło. Bo w przy­padki to ja aku­rat nie wie­rzę…

Zamilkł, przy­pa­tru­jąc się chwilę foto­gra­fii. Pró­bo­wał zna­leźć na niej jakieś szcze­góły, które powie­dzia­łyby coś wię­cej o cha­rak­te­rze tej roz­mowy.

– Gdzie i w jakich oko­licz­no­ściach zro­biono to zdję­cie? – spy­tał po chwili. – I czy było to jed­no­ra­zowe spo­tka­nie?

– Kan­dy­dat przy­je­chał do War­szawy, do kolegi z cza­sów szkoły ofi­cer­skiej. Do spo­tka­nia doszło w nie­wiel­kiej restau­ra­cji obok hotelu MdM. Oby­dwaj mieli napić się alko­holu i wspól­nie spę­dzić wie­czór. Nie­ocze­ki­wa­nie jed­nak kolega kan­dy­data wymó­wił się nie­spo­dzie­wa­nym wezwa­niem do pracy. Naj­cie­kaw­sze jest jed­nak to, że po wyj­ściu z lokalu kan­dy­dat pra­wie wpadł na tę kobietę, która w odczu­ciu naszych ludzi z obser­wa­cji zacho­wy­wała się, jakby na kogoś w tym miej­scu cze­kała. Oby­dwoje, po krót­kiej roz­mo­wie, weszli do restau­ra­cji, którą wcze­śniej opu­ścił kan­dy­dat. Z naszych usta­leń wynika też, że spo­tka­nie miało cha­rak­ter intymny, ale jed­no­ra­zowy.

Ten bar­dzo służ­bowy wywód znu­dził już nieco Sobo­lew­skiego. Na­dal nie wie­dział jed­nej waż­nej rze­czy.

– Co to za kolega? – zapy­tał, a po tonie jego głosu można było poznać, że chwy­cił jakiś nie­wi­dzialny trop.

Major Pech chciał się wyka­zać przed koman­do­rem, więc wcze­śniej spraw­dził i ten wątek. Szybko prze­szedł do dal­szej czę­ści spra­woz­da­nia.

– Porucz­nik Zyg­munt Bana­szak, absol­went Wyż­szej Szkoły Ofi­cer­skiej Wojsk Zme­cha­ni­zo­wa­nych we Wro­cła­wiu. Jego pierw­szym przy­dzia­łem służ­bo­wym było sta­no­wi­sko dowódcy kom­pa­nii roz­po­znaw­czej w Żaga­niu. Bana­szak jest też absol­wentem ame­ry­kań­skiego kursu Ran­ger…

– Zdaje pan sobie sprawę, że Bana­szak, zanim pole­ciał do Sta­nów na kurs, prze­szedł dro­bia­zgowe spraw­dze­nie w amba­sa­dzie USA i musiał zdać egza­min z języka angiel­skiego? – prze­rwał majo­rowi Sobo­lew­ski.

– Tak, panie koman­do­rze.

– Majo­rze Pech, tu fak­tycz­nie chyba trzeba wsz­cząć pro­ce­durę, ale nie wobec porucz­nika Sztylca, a jego kolegi. Z tego, co pan mówi, wyraź­nie widać, że Bana­szak usta­wił to spo­tka­nie. Ale zanim zaczniemy roz­pra­co­wy­wa­nie Bana­szaka, skoń­czymy tę sprawę. Co z porucz­ni­kiem Rado­sła­wem Sztyl­cem? Zna­leź­li­ście jesz­cze coś oprócz tego spo­tka­nia w War­sza­wie?

– Nic, panie koman­do­rze. Jak dla mnie prze­szedł pierw­sze sito.

– Więc teraz czas na drugi etap selek­cji. – Głos Sobo­lew­skiego znów przy­po­mniał syk kobry prę­żą­cej się do skoku. Pech mimo­wol­nie zadrżał. Dopiero dwie sekundy póź­niej odpo­wie­dział.

– Roz­kaz, koman­do­rze.

***

Sie­dlce, 26 listo­pada 1997

– Panie Radku, panie Radku! – Woła­nie dozor­czyni zasko­czyło Sztylca, który nie­mi­ło­sier­nie zmę­czony wra­cał z kolej­nych trzy­dnio­wych ćwi­czeń dzienno-noc­nych do swo­jego nie­wiel­kiego miesz­ka­nia w Sie­dl­cach.

– Dzień dobry, pani Ireno! Stało się coś?

Radża sta­nął nie­mal w posta­wie zasad­ni­czej przed star­szą kor­pu­lentną kobietą, która wie­działa wszystko o wszyst­kich, a swoją ener­gią mogła obdzie­lić jego pod­ko­mend­nych z bata­lionu roz­po­znaw­czego. Od dzie­ciń­stwa i cza­sów, kiedy dozor­czyni w jego rodzin­nym domu mio­tłą wybiła mu z głowy pomy­sły pisa­nia węglem po ele­wa­cji, odczu­wał przed nimi lekki strach.

– Niech pan wresz­cie opróżni skrzynkę, bo listo­nosz mi się ostat­nio żalił, że nie ma już gdzie upy­chać kore­spon­den­cji. I przy­po­mi­nam, że poju­trze będą gazow­nicy. Jak pan ich znowu nie wpu­ści, to dosta­nie pan sporą karę.

Radek zaklął w myślach. Takimi rze­czami zaj­mo­wała się kie­dyś jego żona. I choć ze wszyst­kich sił sta­rał się zapo­mnieć o tym, że za nią tęskni, powroty do domu zawsze wywo­ły­wały skurcz w sercu.

– Tak jest – opo­wie­dział odru­chowo, bo nic sen­sow­niej­szego nie przy­szło mu do głowy.

Pani Irena popa­trzyła na mło­dego porucz­nika ciem­nymi oczami i poki­wała wyro­zu­miale głową. Dosko­nale zda­wała sobie sprawę, że Radek zobo­jęt­niał na wiele rze­czy po wypadku żony.

– A jak się już pan upo­rząd­kuje, to zapra­szam po cia­sto. Wyro­sło jak sza­lone, a pan jakiś taki mizerny ostat­nio…

Sztylc podzię­ko­wał wylew­nie i otwo­rzył skrzynkę. Po wej­ściu do miesz­ka­nia wyjęty z niej stos maku­la­tury cisnął na stół w kuchni. Naj­pierw musiał się ogar­nąć. Z dużą ulgą ścią­gnął mocno już wysłu­żone woj­skowe buciory, cokol­wiek brudny mun­dur polowy, nieco prze­po­coną bie­li­znę i z lubo­ścią wszedł pod prysz­nic. Przez dłuż­szą chwilę stał pod stru­mie­niem cie­płej wody i czuł, jak scho­dzi z niego zmę­cze­nie. Dopiero po kil­ku­na­stu minu­tach, owi­nięty jedy­nie w ręcz­nik, ruszył do kuchni zapa­rzyć sobie her­baty i przej­rzeć stan stra­te­gicz­nych zapa­sów. Na dnie szafki zna­lazł dwa zapo­mniane opa­ko­wa­nia nudli z sosem sero­wym. Skrzy­wił się nieco, ale było to jedyne, co nada­wało się do jedze­nia. Kiedy usiadł do stołu z miską paru­ją­cych pseu­do­klu­sek, odru­chowo zaczął prze­glą­dać papiery. Domi­no­wały ulotki wybor­cze, co tylko poka­zy­wało, jak dawno nie opróż­niał skrzynki. I kiedy już miał całość wyrzu­cić do kosza, zauwa­żył awizo z ter­mi­nem odbioru do dziś. Zer­k­nął na kuchenny zegar, który o dziwo na­dal dzia­łał. Wska­zówki poka­zy­wały dzie­więt­na­stą czter­dzie­ści pięć. Jed­nym sło­wem miał kwa­drans do zamknię­cia poczty. Zaklął zatem szpet­nie, wsko­czył w dres i ruszył do nie­wiel­kiego urzędu, który znaj­do­wał się na jego osie­dlu.

Na szczę­ście zdą­żył. Mocno nadą­sana pra­cow­nica wydała mu list pole­cony z pie­czątką Mini­ster­stwa Obrony.

Nieco trzę­są­cymi się rękami Sztylc roze­rwał kopertę tuż po wyj­ściu z pla­cówki ze złotą trąbką w logo. W środku znaj­do­wało się lako­niczne pismo z monow­skich kadr o skie­ro­wa­niu go na szko­le­nie. W doku­men­cie było napi­sane, że 27 listo­pada 1997 roku o godzi­nie osiem­na­stej ma się zgło­sić na plac przed Mini­ster­stwem Obrony Naro­do­wej przy alei Nie­pod­le­gło­ści 218. Co cie­kawe, zazna­czono tam wyraź­nie, żeby się sta­wić w stroju cywil­nym.

Radek był mocno zdzi­wiony, bo takie wia­do­mo­ści zazwy­czaj odbie­rał w kadrach macie­rzy­stej jed­nostki woj­sko­wej. A już dwie ostat­nie infor­ma­cje o ubio­rze i godzi­nie sta­wien­nic­twa cał­ko­wi­cie go zasko­czyły. Spoj­rzał jesz­cze, kto pod­pi­sał się pod pismem.

