Już nikogo nie słychać - Ryszard Ćwirlej - ebook + książka

Już nikogo nie słychać ebook

Ryszard Ćwirlej

4,5

Opis

KRYMINAŁ RETRO NAJWYŻSZEJ KLASY!

Listopad 1926 roku. W Poznaniu krążą pogłoski o spodziewanej wizycie Piłsudskiego. Nad bezpieczeństwem Marszałka ma czuwać komisarz Antoni Fischer. Jednak napięta po przewrocie majowym atmosfera w kraju, narastające nastroje antysemickie oraz ciągle ścierający się bolszewicy i narodowcy nie ułatwiają komisarzowi zadania.

Na domiar złego w mieście dochodzi do zbrodni. Młody praktykant znajduje ciało zastrzelonego właściciela zakładu pogrzebowego, Alojzego Kaczmarkiewicza. Jego siostrzeniec Anastazy Olkiewicz, zasłużony w czasie wojny bolszewickiej przodownik policji, za punkt honoru stawia sobie złapanie zabójcy. Niedługo potem, w podobny sposób, ginie działacz partii narodowej, mecenas Olgierd Witecki. Fischer nie ma ani chwili do stracenia, jak najszybciej musi znaleźć groźnego zabójcę.

Ryszard Ćwirlej perfekcyjnie oddaje atmosferę dwudziestolecia międzywojennego. Jego bohaterowie przechadzają się po uliczkach dawnego miasta, zaglądają do barów, zatęchłych piwnic i cel.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 562

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (223 oceny)
135
69
16
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gramona97

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra seria retro kryminału. Gwara poznańska przezabawna, klimat międzywojenny, więc panowie w melonikach i panie w kapelutkach stosownych. Czyta się naprawdę bardzo szybko i mile.
00
Celina1973

Nie oderwiesz się od lektury

Super 👍🏻👍🏻👍🏻
00
gransza

Z braku laku…

Ku swojemu zdumieniu nie byłam w stanie jej przeczytać. Poznański folklor i wstawki historyczne w nadmiernej ilości sptawiają wrażenie li tylko objętościowego wypełniacza i rozmywają intrygę. Moim zdaniem to najsłabsza powieść z "przedwojennego" cyklu.
00
piotrkarkucinski

Nie oderwiesz się od lektury

Rertokryminał, gwara poznańska... Super
00
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

no tak to nasz Kapitan Ameryka, bohater ratujący uczciwych, porządnych poznaniaków, gromiący złych kryminalistów, chociaż może być czasami trochę inaczej
00



Copyright © Ryszard Ćwirlej, 2018

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadząca: Monika Długa

Konsultacja historyczna: Marek Daroszewski

Redakcja: Beata Mes

Korekta: Kamila Markowska / panbook.pl

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki: Katarzyna Borkowska

Fotografia na okładce: © Mark Owen / Trevillion Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Wydanie elektroniczne 2018

eISBN 978-83-7976-821-9

Czwarta strona

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Zamość, 14 listopada 1926

Do Komendy Policji Państwowej

Wojewudztwa Poznańskiego

Plac Wolności 12 w Poznaniu

Na rence Pana Komisarza Antoniego Fischera

Wielce Szanowny Pan komisarz Antoni Fiszer

W związku z zakończeniem mojej służby kier. post. P. P. w Majdanie Sopockim, pow. Tomaszów Lub. gdziem został skierowany po demobilizacji i wstąpieniu w szeregi Policji Państwowej doszłem do przekonania, że dość już będzie poniewierki po obcych kontach i czas do rodzinnego domu powrócić, gdyż matką moją Pelagią mieszkającą razem z siostrą Elżbietą lat 20 panną na wydaniu zająć się trzeba i męską renką wszystkie sprawy rodzinne uchwycić, stąd i siostrę wydać za jakiego porządnego człowieka co ma fach w rence, dlatego wyrażam wolę pozostania w Policji Państwowej, jakby się jakie miejsce dla mnie znalazło w Poznaniu, żeby nie na prowincji nie daj Boże, byle blisko rodziny.

Względem tego jakby Pan komisarz mnie sobie zapamiętał, to ja byłem sierżantem w Pana kompanii w czasie wojny bolszewickiej i razem my prali po mordach tę czerwoną hołotę, to ja bym się także samo Panu komisarzowi tutej pod renką w Poznaniu przydał bo póki co siłę w rencach jeszcze posiadam a i przywalić potrafię w pysk jak mało kto jak pan porucznik jeszcze pewnie pamienta.

Dlatego proszę mnie przydzielić gdzieś do Pana komisarza a najlepiej to razem z Okoniem Władysławem co razem my byli pod Panem porucznikiem wtedy a dziś komisarzem Fiszerem, o co pokornie upraszam się, gdyż Okoń Władysław jest mój bliski kolega i dobrze aby było razem znów służyć, jak to we wojnę bywało a wcześniej jeszcze we Wielkopolskim Powstaniu.

Olkiewicz Anastazy

Przodownik Policji Państwowej

[pieczęć]

Komenda Powiatowa Policji Państwowej

w Lublinie

ul. Staszica 3

tel. 1-62

Lublin, data 20 listopada 1926

Sz. Pan

Komisarz Antoni Fiszer

Komenda Policji Państwowej Woj. Poznańskiego

Plac Wolności 12

W odpowiedzi na pismo Pańskie niezwłocznie informuję, że przod. Anastazy Olkiewicz jako kier. post. P. P. w Majdanie Sopockim, pow. Tomaszów Lub. w istotny sposób przyczynił się do wykrycia sprawcy zabójcy własnej córki, Konstantego Wołkońskiego. Dochodzenie w tej sprawie prowadziłem osobiście.

W. w. funkcjonarjusz, polecenia służbowe wykonywa naogół w stopniu dodatnim, regulaminu przestrzega, jednocześnie odznacza się miernymi właściwościami umysłowymi. Niewiadomo mi, czy jest to zwyczajne w Poznańskiem, w Lubelskiem stanowi wszak normę, dlatego przod. Olkiewicza rekomenduję do dalszej służby w P. P. z pełnym przekonaniem. Nadmieniam przytem, iż mimo wzmiankowanych braków przod. Olkiewicz posiada nieuwzględniany w opinjach personalnych rzadki instynkt służbowy. Jest żywym dowodem na to, że szczęście sprzyja śmiałym oraz głupcom.

Uważam zatem, że pod silną ręką oficera z niepodważalnym autorytetem i pełnego ambicyj wychowawczych przod. Olkiewicz przysłuży się poznańskiej Policji Państwowej w jej chlubnej misji walki z przestępczością, tak Jej dopomóż Bóg!

Z. Maciejewski

asp. pkom. Zygmunt Maciejewski

z-ca kier. Wydz. Śledczego

[podpis ręczny, pieczęć ze skreśleniami i dopiskami ręcznymi]

Prolog

Poznań

Poniedziałek, 15 listopada 1926

Godzina 6.15 rano

Jak na listopad było całkiem ciepło. Adolf Paterek, siedemnastoletni praktykant w zakładzie pogrzebowym Charon przy ulicy Wielkie Garbary 25, stał przed bocznym wejściem do firmy od strony ulicy Woźnej, paląc skręconego przed chwilą papierosa. Palił, bo nie miał nic lepszego do roboty. Od kwadransa bowiem powinien już być w środku zakładu, tymczasem brama prowadząca na podwórze wciąż była zamknięta. Pewnie szef zaspał, więc zaraz zejdzie z góry ze swojego mieszkania, gderając jak zwykle, i pogoni go do roboty. Miał dzisiaj zajmować się przygotowaniem pięknej dębowej trumny dla poważnego klienta, świętej pamięci kupca kolonialnego Antoniego Boniewskiego, który zszedł był dwa dni temu, dostawszy się pod koła rozpędzonej dorożki. Ludzie mówili, że sam był sobie winien, bo wracał do domu z gospody przy Półwiejskiej tak pijany, że ledwie mógł utrzymać się na nogach. Podobno zdarzało mu się pijać codziennie, więc zdaniem tych, którzy dobrze znali życie, jego ziemska wędrówka musiała się prędzej czy później tak zakończyć. Powiadali też, że jego młodej, trzydziestoletniej żonie taki obrót spraw był całkiem na rękę, bo po co jej zapijaczony, stary pryk, jak wokół tyle młodego kwiatu. Tym bardziej, że jako wdowa nie miała powodów do narzekań. W końcu cały majątek męża przypadł jej i ich jedynej córce. Trzeba przyznać, że umiała to docenić. Okazała mężowi należny szacunek i wdzięczność, zachowując się nader godnie i zamawiając w dobrym zakładzie pogrzebowym porządną trumnę z dębowej deski, a nie ze zwykłej sośniny, co natychmiast zauważyły wszystkie sąsiadki tak skore do obmawiania, gdyby tylko nadarzył się ku obmowom pretekst.

Datę pogrzebu wyznaczono na jutro, dlatego przygotowania szły pełną parą i dziś pozostało Paterkowi tylko wyłożenie miejsca wiecznego spoczynku delikatną kołderką z atłasu. Miał na to sporo czasu, bo karawan z kostnicy Szpitala Miejskiego Józefa Strusia na Szkolnej miał dowieźć doczesne szczątki tragicznie zmarłego dopiero w samo południe. Tymi miał się zająć sam właściciel zakładu, Alojzy Kaczmarkiewicz. On bowiem znał się na balsamowaniu zwłok i malowaniu twarzy jak nikt inny. Nieraz powtarzał, że jest w swoim zawodzie prawdziwym artystą i mógłby z powodzeniem pracować choćby w Teatrze Polskim, malując aktorskie gęby. Ale jako człowiek skromny i niegoniący za sławą, wolał zacisze swojego zakładu i upiększanie tych, którzy przepływali na drugą stronę Styksu.

Młody pomocnik trochę się zdziwił, że jego szef nie otworzył firmy punktualnie. Nie był z tych, co to lekceważyli sobie robotę z lenistwa. Był człowiekiem dobrze poukładanym, który nader cenił sobie własną solidność. Nie należał też do ludzi zatracających się w alkoholowych uciechach. Pijał zwyczajnie, tak jak wszyscy, kilka kufli piwa w ciągu dnia, a wódkę tylko w sobotni wieczór. No, ale w końcu każdemu może się zdarzyć wypić za dużo bez specjalnej okazji. Może więc wczoraj przyszedł czas i na niego?

