Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zasadniczym zadaniem urzędu bezpieczeństwa w początkowym okresie PRL było wspieranie komunistycznej władzy, która pełnymi garściami czerpała z systemu ZSRR. W okresie stalinowskim do walki z członkami niepodległego podziemnego państwa walczącego z okupantem niemieckim zaangażowano nie tylko bezpiekę, ale cały aparat sprawiedliwości. Nazywało się to walką z „wrogami ludu”, a celem było unicestwienie całego patriotycznego podziemia.
Ówczesne sądownictwo nie było niezawisłe, lecz całkowicie podporządkowane partii, jej nakazom i zakazom, służąc wiernie i ferując wyroki zgodnie z żądaniem władz. Instytut Pamięci Narodowej, powołany do życia w styczniu 1999 roku, wprowadził przepisy o zbrodni komunistycznej, jak również nieznane wcześniej w polskim prawodawstwie pojęcie mordu sądowego, odnosząc je do czasów stalinowskiego terroru. Procesy przed stalinowskimi sądami były mordami sądowymi, prokuratorzy oskarżali na podstawie spreparowanych dowodów i zeznań wymuszonych torturami, sąd orzekał z góry narzucony wyrok. Do tego oskarżony przechodził piekło przesłuchań prowadzonych przez funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa.
W świadomości większości Polaków dominuje pogląd, że w czasach stalinowskich w kadrach zbrodniczego aparatu bezpieczeństwa, podobnie jak wśród morderców sądowych, dominowali Żydzi. Jednak oficerowie pochodzenia żydowskiego stanowili tylko dość znaczny procent wśród kierowników i zastępców szefów wojewódzkich UB.
Książka pokazuje życiorysy katów stalinowskich, na czele z Julią Brystigerową, Heleną Wolińską czy Jackiem Różańskim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Peerelowskie władze dysponowały dość rozbudowanym aparatem bezpieczeństwa, którego zasadniczym zadaniem nie było stanie na straży bezpieczeństwa państwa i jego obywateli, ale wspieranie funkcjonowania dyktatury partii. Był to więc nie tylko oręż komunistów, ale najważniejsze spoiwo ich władzy. Jan Nowak-Jeziorański stwierdził kiedyś, że bezpieka, jak potocznie nazywano służby bezpieczeństwa funkcjonujące w PRL, była ni mniej, ni więcej tylko narzędziem wojny prowadzonej przez „władzę ludową” ze społeczeństwem, wojny bezpardonowej, brutalnej, w której stosowano niezgodne z obowiązującym prawem i często bestialskie metody. Oficjalna propaganda mówiła o walce czy wręcz o niszczeniu „wrogich sił”, a wszystkie wewnętrzne akty prawne obligowały bezpiekę do zapobiegania i zwalczania „wrogiej działalności”. Problem jednak polegał na tym, że pojęć „wrogie siły” czy „wroga działalność” nie definiował żaden kodeks prawny, dlatego można było je dowolnie stosować, kierując się jedynie kryteriami politycznymi.
Wojna ze społeczeństwem prowadzona przez komunistyczne władze przybrała wyjątkowo brutalne oblicze w czasach stalinowskich, kiedy do walki z „wrogami ludu” zaangażowano nie tylko bezpiekę, ale także cały aparat sprawiedliwości. Ówczesne sądownictwo nie było bynajmniej niezawisłe, ale podporządkowane partii, jej nakazom i zakazom, służąc wiernie i ferując wyroki zgodnie z żądaniem władz. Instytut Pamięci Narodowej, powołany do życia w styczniu 1999 roku, wprowadził przepisy o zbrodni komunistycznej, jak również nieznane wcześniej w polskim prawodawstwie pojęcie mordu sądowego, odnosząc je do czasów stalinowskiego terroru. Zgodnie z definicją do mordu sądowego dochodzi wtedy, kiedy sąd orzeka karę śmierci, która zostaje w rzeczywistości wykorzystana do zamordowania człowieka, lub kiedy orzeczenie kary ostatecznej jest niewspółmierne do czynu, za który skazany stanął przed sądem. A procesy przed stalinowskimi sądami były w istocie mordami sądowymi, ponieważ prokurator oskarżał na podstawie spreparowanych dowodów i zeznań wymuszonych torturami. Rola obrońcy została zmarginalizowana, a sąd orzekał z góry narzucony wyrok. Zanim jednak oskarżony trafił przed oblicze sądu, przechodził istne piekło przesłuchań prowadzonych przez funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa.