Na dole wid­niała bez­i­mienna pie­czątka Działu Kadr MON. Za cho­lerę nie wie­dział, o jakie szko­le­nie cho­dzi, ale gdzieś w gło­wie nie­spo­dzie­wa­nie poja­wił się koman­dor i jakiś szó­sty zmysł podpowie­dział mu, że to może być jego sprawka. – Kurwa! – zaklął pod nosem na wspo­mnie­nie szpa­ko­wa­tego ofi­cera o wyglą­dzie kobry, któ­rego poznał rok wcze­śniej w Orzy­szu. Ale że w woj­sku z roz­ka­zami się nie dys­ku­tuje, wie­dział już, gdzie będzie 27 listo­pada o osiem­na­stej.

Czasu było nie­wiele, bo data sta­wien­nic­twa wypa­dała następ­nego dnia.

U ofi­cera dyżur­nego jed­nostki Sztylc musiał ogar­nąć zastęp­stwo na wypa­da­jącą mu tego dnia służbę. To szko­le­nie cał­ko­wi­cie roz­wa­lało mu plany. W dodatku nadawca nie raczył napi­sać, ile ma trwać ten cyrk. Sztylc zamie­rzał to wyja­śnić od razu w pierw­szym dniu kursu.

– Pier­do­lone kadry – znów mruk­nął ofi­cer do sie­bie, kie­ru­jąc się do swo­jej jed­nostki.

Po powro­cie zaj­rzał jesz­cze do dozor­czyni i zosta­wił jej kom­plet klu­czy. Pamię­tał o gazow­ni­kach, a nie uśmie­chało mu się pła­ce­nie kary.

Następ­nego dnia o wpół do czwar­tej Radek zajął miej­sce w pociągu rela­cji Sie­dlce–War­szawa, a za kwa­drans szó­sta był już na miej­scu zbiórki. Tro­chę się zdzi­wił i zanie­po­koił, bo na placu przed mini­ster­stwem było pusto. Na dwo­rze już ściem­niało, tem­pe­ra­tura oscy­lo­wała w oko­li­cach zera, a na doda­tek roz­pa­dał się deszcz ze śnie­giem. Młody ofi­cer już zaczął podej­rze­wać, że w piśmie był jakiś błąd, gdy równo o godzi­nie osiem­na­stej gra­na­towy opel omega pod­je­chał na plac i zatrzy­mał się kilka metrów od Radka. Z samo­chodu wysiadł męż­czy­zna w czar­nym gar­ni­tu­rze i pod­szedł do Sztylca.

– Porucz­nik Rado­sław Sztylc na szko­le­nie? – spy­tał nie­zna­jomy, nie siląc się na przy­wi­ta­nie.

– Mel­duję się – odpo­wie­dział mimo­wol­nie służ­bowo Radek. Tro­chę to było głu­pie, bo oby­dwaj byli po cywil­nemu, a on nawet nie znał gościa, któ­remu się zamel­do­wał.

Nie­zna­jomy lekko się uśmiech­nął. Miał około czter­dzie­stu lat, był cał­ko­wi­cie łysy, szczu­pły i wyż­szy od Radka o głowę.

– Kapi­tan Jarek. Woj­skowe Służby Infor­ma­cyjne – przed­sta­wił się w końcu, macha­jąc legi­ty­ma­cją przed oczami Sztylca. Mimo że Radża domy­ślał się, kto tak naprawdę stał za pismem z kadr MON, teraz przy­glą­dał się kapi­ta­nowi z otwar­tymi ustami i cał­ko­witą pustką w gło­wie.

– Wsia­daj­cie do samo­chodu. Mamy mało czasu, a w chuj rze­czy do zro­bie­nia – zako­men­de­ro­wał ofi­cer WSI.

Przez chwilę Radża zasta­na­wiał się, czy dobrze robi, ale pod­świa­do­mie wie­dział, że nie ma wyj­ścia. Prze­cież jesz­cze w Orzy­szu Sobo­lew­ski powie­dział mu, że kie­dyś się spo­tkają. Nieco zre­zy­gno­wany wyko­nał zatem roz­kaz.

Po około dwu­dzie­stu minu­tach podróży Łysol, jak w myślach prze­zwał go Sztylc, zapar­ko­wał przed hote­lem Mazo­wiec­kim.

– Idziemy! – powie­dział kapi­tan Jarek, bio­rąc do ręki dużą czarną torbę, która do tej pory leżała na tyl­nym sie­dze­niu. Sztylc ruszył za ofi­ce­rem, tasz­cząc swój nie­wielki ple­cak i zasta­na­wia­jąc się, czy Jarek to imię kapi­tana czy nazwi­sko.

W hotelu oka­zało się, że pokój już na nich czeka. Po zała­twie­niu nie­zbęd­nych for­mal­no­ści zna­leźli się w dość prze­stron­nym, acz­kol­wiek skrom­nie urzą­dzo­nym pomiesz­cze­niu. Stały tam szafa, jedno poje­dyn­cze łóżko, jeden fotel, mały stół i dwa krze­sła. Pokój miał widok na zaciem­nione o tej porze podwó­rze.

Łysy kapi­tan pod­szedł do okna, zasło­nił kotary, a następ­nie rzu­cił trzy­maną torbę na łóżko i wycią­gnął z niej dwa kom­plety gra­na­to­wych dre­sów i adi­dasy. Potem spoj­rzał wymow­nie na Radka i na swój zega­rek.

– No co się gapisz? Prze­bie­raj się! Zostało ci pięć minut! – powie­dział, ewi­dent­nie go pona­gla­jąc.

– A skąd wie­cie, że te dresy będą na mnie paso­wać? – spy­tał tro­chę zaczep­nie Sztylc, bio­rąc jed­nak rze­czy i kie­ru­jąc się do małej łazienki. Na­dal nie bar­dzo wie­dział, o co cho­dzi, ale wspo­mnie­nie gadzich oczu koman­dora sku­tecz­nie wybi­jało mu z głowy chęć zada­wa­nia jakich­kol­wiek pytań.

– Nie bądź głupi, spraw­dzi­li­śmy to w mun­du­rówce – odpo­wie­dział Jarek, nie rusza­jąc się z miej­sca.

– A po co dwa? – nie ustę­po­wał Radek.

– Dowiesz się dzi­siaj. – Ofi­cer WSI uśmiech­nął się iro­nicz­nie. – Teraz przez kilka dni będziesz pod­dany selek­cji do Firmy – dodał, kie­ru­jąc się ku drzwiom.

Jak na komendę ktoś zapu­kał, a Łysy otwo­rzył drzwi.

W tym momen­cie do pokoju wszedł nie­wy­soki, lekko tęgi męż­czy­zna, o regu­la­mi­nowo ścię­tych blond wło­sach. Jego wygląd wska­zy­wał, że może mieć około pięć­dzie­się­ciu lat. Tasz­czył ze sobą dość duże dwie walizki podróżne.

Burk­nął pod nosem nie­wy­raźne dzień dobry, posta­wił bagaże przy stole i zaczął je roz­pa­ko­wy­wać.

Sztylc na­dal stał w drzwiach do łazienki z dre­sem w ręku i był coraz bar­dziej osłu­piały. Blon­dyn zaczął bowiem wydo­by­wać z wali­zek liczne kabelki zakoń­czone nie­wiel­kimi moco­wa­niami, rękaw przy­po­mi­na­jący ten do mie­rze­nia ciśnie­nia i dziwne urzą­dze­nie elek­tro­niczne. Radża miał ochotę się uszczyp­nąć, bo takie coś widy­wał wcze­śniej jedy­nie na ame­ry­kań­skich fil­mach.

Widząc jego zdu­miony wzrok, blon­dyn ode­zwał się pierw­szy.

– Mam na imię Sta­ni­sław i pod­dam cię bada­niu wario­gra­ficz­nemu.

– Sztylc, a ty co, długo się będziesz jesz­cze do tej łazienki uda­wał? Wcią­gaj dres i za minutę masz być z powro­tem – ostrym gło­sem ode­zwał się Łysy.

Radek posłusz­nie zatrza­snął za sobą drzwi. Chciał się szybko prze­brać, ale ręce zaczęły mu się trząść z ner­wów.

„W co ja się wpier­do­li­łem?” – myślał, sza­mo­cząc się z ręka­wem od dre­so­wej bluzy. Na sam koniec przy­trza­snął sobie jesz­cze brodę suwa­kiem. Dwaj ofi­ce­ro­wie WSI wymie­nili nieco roz­ba­wione spoj­rze­nia, kiedy z łazienki usły­szeli grom­kie „kurwa mać”. Po chwili drzwi się wresz­cie otwo­rzyły i sta­nął w nich blady jak ściana Rado­sław.

Blon­dyn kazał mu usiąść na spe­cjal­nym krze­śle, które, jak się oka­zało, było w dru­giej walizce. Następ­nie oplótł go kablami, palce dłoni kazał wsu­nąć w czuj­niki, a na jed­nej ręce zamon­to­wał mu ciśnie­nio­mierz. Na sto­liku stało urzą­dze­nie do złu­dze­nia przy­po­mi­na­jące apa­rat EKG, tylko tro­chę więk­sze i pod­łą­czone do sieci prze­wo­dów.