Paterek rzucił niedopałek na chodnik i przydeptał go czubkiem trzewika. Rozejrzał się dookoła, ale nic nadzwyczajnego nie zwróciło jego uwagi. Ludzi na ulicy nie było jeszcze zbyt wielu. Większość podążała w kierunku Starego Rynku, bo tam już powoli rozpoczynał się handel targowy, mimo że do świtu zostało jeszcze trochę czasu. Prawdziwy ruch zacznie się dopiero wtedy, gdy zrobi się całkiem jasno i na zakupy ruszą kobiety z okolicznych domów, by kupić tanio coś, z czego będzie można przygotować obiad dla rodziny. Bo wiadomo przecież, że na straganach zawsze są lepsze ceny niż w składach.

Od strony rynku w kierunku zakładu szedł wolnym krokiem policjant. Adolf od razu go rozpoznał po charakterystycznej, nieco przygarbionej, atletycznej sylwetce. Posterunkowy Wróbel mieszkał w tej samej kamienicy, co rodzina Paterków, przy ulicy Wielkiej, więc znał chłopaka od urodzenia. Teraz na jego widok uśmiechnął się przyjaźnie.

– A ty co tak sterczysz na chodniku, zamiast za jaką robotę się chwycić?

– Kiedy bym się już dawno zabrał, ino że zamknięte.

– Jak zamknięte, to trzeba czekać – stwierdził policjant, spoglądając jednocześnie uważnie na furtkę osadzoną w solidnej, dębowej bramie.

– Tak i czekam. Dobrze, że mrozu nie ma.

– Jak na listopad to dość ciepło. W zeszłym roku to już śnieg padał.

No pamiętał. Przypomniał sobie, jak zjeżdżał na tyłku z warcianej skarpy po świeżym śniegu.

– Listopad to już jakby zima, a tu pogoda jak we wiosnę. I do tego jeszcze ten ciepły wiatr…

Coś widać musiało zaintrygować posterunkowego, bo nie odpowiadając na uwagę chłopaka o wietrze, minął go, podszedł do furtki i pochyliwszy się nieco, zaczął uważnie czemuś się przyglądać.

– Próbował żeś wchodzić?

– Jak wchodzić?

– No normalnie, o tak – powiedziawszy to, policjant chwycił za klamkę, przycisnął ją i pchnął drzwi. Metalowe zawiasy zaskrzypiały i droga na podwórko stanęła otworem. Chłopak aż rozdziawił usta ze zdumienia.

– Otwarte – bąknął, czochrając się po bujnej, jasnej czuprynie.

– Bo drzwi mogą być otwarte albo zamknięte – stwierdził z miną znawcy posterunkowy Wróbel.

– Kiedy one powinny być zakluczone na klucz. – Nie mógł cały czas wyjść ze zdumienia.

– Widać pan Kaczmarkiewicz wcześniej już je odkluczył i teraz czeka na ciebie w środku. – Chłopak szybko pokręcił głową.

– Niemożliwe. Zawsze otwiera i czeka na mnie, żeby wpuścić do środka, a potem zaklucza.

– Zaklucza, powiadasz?

– No pewnie. Bo na podwórku masa różnych klunkrów leży. Jakby kto obcy tam wlazł, to zaraz mogłoby co zginąć, dlatego brama z furtką są zawsze zakluczone.

– Stróż by się przydał – rzucił policjant, wchodząc do podcienia bramy. Chłopak natychmiast ruszył za nim.

– Stróż był, ale umarł na wiosnę…

– Wiem, że umarł. Znałem starego Flisiaka. Nowego by wziąć do zakładu.

– Pan Kaczmarkiewicz powiada, że młody by się nie nadał na nic, bo młodemu ino ksiuty we łbie. A Flisiak to mógł od rana do nocy siedzieć w jednym miejscu i mieć na wszystko baczenie, ino żeby miał co do wypicia… – przerwał, gdy stanęli na środku podwórza. Na lewo od bramy był ceglany mur oddzielający warsztat od sąsiedniej posesji. Po prawej trzypiętrowa część kamienicy, w której na dole mieścił się zakład. Drzwi prowadzące na zaplecze były szeroko otwarte.

– Otwarte drzwi. – Wskazał ręką zdziwiony Adolf.

Wróbel szybkim korkiem przemierzył dystans dzielący go od wejścia. W korytarzyku było ciemno. Jednak doskonale wiedział, jak się tu poruszać. Z prawej była stolarnia, w której przygotowywano trumny. Praca zaczynała się tam od siódmej, więc nie było jeszcze słychać codziennego stukania młotków. Drzwi na wprost prowadziły do pomieszczenia, w którym eksponowano najładniejsze trumny, a wielkie wystawowe okno wychodziło na Garbary, tak żeby przechodnie mogli podziwiać piękne produkty zakładu Charon. Na lewo znajdowały się drzwi do kantorka, w którym szef trzymał wszystkie papiery. Policjant przekręcił włącznik światła i dająca żółtawą poświatę kiepska żarówka zabłysła pod sufitem. W półmroku zobaczyli solidne, dębowe biurko, obciągnięte zieloną skórą. Był to mebel reprezentacyjny, używany w szczególnych okolicznościach. Przy nim pryncypał Adolfa siadał tylko wtedy, gdy przyjmował pogrążonych w bólu klientów, bo kwestie kancelaryjne prowadził przy niewielkim sekretarzyku stojącym pod ścianą. Dlatego gdy weszli do środka, chłopak zdziwił się bardzo, dostrzegłszy nieporządek na wielkim blacie. Stała tam opróżniona do połowy butelka wódki, dwa kieliszki, kilka talerzy z niedojedzonymi zakąskami – ogórkami kiszonymi i płatami śledzi – oraz wypełniona po brzegi niedopałkami mosiężna popielniczka, zrobiona z łuski pocisku artyleryjskiego.

Przez chwilę obaj stali w drzwiach, przyglądając się wszystkiemu uważnie. W końcu policjant wzruszył ramionami. Nie było tu dla niego nic interesującego.

– Popił se z jakimś swoim znajomkiem i poszedł leżeć do chaty – zawyrokował.

– Ale on nigdy w robocie nie pije. – Chłopak z niedowierzaniem pokręcił głową. Terminował u Kaczmarkiewicza już ponad trzy lata i zdążył dobrze poznać swojego chlebodawcę. A ten zawsze powtarzał, że pracownik może iść do domu po robocie, jak swój warsztat posprząta tak, żeby nawet najdrobniejszy pyłek po nim nie został. Sam dawał przykład i przed zamknięciem starannie układał wszystkie papiery w sekretarzyku, a potem zamykał go na klucz, spuściwszy najpierw roletę z połączonych ze sobą za pomocą płóciennych pasków sosnowych listewek. Dziś roleta nad sekretarzykiem była zasłonięta, ale ten bałagan na biurku…

Policjant cofnął się już na korytarzyk, ale Adolfowi coś nie dawało spokoju. Kantor szefa widzieli dotąd tylko w mdłym świetle. Na ścianie na prawo od drzwi był jeszcze jeden włącznik, zapalający górną lampę. Chłopak przekręcił go, a światło żyrandola z trzema żarówkami rozjaśniło całe pomieszczenie. Posterunkowy Wróbel odwrócił się i jeszcze raz zajrzał do środka. Popatrzył na blat stołu, a potem dalej, tam gdzie powinno stać krzesło właściciela zakładu. Krzesła nie było widać. Za to na ścianie dostrzegł coś, co sprawiło, że poczuł natychmiast zimny dreszcz, który przeszył mu kark i plecy ostrym szpikulcem. Na kremowej tapecie w kwiatki widać było wyraźnie ciemnoczerwoną plamę, jakby ktoś chlusnął czerwoną farbę na jasną powierzchnię.

– Jasna cholera! – jęknął policjant i ruszył szybko w kierunku biurka, odsuwając z drogi oniemiałego Adolfa. Chłopak patrzył na tę plamę jak zaczarowany, nie mogąc z wrażenia wykrztusić słowa. I dobrze, że nie mógł, bo Wróbel i tak by go nie usłyszał. Pochylił się nad biurkiem i zajrzał za nie.

Najpierw dostrzegł dwie stopy w grubych, wełnianych skarpetach, za skarpetami były, tak jak być powinny, spodnie, które mniej więcej na wysokości kostek przywiązane zostały sznurem bieliźnianym do nóg krzesła. Właściciel zakładu pogrzebowego leżał na plecach, przywiązany do oparcia, za którym niknęły, zapewne równie fachowo co nogi, skrępowane dłonie. Jego otwarte oczy spoglądały obojętnie na wiszący pod sufitem żyrandol. Dziura w samym środku czoła wydawała się niewielka, ale posterunkowy dobrze wiedział, że taki strzał z bliska w miejscu, w którym kula natrafia na przeszkodę, pozostawia niewielki ślad, zaś prawdziwe spustoszenie czyni u wylotu. Popatrzył na ścianę z tyłu i natychmiast dostrzegł przylepione do tapety drobne cząstki mózgu i bielące się ułamki kości czaszki. Uważnie zaczął lustrować tapetę, a potem jego spojrzenie ześlizgnęło się na podłogę. Oglądał każdy, najdrobniejszy nawet fragment w poszukiwaniu czegokolwiek. Nie miał pojęcia, czego szuka…

– Panie Wróbel! – Usłyszał swoje nazwisko i zdziwiony odwrócił się za siebie. Dopiero w tej chwili przypomniał sobie, że nie jest tu sam.

– Co tam?

– To ja pójdę naszykować trumnę.

– Jaką trumnę? – Nie zrozumiał, o co chodzi chłopakowi.

– No trumnę… Znaczy się najlepszą trumnę. Bo przecież pana Kaczmarkiewicza nie położy się jak byle łachudrę. Wszyscy muszą wiedzieć, że właściciel zakładu pogrzebowego ma najlepszą trumnę, tę z czarnego dębu, prosto z wystawy…

– Rób, co chcesz. – Policjant machnął ręką na chłopaka. Nic go nie obchodziła trumna. On miał tu robotę. Opadł na kolana i zajrzał pod biurko. I wtedy coś dostrzegł. Wydobył z kieszeni białą chusteczkę i przez nią ostrożnie podniósł z dywanu swoje znalezisko. Komisarz Fischer mawiał, że na miejscu, gdzie dokonano zbrodni, zawsze warto dobrze poszukać, bo coś na pewno się znajdzie.