Chociaż działalności peerelowskiej służby bezpieczeństwa nie można porównywać, jak czasem czynią to współcześni ultraprawicowi dziennikarze, do hitlerowskiej SS, to nie sposób nie zgodzić się z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, który nazywa ją organizacją przestępczą. „Nikt nie policzy ludzi, którym partia i bezpieka zniszczyły życie, zamykając im przez dyskryminację w nauce, pracy i wykonywaniu zawodu drogę do zajęcia należnego miejsca w hierarchii społecznej – pisze Kurier z Warszawy. – Świadectwem zbrodni bezpieki są polskie katynie. Te masowe groby rozsiane po całej Polsce kryją szczątki ludzi najbardziej ofiarnych, którzy gotowi byli oddać swe życie w walce z wrogiem, a stracili je z ręki polskich katów ze Służby Bezpieczeństwa”1.
W świadomości większości Polaków dominuje pogląd, że w czasach stalinowskich w kadrach zbrodniczego aparatu bezpieczeństwa, podobnie jak wśród morderców sądowych, dominowali Żydzi. Jest to zgodne z prawdą, gdyż, jak wykazały współczesne badania, wśród personelu ówczesnego aparatu represji, a więc zarówno wojskowego, jak i powszechnego wymiaru sprawiedliwości, Informacji Wojskowej, Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Milicji Obywatelskiej oraz więziennictwa liczba oficerów i osób sprawujących funkcje kierownicze legitymujących się pochodzeniem żydowskim, wynosiła od kilku do kilkudziesięciu procent, podczas gdy Żydzi stanowili zaledwie jeden procent ludności ówczesnej Polski. Oficerowie pochodzenia żydowskiego stanowili także dość znaczny procent wśród kierowników i zastępców szefów wojewódzkich UB. Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy oprawcy stalinowskiej bezpieki i mordercy sądowi mieli żydowskie korzenie, nie brakowało wśród nich także Polaków, często wywodzących się z przedwojennej inteligencji, z wykształceniem prawniczym i praktyką jeszcze z czasów Drugiej Rzeczypospolitej. Należał do nich chociażby Zbigniew Domino, prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej, Władysław Garnowski, prezes Najwyższego Sądu Wojskowego (notabene były akowiec), naczelnik osławionego więzienia mokotowskiego Alojzy Grabicki, Teofil Karczmarz, sędzia NSW, słynący z ferowania wyroków śmierci sędzia Roman Kryże (o którym mecenas Siła-Nowicki mawiał, że „kryżuje” ludzi), prokurator Wacław Krzyżanowski, oskarżyciel „Inki”, sanitariuszki w oddziale „Łupaszki”, a przede wszystkim Stanisław Radkiewicz, szef Resortu Bezpieczeństwa Publicznego PKWN, a po jego przekształceniu w ministerstwo – minister bezpieczeństwa publicznego.
Gdy pisałam o stalinowskich oprawcach czy mordercach sądowych, nie interesowała mnie jednak ich narodowość, ale poglądy, wyznawane przez nich ideały oraz droga, jaka doprowadziła ich do stalinowskich sądów czy UB, gdzie jako śledczy znęcali się nad przesłuchiwanymi ludźmi, wymuszając odpowiednie zeznania. Czy wierzyli w słuszność obranej przez siebie drogi, sądząc, że gdy wyeliminują przeciwników systemu, zbudują nowe, lepsze i bardziej sprawiedliwe państwo? Czy byli komunistami z przekonania? Czy też zaprzedali się dla kariery i zaszczytów, jakie oferowała im nowa władza? A może, tak jak twierdził na swoim procesie Różański, byli z gruntu dobrymi ludźmi, ale zepsuł ich „zły system”? Sądzę, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi na te pytania. Jedno jednak jest pewne: każda władza nieprzestrzegająca zasad demokracji, dążąca do podporządkowania sobie niezawisłych sądów i lekceważąca podstawowe prawa prowadzi do pojawienia się całej armii takich ludzkich bestii.