Sztylc pamię­tał, że wario­graf bada ciśnie­nie krwi, puls, czę­sto­tli­wość odde­chu. Przy­po­mniało mu się też, że zało­że­niem jego dzia­ła­nia jest to, iż kłam­stwo nie jest dla czło­wieka sytu­acją obo­jętną, nie­sie ze sobą duży ładu­nek emo­cjo­nalny. Przez chwilę Radża usi­ło­wał sobie przy­po­mnieć, czy wie­dział to z ame­ry­kań­skich fil­mów czy z jakie­goś cza­so­pi­sma nauko­wego, które kie­dyś pre­nu­me­ro­wała jego nie­ży­jąca żona.

Kiedy lekko otyły blon­dyn spraw­dził oka­blo­wa­nie, doko­nał krót­kiej instruk­cji.

– Pyta­nia są zamknięte. Odpo­wia­dasz „tak” albo „nie”. Zro­zu­mia­łeś? – spy­tał.

– Tak – odpo­wie­dział lekko spe­szony Sztylc, patrząc, jak Łysol roz­siada się wygod­nie na fotelu w prze­ciw­le­głym rogu pokoju z jakąś gazetą. Po okładce Radek wnio­sko­wał, że jest to jeden z cie­szą­cych się popu­lar­no­ścią tygo­dni­ków poli­tycz­nych. Cały kraj żył zwy­cię­stwem AWS-u i spe­ku­la­cjami, jak będzie wyglą­dała poli­tyka nowego rządu.

– Imię?

– Rado­sław.

– Nazwi­sko?

– Sztylc…

Przez następne dwie godziny młody porucz­nik odpo­wia­dał na różne pyta­nia z krót­kimi prze­rwami.

Koło dwu­dzie­stej pierw­szej otyły męż­czy­zna wstał z krze­sła i prze­cią­gnął się.

– To wszystko, dzię­kuję – powie­dział, po czym zaczął zdej­mo­wać kable z Radka i pako­wać sprzęt do wali­zek.

Dopiero wtedy kapi­tan Jarek wstał z fotela.

– Dobra, porucz­niku Sztylc. Nie ma co się grze­bać. Masz pięć minut na siu­siu i jedziemy.

– Dokąd?

– Zoba­czysz. Ale weź drugą parę dre­sów – odpo­wie­dział z nutą zło­śli­wo­ści Łysy.

Blon­dyn zabrał swój sprzęt, a na poże­gna­nie ski­nął jedy­nie głową. Po kolej­nych pię­ciu minu­tach Sztylc, w towa­rzy­stwie kapi­tana Jarka, jechał już oplem omegą. Tym razem podróż była jesz­cze krót­sza. Łysy zapar­ko­wał pod Pała­cem Kul­tury.

– Idziemy! I nie zapo­mnij dre­sów! – powie­dział, rusza­jąc przo­dem.

Do pałacu weszli bocz­nym wej­ściem i skie­ro­wali się ku jed­nej z licz­nych kla­tek scho­do­wych. Prze­szli przez drzwi, które pro­wa­dziły do dłu­giego kory­ta­rza. W tym miej­scu Radek poczuł cha­rak­te­ry­styczny dla pły­walni zapach chloru.

Po chwili zna­leźli się przed dość spo­rymi szkla­nymi dwu­skrzy­dło­wymi drzwiami. Łysy zła­pał za klamkę i ener­gicz­nie je otwo­rzył. Sztylc wszedł i sta­nął w potęż­nym pomiesz­cze­niu, które musiało zaj­mo­wać kilka pię­ter Pałacu Kul­tury.

Podej­rze­nia Radka potwier­dziły się. Byli na kry­tym base­nie, jakże innym od tych, które do tej pory widział Sztylc. Pod­łoga była wyło­żona płyt­kami w biało-szarą sza­chow­nicę. Ściany wykoń­czono mar­mu­rami, podob­nie jak ogromne kolumny, które roz­dzie­lały olbrzy­mie okna. Potężny basen z dużą, kil­ku­pię­trową skocz­nią ota­czały nie­wiel­kie try­buny. Jed­nak teraz, oprócz nich, nie było tu nikogo, a pod gładką taflą wody Radek zoba­czył, że niecka base­nowa ma kilka głę­bo­ko­ści. Mimo że dość dużo sły­szał o tej pły­walni, nie przy­pusz­czał, że zrobi ona na nim takie wra­że­nie.

Łysy przy­wi­tał się z cze­ka­ją­cym na nich potęż­nym męż­czy­zną w dre­sie.

– Jeste­ście spóź­nieni – powie­dział oschle potężny Dre­siarz.

– Wario­graf się prze­dłu­żył – odparł nie­dbale Łysol.

– Dobra, czas ucieka, wiecz­ność czeka, a to będzie krótka jazda! – Dre­siarz zachi­cho­tał i zwró­cił się do Radka.

– Zdej­mu­jesz buty, wska­ku­jesz w dre­sie do basenu z naj­wyż­szej skoczni i pły­niesz pod wodą, ile się da. Potem walisz dłu­go­ści basenu, ile dasz radę. Zro­zu­mia­łeś, młody czło­wieku?

– Ale w dre­sach? – spy­tał nie­pew­nie Sztylc.

– Prze­cież wyraź­nie powie­dzia­łem, że nie nago! Jasne, kurwa, że w dre­sach – odwark­nął mu Dre­siarz. – No co się gapisz?! Nie mamy całej nocy! Wdra­puj się na górę i naprzód, żoł­nie­rzu!

Radek lubił pły­wać. Jesz­cze w szkole ofi­cer­skiej zro­bił papiery młod­szego ratow­nika. Spo­koj­nie mógł prze­pły­nąć tysiąc metrów, ale wła­śnie dla­tego wie­dział, że pły­wa­nie w ubra­niu jest o wiele trud­niej­sze i że nasiąk­nięte wodą ciu­chy cią­gną na dno. Basen miał pięć­dzie­siąt metrów dłu­go­ści, a jego ogrom Sztylc poczuł, kiedy sta­nął na skoczni, dzie­sięć metrów ponad powierzch­nią wody. Spoj­rzał w dół, wycią­gnął ręce i splótł dło­nie przed sobą, wziął głę­boki wdech i sko­czył na główkę. Nur­ku­jąc, poczuł, jak spodnie od dresu zaczy­nają mu zjeż­dżać do kolan. Musiał je podcią­gnąć, co go wyha­mo­wało. Popły­nął jesz­cze kawa­łek pod wodą. W końcu, po około dwu­dzie­stu metrach, wynu­rzył się, by nabrać powie­trza. Teraz zaczął pły­nąć krau­lem. Na początku szło mu nie­źle. Jed­nak po stu metrach powoli zaczął odczu­wać cię­żar nasiąk­nię­tych dre­sów. Po następ­nych dwu­stu już opa­dał z sił. W końcu odpu­ścił i chwy­cił się liny oddzie­la­ją­cej tory pły­wac­kie, łapiąc powie­trze.

– Trzy­sta trzy­dzie­ści metrów – powie­dział sucho Dre­siarz do Łysola, który zapi­sał wynik w note­sie.

– Z wody! – padła komenda. Sztylc pra­wie się wyczoł­gał na brzeg, ciężko oddy­cha­jąc.

– Prze­bierz się i lecimy dalej. To jesz­cze nie koniec, porucz­niku Sztylc – powie­dział Łysy, sto­jąc nad głową Radka. Z jakąś dziką satys­fak­cją podał mu biały ręcz­nik.

Kiedy Radek wstał z posadzki, potęż­nego męż­czy­zny w dre­sie już nie było. Szybko zdjął prze­mo­czone i śmier­dzące chlo­rem ubra­nie i zaczął się wycie­rać. Skóra zapie­kła, ale nie miał czasu nawet na prysz­nic.

Gdy po pięt­na­stu minu­tach byli już w samo­cho­dzie, Radek miał jesz­cze lekko wil­gotne włosy. War­szawa powoli się kła­dła spać. Docho­dziła dwu­dzie­sta trze­cia, kiedy wje­chali na most Ślą­sko-Dąbrow­ski.

– Dokąd jedziemy? – zapy­tał nie­pew­nie Radek, choć nie­spe­cjal­nie liczył na odpo­wiedź.

– Do Zie­lonki, na strzel­nicę – odpo­wie­dział Łysy. I tro­chę tym Sztylca zasko­czył.

– Tam będziesz miał test bie­gowy na trzy kilo­me­try i strze­la­nie. Tak więc wyrów­naj oddech i odpocz­nij chwilę. Za pół godziny będziemy na miej­scu.

Trzy­dzie­ści minut póź­nej doje­chali do nie­wiel­kiego budynku z napi­sem Woj­skowy Insty­tut Tech­niczny Uzbro­je­nia. Mie­ścił on sporą strzel­nicę, na któ­rej testo­wano broń i amu­ni­cję dla armii – zarówno przed zaku­pem, jak i tę, którą kon­stru­owano w Pol­sce. Sztylca nie­spe­cjal­nie zatem zdzi­wiło, że tu tra­fili. Minęli bramę, w któ­rej Łysy poka­zał prze­pustkę, i wje­chali w ciemną uliczkę. Asfalt szybko się skoń­czył, ale jechali jesz­cze dobre dzie­sięć minut, zanim sta­nęli przy sta­rym bun­krze.