Rozdział I

Czwartek, 18 listopada 1926

Godzina 5.40 rano

Mimo że miasto pogrążone było jeszcze w nocnym, jesiennym mroku, na peronie pierwszym Dworca Kolejowego Poznań Główny było jasno jak w dzień. Wszystko za sprawą mocnych lamp elektrycznych zawieszonych pod dachem, których blask oświetlał wyłożony kostką brukową chodnik i pokaźną cześć torowiska. Mimo wczesnej pory po peronie kręciło się już sporo osób. Żadna z nich nie miała jednak ze sobą bagażu. Bo ci ludzie nie udawali się w żadną podróż. Oni oczekiwali na pasażerów przyjeżdżających do Poznania nocnym pociągiem ze stolicy. Od pięciu lat stolica Wielkopolski miała już kolejowe połączenie z Warszawą. W dwudziestym pierwszym roku dzięki budowie nowej linii łączącej Kutno, przez Konin, ze Strzałkowem kolej spięła swym żelaznym torem obie – dawną piastowską i tę nową, obecną stolicę kraju. To połączenie szczególnie cenili sobie napływowi Poznaniacy, czyli ci wszyscy, którzy przyjechali tu po powrocie Wielkopolski do macierzy budować zręby nowej administracji państwowej. Poznańskie dotąd było regionem, w którym szczególnie mocno brakowało kadry urzędniczej, gdyż Prusacy na wyższe stanowiska w swoich przedwojennych urzędach nie przyjmowali Polaków. Po przyłączeniu tej ziemi do Polski Niemcy w większości wyjechali. Szczególnie palącą potrzebą było więc obsadzenie nowych urzędów wykształconą i dobrze przygotowaną kadrą. Stąd do Wielkopolski kierowano urzędników z pozostałych dwóch byłych zaborów. Przyjeżdżali tu więc do pracy i osiedlali się fachowcy z zaboru austriackiego i rosyjskiego, a Poznaniacy natychmiast nazwali ich „galicyjokami z Kongresówki”.

Takie właśnie „galicyjoki” stały teraz na peronie, wyglądając warszawskiego pociągu. W zdecydowanej większości byli to mężczyźni, którzy oczekiwali na swoje żony. Te wraz z dziećmi przyjeżdżały sprawdzić, czy na tych poznańskich kresach w ogóle da się po ludzku żyć i czy można tu na pograniczu dostać jakie porządne mieszkanie dla całej rodziny, godne urzędniczych, niezwykle wysokich aspiracji. Bo skoro mężowie zostali już tu zesłani, to może trzeba było pomyśleć, czy aby nie dołączyć do nich na stałe.

Mężczyźni na peronie przechadzali się z pozoru zupełnie obojętnie wte i wewte, paląc papierosy i od czasu do czasu spoglądając na tarcze swoich kieszonkowych zegarków wydobywanych spod grubych palt. Wśród nich uwijał się kasjer kolejowy, który sprawdzał, czy każdy z oczekujących ma przy sobie ważny bilet peronowy, bo wiadomo przecież doskonale, że na peron wejść można, mając wykupioną peronówkę. Z tych peronowych porządków śmiali się nawet sami Poznaniacy, opowiadając przyjezdnym dowcip o tym, dlaczego powstańcy wielkopolscy nie zdobyli Dworca Głównego. Podobno przed szturmem okazało się, że w kasie dworcowej zabrakło… peronówek.

Najpierw rozległ się przeciągły gwizd, oznajmiający, że gdzieś na wysokości wildeckich kamienic przejeżdża jakiś pociąg. Wszyscy na peronie spojrzeli w tamtym kierunku, ale nie można było niczego dostrzec w ciemnościach. Po chwili jednak w oddali nocny jeszcze mrok przeszyły światła parowozu. Pół minuty później lokomotywa wyłoniła się z obłoków pary i wtoczyła się z głośnym hukiem na peron. Zapobiegliwi oczekujący w pośpiechu odsunęli się od krawędzi peronu pod bezpieczną opokę dworcowej ściany wzniesionej z czerwonej cegły. Nadmierna to była ostrożność, bo przecież jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby wjeżdżający na stację pociąg wciągnął kogoś pod koła samym swoim pędem. Ale co tu się dziwić zwykłym ludziom, którzy widząc nadciągającego olbrzyma pogrążonego w kłębach pary, cofali się bojaźliwie. W końcu taki pociąg to przecież potwór pchany siłą, która napędza go wbrew zdrowemu rozsądkowi.

Gdy lokomotywa, sapiąc i dysząc głośno, przesunęła się dalej, a jej miejsce zajęły zielone wagony, ci z peronu ruszyli dziarsko przed siebie, machając chusteczkami, kapeluszami czy laskami i jednocześnie uważnie lustrując okna w poszukiwaniu drogich sobie twarzy. Odnalazłszy swoich, ruszali biegiem wzdłuż toczących się coraz wolniej wagonów, by w końcu zatrzymać się w miejscu, w którym koła z wielkim piskiem i jazgotem osadziła ogromna siła hamulców. Pociąg stanął i na chwilę zapadła kompletna cisza. A potem drzwi zaczęły się otwierać i z wnętrza każdego przedziału poczęła wysypywać się ciżba ludzka wprost w ramiona tych, którzy doczekali się wreszcie swoich bliskich.

Na dwójkę pasażerów drugiej klasy wagonu za lokomotywą nikt nie czekał. Pierwszy dziarsko wyskoczył na bruk niewysoki brunet w meloniku, ubrany w szary paltot z lichym kołnierzem z czarnego, wytartego dość mocno atłasu. Mężczyzna odwrócił się w stronę przedziału, a potem chwycił najpierw jedną, a później drugą walizkę i ustawił je obok swoich nóg. Następnie znów sięgnął do środka i zaraz poczuł, jak na jego grubych i dość niezgrabnych palcach zaciska się drobna dłoń w skórzanej, dość cienkiej, ale eleganckiej rękawiczce. Przytrzymał ją pewnie, dając oparcie zstępującej po schodkach drobnej kobiecie lat trzydziestu, w zielonym, na pewno nie zimowym płaszczyku oraz kapeluszu zgodnie z modą przypominającym raczej hełm niż damskie nakrycie głowy. Rozejrzała się wokół i uśmiechnęła sama do siebie, jakby z zadowoleniem rozpoznawała okoliczne znaki w postaci znajomych elementów dworcowego budynku i stalowych konstrukcji utrzymujących dachy peronów. W końcu spojrzała na białą tablicę na ścianie dworca i przeczytała czarny napis, poruszając bezgłośnie wargami: „POZNAŃ”.

– No to żeśmy są w domu, panno Klementyno – stwierdził zadowolony przodownik Anastazy Olkiewicz, który wcale nie krył wzruszenia na widok znajomych kątów. Wyjeżdżał stąd wojskowym eszelonem w roku dwudziestym jako kapral Wojska Polskiego i weteran powstańczych walk. Teraz po latach wracał z Krzyżem Walecznych schowanym w walizce, a do tego jeszcze ze starannie złożonym tam mundurem przodownika policji, trzema parami kalesonów i podkoszulków oraz dwoma białymi koszulami na zmianę. Urlopowany policjant wracał na stare śmieci i był z tego powodu niezmiernie rad.

– Dziesięć lat w Warszawie spędziłam, ale dopiero tu czuję, że jestem u siebie – stwierdziła rozpromieniona kobieta, wciągając w nozdrza chłodne poznańskie powietrze zmieszane z zapachem dochodzącym z ciężko sapiącej lokomotywy.

– Ja też byłem długo poza tak zwanym domem.

– Tak zwanym? – zdziwiła się panna.

– Bo dom jest tam, gdzie się osiądzie na stałe, a ja, proszę panią, to nie osiadłem na tej tak zwanej obczyźnie. Nie mogłem się przyzwyczaić. U siebie w Poznaniu to co innego. Tu się człowieka przywozi baną, do chaty to można na girach, bimbą albo dryndą, a jak se chłop tytę sprawi i się obali w antrejce, to go obeszczać może nie jakiś pies, ale porzundny poznański kejter… – Naraz zamilkł, bo poczuł, że palnął straszne głupstwo. Przez całą drogę do Poznania starał się przed poznaną w pociągu panną Klementyną sprawiać wrażenie człowieka światowego i obytego także w kwestiach wymowy, a tu tymczasem, gdy tylko poczuł się pewniej na poznańskim gruncie, wyszedł z niego prawdziwy szuszwol. Spojrzał na nią, robiąc przy tym głupią minę i chrząkając znacząco, jakby chciał zatuszować to, co przed chwilą powiedział. Ona spojrzała na niego wielkimi, piwnymi oczyma zdziwiona…

Nagle wybuchła głośnym śmiechem.

– Nawet pan nie wie, panie Anastazy kochany, jak mi bardzo tej poznańskiej gadki brakowało tam na obczyźnie. Czy pan wie, że oni w tej Warszawie jedzą białe pyrki?

– Że niby co? – Olkiewicz nie do końca zrozumiał, w czym rzecz.

– Naprawdę, nie porządne żółte i mączyte, ale białe, takie jakie się u nas daje się świniom do koryta. Pastewnioki zwyczajne. I jeszcze powiadają, że te białe to takie… – przerwała na chwilę, szukając odpowiedniego słowa. – Takie, no eksklu…ekskursy…

– Ekstraordynaryjne. – Anastazy przypomniał sobie naraz trudne słowo z policyjnych regulaminów. Nie wiedział, co znaczy, ale ładnie brzmiało.

– No jakoś podobnie, co oznacza, że takie białe pyrki jedzą ludzie z wyższych sfer.

– Każdy ma takie sfery wyższe, na jakie se zasługuje, panno Klementyno. Ja na ten przykład ze sfer wyższych to mam poważne znajomości.