Rządy komunistów w powojennej Polsce spowodowały, że zasadniczym zadaniem, zarówno aparatu bezpieczeństwa, jak i aparatu sądowniczego PRL, zwłaszcza w latach 1944–1955, była walka z wszelkiego rodzaju „wrogami klasowymi”, „wrogami ustroju”, „reakcją”, „karłami burżuazji”, „zaplutymi karłami reakcji”, „burżuazją”, „wstecznictwem”. Jak słusznie zauważają współcześni historycy, problem polegał na tym, że definicji powyższych pojęć, którymi tak ochoczo szafowała peerelowska propaganda, przedstawiciele władz, a nawet ferujący surowe wyroki sędziowie, próżno szukać w kodeksie prawnym, dlatego można było je dowolnie stosować, kierując się jedynie kryteriami politycznymi. Określenia te stosowano więc wobec Kościoła, przedwojennej burżuazji, inteligencji, ziemiaństwa, Armii Krajowej oraz innych organizacji walczących o wolność Polski, oczywiście z wykluczeniem tych, mogących się wylegitymować komunistycznym lub chociaż ludowym rodowodem. Na domiar złego, o metodach zwalczania działalności tych organizacji lub jednostek, określanych wcześniej przytoczonymi pojęciami, decydowały z reguły wewnątrzresortowe instrukcje, a czasem po prostu wymyślali je sami funkcjonariusze bezpieki. Jakby tego było mało, aparat bezpieczeństwa, podobnie jak sądownictwo, tak bardzo zaangażował się w ściganie i karanie, jak również całkowite wyeliminowanie ze społeczeństwa wszelkich „wrogów ustroju”, że najważniejsze zadanie policji i sądownictwa w państwach demokratycznych, jakim jest karanie przestępców, spadło na ostatnie miejsce.
Pierwszym organem komunistycznego aparatu bezpieczeństwa powołanym na ziemiach polskich był Resort Bezpieczeństwa Publicznego, utworzony jako jeden z 13 resortów Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. PKWN był dość osobliwym tworem o charakterze rządu, działającym de facto bez legitymacji prawnej. Zgodnie z zamiarem Stalina miał być formalnym partnerem w rozmowach dotyczących powstania „nowej Polski”, państwa, które na mocy konferencji jałtańskiej miało znaleźć się w strefie wpływów ZSRR.
Jak wiadomo, PKWN, wbrew kłamliwej propagandzie, nie powstał wcale w Lublinie 22 lipca 1944 roku, ale utworzono go z inicjatywy Stalina między 18 a 20 lipca 1944 roku w Moskwie, a jego członkowie przed końcem lipca 1944 roku nie zdążyli nawet dotrzeć na ziemie polskie. Zadbano też o pozory prawne dla działania tego organu, mającego pełnić funkcję rządu. Służył temu stosowny dekret tzw. Krajowej Rady Narodowej, samozwańczego parlamentu utworzonego przez PPR, określającego siebie jako: „faktyczna reprezentacja polityczna narodu polskiego, upoważniona do występowania w imieniu narodu i kierowania jego losami do czasu wyzwolenia Polski spod okupacji”. W rzeczywistości był to twór polityczny powstały z inspiracji Sowietów, całkowicie spenetrowany przez NKWD i obsadzony przez jego agenturę. Aby przynajmniej zachować pozory legalności, Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego został powołany (antydatowaną) ustawą Krajowej Rady Narodowej z 21 lipca 1944 roku.
Zgodnie z przywołaną ustawą PKWN miał 13 resortów, w tym Bezpieczeństwa Publicznego – narzędzie do utrzymania władzy i porządku komunistycznego w ówczesnej Polsce. Nazwa „resort” funkcjonowała do chwili powstania Rządu Tymczasowego i 1 stycznia 1945 roku została zmieniona na Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, podobnie pozostałe resorty także zostały przekształcone w ministerstwa. Na ich czele mieli stanąć kierownicy, a kierownikiem Resortu Bezpieczeństwa Publicznego został Stanisław Radkiewicz. W tym miejscu należy zwrócić uwagę, że ustawa nie zawierała żadnych przepisów określających zadania i kompetencje poszczególnych resortów. Ponieważ ten kierowany przez Radkiewicza miał być najważniejszym gwarantem zdobycia i utrzymania przez komunistów władzy w Polsce, kolejne dekrety PKWN, a więc akty prawne z mocą ustawy, wydawane przez organ inny niż parlament, nadały mu bardzo szerokie uprawnienia. Obejmowały one m.in. wykonywanie czynności prokuratury oraz sądów, jak również prowadzenie śledztw wobec podejrzanych o przestępstwa w rozumieniu dekretów PKWN. Resort zajmował się więc ściganiem osób wrogich lub tylko uznanych za wrogie wobec władzy. Jak łatwo się domyślić, w organizacji Resortu Bezpieczeństwa Wewnętrznego niemały udział mieli towarzysze z bratniego ZSRR. Funkcjonujący tam system prawny był dla komunistycznych władz w Polsce wzorem do naśladowania. Dlatego, mimo że, przynajmniej teoretycznie, wciąż obowiązywał przedwojenny kodeks karny z 1932 roku, komuniści podjęli dość karkołomną próbę przemodelowania jego przepisów za pomocą odpowiednich dekretów.