– Słu­chaj­cie, porucz­niku, jeste­śmy przy bun­krze w Oso­wie. Tu zacznie się test bie­gowy. Zada­nie jest pro­ste. Bie­gnie­cie drogą, którą tu przy­je­cha­li­śmy. Odle­głość to trzy kilo­me­try, oczy­wi­ście na czas. Po ukoń­cze­niu biegu będzie­cie na wyso­ko­ści strzel­nicy. Tam was czeka test strze­lecki w warun­kach noc­nych, który wyko­na­cie bez­po­śred­nio po biegu.

– Z czego będę strze­lał? – spy­tał Radek, który już w Szkole Ofi­cer­skiej sporo strze­lał na tak zwa­nym zmę­cze­niu.

– Dowie­cie się na miej­scu. Nie powinno być raczej zasko­cze­nia. Ja będę teraz powoli jechał za wami i kon­tro­lo­wał wasz czas – to mówiąc, Łysy wyjął sto­per z kie­szeni.

Radek wysiadł z samo­chodu. Na szczę­ście prze­stało padać, więc wcią­gnął świeże, ale lekko mroźne powie­trze. Dwa pierw­sze wde­chy spra­wiły mu wręcz przy­jem­ność, bo w noz­drzach cią­gle miał zapach chloru. Jed­nak już po chwili poczuł, że jego wil­gotne włosy robią się coraz zim­niej­sze. Spoj­rzał w stronę Łysola i lek­kim ski­nie­niem głowy dał mu znać, że jest gotowy.

– Czas start! – padła komenda, a Radek ruszył bie­giem przez las. Drogę oświe­tlały mu reflek­tory jadą­cego za nim powoli opla.

Sztylc tre­no­wał kie­dyś bie­ga­nie i na­dal uwiel­biał to robić. Na doda­tek przy­po­mniały mu się testy spraw­no­ściowe, które zali­czał w nie­od­le­głych cza­sach szkoły ofi­cer­skiej, więc bar­dzo szybko wpadł w rytm. Nie chciał się żyło­wać, bo wie­dział, że jesz­cze ma przed sobą strze­la­nie. Ale nie zamie­rzał też cią­gnąć nogi za nogą. Jego życiówka na trzy kilo­me­try z bro­nią w szkole ofi­cer­skiej wynio­sła dzie­sięć minut pięć­dzie­siąt pięć sekund, ale teraz chciał prze­biec w oko­li­cach dwu­na­stu minut. Biegł mia­rowo. Na szczę­ście szu­trówka była równa. Samo­chód wolno toczył się za nim. O dziwo koniec dystansu był oświe­tlony. Im bli­żej było do źró­dła świa­tła, tym bar­dziej zaczął roz­po­zna­wać, co się dzieje na mecie. Stała tam wiata, nad którą paliła się lampa. A pod nią cze­kało dwóch ludzi. Kiedy ich mijał, z samo­chodu za sobą Radża usły­szał gło­śną komendę: – Stop!

Zatrzy­mał się zatem, sta­ra­jąc się jak naj­szyb­ciej wyrów­nać oddech, któ­rego mgiełka była widoczna w świe­tle lampy.

Tym­cza­sem Łysy wysiadł z opla i przy­wi­tał się z męż­czy­znami, któ­rzy na nich cze­kali, a w stronę porucz­nika rzu­cił jedy­nie krótką komendę: – Idziemy!

Po chwili wszy­scy sta­nęli pod wiatą, Sztylc zaś czuł, że wyge­ne­ro­wane bie­giem cie­pło szybko zaczyna z niego wypa­ro­wy­wać. Sku­pił się jed­nak na kolej­nym zada­niu.

– Będziesz strze­lał z SWD, kbk AK i pisto­letu P-83. Jak widzisz, pole tar­czowe jest oświe­tlone. Zaczy­namy od SWD. – Nie­zna­jomy w polo­wym mun­du­rze z dys­tynk­cjami majora podał mu kara­bin i maga­zy­nek. Zanim jesz­cze przy­go­to­wał broń, Radek usły­szał kolejną komendę.

– Porucz­niku! Podaję warunki strze­la­nia. – Sztylc mimo­wol­nie się uśmiech­nął. Ileż to razy taki sam tekst ser­wo­wał swoim pod­wład­nym na strzel­nicy… – Strze­la­cie z postawy strze­lec­kiej, leżąc, do trzech syl­we­tek „obser­wa­tora” na odle­głość dwu­stu–trzy­stu metrów. Syl­wetki będą poka­zy­wać się po kolei, każda na dwa­dzie­ścia sekund. Ilość amu­ni­cji sześć sztuk – powie­dział bez­i­mienny ofi­cer.

– Na rubież otwar­cia ognia marsz! – padła kolejna komenda.

Sztylc zare­ago­wał odru­chowo. Ruszył i po chwili przy­jął postawę strze­lecką, leżąc. Trzy­sta metrów przed nim zama­ja­czył pod­świe­tlony cel.

– Ładuj!

– Ognia!

Radek poczuł, jak prze­cho­dzi na tryb bojowy. Led­wie pamię­tał, że bez­i­mienny major zmie­nił mu broń – naj­pierw dostał kałasz­ni­kowa, a potem pisto­let. Za każ­dym razem ofi­cer poda­wał mu warunki strze­la­nia, a on je wyko­ny­wał. Po około dwu­dzie­stu minu­tach, które Radży minęły jak zale­d­wie chwila, było po wszyst­kim. Nikt mu nie mówił o oce­nach, ale widział, że poszło mu nie­źle.

Kiedy Sztylc pod­szedł po ostat­nim strze­la­niu do wiaty, usły­szał kawa­łek roz­mowy mię­dzy bez­i­mien­nym majo­rem a kapi­ta­nem Jar­kiem.

– To przed­ostatni, więc zni­kaj­cie stąd szybko, kapi­ta­nie. My tu jesz­cze kolej­nego musimy obro­bić.

Do Radka dotarło, że nie on jeden wła­śnie zdaje nocny egza­min do WSI…

– Porucz­niku, do wozu! – powie­dział Łysy. Był nieco zły, że Radek usły­szał ich wymianę zdań.

Sztylc wyko­nał pole­ce­nie bez szem­ra­nia. Wnę­trze samo­chodu cią­gle było nagrzane, a on czuł pierw­sze dresz­cze. Wychło­dze­nie orga­ni­zmu powoli dawało o sobie znać.

Opel ruszył, a przy bra­mie minęli się z innym samo­cho­dem oso­bo­wym wjeż­dża­ją­cym na teren insty­tutu.

– Jutro pod­jadę pod hotel o siód­mej rano. Masz już cze­kać. Jeśli cię nie będzie albo się spóź­nisz, dla mnie będzie to zna­czyło, że zre­zy­gno­wa­łeś. Jeśli ja nie przy­jadę, to zna­czy, że ten etap był koń­cem selek­cji. Rozu­miesz?

– Tak – odpo­wie­dział Sztylc. – A ten koniec… – zaczął nie­pew­nie.

– Prze­cież powie­dzia­łem. Jeśli nie pod­jadę pod hotel, wtedy się paku­jesz i wra­casz do domu. Hotel jest opła­cany przez nas, więc nie musisz nic regu­lo­wać.

Była druga w nocy, kiedy Radek wysiadł pod Hote­lem Mazo­wiec­kim. Opel odje­chał, a on ruszył do pokoju. Tam zwa­lił się na łóżko jak stał, zdej­mu­jąc tylko buty. Wie­dział, że za cztery godziny musi wstać, zjeść śnia­da­nie i usta­wić się przed hote­lem. Z tym posta­no­wie­niem zasnął.

Następ­nego dnia zerwał się ner­wowo i spoj­rzał na zega­rek. Do siód­mej bra­ko­wało sied­miu minut.

– Kurwa! – zaklął i ruszył w kie­runku drzwi, pod­ska­ku­jąc na jed­nej nodze i nakła­da­jąc na drugą but.

Punkt siódma stał jed­nak przed hote­lem, dopi­ja­jąc kawę w pla­sti­ko­wym kubku, którą wyże­brał na recep­cji. Gdy nade­szła siódma trzy, Łysola jesz­cze nie było. Sztylc zaczął czuć coś na kształt roz­cza­ro­wa­nia. Miał już wra­cać do hotelu, żeby spo­koj­nie zjeść śnia­da­nie i ruszyć do Sie­dlec, kiedy na par­kingu zatrzy­mał się zna­jomy opel. Łysol opu­ścił szybę i rzu­cił:

– A pan, porucz­niku, to spe­cjal­nego zapro­sze­nia potrze­buje?

Radek zgniótł trzy­many w ręce kubek, wrzu­cił go do pobli­skiego kosza i wsiadł do samo­chodu.

Łysol ruszył bez słowa. Po około trzy­dzie­stu minu­tach zna­leźli się pod olbrzy­mim budyn­kiem oto­czo­nym wyso­kim ogro­dze­niem. Wjazdu do niego strze­gła cał­kiem spora war­tow­nia. Radek znał to miej­sce. Był to Cen­tralny Szpi­tal Kli­niczny WAM na Sza­se­rów.