– Tak? – zdziwiła się i uważniej spojrzała na mężczyznę. Patrzyła na niego przez całą drogę z Zamościa do Warszawy, a później w przedziale pociągu poznańskiego, ale nie dostrzegła, żeby był to człowiek obracający się w wyższych sferach. A znała się przecież na tym doskonale. W Warszawie pracowała w domu Jabłonowskich jako pomoc domowa, a ci państwo to przecież była prawdziwa wyższa sfera. Pani zajmowała się prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci, a pan major pracował w sztabie generalnym. To znaczy dawniej pracował, bo od jakiegoś czasu już przestał chodzić w mundurze. Wszystko przez tę zawieruchę, którą spowodował marszałek. Major Jabłonowski w czasie majowej wojny ulicznej, która rozegrała się w Warszawie, opowiedział się po stronie pana prezydenta, więc gdy zamachowcy opanowali stolicę, został zmuszony do przejścia do rezerwy. I tak niemal z dnia na dzień państwo majorostwo stracili źródło dochodów. Początkowo jeszcze przez letnie miesiące jakoś żyli z oszczędności, ale już we wrześniu okazało się, że muszą zmienić mieszkanie. Sprzedali więc swoje piękne siedem pokoi w kamienicy przy ulicy Foksal i zamienili je na znacznie mniejsze lokum przy Rakowieckiej. Tam jednak, w tym nowym czteropokojowym, nie było służbówki, dlatego musieli się rozstać z panną Klementyną. W dniu przeprowadzki, trzy dni temu, spakowała więc do walizki swój niewielki dobytek i ruszyła na dworzec kolejowy. Mogła wprawdzie zostać w Warszawie, bo pan major napisał jej doskonałe referencje i z takimi listami mogła bez trudu dostać pracę w innym domu, ale ona postanowiła inaczej. Doszła bowiem do przekonania, że dość już będzie tej poniewierki po cudzych kątach i czas wrócić do Poznania. Przecież i tutaj znajdzie się dla niej jakaś dobra praca. Zwłaszcza z takimi referencjami. Przed powrotem do Poznania wybrała się jeszcze w odwiedziny do ciotki, która mieszkała w Zamościu, i stamtąd ruszyła w drogę przez całą Polskę do Poznania. A już na stacji w Zamościu naprzeciwko niej w przedziale zajął miejsce ten sympatyczny policjant ubrany po cywilnemu.

– To dokąd pannę Klementynę odprowadzić? – zapytał, uśmiechając się, Olkiewicz.

– Moi mieszkają na Woźnej. Wie pan Anastazy, gdzie to?

– A co by ze mnie był za poznaniak, jakbym nie wiedział? – stwierdził z pełnym przekonaniem. – Przecie ja z Mostowej jestem, znaczy się po sąsiedzku. Weźnie się dryndę i w trymiga pojedziemy.

– Dryndę? A czy to aby nie za drogo będzie? Przecież to niedaleko na nogach…

– Co też panna Klementyna gada? Dla urzędnika państwowego to żaden wydatek – rzucił chełpliwie, choć tak naprawdę ostatnimi czasy liczył każdy grosz. Niewiele zostało mu już z ostatniej pensji, a odprawy żadnej dostać nie mógł, bo z policji nie odchodził, a tylko zmieniał służbowy przydział. Ale nie mógł przecież pozwolić sobie na to, by ta panna pomyślała o nim, że jest jakimś gołodupcem i nie stać go na dorożkę.

Chwycił więc jej tekturową walizkę, w drugą rękę złapał swoją, znacznie gorszą niż ta należąca do dziewczyny, i wskazał głową w kierunku obszernego placu przed dworcem. Ona włożyła mu dłoń w rękawiczce pod ramię i już mieli ruszać, gdy wtem poczuł potężne klepnięcie w plecy.

– Anastazy, stary byku! – Usłyszał za sobą tubalny głos. Odwrócił się natychmiast. Przez chwilę patrzył z niedowierzaniem na uśmiechniętą od ucha do ucha wąsatą gębę z wielkim, zaczerwienionym nosem, który wyłaniał się spod daszka policyjnej czapki.

– Władek, jak Boga kocham! – wykrzyknął uradowany na widok starego przyjaciela z wojska. – Niech cię jasna cholera! – Postawił walizki i rzucił się w ramiona policjanta. Ten objął go swym niedźwiedzim uściskiem i ucałował z dubeltówki. – Skąd żeś wiedział, że przyjeżdżam?

– Nie wiedziałem, że akuratnie dzisiaj, alem wiedział od komisarza Fischera, że na dniach wracasz na stare śmieci. No tom się rozejrzał przy warszawskiej banie, czy aby twojego łysego łba gdzie nie zobaczę…Bo ja akuratnie służbę patrolową mam na dworcu… – przerwał, spoglądając z zaciekawieniem na stojącą nieco z boku kobietę.

– Anastazy, nic żeś nie pisał, że do Poznania przywozisz żonę!

Zakłopotany Olkiewicz odwrócił się do swojej towarzyszki podróży.

– Pozwoli pani, że przedstawię tego tu wąsacza, bo to jest mój przyjaciel jeszcze z wojska, znaczy się we Francji my razem jeszcze za Prusaka, potem w powstaniu, a na koniec bolszewika my razem po mordach lali. Znaczy się…

– Okoń Władysław jestem, szanowna pani. – Policjant, chwyciwszy podaną mu dłoń, ucałował ją, kłaniając się nisko. – Nie wiedziałem, że Anastazy przyjedzie z narzeczoną.

– Ja nie jestem narzeczoną pana Anastazego – odparła zmieszana dziewczyna.

– Jeszcze nie? No to czas najwyższy. Po co czekać, co nie, Anastazy? – powiedziawszy to, klepnął przyjaciela w plecy.

– Ale my, że tak powiem… – Olkiewicz najwyraźniej nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Za to Okoń wiedział doskonale.

– To co, do dryndy idziemy? – zarządził i chwycił obie walizki, by zaraz ruszyć przodem. Olkiewicz popatrzył przepraszająco na Klementynę i wzruszył ramionami.

– Przepraszam, bo ten, no, kolega to nie wie, że my…

– Nic nie szkodzi. – Uśmiechnęła się, najwyraźniej zadowolona, i wsunęła mu dłoń pod ramię.

Godzina 7.30 rano

Wiejący od strony Chwaliszewskiego mostu lekki wiatr niósł w kierunku Starego Rynku zapach rzecznego mułu, ludzkich ekskrementów i gnijących śmieci. Kloaczny smród płynął szerokim korytarzem ulicy Wielkiej, owiewając otwierające się właśnie ekskluzywne składy i domy handlowe. Stróże i subiekci sklepowi podciągali w górę ciężkie rolety, zatykając nosy i jednocześnie przeklinając kapryśną pogodę. – Niech już przyjdzie wreszcie ten mróz i zdusi te smrody – mówili do siebie. – Kto to widział, żeby tak ciepło było w listopadzie?

Tam gdzie nowoczesna dwudziestowieczna zabudowa kończyła się niespodziewanie, ustępując miejsca starym kamieniczkom, ulica zwężała się do połowy swej normalnej szerokości, a rzeczna, lepka bryza jakby przystawała na chwilę, wpuszczając smród przez otwarte bramy na podwórka i boczne uliczki, by w końcu wślizgnąć się wąskim korytarzem pomiędzy stare, zaniedbane szczyty domów, których granice wyznaczał średniowieczny plan zabudowy. Smrodliwy powiew, wyrwawszy się z tej przypominającej lejek przestrzeni, wpadał na obszerny plac rynkowy, mieszając się z odorem końskiego łajna i ludzkiego potu. Bo rynek o tej porze pełen był sprzedających i kupujących. Chłopi z okolicznych wiosek przywozili do miasta kury, kaczki i gęsi, a klatki z ptactwem ustawiali wprost na bruku, by każdy klient mógł sobie obejrzeć i wybrać najtłustszą sztukę. Z wozów sprzedawali kapustę, kartofle i buraki. Chłopki w czarnych, bufiastych spódnicach i grubych chustach na głowach oferowały przyniesione na własnych plecach worki pełne marchwi, rzepy czy jabłek i gruszek. Gospodynie domowe, gosposie i służące przechadzały się wte i wewte, kręcąc nosami na jakość oferowanych towarów z nadzieją na zbicie ceny, ale sprzedający znali wartość swoich towarów. Nawoływali więc głośno, licząc, że któraś z przechodzących skusi się i wybierze właśnie jego ofertę.

A wśród tego tłumu targującego się o każdy, najmniejszy nawet grosz złodzieje uwijali się jak w ukropie. Ci najmłodsi kradli wszystko, co wpadnie w ręce. Ich łupem padały owoce i warzywa. Starsi, kilkunastoletni adepci złodziejskiego fachu nie rzucali się na byle co. Uważnie obserwowali handlujących, licząc na to, że któraś z kupujących kobiet niezbyt dokładnie schowa pugilares z pieniędzmi albo podpity gospodarz wsunie je do kieszeni marynarki. Wtedy wystarczy wyciągnąć rękę i zaraz wmieszać się między ludzi.

Prawdziwi fachowcy przechadzali się wolno pomiędzy kupującymi, uważnie lustrując każdą większą transakcję, by wytypować najbardziej obiecującego frajera spośród sprzedających wieśniaków. Najlepiej takiego, który po każdej sprzedanej kurze sięgał po flaszkę schowaną na wozie i opijał udaną transakcję. Taki chłop dawał gwarancję, że gdy sprzeda cały towar, nie pojedzie od razu na te swoje Rataje czy Plewiska, ale najpierw pójdzie jeszcze do którejś z okolicznych piwiarni, by oblać dobrze udany poranek. A wiadomo, że nie ma łatwiejszego frajera do oskubania, jak pijany chłop z pełną kieszenią bejmów. Wystarczy pójść za takim gościem, przysiąść się do niego i odpowiednio go podgadać.

Tolek Grubiński, postawny trzydziestolatek z wypomadowanym i podkręconym czarnym wąsem, dobrze wiedział, jak to robić. Nieraz zdarzało mu się już oskubać takiego klienta. Nie był co prawda w tej dziedzinie mistrzem, bo z zawodu wyuczonego był włamywaczem i kasiarzem. Ale lubił od czasu do czasu trafić łatwy grosz. Tym bardziej dzisiaj, bo akurat go przypiliło. Poważną robotę miał umówioną dopiero na niedzielę, a żyć przecież z czegoś było trzeba. Właściwie to nie miał wyjścia. Musiał się zwlec rano, bo jego Kryśka zapowiedziała mu, że jak chce jeść, musi pracować, a pieniądze właśnie całkowicie się skończyły i nie ma ani grosza, żeby coś kupić na obiad. Rad nierad, wstał wcześnie rano, mimo że od wczorajszej popijawy w barze U Okonia jeszcze we łbie mu huczało. Ogolił się dokładnie, ubrał najlepsze spodnie, białą koszulę przyozdobił świeżo wykrochmalonym, sztywnym kołnierzykiem, pod którym przypiął czarną krawatkę na gumce. Jej zbyt szeroką i już trochę niemodną dolną część ukrył pod elegancką wiśniową kamizelką. Na to przyszła jeszcze popielata marynarka w pepitkę, a na sam wierzch porządny czarny płaszcz z bielskiej wełny.