Nic więc dziwnego, że ostatecznie prawu karnemu wyznaczono funkcję narzędzia w utworzonym na wzór sowiecki systemie represji, które służyło realizacji celów politycznych i gospodarczych nowej władzy utworzonej na terenach ZSRR, która przybyła wraz z wojskiem. Tak sprytnie „skrojone” prawo karne służyło jednemu zasadniczemu celowi: niszczeniu opozycji politycznej, z czego zresztą wywiązywało się nieźle, a jego zastosowanie w gospodarce zastąpiło mechanizmy wolnego rynku.
Już w pierwszych dniach funkcjonowania PKWN można było się przekonać, jakie intencje przyświecają ludziom go tworzącym, już bowiem 26 lipca 1944 roku, a więc zaledwie cztery dni po oficjalnym ogłoszeniu Manifestu, stronie radzieckiej przekazano jurysdykcję nad obywatelami polskimi, którzy w strefie przyfrontowej popełnili przestępstwa przeciwko oddziałom Armii Czerwonej. 30 października tego samego roku uchwalono dekret o ochronie państwa, który de facto był po prostu narzędziem do walki z antykomunistycznym podziemiem. Ponad rok później, 16 listopada 1945 roku, wydano kolejne specjalne akty karne – dekrety o postępowaniu doraźnym, o utworzeniu i zakresie działania Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym oraz o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa. Ten ostatni uważany jest obecnie za pierwszą wersję tzw. Małego kodeksu karnego, całkowicie zmieniającego przepisy kodeksu z 1932 roku. Zmiana ta polegała głównie na zaostrzeniu przepisów i skierowaniu ich przeciwko potencjalnej opozycji. Kolejnym krokiem zmierzającym ku rozbudowie systemu prawa karnego było uchwalenie 13 czerwca 1946 roku dekretu, noszącego zresztą identyczny tytuł, jak ten z poprzedniego roku.
Najbardziej znaczącymi aktami były te o charakterze obrachunkowym, np. z 31 sierpnia 1944 roku zwany dekretem sierpniowym lub po prostu sierpniówką. Co ciekawe, jak stwierdza dziś znawca prawa karnego z czasów stalinowskich, Piotr Kładoczny, wspomniany akt prawny nie miał swojego odpowiednika nawet w systemie prawnym ZSRR, który polscy komuniści chcieli przeszczepić na polski grunt. Ostatniego sierpnia PKWN uchwalił więc dekret o wymiarze kary dla faszystowsko–hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz dla zdrajców narodu polskiego, skąd można wysnuć wniosek, że dotyczył on wyłącznie zbrodni wojennych dokonanych na ludności polskiej. Tak rzeczywiście było, ale oprócz zbrodniarzy wojennych, katów z obozów koncentracyjnych, konfidentów, zdrajców, szmalcowników i volksdeutschów komuniści wykorzystywali go także do rozprawy z AK czy też cywilnymi działaczami Polskiego Państwa Podziemnego, walczącymi przecież z najeźdźcą o wolność naszego kraju. W tym przypadku posiłkowano się terminologią radziecką, w której mianem „faszyzmu” nie określano tylko ideologii w państwie włoskim pod wodzą Mussoliniego czy hitlerowskich Niemczech. Określenie to wykorzystywano też do stygmatyzacji sił politycznych wrogich władzy komunistycznej, dlatego używano go wobec podziemia niepodległościowego, i to nie tylko w Polsce, ale także na Ukrainie oraz w państwach bałtyckich. Dekret sierpniowy został więc wykorzystany m.in. w procesach generała Emila Fieldorfa „Nila” i Kazimierza Moczarskiego.