Sto­jący na straży młody żoł­nierz zasa­lu­to­wał regu­la­mi­nowo na widok bla­chy Łysola. Kapi­tan skie­ro­wał samo­chód na drogę dla kare­tek. Minęli jed­nak główny budy­nek szpi­tala i wąską uliczką bie­gnącą przez chwilę wzdłuż lądo­wi­ska dla śmi­głow­ców doje­chali na tył całego kom­pleksu. Radek ze zdzi­wie­niem zauwa­żył, że docho­dziła tam bocz­nica kole­jowa. Łysy zatrzy­mał samo­chód wśród kilku podob­nych i wydał krótką komendę:

– Idziemy!

A Sztylc rad nie­rad ruszył za nim.

Łysol szedł pew­nym kro­kiem w kie­runku nie­po­zor­nych meta­lo­wych drzwi znaj­du­ją­cych się na tyłach jed­nego z licz­nych budyn­ków szpi­tala. Pro­wa­dziły one do dłu­giego kory­ta­rza, na końcu któ­rego znaj­do­wała się klatka scho­dowa. Łysol zszedł na poziom piw­niczny, a Radek poszedł w jego ślady. Sce­ne­ria przy­po­mi­nała tę z fil­mów grozy klasy C. Ciem­no­ści dłu­giego, pustego kory­ta­rza, do któ­rego dopro­wa­dziły ich schody, roz­pra­szały nie­liczne jarze­niówki o mdłym świe­tle. Po chwili Łysol otwo­rzył jedne z bocz­nych drzwi pro­wa­dzące do dłu­giego na dwa­dzie­ścia metrów kolej­nego pustego kory­ta­rza. Następ­nie prze­szli przez kolejne drzwi, a za nimi stała już nie­wielka grupka ludzi. Wszy­scy, tak jak Radek, ubrani byli w gra­na­towe dresy i takie same adi­dasy.

– Dołącz do grupy – powie­dział Łysy.

W tym samym momen­cie padła gło­śna komenda.

– W dwu­sze­regu zbiórka!!!

Zebrani ofi­ce­ro­wie zare­ago­wali odru­chowo i przez chwilę na kory­ta­rzu było sły­chać tylko szu­ra­nie butów, po czym cała grupa usta­wiła się kar­nie.

Przed nimi sta­nął męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze. W mdłym świe­tle trudno było osza­co­wać jego wiek, ale Radży wyda­wało się, że musi być koło sześć­dzie­siątki.

– Pano­wie, dziś zaczy­na­cie testy. Nie powiem wam, ile będą trwały. Nie powiem wam, ilu z was je zali­czy, bo o tym dowie­dzą się ci, co je przejdą. W trak­cie testów obo­wią­zuje was bez­względny zakaz roz­mów. Za moimi ple­cami są drzwi. Wcho­dzi­cie po kolei. Przy wej­ściu otrzy­ma­cie ode mnie numer, który poło­ży­cie na ławce. Przez cały okres testów będzie­cie dla mnie nume­rami. Myślę, że wyra­zi­łem się jasno, więc nie ocze­kuję pytań. Zaczy­namy! – zako­men­de­ro­wał.

Sztylc wszedł z nume­rem 11 i usiadł w wol­nej ławce. Sala po chwili zapeł­niła się. Radek zdą­żył poli­czyć, że zda­ją­cych było w sumie dwu­dzie­stu pię­ciu.

Testy na inte­li­gen­cję i psy­cho­lo­giczne trwały dwa­na­ście godzin, z prze­rwą na krótki posi­łek, który wje­chał na takim wózku, z jakiego salowe roz­da­wały jedze­nie cho­rym. Żar­cie było typowo szpi­talne, ale Sztylc nie wybrzy­dzał. Był głodny jak wilk, bo ostat­nie, co zjadł, to śnia­da­nie w domu.

Kiedy po całym dniu Radek wró­cił do hotelu, padł na łóżko i zapadł w ciężki sen pozba­wiony marzeń. Rano znów wstał kilka minut przed siódmą i ledwo zdą­żył, a po hote­lo­wych scho­dach pro­wa­dzą­cych na par­ter pra­wie biegł. Tym razem Łysol był punk­tu­al­nie.

– Kto przy­cho­dzi na czas, już jest spóź­niony – rzu­cił tylko, zanim odpa­lił samo­chód.

Dru­giego dnia do testów przy­stą­piło już tylko dwu­dzie­stu ofi­ce­rów. Tym razem nie weszli do tej samej sali. Star­szy męż­czy­zna popro­wa­dził ich dłu­gim kory­ta­rzem do kotłowni, gdzie stały roz­sta­wione sto­liki. W trak­cie testów do pomiesz­cze­nia kil­ka­krot­nie wcho­dzili ludzie w bia­łych kitlach i wkła­dali do pieca stare brudne ban­daże oraz inne zużyte środki opa­trun­kowe. Sztylc domy­ślał się, że było to celowe dzia­ła­nie, ale to go nie dekon­cen­tro­wało.

Kolej­nego poranka Radek obu­dził się o szó­stej, więc pierw­szy raz od trzech dni mógł spo­koj­nie się umyć i zjeść śnia­da­nie w hote­lo­wej restau­ra­cji.

Tego dnia na kory­ta­rzu w pod­zie­miach szpi­tala stało ich już tylko sie­dem­na­stu. Tym razem pro­wa­dzący zaim­po­no­wali Sztyl­cowi, jeśli można to tak nazwać. Testy prze­pro­wa­dzono w pro­sek­to­rium, a roz­wią­zy­wali je na sto­łach sto­ją­cych mię­dzy nie­bosz­czy­kami przy­kry­tymi prze­ście­ra­dłami. W pierw­szym momen­cie Radek nie mógł się sku­pić. Po pierw­sze, było przej­mu­jąco zimno, a gra­na­towy dres był cienki. Po dru­gie, Sztylc czuł zapach leżą­cych obok niego zwłok i to go mocno roz­pro­szyło. Testy trwały dzie­sięć godzin z prze­rwą na szybki szpi­talny posi­łek, który na szczę­ście dostali na kory­ta­rzu.

Po powro­cie Radek wziął prysz­nic i prze­brał się we wła­sne ciu­chy. Wyprał też oba dresy. Ten pierw­szy zdą­żył już wyschnąć, ale cią­gle nie­mi­ło­sier­nie śmier­dział chlo­rem. Z kolei ten drugi prze­szedł zapa­chem pro­sek­to­rium. Oba ład­nie roz­wie­sił na kalo­ry­fe­rze i bez zwra­ca­nia niczy­jej uwagi poszedł na kola­cję do hote­lo­wej restau­ra­cji. Mimo że posi­łek był raczej skromny, sma­ko­wał mu wybor­nie.

Kolej­nego dnia Radek wstał otu­ma­niony. Nawet podwójna kawa na śnia­da­nie nie­wiele dała. Bolała go głowa i było mu nie­do­brze. Mimo to wsiadł do czar­nego opla.

W piw­ni­cach szpi­tala zostało już ich tylko dzie­wię­ciu, ale tym razem do sali wcho­dzili poje­dyn­czo w odstę­pach godzin­nych. Sztylc jako trzeci. Naprze­ciwko drzwi w pół­kolu sie­działo sied­miu męż­czyzn. Za nimi stały dwie lampy, więc mimo usil­nych sta­rań Radek nie mógł roz­po­znać ich rysów twa­rzy – snop świa­tła bijący ze sto­ją­cych lamp raził go po oczach.

– Numer jede­na­ście? – padło.

– Tak jest – odpo­wie­dział Radek, mru­żąc oczy. Pierw­sze pyta­nie nieco go zasko­czyło.

– Pro­szę podać uzbro­je­nie BWP!

– Armata sie­dem­dzie­siąt mili­me­trów, PPK Malutka, KmPK – odpo­wie­dział z auto­matu, zna­jąc takie para­me­try na pamięć.

– Jaki jest zasięg ognia sku­tecz­nego kbk AK?

– Czte­ry­sta metrów.

– Kto nama­lo­wał Damę z łasiczką?

– Yyyy… Leonardo da Vinci – wypa­lił Sztylc, wycią­ga­jąc tę infor­ma­cję z zaka­mar­ków pamięci i orien­tu­jąc się, że nie tylko jeden rodzaj pytań jest prze­wi­dziany.

– Ile wynosi liczba pi?

– Trzy i czter­na­ście, w przy­bli­że­niu oczy­wi­ście.

– Gdzie mie­ści się sie­dziba NATO?

– W Bruk­seli.

– Pro­szę odpo­wia­dać peł­nymi zda­niami, nume­rze jede­na­ście… – powie­dział sta­now­czy głos z pra­wej strony sali.

Radek nie wie­dział, kto zadaje pyta­nia. Ale roz­strzał tema­tyczny cał­ko­wi­cie go zasko­czył. Prze­stał patrzeć na komi­sję i spu­ścił wzrok na kafelki pod­ło­gowe, by świa­tło lamp go nie raziło. Sku­piał się już tylko na popraw­nych odpo­wie­dziach, jeśli oczy­wi­ście je znał…

– Jakie prze­sła­nie ma nowy film Pasi­kow­skiego?

– Nie oglą­da­łem.

– Kiedy był pan ostatni raz w teatrze, na jakiej sztuce i czy się panu podo­bała?