Trzeba przyznać, że Tolek miał gust i potrafił się ubrać ze smakiem, mimo że nie zamawiał ubrań u krawca. Nie kupował też gotowych kompletów. Każdy element jego garderoby wpadł w jego ręce przypadkiem. Podczas włamań, w których Grubiński się specjalizował, on i jego ludzie brali wszystko, co tylko dało się wynieść z obrabianych mieszkań. No i nic dziwnego, że zanim ponieśli towar do pasera, sami dla siebie wybierali co lepsze sztuki. W ten sposób Tolek skompletował cały zestaw eleganckiej garderoby, która dawała całkiem miłą dla oka perspektywę, a człowiek nieobyty mógł go wziąć nawet za bogacza.

Dziś nie założył jak co dzień kaszkietu, w którym najbardziej lubił chodzić po mieście, ale elegancki bowler, taki na specjalne okazje. Tolek znał się na ludziach i wiedział dobrze, że taki kapelusz zawsze zrobi wrażenie na bambrze chodzącym w maciejówce. Od jakiegoś kwadransa stał w bramie kamienicy Pod Daszkiem, nazywanej tak z racji ozdobnego dachu przykrywającego wejście prowadzące do kiosku z gazetami i tytoniami. Oparty o ścianę uważnie obserwował pewnego wąsatego bambra, ubranego w wojskowy szynel, który sprzedawał kury prosto ze swojego wozu. Chłop ustawił się naprzeciwko, tuż obok ratuszowych podcieni. Co chwila wyciągał ptaki z klatek i pokazywał je kupującym babom. Tym, które tego chciały, podawał żywe ptaki, a jeśli która miała życzenie, uśmiercał kurę na miejscu, sprawnie skręcając kark jednym zdecydowanym ruchem. Tolek zauważył, że chłop czyni to bez najmniejszych emocji, tak jakby dłubał w nosie. To mu się nie spodobało. Nie był co prawda jakoś szczególnie wrażliwy i nieraz już zdarzyło mu się pokiereszować jakiegoś gościa czy to za pomocą pięści, czy przy użyciu noża, ale to byli przecież ludzie, którym się należało. Tak uważał. Zwierzęcia nigdy by nie skrzywdził i psa nawet by nie kopnął. A już żeby tak ukręcić łeb kurczakowi? Co to, to nie. Dlatego ten chłop, który robił to beznamiętnie, wyraźnie mu się nie spodobał. A skoro tak to z czystym sumieniem można było takiego typa oskubać. Trzeba się było tylko umiejętnie do niego zabrać, bo wyglądał na cwanego. No, ale przecież stara prawda mówi, że nie ma takiego cwanego, co by się na niego nie znalazł kto cwańszy, pomyślał Tolek i uśmiechnął się pod wąsem. Spojrzał na wóz z kurami. Było tam jeszcze może z tuzin ptaków. Czyli miał przynajmniej pół godziny, zanim gospodarz sprzeda cały swój towar. Postanowił więc pójść wypić jakieś piwo, żeby nie tracić czasu po próżnicy. Kawałek dalej przy narożniku dochodzącej do rynku Woźnej kłębił się, mimo wczesnej pory, tłum podochoconych mężczyzn. Stali przed wejściem do winiarni Goldenringa z kuflami w dłoniach i popijali piwo. Nie żeby w środku nie było miejsca. Tam przy szerokich ławach zawsze było gdzie usiąść, szczególnie rano. Jednak chłopi woleli wyjść na zewnątrz, by z oddali doglądać swojego rozłożonego na rynkowym bruku interesu.

Tolek już chciał ruszyć w tamtym kierunku, tym bardziej, że zdawało mu się, iż dostrzegł w tym tłumie popijających jednego z braci Kaźmierczaków, czyli kumpla z pracy, który przeciskając się między zwalistymi sylwetkami gospodarzy, wszedł do środka. Przynajmniej będzie z kim pogadać, pomyślał Grubiński, spoglądając jeszcze raz na „swojego” frajera od kur. Naraz dostrzegł młodego chłopaka w lichym paltociku i czapce cyklistówce naciągniętej na oczy. Młodzieniec z rękami w kieszeni stał za wozem z kurami i przyglądał się chłopu, który właśnie wyciągał z klatki trzepoczącą skrzydłami ofiarę wskazaną przed chwilą przez grubą gospodynię ubraną w bufiastą, bamberską suknię. Mężczyzna wsadził sobie kurę pod pachę i chwycił ptaka za łeb. Ten moment wykorzystał chłopak. Podbiegł w jego kierunku, pchnął go lekko, tak że bamber się zachwiał, a kura wyleciała mu spod pachy. Nim zrozumiał, co się dzieje, młodzieniec wsadził mu szybko rękę do kieszeni szynela i zaraz ją wyciągnął. Gospodarz tymczasem, nie zauważywszy tego nawet, pognał za kurą, która trzepocząc skrzydłami i głośno gdacząc, pobiegła w tłum. Ludzie zatrzymywali się, robiąc miejsce ptakowi i chłopu, a któryś z przechodniów nawet rzucił się przed siebie, by zatrzymać uciekającą kurę. Bezskutecznie. Dopiero gdy dobiegła do ściany kamienicy, w której na parterze mieściła się apteka Pod Białym Orłem, zdezorientowana na chwilę przystanęła. Wtedy mężczyzna, który w biegu zdjął już swój szynel, rzucił go na ptaka. Po chwili wracał zadowolony z wyrywającą się spod pachy kurą. Bamberka czekała cierpliwie na swój towar. Ale ta scena już nie interesowała Tolka. On patrzył w ślad za tym cwanym złodziejaszkiem, który stał się sprawcą całego zamieszania, a teraz pośpiesznie oddalał się podcieniami w kierunku nowego ratusza. Grubiński przeciął mu drogę i stanął za zdobnym filarem akurat w momencie, gdy młodzieniec znalazł się na jego wysokości. Gdy był już przy nim, Tolek wyciągnął rękę i strącił mu kaszkiet z głowy, spod którego wysypała się nieco za długa, widać dawno niestrzyżona, ruda czupryna. Zdziwiony chłopak odwrócił się ku niespodziewanemu napastnikowi, zaciskając dłonie w pięści.

– Dawaj bejmy, szczonie – warknął Tolek.

– Jakie bejmy? – odpowiedział bezczelnie rudzielec.

– Te, co żeś zjuchcił temu bambrowi.

– Ja? – zdziwił się, robiąc przy tym minę niewiniątka.

– Dawaj bejmy, bo jak nie, to ci zaraz przefasonuję ryfę tak, że cię mamusia przez rok nie rozpozna.

– Odczep się pan. – Ruszył, próbując wyminąć Grubińskiego, ale ten był szybszy. Chwycił go za kołnierz i pchnął na filar.

– Nie po to szpycam przez godzinę na frajera od kur, żeby mi jakaś łachudra obrabiała gościa. Bejmy są moje i już. Dawaj wszystko, pókim dobry.

– Nie brałem nic… – Chłopak próbował się jeszcze bronić, ale przewaga była po stronie starszego.

– Oddawaj, pókim dobry!

Rudzielec przyciśnięty do słupa w końcu wypuścił z sykiem powietrze i spuścił harde dotąd spojrzenie w dół. Tolek wiedział już, że wygrał, choć nie czuł się z tym dobrze. W końcu gówniarz uczciwie ukradł pieniądze i zrobił to w inteligentny sposób. Pech chciał, że obrobił klienta, którego Tolek sobie upatrzył, i dlatego ten musiał teraz postawić na swoim i odebrać pieniądze. Bo w końcu to jemu były bardziej potrzebne. Kryśka musiała mieć za co kupić jedzenie, a on potrzebował na tytoń i piwo. Nie mógł więc czekać i nawet jeśli czuł przez skórę, że to, co robi, jest jakieś niehonorowe, to i tak nie miał wyjścia. Ale z drugiej strony…

– Wywracaj kieszenie – ponaglił rudzielca.

Ten włożył brudną dłoń do prawej kieszeni i wydobył grubą portmonetkę. Tolek chwycił ją, otworzył i wysypał na dłoń sporą garść monet. Z zadowoleniem zauważył, że przeważały złotówki i dwuzłotówki. Była też jedna piątka. Słowem obłowił się jak bankier.

Popatrzył na chłopaka. Ten jak zahipnotyzowany spoglądał na monety, oblizując przy tym spierzchnięte wargi. Teraz dopiero Tolek przyjrzał mu się uważniej. Skądś go znał. Musiał to być jakiś tutejszy wywijas ze Starego Miasta, bo inaczej skąd miałby znać tę piegowatą facjatę.

– Jak się nazywasz? – zapytał przyjaznym tonem. Nie uszło to uwagi chłopaka. Ośmielony spojrzał swoimi zielonymi oczyma prosto w twarz Tolka.

– Zenuś jestem.

– Jaki Zenuś?

– Brodziak z Woźnej.

– A, już wiem. – Skojarzył natychmiast nazwisko z opuchniętą, zapijaczoną gębą Antka Brodziaka, który z zawodu był rybakiem, a z zamiłowania moczymordą i awanturnikiem. To musiał być jeden z jego dzieciaków. – Wystaw łapę – polecił.

– Co?

– No dawaj łapę. Nie chcesz swojej doli?

Zenuś w mig zrozumiał. Wyciągnął dłoń do przodu, a Tolek odliczył mu równe dziesięć złotych. Potem odwrócił się bez słowa i ruszył w kierunku knajpy. Był z siebie zadowolony. Dobrze mu się zaczął ten dzień. Zenuś Brodziak jeszcze przez chwilę patrzył w ślad za nim, by zaraz ruszyć do domu. Matka czekała na pieniądze, bo dzieciaki od wczoraj nic nie jadły.