Kolejnym aktem odwetowym wykorzystywanym do rozprawy z podziemiem i opozycją, ale także z elitą przedwojennej Polski, w tym z urzędnikami administracji i funkcjonariuszami państwowymi Drugiej Rzeczypospolitej, był uchwalony 22 stycznia 1946 roku dekret o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację życia państwowego. W oficjalnej propagandzie nowych władz Druga Rzeczpospolita przedstawiana była nie tylko jako państwo burżuazyjne, ale też, zwłaszcza w ostatnich latach swego istnienia, jako państwo… faszystowskie. Ukuto nawet pojęcie „rodzimy faszyzm”, stosowane wobec rządów sanacji, jak potocznie nazywano obóz polityczny sprawujący rządy w Polsce w okresie od maja 1926 do września 1939 roku, a więc po przewrocie majowym dokonanym przez Józefa Piłsudskiego.
Nowe komunistyczne władze pokazywały jednostronny obraz tego okresu w historii naszego kraju, przedstawiając go jako czas wielkiej biedy, nierówności społecznych, terroru policyjnego, prześladowania lewicowych (a więc postępowych) organizacji politycznych i społecznych oraz okrucieństw Berezy Kartuskiej. Józefa Piłsudskiego porównywano nawet do dyktatora III Rzeszy. Partyjny „Sztandar Ludu” pisał o nim: „to mały Hitlerek w polskim wydaniu, który lekceważył wyraźnie Sejm, z Konstytucji uczynił świstek papieru i realizował konsekwentnie politykę Brześcia i Berezy”2. Uparcie lansowano też pogląd, że wrześniowa klęska 1939 roku była wynikiem nieudolnej polityki sanacji i „zbrodniczej” działalności ówczesnych elit politycznych. Przy okazji pod niebiosa wynoszono zasługi polskich komunistów, skwapliwie omijając drażliwą kwestię napaści ZSRR na Polskę 17 września 1939 roku.
Dekret był drastycznym przykładem złamania fundamentalnej zasady prawa: lex retro non agit – prawo nie działa wstecz, gdyż w jego artykule 10 zapisano, że ma on zastosowanie „do przestępstw, przewidzianych niniejszym dekretem, a popełnionych przed dniem 1 września 1939 r.”3. Co więcej, dekret ten zawierał dość niejasne sformułowania, które można było dopasować niemal do każdej sytuacji, a wszystkie działania przyporządkować do kategorii działalności „na szkodę Narodu lub Państwa Polskiego”. Niejasny był też artykuł 3, głoszący: „Kto, idąc na rękę ruchowi faszystowskiemu lub narodowosocjalistycznemu, działał w zakresie rozstrzygania w sprawach publicznych na szkodę Narodu lub Państwa Polskiego w sposób inny niż przewidziany w art. 1 lub 2, podlega karze więzienia”4. Cóż bowiem może oznaczać pójście „na rękę ruchowi faszystowskiemu”? Co więcej, ustawodawca celowo nie do końca określił konkretny wymiar kary za poszczególne czyny, co stanowiło pretekst do zasądzania ich w bardzo wysokim wymiarze.
Na podstawie tego dekretu ścigano więc nie tylko przedwojennych urzędników państwowych, co było zresztą zadaniem niemal niewykonalnym, gdyż w większości ludzie ci albo już nie żyli, albo przebywali na emigracji, ale również osoby uznane przez komunistyczne władze za przedstawicieli sanacyjnego aparatu represji. Do tej grupy należy zaliczyć niewątpliwie pułkownika Wacława Kostka-Biernackiego, sprawującego nadzór nad obozem w Berezie Kartuskiej, skazanego w głośnym procesie w 1953 roku na karę śmierci, zamienioną późnej na dożywocie. Znaleźli się w niej także kierownicy Brygady I Urzędu Śledczego na m.st. Warszawę, Henryk Pogorzelski i Tadeusz Pawłowski, których oskarżono o zwalczanie komunistycznej działalności w czasach Drugiej Rzeczypospolitej. Ich również skazano na karę śmierci, którą ostatecznie zamieniono na 15 lat więzienia dla Pogorzelskiego i dożywocie dla Pawłowskiego. Na podstawie omawianego dekretu na ławę oskarżonych trafiło też wielu wysokich rangą funkcjonariuszy przedwojennego systemu więziennictwa. Bardzo często na podstawie dekretu z 22 stycznia 1946 roku stawiano zarzuty także w innych sprawach karnych, w których oskarżeni nie mieli nic wspólnego ani z przedwojenną władzą, ani ze służbami więziennictwa w Drugiej Rzeczypospolitej. Na przykład aresztowanemu w 1951 roku i sądzonemu w pokazowym procesie w dniach 14–20 września 1953 roku biskupowi Czesławowi Kaczmarkowi, oprócz zarzutu szpiegostwa na rzecz USA i Watykanu, nielegalnego handlu walutami i kolaboracji, zarzucono także faszyzację życia społecznego. Duchownego oskarżono o to, że w trakcie pobytu we Francji w latach 1922–1928 brał udział w zwalczaniu polskiego ruchu robotniczego na emigracji, a w okresie rządów sanacji współpracował z „faszystowskim rządem” w zwalczaniu tzw. ruchów postępowych, znacznie przyczyniając się w ten sposób do… osłabienia obronności kraju.