– Faust, Teatr Wielki, tak, podo­bała mi się. – Sztylc na chwilę się zawie­sił. Przy­po­mniał sobie, jak pięk­nie wyglą­dała jego żona, kiedy jechali na ten spek­takl. Nie miał jed­nak czasu na sen­ty­men­talne roz­wa­ża­nia.

– Jakie śmi­głowce ma nasza armia na uzbro­je­niu?

– Mi-17 i Mi-2, Mi-28…

– Peł­nymi zda­niami, nume­rze jede­na­sty. Ile razy mam o tym przy­po­mi­nać? – Głos z pra­wej strony sali przy­po­mi­nał syk węża i był Sztyl­cowi dziw­nie zna­jomy.

– Jaka jest pana ulu­biona książka?

– Ulu­biona książka to opo­wia­da­nia i saga o Wiedź­mi­nie Andrzeja Sap­kow­skiego, wła­śnie wyszła kolejna część, Wieża Jaskółki – odpo­wie­dział Sztylc.

– Pro­szę podać kali­ber armaty czołgu T-72? – Ktoś znów wró­cił na tory woj­skowe.

– Kali­ber armaty czołgu T-72 to sto dwa­dzie­ścia pięć mili­me­trów.

– Kiedy był pierw­szy roz­biór Pol­ski?

– Pierw­szy roz­biór Pol­ski był w 1772 roku.

– Jak czę­sto czyta pan gazety i jakie, co w nich naj­bar­dziej pana inte­re­suje?

– Nie mam czasu na czy­ta­nie gazet.

– Jaki jest główny czołg na uzbro­je­niu Rosji?

– Głów­nymi czoł­gami na uzbro­je­niu armii rosyj­skiej są T-72 i T-80.

– Jaka jest struk­tura pol­skiej bry­gady pan­cer­nej?

– W skład bry­gady pan­cer­nej wcho­dzą: trzy bata­liony pan­cerne, dwa zme­cha­ni­zo­wane, dywi­zjon arty­le­rii, kom­pa­nia roz­po­znaw­cza, kom­pa­nia łącz­no­ści…

Kolejne pyta­nie prze­rwało znów odpo­wiedź Radka. Sztylc wie­dział, że ma to na celu wybi­cie go z rytmu.

– Czy Chiny poko­na­łyby Rosję?

– Moim zda­niem Chiny mają więk­szy poten­cjał mili­tarny. Ale trudno jest powie­dzieć, kto by wygrał… zależy, czy wojna byłaby tylko kon­wen­cjo­nalna, czy też z uży­ciem środ­ków maso­wego raże­nia.

– Ilu jest miesz­kań­ców Kanady i jakie są tam języki urzę­dowe?

– Kanadę zamiesz­kuje sie­dem­na­ście milio­nów osób. Urzę­dowe języki to angiel­ski i fran­cu­ski.

– Jakie mia­sto jest sto­licą Austra­lii?

– Can­berra.

Sztylc powoli tra­cił poczu­cie czasu, a natłok pytań zaczy­nał mu cią­żyć. Wie­dział, że jesz­cze chwila i nawet na tak pro­ste pyta­nie jak o wynik doda­wa­nia dwa plus dwa odpo­wie, że nie wie.

– Dzię­kuję, może pan wyjść, nume­rze jede­na­ście.

Sztylc nie do końca zro­zu­miał, co usły­szał.

– Czy można powtó­rzyć pyta­nie?

– Nie ma pyta­nia. To już koniec. Może pan wyjść. – Ton głosu wska­zy­wał, że męż­czy­zna był nieco roz­ba­wiony.

Radek podzię­ko­wał i machi­nal­nie opu­ścił pomiesz­cze­nie. Nie wie­dział, kiedy zna­lazł się w samo­cho­dzie. Dopiero w poło­wie drogi zorien­to­wał się, że są już w cen­trum War­szawy. Łysy kapi­tan nie odzy­wał się. W końcu pod­je­chali pod hotel.

– Pokój masz zare­zer­wo­wany do jutra. Wyśpij się – powie­dział kapi­tan Jarek i mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo z lek­kim uśmie­chem…

– Dzięki – odpo­wie­dział Sztylc i wysiadł z samo­chodu. Po chwili był już w pokoju. Nie roz­bie­ra­jąc się, padł na łóżko i zasnął.

***

Po wyj­ściu numeru 22 z sali z lam­pami koman­dor Sobo­lew­ski wstał z krze­sła, dając tym samym sygnał pozo­sta­łym, że mogą zro­bić to samo. Ktoś zapa­lił górne oświe­tle­nie. Męż­czyźni popa­trzyli po sobie. Im rów­nież dzie­więć godzin, z nie­wiel­kimi prze­rwami, dało się we znaki. Selek­cja została zakoń­czona. Teraz trzeba było oce­nić zebrany mate­riał i doko­nać osta­tecz­nego wyboru…

1. Tamar

1.

Tamar

Bag­dad, Irak, 28 wrze­śnia 2007

– Allahu Akbar!1

Piskliwe zawo­dze­nie muez­zina zwia­sto­wało nad­cho­dzący świt.

– Sub­hana Allahi wa-biham­dihu, sub­hana Allah l-'azim…2

Słowa wezwa­nia na salat, czyli tra­dy­cyjną, odma­wianą pięć razy dzien­nie modli­twę, nio­sły się po mie­ście.

– A'uzu bi-llah min asz-szaj­tani ar-radżim…3

Chwilę póź­niej dało się sły­szeć pierw­sze trza­śnię­cia drzwi domów, któ­rych miesz­kańcy ruszali do mecze­tów na modli­twę. Powoli wynu­rza­jąca się tar­cza słońca szybko ogrze­wała rześ­kie powie­trze, wyry­wa­jąc spod pano­wa­nia nocy kolejne kawałki przed­wiecz­nego mia­sta. Kie­dyś – praw­dzi­wej sto­licy świata. W cza­sach, gdy dostojne impe­rium rzym­skie było już tylko odle­głym wspo­mnie­niem, Bag­dad dopiero powsta­wał. Szybko jed­nak wyrósł na praw­dziwą perłę kul­tury, nauki i han­dlu i stał się sto­licą innego potęż­nego impe­rium. Śnia­dych, ciem­no­okich, dum­nych ludzi, któ­rzy zaczęli pod­po­rząd­ko­wy­wać sobie świat.

Podob­nie jak nie­gdyś Rzy­mem, mia­stem tym wła­dali ludzie nik­czemni i piękni. Dumni i sza­leni. Aż do cza­sów, kiedy wziął je sobie i objął mocną ręką sza­lony tyran.

Tyran ten był przy­błędą, uro­dził się poza pięk­nym i dum­nym mia­stem, które przez setki lat wyro­sło na dia­ment w regio­nie nazwa­nym póź­niej Bli­skim Wscho­dem. Oba­lił dotych­cza­so­wego króla i objął rządy w pań­stwie. Począt­kowo, choć okrutny, był szczo­dry. Dał zagu­bio­nym pośród pia­sku i kamieni pół­dzi­kim pod­da­nym namiastkę lep­szego życia. Dał im lecze­nie i tele­fon. Dał drogi i fabryki, które szczo­drze budo­wali przy­by­sze z dale­kich krain. Ale dał też poczu­cie nie­pew­no­ści i stra­chu. Okrutną tajną poli­cję i rządy ter­roru. Poszedł na wojny, któ­rych nie umiał wygrać. A to dopro­wa­dziło go do krwa­wego sza­leń­stwa, na które świat nie mógł patrzeć bez­czyn­nie.

Jedna wojna prze­cho­dziła w drugą, a kraj, jesz­cze nie­dawno piękny i dumny, stał się obsza­rem ter­roru, śmierci i grozy. Aż w końcu tyran, który był postra­chem i mor­dercą wła­snych pod­da­nych, upadł. Wydał go wła­sny ochro­niarz i cały świat widział, jak nie­gdyś dum­nego woj­sko­wego w bere­cie i z zawa­diac­kim wąsem obcy żoł­dacy wycią­gają jak szczura z nory. Wtedy prze­stał być straszny, a stał się żało­sny.

Kiedy kaci zarzu­cali mu stry­czek na szyję – prze­kli­nał ich i zwy­cię­skich żoł­da­ków zza oce­anu. A kiedy w końcu zawisł, kraj, który nie­dawno go feto­wał – eks­plo­do­wał rado­ścią. By chwilę póź­niej ponow­nie wpaść w spi­ralę krwa­wej wojny, tym razem domo­wej.

Trwała ona lata. Ludzie ginęli. Znisz­czona, posie­kana kulami swo­ich i obcych żoł­nie­rzy sto­lica, nie­gdyś klej­not Biskiego Wschodu, stała się ponu­rym, dymią­cym rumo­wi­skiem. Oku­po­wa­nym, wstrzą­sa­nym wal­kami, wybu­chami, zama­chami. Kocha­nym trudną miło­ścią przez miesz­kań­ców i prze­kli­na­nym przez przy­by­szy zza wiel­kiej wody, któ­rzy bali się go; jakże innego i róż­nego od ich sytych, leni­wych, zachod­nich miast. Jak jed­nak od setek lat, miesz­kańcy mia­sta ruszali do świą­tyń, by pomo­dlić się do swo­jego Boga. O zdro­wie. O pracę. O to, by ten zechciał ulżyć ich cier­pie­niom i pozwo­lił im prze­żyć kolejny dzień. Choć nie wyzna­wali Chry­stusa, codzien­nie brali na swoje ramiona nie­wi­dzialny krzyż, który w ostat­nich latach sta­wał się coraz więk­szy i cięż­szy. Choć upa­dali, to pod­no­sili się i w nie­opi­sa­nej męce nie­śli go dalej. Kiedy mieli dość – chwy­tali za broń. I ginęli. Z imie­niem Allaha na ustach.