– Złodzieje! Jezus Maria, złodzieje! Ukradli pieniądze! – rozległ się rozpaczliwy krzyk okradzionego gospodarza, ale co to mogło obchodzić Tolka. Grunt, że on miał w kieszeni gotówkę, a bamber jeszcze dość kur na sprzedaż. A temu rudzielcowi to trzeba będzie odpowiednio podziękować przy nadarzającej się okazji. A taka prędzej czy później się trafi. Tego Tolek był pewien, jak tego, że w pacierzu na koniec jest „ament”.

Godzina 8.30 rano

Komisarz Antoni Fischer, ostrzyżony na krótko blondyn z równo przyciętym wąsem pod nosem, solidnej budowy, dobrze umięśniony, barczysty trzydziestoczterolatek, ubrany w porządny granatowy garnitur z bielskiej wełny, spod którego wyzierała bordowa, lekko połyskliwa kamizelka, spojrzał na kubek z gorącą kawą. Na blacie jego biurka postawił go przed chwilą posterunkowy Gugała. Chłopak pełnił dziś dyżur na drugim piętrze prezydium policji, a do jego obowiązków należało między innymi parzenie kawy dla panów oficerów, jeśliby któryś sobie tego zażyczył. Fischer, którego od rana bolała głowa, machnął tylko ręką na posterunkowego, gdy przechodził pięć minut temu obok jego dyżurki, kierując się do swojego pokoju. Ten natychmiast poderwał się ze swojego taboretu, wyprężył się na znak szacunku dla szarży, a gdy oficer się oddalił, podszedł do spirytusowej maszynki i postawił na niej aluminiowy czajnik. Nie musiał pytać, jaką kawę zaparzyć. Był dość bystrym młodym człowiekiem i natychmiast potrafił odczytać z twarzy Fischera symptomy męki spowodowanej przedawkowaniem mocnych trunków. Zresztą nawet gdyby nie był uzdolnionym fizjonomistą, zapach, jaki zostawił za sobą komisarz, niezbyt dobrze zamaskowany nadmiarem wody kolońskiej, mówił sam za siebie. Zaparzył mocną kawę i dolał do niej odrobinę spirytusu. Taka mieszanka zawsze stawiała na nogi.

Teraz Fischer siedział w swoim biurowym fotelu, wpatrując się w parujący napój. Czekał, by kawa nieco ostygła, bo aluminiowy kubek był zbyt gorący, żeby przytknąć go do warg. Taka nieostrożność skończyłaby się na pewno poparzeniem ust. Już dawno postulował, aby zakupiono dla oficerów zwykłe porcelanowe filiżanki, ale jego prośby nie spotkały się jak dotąd z życzliwym przyjęciem przez zwierzchność. – Po co kupować – powiedział mu oficer intendentury Waliszewski – skoro mamy w magazynie całkiem dobre kubki aluminiowe jeszcze z niemieckiego demobilu. Jak się zużyją, to się wtedy zakupi co lepszego. – No tak, oszczędności na każdym kroku, myślał Fischer, spoglądając złym okiem na swój kubek. Jak się zużyją. Tylko ciekawe, kiedy taki kubek może się zużyć? Przecież to cholerstwo jeszcze za dwadzieścia lat będzie wyglądać jak nowe. Trzeba będzie znowu przynieść jakąś filiżankę z domu. Tylko nie taką ładną jak ostatnio. Pół roku temu zabrał do pracy piękną filiżankę pomalowaną w kolorowe kwiatki. Cieszył się nią przez jakieś dwa dni, do chwili kiedy zniknęła. Podoficer dyżurny zapytany o naczynie nie miał zielonego pojęcia, gdzie się podziewa, i znów musiał nalać mu kawy do kubka. Trzeba kupić taką najtańszą, bez ozdób, to może nikt się na nią nie połakomi, zastanawiał się komisarz cały czas wpatrzony w prosty, metalowy kubek – taki sam, z jakiego pił codziennie kawę zbożową w okopach Francji podczas wielkiej wojny, gdy jako młody podporucznik walczył za cesarza i Niemcy z Francuzami. Postanowił więc, że gdy pójdzie do miasta, zajrzy do jakiegoś magazynu z porcelaną i wybierze coś niedrogiego, na co nie połasi się żaden z jego policyjnych kolegów. Swoją drogą to niesłychane, myślał, że w policji tak mało ma się uważania dla cudzej własności. Kiedyś to było całkiem nie do pomyślenia, żeby ktoś przywłaszczył sobie czyjąś rzecz. Bałagan zaczął się robić w poznańskim prezydium policji, gdy pojawili się tutaj nowi pracownicy. Spora ich grupa została oddelegowana z Warszawy latem tego roku wkrótce po majowym przewrocie, kiedy to Piłsudski zaczął robić swoje porządki. Nie było tajemnicą, że Poznańskie opowiedziało się po stronie legalnej władzy, a wielkopolskie pułki wystąpiły przeciwko rebelii. No i teraz w ramach odwetu w wojsku trwała wymiana kadr. Do Poznania przerzucano wiernych marszałkowi oficerów i zastępowano nimi tych, którzy nie poparli zamachu. Najgorsze było jednak to, że dowódcami i sztabowcami czyniono ludzi nieprzygotowanych do pełnienia tych odpowiedzialnych funkcji, pośpiesznie awansowanych, niekiedy nawet o dwa stopnie, którzy posiadali jedną, niezwykle ważną cechę – byli piłsudczykami. Starzy, którzy się nie sprawdzili, byli przenoszeni na niższe stanowiska do odległych garnizonów na wschodzie albo zmuszano ich do odejścia z wojska. W policji co prawda ta fala zmian nie była tak wielka, ale i tutaj pojawiły się nowe persony bez doświadczenia w służbie, przeniesione wprost z wojska. Takiego właśnie zastępcę otrzymał w prezencie komisarz Fischer miesiąc temu. Podporucznik kawalerii, a obecnie młodszy aspirant Walenty Oskierko, już na pierwszy rzut oka robił całkiem dobre wrażenie, zauważył niechętnie Fischer. Grzeczny, dobrze wychowany młody człowiek, który chyba bardzo poważnie wziął sobie do serca fakt, że od tej chwili nie jest już wojskowym, ale policjantem, i dlatego zapewne chciał się jak najmocniej przyłożyć do nowej pracy. I to właśnie najbardziej irytowało Fischera. Rozumiał, że do pracy trzeba się przykładać, bo tak go wychowano w jego porządnej poznańskiej rodzinie, ale po jaką cholerę tyle pytać? Zamiast siedzieć cicho i uczyć się, podglądając szefa przy pracy, Oskierko ciągle się czegoś chciał dowiedzieć. A przy tym stale go gdzieś nosiło i wszędzie go było pełno.

Oficer spojrzał w prawo na puste biurko aspiranta. Nie było go jeszcze w pracy, co było całkiem dziwne. Powinien tu siedzieć już od siódmej rano i przygotować dla Fischera protokół zatrzymania włamywacza na gorącym uczynku, którego stróż kamienicy na Kwiatowej chwycił za kołnierz, obtłukł mu gębę i odstawił wprost w ręce policyjnego patrolu. Sprawa była prosta, więc komisarz oddał ją warszawiakowi, żeby ten czymś konkretnym się zajął i zniknął mu z oczu. Zniknął wczoraj i do dzisiaj go nie było. Może i dobrze, pomyślał Fischer. Przynajmniej miał spokój. Mógł w ciszy napić się kawy i przejrzeć poranną gazetę.

Sięgnął po kubek i ostrożnie wypił pierwszy łyk. Ciepła, wzmocniona kawa spłynęła do gardła. Zadowolony otworzył szufladę i sięgnął po paczkę egipskich. Zazwyczaj palił fajkę, ale na razie nie chciało mu się jej nabijać. Papieros był szybszy.

Zapaliwszy, przyciągnął przed siebie gazetę i rozłożył ją na blacie. Rzucił okiem na tytuł na pierwszej stronie. „Kurier Poznański” w swoim porannym wydaniu donosił… że nic się nie dzieje. Żadnego bijącego po oczach tytułu, tylko jakieś informacje o pracach sejmowych nad ustawami samorządowymi, które mają być uchwalone do końca roku. Pisano też o stanowisku rządu wobec rolnictwa, no, ale przecież to nie mogło zainteresować Fischera. Prawdziwie interesujące kwestie były na ostatniej stronie. Do niedawna jeszcze zaczynał lekturę gazety od zamieszczonych tam informacji sportowych. Jednak od jakiegoś czasu te zeszły na drugi plan. Teraz najważniejszy dla komisarza był program radiowy. Spojrzał w dół strony i zaczął powoli czytać, czego wieczorem będzie można posłuchać poprzez jego nowe radio. Nowoczesny, czterolampowy odbiornik reakcyjny, model 4LE, produkowany przez Polskie Towarzystwo Radjotechniczne, kupił zaledwie tydzień temu, wydając nań prawdziwy majątek. Zapłacił 317 złotych, czyli niemal całą swoją miesięczną pensję. Ale co tam, opłaciło się. Dźwięk, jaki oferował ten odbiornik, był niemal krystalicznie czysty, a poza tym można było na nim bez problemu słuchać nie tylko Warszawy, ale także rozgłośni w Berlinie, a nawet Londynie. Według tego, co pisali dziś w programie radiowym, o pół do dziewiątej wieczorem będą z Warszawy dawać koncert symfoniczny albo kameralny. Nie wiedzieć dlaczego nie potrafili napisać konkretnie, tak jak na przykład Anglicy, że Londyn będzie dziś dawał dwadzieścia po dziewiątej koncert solistów, w którym będzie można usłyszeć poloneza As-dur. No, ale z drugiej strony co się dziwić. W końcu Anglicy mieli swoje radio już od kilku lat, a u nas warszawska rozgłośnia dopiero całkiem niedawno zaczęła swoją działalność, więc te nieścisłości w programie można było im jeszcze wybaczyć. Jak się rozwiną, to będzie zapewne całkiem inaczej. A co dopiero jak uruchomi się wreszcie stację w Poznaniu. Tu będzie porządek. No, ale na to na razie się nie zanosiło. Mówiło się co prawda, że może już w przyszłym roku, ale jak będzie naprawdę, to się dopiero okaże. W każdym razie Fischer jako lokalny patriota jednego był pewien – poznańskie radio na pewno będzie najlepsze w Polsce.

Drzwi do pokoju otworzyły się i do środka wkroczył wesoły jak skowronek aspirant. Oficer podszedł do biurka, za którym siedział Fischer, zatrzymał się w przepisowej odległości trzech kroków i strzeliwszy obcasami, zasalutował do daszka czapki.

– Podporucznik Oskierko Walenty, znaczy się aspirant Oskierko, melduje się na służbie, panie komisarzu.

Fischer spojrzał na niego znad gazety, którą złożywszy starannie, położył na blacie.

– Pan aspirant nieco zaspał, jak mi się zdaje – stwierdził, spoglądając na tarczę swojego zegarka, który wydobył z kieszeni kamizelki. Fischer chodził do pracy ubrany po cywilnemu. Jako szarży przysługiwał mu taki przywilej. Oskierko też mógł chodzić w garniturze, ale jak na razie chyba nie potrafił zrezygnować z munduru, który trzeba przyznać, całkiem dobrze na nim leżał.

– Kiedy ja, panie komisarzu, od rana w terenie – stwierdził aspirant. – Już o piątej rano byłem przy wezwaniu.

Komisarz spojrzał na niego uważniej.

– To ściągnij pan ten płaszcz, bo zaraz się pan zgrzejesz, zapocisz i jeszcze jaką hiszpankę pan dostaniesz.

– Tak jest! – Oskierko zasalutował, odwrócił się jak na paradzie i sprężystym krokiem podszedł do wieszaka, który stał tuż obok drzwi.

– A co żeś pan robił w terenie od rana? – rzucił od niechcenia Fischer.

– Melduję, panie komisarzu… – przerwał, zdejmując płaszcz – …że znaleźli truposza… znaczy zabitego truposza.

– Że co? – Teraz komisarz naprawdę się zainteresował.

– Zimny trup – stwierdził Oskierko, siadając na lichym krześle naprzeciw biurka swojego szefa. Wszystkie meble w tym pokoju były kiepskiej jakości. Biurka, szafy na dokumenty, a nawet niewielki stolik kawowy z dwoma fotelami, przy którym nikt nigdy nie pił kawy, zrobione były ze zwykłego, sosnowego drewna, okleinowanego orzechem. Ten orzech miał dodawać im dostojeństwa i powagi, jednak nie trzeba było być specjalistą od stolarki meblowej, żeby natychmiast zauważyć kiepską jakość wykonania. Meble odziedziczone zostały przez poznańską policję w spadku od pruskiej i stanowiły całkowite zaprzeczenie niemieckiej solidności.

Fischer wpatrywał się w podwładnego w milczeniu. Czekał, aż ten przejdzie do rzeczy.

– No więc wezwali mnie z samego rana, żeby przypadkiem nie fatygować pana komisarza. O piątej już był u mnie dyżurny. I zameldował, że mam się szybko zbierać, bo w mieszkaniu przy ulicy… – Wyciągnął z kieszeni na piersi swój niewielki, czarny notes, przewrócił kilka kartek, by po chwili odczytać: – Ulica Święty Marcin czterdzieści osiem znaleźli trupa niejakiego mecenasa Witeckiego.

– Jak pan powiedziałeś?

– Święty Marcin… – Oskierko jeszcze raz przeczytał nazwę ulicy. Od niedawna mieszkał w Poznaniu, więc jeszcze dobrze nie znał miasta. – To tu całkiem niedaleko, ale że ja mieszkam, jak pan komisarz wie, na Jeżycach, to przysłali po mnie tego podoficera dorożką…

– Powtórz pan to nazwisko – przerwał mu wyraźnie zirytowany Fischer.

– Witecki… mecenas Witecki Olgierd…

– Jasna cholera! – wykrzyknął komisarz. – Witecki nie żyje. Jak to możliwe?

Oskierko spojrzał uważnie na swojego przełożonego.

– Pan go znał?

– A kto w Poznaniu nie zna mecenasa Witeckiego. Każdy, kto jest stąd, dobrze wie, kto to jest… – Spojrzenia obu policjantów spotkały się. Oczywiście Oskierko jako nowy poznaniak nie mógł mieć zielonego pojęcia, kim był mecenas Witecki – prawnik znany z wielu wystąpień przed poznańskim sądem, obrońca wdów i sierot, jak o nim mówiono, bo często brał się za obronę spraw beznadziejnych ludzi, których nie stać było na adwokata.

– Jak zginął? – zapytał w końcu rzeczowo Fischer.

– Postrzał, panie komisarzu.

– Bandycki napad?

– Nie sądzę. Mieszkanie nie wygląda na splądrowane.

– Świadkowie jacyś?

– Jak na tę chwilę, nikogo nie znaleźliśmy. W ogóle nikt niczego nie słyszał. A przecież strzał pistoletowy to nie pierdnięcie… – Przerwał, bo poczuł, że ostatnia uwaga jest raczej nie na miejscu. Ale Fischer nie zwrócił uwagi na ten nietakt. Poderwał się z fotela.

– Idziemy – polecił i zaraz podszedł do wieszaka, by sięgnąć po swoje palto. Oskierko ruszył za nim. Szybko ubrał się i otworzył drzwi, podczas gdy komisarz męczył się jeszcze z zawiązywaniem szalika. W końcu założył swój ulubiony kapelusz z szerokim rondem, przypominający fasonem te z filmów o Dzikim Zachodzie. Skończywszy, zrobił krok w kierunku wyjścia, jednak przystanął na chwilę, o czymś sobie przypomniawszy. Zawrócił na pięcie i podszedł do biurka. Chwycił kubek z kawą i dopił do końca jednym łykiem. Kawa już wystygła, jednak miała w sobie tę zbawienną dawkę energii spirytusowej, która teraz była policjantowi bardzo potrzebna. Musiał mieć przecież czysty i sprawny umysł, a wiadomo, że nic tak nie rozjaśnia myśli, jak niewielka dawka alkoholu od rana.

Godzina 9.15 rano

– Helena, przecież wiesz, że ja nie nadaję się do takiego życia.

– Teraz się nie nadajesz? A wcześniej to się nadawałeś niby?

– Nigdy nie mówiłem, że…

– Nigdy nie mówiłem? Słów ci w gębie teraz braknie, a wcześniej to żeś tyle potrafił powiedzieć. Ciągle żeś ino gadał i gadał. O tym, jak wszyscy ludzie będą szczęśliwi. I co, oni wszyscy będą szczęśliwi, tylko my nie możemy?

Marian Pytel wziął z cukiernicy w palce nieforemny kawałek cukru, włożył go do ust i popił herbatą. Poczuł, jak słodycz rozpływa mu się po języku. Całkiem przyjemna słodycz. I byłoby mu jeszcze słodko na duszy, gdyby nie ta cholerna baba. Czy one wszystkie zawsze muszą się czepiać? Przecież wiedziała od samego początku, jak to z nim jest. Już dawno wyjaśnił jej, że nie wolno mu się z nikim wiązać, żeby nie zostawiać po sobie rodziny, gdyby coś się kiedyś stało. To była kwestia odpowiedzialności. Na rodziny mogli sobie pozwolić normalni, zwykli ludzie. On był kimś innym. Swoją pracę i całą swoją przyszłość poświęcał dla tych zwyczajnych ludzi. Choć oni nawet o tym nie wiedzieli, a większość z nich, gdyby mogła, zapewne przeszkodziłaby mu w realizacji jego zamierzeń. Głupcy nie rozumieli, o co toczy się gra. I nie pojmowali też, że to ich szare życie może być zupełnie inne. Może nabrać prawdziwej wartości i wielkiego sensu. Trzeba im tylko pokazać, że może być lepiej. Nawet wbrew ich woli. Później się przekonają, że on i jemu podobni się nie mylili. Ale na to jeszcze przyjdzie pora. Teraz trzeba powoli robić swoje… Tylko jak to robić, kiedy ktoś taki jak ona rzuca mu kłody pod nogi. Tak dalej być nie może. Trzeba to w końcu raz na zawsze rozwiązać i uwolnić się od tej głupiej baby. Najprościej byłoby wstać i wyjść. Trzasnąć drzwiami i więcej się nie pokazać. Łatwo to powiedzieć, ale trudniej zrobić. Bo jeśli wyjdzie z tego pokoju, to gdzie się podzieje. Nie miał w mieście swojego kąta. Mieszkał u niej już pół roku i nawet się do tego przyzwyczaił. Najlepiej byłoby więc odczekać jeszcze chwilę, przyczaić się, a potem, jak już będzie po wszystkim, zakończyć ten idiotyczny związek.

– Wiedziałaś od samego początku, jaki jestem.

– Niby wiedziałam, ale nie wiedziałam, dokąd zajdą sprawy.

Stała przy oknie wpatrzona w przestrzeń przed sobą. Przestrzeni nie było za dużo, bo naprzeciw ich okna była ściana oficyny sąsiedniej kamienicy. Cały widok stanowiły więc czerwone, nieotynkowane cegły. Trzy piętra niżej rozciągało się niewielkie, brudne podwórko, na którym latem suszyło się pranie i ganiały umorusane dzieciaki. Teraz było całkiem puste. Pomyślał, że gdyby tak otworzyć okno i wypchnąć ją na zewnątrz, to jego problemy by się definitywnie skończyły…

Co za bzdury, Marian przestraszył się tej myśli. Przecież nie jestem jakimś mordercą. Jestem uczciwym człowiekiem. Nie jej wina, że chce sobie ułożyć jakoś życie. Można to przecież zrozumieć, w końcu każda kobieta potrzebuje silnej, męskiej ręki. Ale on jej tego nie może dać. Może kiedyś, za parę lat, jak się wszystko dookoła zmieni. Ale na razie najważniejsza była „sprawa”, a nie prywatne kwestie. Gdyby nie to, co przeżył wcześniej, może byłby zwyczajnym zjadaczem chleba, pracowałby w jakiejś fabryce i najważniejsza byłaby dla niego, tak jak dla niej, rodzina. Ale on podjął decyzję, która zmieniła całe jego życie. Wiedział, że musi być konsekwentny i wbrew wszystkiemu podążać raz obraną ścieżką.

Popatrzył na nią i uśmiechnął się lekko.

– Wytrzymaj jeszcze trochę. Potem wszystko się zmieni.

– Kiedy? – zapytała stanowczo.

– Niedługo, być może bardzo niedługo.