– Assa­lamu ‘alai’kum warah’matul­laah4 – zakoń­czył dłu­gie wezwa­nie nawo­łu­jący do modli­twy muez­zin. Były ostat­nie dni wrze­śnia. Według kalen­da­rza nie­wier­nych 2007 roku.

Nad Bag­da­dem wstał świt.

***

Docho­dziła dzie­siąta rano, gdy do drzwi nie­wiel­kiego poste­runku irac­kiej poli­cji pode­szli kobieta i męż­czy­zna. Ulica – wła­ści­wie uliczka, przy któ­rej się mie­ścił – docho­dziła nie­mal do brze­gów rzeki Tygrys. Koń­czyła się wyso­kimi na około trzy metry T-wal­lami, a w poło­wie była dodat­kowo zamknięta mniej­szymi blo­ka­dami, z żół­tym pasem na szczy­cie. Pasy te malo­wali wła­sno­ręcz­nie pra­cow­nicy pol­skiej amba­sady, która była poło­żona na końcu uliczki pro­wa­dzą­cej do głów­nej ulicy całej dziel­nicy o wdzięcz­nej nazwie Karada, sąsia­du­ją­cej z dziel­nicą Dora.

Amba­sada prze­mie­niona była w twier­dzę. Naprze­ciwko nie­ru­cho­mo­ści oko­lo­nej wyso­kim murem znaj­do­wał się budy­nek ochrony, w któ­rym zamiesz­ki­wali przy­dzie­leni do obstawy pla­cówki funk­cjo­na­riu­sze Biura Ochrony Rządu.

Była to dwu­na­sto­oso­bowa grupka tęgich, uzbro­jo­nych po zęby zabi­ja­ków, któ­rej sze­fem był major Jędrzej Gul­biń­ski. Podzie­lona została na dwa zespoły, z któ­rych jeden prze­by­wał na stałe w budynku amba­sady, a drugi – rezer­wowy – miesz­kał naprze­ciwko. Ze względu na podo­bień­stwo nazwi­ska Gul­biń­skiego do jed­nego z pol­skich hie­rar­chów kościel­nych i na to, że pocho­dził z Wro­cła­wia, major nazy­wany był w biu­rze Bisku­pem. Dowo­dzeni przez Biskupa BOR-owcy sta­no­wili ostat­nią linię obrony pla­cówki i swoją pracę trak­to­wali nie­zwy­kle serio. Gul­biń­ski zaś, nie­wy­soki, ale żyla­sty i twardy czter­dzie­sto­dwu­la­tek, ści­śle prze­strze­gał, by jego pod­władni, któ­rych piesz­czo­tli­wie nazy­wał „gąskami”, byli czujni, zwarci i gotowi.

Prócz tego dyplo­maci mieli nie­pi­saną umowę z wła­ści­cie­lem sąsia­du­ją­cej z pla­cówką pose­sji, że gdyby zro­biło się naprawdę gorąco, mogą ucie­kać do jego domu. Amir Telki – bo tak nazy­wał się ów dżen­tel­men – był zresztą czło­wie­kiem insty­tu­cją. Oprócz tego, że pro­wa­dził sklep, do któ­rego, jak prze­ko­ny­wał, stale dokła­dał, miał jesz­cze jeden walor ważny dla obsady pol­skiej pla­cówki. Jako chrze­ści­ja­nin mógł han­dlo­wać alko­ho­lem i robił to. Rzecz jasna, sprze­da­jąc alko­hol także tym Ira­kij­czy­kom, któ­rych zwią­zek z reli­gią Chry­stusa był co naj­mniej wąt­pliwy. Wszy­scy jed­nak Polacy jak jeden mąż zade­kla­ro­wali się Ami­rowi jako gor­liwi kato­licy, a kiedy dodat­kowo dowie­dział się, że jeden z nich jest bisku­pem, stary subiekt uśmiech­nął się sze­roko jak wie­lo­ryb cie­szący się z towa­rzy­stwa Jona­sza. Hoj­nie doto­wany przez Pola­ków biz­nes sta­rego Ira­kij­czyka kwitł, a on i jego ludzie mieli dys­kretne oko na poste­ru­nek. Pola­kom towa­rzy­szyło bowiem gra­ni­czące z pew­no­ścią podej­rze­nie, że sze­ściu dra­bów z nie­od­łącz­nymi czar­nymi wąsi­skami i pew­nymi lukami w uzę­bie­niu nie jest stu­pro­cen­towo lojal­nych wobec nowej admi­ni­stra­cji irac­kiej. Tak czy ina­czej, Polacy nie mogli oka­zać Ira­kij­czy­kom jaw­nego afrontu i poste­ru­nek trwał. Teraz zaś puka­jąca do jego drzwi kobieta usły­szała ze środka jakiś ruch.

Oku­tana w czarną al-amirę5 Tamar – bo to ona waliła w drzwi – dener­wo­wała się. Z Gru­zji ucie­kła kilka mie­sięcy wcze­śniej po ataku, w trak­cie któ­rego jej uko­chany Czarny oraz jej wuj zostali ciężko ranni. Była twardą pół Gru­zinką, pół Cze­czenką, ale zamach na posia­dłość wuja Gior­giego i długa ucieczka mocno nad­szarp­nęły siłami kobiety.

Dla­czego wybrała aku­rat Irak? Po pierw­sze, ze względu na Gior­giego, który wręcz naka­zał jej ucieczkę z Gru­zji. Po dru­gie, ze względu na słowa ciężko ran­nego Polaka leżą­cego na jej rękach, który zdo­łał wykrztu­sić, by zna­la­zła w Bag­da­dzie nie­ja­kiego Winiar­skiego… i Sztylca. Potem wyka­słał z sie­bie ogromny bąbel krwi i odpły­nął w ciem­ność. Wuj Giorgi naka­zał jej natych­miast opu­ścić Gru­zję. Dziew­czyna począt­kowo nie chciała zosta­wiać sta­rego krew­nego, szcze­gól­nie ran­nego, jed­nak han­dlarz bro­nią pozo­stał nie­ugięty. Kiedy doszedł do sie­bie na tyle, że był w sta­nie wstać z łóżka, do zagad­nie­nia ewa­ku­acji pod­szedł meto­dycz­nie i spraw­nie. Czarny nie odzy­ski­wał przy­tom­no­ści i w oce­nie wszyst­kich od śmierci dzie­liły go tylko godziny.

Wuj mimo pro­te­stów dziew­czyny zabrał ją z posia­dło­ści, która po ataku była spa­lona. Zawiózł ją do miej­sca, któ­rego nie znała nawet ona – wysoko w góry, do nie­du­żego, zruj­no­wa­nego domu. Był zaszyty tak głę­boko w doli­nach i żle­bach, że po dwóch godzi­nach mar­szu Tamar zupeł­nie stra­ciła orien­ta­cję. W końcu dotarli. Pomo­gła postrze­lo­nemu w rękę Gior­giemu odko­pać spod śniegu wej­ście do zie­mianki. Do środka jed­nak sta­rzec wszedł sam. Spę­dził tam nie­długą chwilę, a gdy wró­cił, dał jej nie­wielki, sta­ran­nie zawi­nięty w folię i okle­jony taśmą paku­ne­czek.

– Pil­nuj go dobrze, bo w środku jest dwie­ście tysięcy dola­rów – powie­dział, a dziew­czyna omal nie zemdlała.

– To twój fun­dusz na podróż do Iraku – mówił dalej. Gdy zaczęła pro­te­sto­wać, stary uciął krótko jej słowa.

– Poje­dziesz, znaj­dziesz tych dwóch, o któ­rych mówił Polak, i wró­cisz. Albo pole­cisz do Pol­ski i jak tro­chę przy­cich­nie, zja­wisz się tu. Masz pie­nią­dze, ja ci pomogę – prze­ko­ny­wał sta­rzec.

Tamar dąsała się i pła­kała, ale po namy­śle, fakt, że krót­kim, przy­znała mu rację. Sytu­acja w Gru­zji była nie­bez­pieczna, ich dom – spa­lony, a licho wie, co jesz­cze mogło się zda­rzyć. Kiedy wró­cili do posia­dło­ści u stóp Kau­kazu, gdzie wciąż widać było plamy krwi, Tamar zaczęła się pako­wać i ruszyli do Dage­stanu. Tam dopiero Giorgi una­ocz­nił jej, jak duża była jego moc i jak głę­boko się­gały jego kon­takty.