Dziwne, pomyślał. Wtedy on też powiedział mu, że to już niedługo potrwa. Ale mijał rok za rokiem i nic się nie działo. A wtedy w dwudziestym roku rzeczywiście mogło wszystko się zmienić błyskawicznie, gdyby tylko Armia Czerwona rozgromiła białych Polaków pod Warszawą. Wtedy rewolucja socjalistyczna przelałaby się przez tę pańską Polskę i bolszewicy z Rosji uścisnęliby dłonie niemieckich robotników. Wtedy była wielka szansa na to, że ogień rewolucji rozpali całą Europę i wkrótce na zgliszczach dawnych kapitalistycznych krajów zrodzi się jedna wielka republika europejskich rad.

Wtedy się nie udało, ale to nie znaczy, że i teraz się nie uda. Trzeba tylko mieć wiarę. Tak mówił mu człowiek, który uratował go przed śmiercią i otworzył mu oczy na wielką sprawę. Przedtem nie miał o niej zielonego pojęcia. Wtedy, gdy po raz pierwszy się spotkali, on był jeszcze jak dziecko, które niczego nie wie o świecie. Właściwie był nikim. Był „białopolakiem”. Do tego rannym „białopolakiem”, pozostawionym przez swoich kolegów na pewną śmierć.

Leżał obok kupy gnoju z przestrzelonymi nogami i raną w okolicy obojczyka. Był całkowicie otępiały z bólu. Dzień wcześniej miał jeszcze nadzieję, że jakoś uda mu się wyratować. Nie był w końcu sam. Wraz z nim uciekało na zachód czterech żołnierzy z jego oddziału, który wycofywał się z Kijowa. Byli głodni i wyczerpani, ale dzierżyli w dłoniach swoje karabiny. Wszyscy byli przekonani, że jakoś wywiną się śmierci i dotrą do swoich, mimo że nie dowodził nimi żaden oficer. W końcu gdzieś musiała ustalić się jakaś linia obrony. Próżno jednak szukali polskich oddziałów. Natrafiali tylko na takich rozbitków jak oni, którzy uciekali przed prącą naprzód falą bolszewików. Ostatniego wieczora dotarli do jakiegoś niewielkiego przysiółka. W kilku nędznych chłopskich chatach nie znaleźli żywego ducha. Nie mieli jednak siły iść dalej. Postanowili, że spędzą tam noc. I pewnie wszystko by się udało, gdyby nie przypadek.

Nim zapadł zmrok, rozbiegli się po zagrodach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Szybko jednak okazało się, że gospodarze zabrali ze sobą wszystko, co tylko się dało zabrać, więc nie znaleźli niczego poza kilkoma garściami ziarna. Zrezygnowani i głodni wracali do chałupy, którą wybrali sobie na nocleg. I dopiero tu dopisało im szczęście. To Marian zauważył, że klepisko tuż przy ogromnym piecu chlebowym ma nieco inny kolor od tego w reszcie izby. Tamto było brudne i osmalone, a to koło pieca jakby jaśniejsze. Dźgnął więc miejsce bagnetem i okazało się, że ostrze weszło nadspodziewanie łatwo, by zaraz natrafić na coś twardszego. Cała piątka natychmiast rzuciła się do kopania. Po kilku minutach udało się im dokopać do wieka drewnianej skrzyni. Gdy otworzyli ją, okazało się, że trafili na prawdziwy skarb. W skrzyni były kartofle. Niedużo, może pół worka, ale to i tak była ilość, której nie daliby rady za jednym razem. Niewiele się zastanawiając, rozpalili ogień w piecu i ustawili na nim garnek wypełniony po brzegi ziemniakami. Godzinę później, po kartoflanej uczcie, zalegli tam, gdzie kto mógł. Nikt nie pomyślał nawet, żeby wystawić jakąś wartę. Na szczęście noc minęła spokojnie. Nareszcie mogli wypocząć i nabrać sił.

Obudził się pierwszy. Miał pełen pęcherz, więc nie było rady. Musiał wstać. Zwlókł się ze sterty siana, którą usypali wczoraj na polepie, żeby wygodniej było spać, a potem na bosaka, żeby nie hałasować, wyszedł z chałupy. Czerwcowy poranek zapowiadał pogodny dzień. Zadowolony wciągnął w nozdrza rześki haust powietrza, rozglądając się jednocześnie wokół. Nic go nie zaniepokoiło. Było zupełnie cicho, a słychać było tylko ptasie trele dochodzące z pobliskiego sadu. Szkoda, że to dopiero czerwiec, bo gdyby było trochę później, to z tych jabłonek mieliby pociechę. Na szczęście znaleźli ziemniaki i dzięki temu najedzeni będą mogli ruszyć na poszukiwanie swoich. Pewnie już niedaleko te nasze linie muszą być, zastanawiał się, sikając na pobieloną ścianę domu. Jeszcze kilka godzin marszu i będą uratowani.

Z wnętrza chałupy dobiegło głośne ziewanie. Któryś z kolegów budził się, oznajmiając wszystkim pozostałym, że czas wstawać. Zaraz trzeba będzie ugotować resztę ziemniaków, żeby można było zabrać je na drogę. Dzięki temu dotrą do swoich w całkiem dobrej kondycji. Uśmiechnął się pod nosem, myśląc o swoich kompanach. Od początku trzymali się razem i we wszystkim sobie pomagali. Pochodzili w końcu z jednego miasta. Także i teraz w tym najtrudniejszym czasie razem wyrwali się z okrążenia, dosłownie wyrąbując sobie drogę bagnetami. Po kilku dniach i nocach marszu byli coraz bardziej zmęczeni, ale i zniechęceni. Poza tym zwyczajnie bali się bolszewików. Nikt nie miał ochoty sprawdzić na własnej skórze, czy opowieści o okrutnym traktowaniu przez nich jeńców są prawdziwe.

Rżenie konia? Czy mu się wydawało, czy rzeczywiście gdzieś zza sadu dobiegł do jego uszu koński odgłos? Odwrócił się w tamtą stronę, uważnie wpatrując się w gąszcz drzew pokrytych soczysto zielonymi, młodymi liśćmi. Nie, chyba się tylko zdawało, pomyślał, uważnie lustrując pnie i nierówne sztachety płotu za nimi.

Coś się poruszyło. Jakieś zwierzę, a może to tylko wiatr trącił gałązki i białe kwiaty bzu tuż za ogrodzeniem. Za jego plecami rozległ się głośny śmiech. Koledzy budzili się w doskonałych humorach. Ile to mogą zdziałać pełne brzuchy i świadomość, że najgorsze już minęło.

Pierwszy strzał, który rozorał poranną ciszę, odłupał kawał drewna ze ściany tuż za jego głową. Śmiech dochodzący z wnętrza chaty urwał się gwałtownie, a on, zamiast uciekać, stał jak sparaliżowany, wpatrując się w kwiecistą kępę bzu. Zza niej wychynął łeb bolszewika w szpiczastej czapie ozdobionej na czole czerwoną gwiazdą. Bojec zmierzył go spojrzeniem i szczerząc zęby w uśmiechu, wycelował jeszcze raz, lecz zanim zdążył pociągnąć za spust, strzały dochodzące zza stodoły zagrzmiały donośną kanonadą. Poczuł potężne uderzenie gdzieś w okolicach piesi, które rzuciło go swym impetem na białą ścianę domu. Widział jeszcze kątem oka, jak z drzwi chałupy wychylają się mausery jego kolegów i odpowiadają ogniem.

Ktoś pochylił się nad nim.

– Jeszcze żyje. – Usłyszał znajomy glos.

– Zostaw go, do cholery! Już po nim.

– Pomóżcie – próbował krzyknąć, ale jego głos nie miał najmniejszej szansy przebić się przez kanonadę wystrzałów.

– Zrywamy się stąd! – zawołał ktoś inny.

– A co z Marianem?

– Już po nim.

– Nie zostawiajcie mnie… – wyjęczał coraz słabszym głosem.

– Nic nie poradzimy, musisz nam odpuścić… – powiedział następny, a on natychmiast rozpoznał głos swojego kumpla z podwórka, którego nazywano Oczko.

– Spieprzamy! On już jest trup! Zostaw go, bo wszyscy zginiemy! – ponaglił go Mały.

Przez chwilę słyszał jeszcze karabinową palbę, a potem zauważył, że wokół robi się ciemno. Nie czuł strachu, a tylko zdziwienie. Przecież dopiero co wstał świt. Ale najważniejsze, że był najedzony. Wszystko dzięki tym ziemniakom, które znaleźli pod polepą.

Usłyszał jeszcze jakiś głos należący do kogoś obcego, kto mówił w niezrozumiałym języku. Zapadał się w ciemność coraz głębiej. Już nikogo nie było słychać.

Upił jeszcze łyk herbaty, wpatrując się w twarz kobiety. Uśmiechnął się do niej, ale jej twarz pozostała dalej nieruchoma.

– Muszę teraz iść – powiedział, wstając z krzesła. – Jak wrócę, to pogadamy jeszcze… – dodał, jednak bez przekonania. Wcale nie chciało mu się z nią gadać. A poza tym nie był jeszcze pewny, czy w ogóle tu wróci.

Godzina 9.30 rano

Mecenas Olgierd Witecki był eleganckim człowiekiem. Świadczył o tym choćby modny tużurek w kolorze sepii z haftowanymi na świetlistym deseniu motywami roślinnymi w kolorze zgniłej zieleni. Fischer przyglądał się temu wdzianku, myśląc, że jeszcze nigdy w życiu nie założył w domu czegoś takiego. Bo w ogóle nie miał w swojej szafie takiej, co tu dużo gadać, nieco fanaberyjnej części garderoby. Nawet nigdy nie pomyślał, żeby sobie coś takiego sprawić. Bo i po co? Jeszcze rok temu, gdy wracał z pracy, zdejmował marynarkę i koszulę i po domu chodził w podkoszulku. W końcu mieszkał sam w swoim wielkim, trzypokojowym mieszkaniu i nikt nie musiał go oglądać. A jeśli czasami zdarzało się, że ktoś zapukał do drzwi, narzucał na siebie zwyczajny, nieco już znoszony szlafrok. Teraz, gdy się ustatkował i ożenił, nie zdejmował koszuli aż do wieczora, ale tużurka sobie nie sprawił. Patrząc na mecenasa rozpartego w fotelu za biurkiem, pomyślał, że w jego wypadku takie wdzianko było na miejscu, zwłaszcza jeśli przyjmowało się w