Tamar wie­działa oczy­wi­ście, że stary han­dluje bro­nią, która tra­fia na Bli­ski Wschód. Taka pro­fe­sja ma jed­nak kilka nie­do­god­no­ści. Po pierw­sze, jest bar­dziej nie­bez­pieczna od obrotu suszo­nymi tusz­kami stynki. Po dru­gie, wymaga jeśli nie pomocy, to przy­naj­mniej życz­li­wej obo­jęt­no­ści służb kontr­wy­wia­dow­czych. Cza­sem jed­nak obo­jęt­ność ta prze­ra­dzała się w nie­chęć. I wtedy sprawa zaczy­nała cuch­nąć bar­dziej niż nawet tona suszo­nej stynki.

Giorgi sta­nął więc na rzę­sach, opła­cił liczne grono osób i po dwóch dniach zna­leźli się w Dage­sta­nie. Tam dopiero poka­zał zdzi­wio­nej Tamar całą swoją moc. Korzy­sta­jąc z sieci „part­ne­rów biz­ne­so­wych”, skon­tak­to­wał się ze swo­imi ludźmi w Kur­dy­sta­nie, gdzie miała tra­fić Tamar.

– Tu będziesz bez­piecz­niej­sza niż w Gru­zji – prze­ko­ny­wał, a na jej wście­kłe fuk­nię­cia, że Irak nie jest dziś naj­bar­dziej bez­piecz­nym miej­scem na Ziemi, zare­pli­ko­wał przy­tom­nie, że „w Telawi nas zna­leźli, a do Iraku jest dalej i Rosjan lubią jesz­cze mniej niż w Gru­zji”. I tak Tamar ruszyła na połu­dnie.

Po tygo­dniu była już w Tur­cji – wciąż towa­rzy­szył jej Giorgi – a dwa tygo­dnie póź­niej dotarli do nie­du­żego mia­steczka Dere­cik, skąd Tamar miała zostać prze­rzu­cona do Kur­dy­stanu. I tak się stało. Po kilku dniach klu­cze­nia tra­fiła do mia­steczka Dera­lok, które dzie­liła na pół rzeka Wielki Zab. Tam przy­wa­ro­wała i zapa­dła w nie­byt. Oczy­wi­ście była z początku samotna i prze­ra­żona bez wuja, ale kiedy po mniej wię­cej trzech tygo­dniach przy­był do niej kurier z instruk­cjami i posłan­nic­twem od Gior­giego, poczuła się nieco lepiej. Była potom­ki­nią Cze­cze­nów, a ci nie pod­da­wali się łatwo, więc Tamar zaczęła dzia­łać.

Przede wszyst­kim zaczęła uczyć się arab­skiego i zaan­ga­żo­wała się w życie kur­dyj­skiej wspól­noty. Z bie­giem tygo­dni odkryła, że daje jej to satys­fak­cję, a opieka Kur­dów zaczęła jej odpo­wia­dać.

W lipcu prze­nio­sła się do Irbilu. Spę­dziła tam dwa mie­siące. Kon­tak­tom Gior­giego – oczy­wi­ście wspar­tym jego dola­rami – zawdzię­czała to, że zaczęła poma­gać w lokal­nym skle­pie, a miej­scowi, dumni i nie­ufni jak jej pobra­tymcy Cze­czeni, zaak­cep­to­wali ją. Około połowy wrze­śnia do Irbilu przy­je­chał Zaman. Rosły bojow­nik, o szczęce rów­nie kwa­dra­to­wej jak bary, prze­ka­zał jej infor­ma­cję, że nie­ba­wem wyru­szą do Bag­dadu. Tamar była gotowa i nawet się ucie­szyła, że wresz­cie coś zaczyna się dziać.

Nie minęły dwa tygo­dnie, gdy stała u drzwi nie­du­żej pla­cówki irac­kiej poli­cji, w samym środku owia­nej złą sławą dziel­nicy Karada. Mimo że towa­rzy­szył jej Zaman, a dwóch jego zna­jo­mych robiło zakupy w skle­piku, by następ­nie udać się do nie­du­żej, ale dzia­ła­ją­cej kawiarni, Tamar była zde­ner­wo­wana.

Cała trójka Kur­dów była Pesz­mer­gami, zapra­wio­nymi w bojach wojow­ni­kami, od lat funk­cjo­nu­ją­cymi w realiach walki o życie. Wal­czyli z Tur­kami, z Sad­da­mem, Irań­czy­kami, sun­ni­tami, szy­itami… Kolejka chcą­cych znisz­czyć Kur­dy­stan była długa, więc lep­szych ochro­nia­rzy nie mogła sobie wyma­rzyć. Nie zmie­niało to jed­nak faktu, że teraz czuła się sama. Sto­jąc przed cięż­kimi, ewi­dent­nie wzmoc­nio­nymi drzwiami pla­cówki, w samym sercu bag­dadz­kiej „czer­wo­nej strefy”, Tamar była prze­ra­żona tym, co musi zro­bić. Choć towa­rzy­szył jej Zaman, który potra­fił doga­dać się po rosyj­sku, bra­ko­wało jej pew­no­ści sie­bie. Odwrotu jed­nak nie było. Czas, który spę­dziła w Kur­dy­stanie, dał jej pew­ność, że ewa­ku­acja – choć sama myślała o niej jako o ucieczce – z Gru­zji była dobrą decy­zją jej wuja.

Lekki wiatr z połu­dnia oprócz typo­wego odoru mia­sta niósł także deli­katny zapach rzeki Tygrys. Po dłuż­szej chwili cięż­kie drzwi skrzyp­nęły i wyszedł zza nich męż­czy­zna w śred­nim wieku, ubrany w nie­bie­ską koszulę i czarny beret irac­kiej poli­cji. Miał około pięć­dzie­się­ciu lat, spore brzu­szy­sko i nie­przy­jem­nie wyglą­da­jącą bli­znę na lewym policzku. Z wnę­trza poste­runku woniało świeżą kawą, nie­świe­żym face­tem i sma­że­niną.

– Czego? – wark­nął po arab­sku. Po mie­sią­cach spę­dzo­nych w Kur­dy­sta­nie Tamar wie­działa, że mówi z akcen­tem ze środ­ko­wego Iraku.

– Salam alej­kum, panie – powie­dział Zaman bez­błęd­nym miej­sco­wym arab­skim, bez śladu akcentu. Plan dopra­co­wali wcze­śniej w szcze­gó­łach. Prze­ga­dali go tyle razy, że wybu­dzona ze snu Tamar mogła wyre­cy­to­wać cał­kiem zno­śnym arab­skim swoją histo­rię. Ale uznali, że na początku będzie mówił Zaman.

– Nazy­wam się Faj­sal, a to moja sio­stra Karima. Jeste­śmy umó­wieni z panem Dża­ma­lem Zaadim z amba­sady – powie­dział miękko Zaman.

– Nie ma go. Wyno­cha! – burk­nął Bli­zna i zaczął się odwra­cać, ewi­dent­nie chcąc zna­leźć się w środku.

– Wola Allaha, panie ofi­ce­rze. Czy zechciałby pan w takim razie prze­ka­zać mu wia­do­mość, kiedy wróci?

– Nie wiem, kiedy wróci, wyno­cha – powtó­rzył poli­cjant.

– Oczy­wi­ście – Zaman wie­dział, jak pro­wa­dzi się takie roz­mowy – nasza wdzięcz­ność obej­mie także pana.

Tra­fił, bo w oku poli­cjanta zja­wił się błysk cie­ka­wo­ści.

– Może będzie jutro.

– Allah jest wielki – pero­ro­wał dalej Zaman. Tamar stała obok, spusz­cza­jąc skrom­nie oczy i trzy­ma­jąc się lekko z tyłu. – My zacze­kamy…

Poli­cjant zamru­gał. Musiał poczuć, że sprawa jest dla tej dwójki ważna. I choć wyglą­dali mu na fel­la­hin6, to skoro mówili o „wdzięcz­no­ści”…

– Mógł­bym prze­ka­zać – powie­dział ostroż­nie poli­cjant.

Zaman pojął, że gli­niarz chwy­cił trop. Dosko­nale. Się­gnął do kie­szeni, wyjął z niej coś i wycią­gnął rękę do funk­cjo­na­riu­sza. Temu oczy zabły­sły chci­wie. Być może nie kochał Ame­ry­ka­nów, a po pracy dono­sił pota­jem­nie sadry­stom, ale na widok cha­rak­te­ry­stycz­nej zie­lo­nej barwy dola­rów pra­wie się obli­zał. Sprawa była naprawdę inte­re­su­jąca.

– Insza’allah, nie­chaj pan ofi­cer ma nas w pamięci – mówił Zaman, dając jed­no­cze­śnie lekki znak Tamar, która uśmiech­nęła się przy­mil­nie do gru­basa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Bóg jest wielki (arab.). [wróć]

Chwała Tobie, o Boże! Tobie należne wszyst­kie pochwały, bło­go­sła­wione Twoje imię i Twój maje­stat. Nikt prócz Cie­bie nie jest godzien czci! (arab.). [wróć]

U Boga szu­kam schro­nie­nia przed prze­klę­tym sza­ta­nem (arab.). [wróć]

Pokój Boga i jego bło­go­sła­wień­stwo niech będą z tobą (arab.). [wróć]

Część arab­skiego stroju kobie­cego skła­da­jąca się z dwóch chust okry­wa­ją­cych głowę i ramiona, odsła­nia­ją­cych zaś twarz. [wróć]

Wie­śnia­ków (arab.). [wróć]