Krótko mówiąc, każda forma represji zastosowana wobec działaczy komunistycznych w czasach Drugiej Rzeczypospolitej albo jedynie, jak w przypadku biskupa Kaczmarka, milczące jej akceptowanie, zasługiwała w oczach ówczesnego wymiaru sprawiedliwości na uznanie za działalność na szkodę narodu i państwa polskiego. Jak pokrętne było to rozumowanie, dowodzi chociażby orzeczenie sądu w sprawach Henryka Pogorzelskiego i Tadeusza Pawłowskiego: „Jest oczywistym, że gdyby w Polsce w okresie drugiej niepodległości zwyciężyła polityka KPP, Polska nie byłaby we wrześniu 1939 r. krajem zacofanym pod względem gospodarczym i wojskowym, nie byłaby izolowana i pozbawiona potężnego sojusznika w postaci Związku Radzieckiego, nie byłaby nieomal bezbronna wobec hitlerowskiej napaści. […] Wtrącanie najwybitniejszych działaczy tych partii [tj. KPP, jak również radykalnych partii lewicowych – I.K.] do więzień, do Berezy i tych wszystkich miejsc udręki, jakimi dysponował reżim sanacyjny, było przede wszystkim działalnością przeciwko Narodowi Polskiemu, który w tragiczne dni września 1939 r. został zmuszony do poniesienia konsekwencji zdradzieckiej polityki reakcji”5.
Ludzie wtrącający działaczy komunistycznych do więzienia lub sprawujący nadzór nad nimi w czasie odsiadywania przez nich wyroków, zdaniem sądu, prowadzili działalność przestępczą, wymierzoną „przeciwko partiom komunistycznym i antyfaszystowskim, jedynej wówczas sile przeciwstawiającej się poważnie siłom agresywnym faszyzmu i budzącej czujność społeczeństwa przez wskazywanie na niebezpieczeństwo grożące Narodowi i Państwu Polskiemu ze strony faszyzmu – osłabiali ducha obronnego społeczeństwa, paraliżując jego aktywność, izolując od społeczeństwa najaktywniejsze i najdzielniejsze jednostki”6, a więc, pośrednio, doprowadzili do klęski wrześniowej.
W latach 1944–1954 wydano ponad 100 dekretów i ustaw dotyczących funkcjonowania gospodarki i nowego politycznego ładu, których realizację zapewniał system represji. Niestety, ich skutki były nie do naprawienia.
Komuniści nie tylko naginali obowiązujący system prawny do swoich potrzeb, ale i posuwali się do oszustwa, jakim było chociażby sfałszowanie wyborów w styczniu 1947 roku, dzięki czemu przejęli pełnię władzy w powojennej Polsce. Zanim jednak do tego doszło, doprowadzono do przekształcenia PKWN w komunistyczny rząd, stanowiący konkurencję dla wciąż przecież legalnego i uznawanego na arenie międzynarodowej rządu emigracyjnego w Londynie.
Utworzenie takiego rządu było dla ZSRR koniecznością, głównie z powodu komplikacji, jakie pojawiały się na arenie międzynarodowej. Sytuacja, w której PKWN funkcjonował w Lublinie, a rząd na emigracji, bardzo utrudniała „rozmowy międzysojusznicze na temat ładu powojennego, niewiele posuwając naprzód kwestię uznania międzynarodowego »nowej« Polski”7. Nic dziwnego, że zniecierpliwiony Stalin w październiku 1944 r., podczas spotkania z przedstawicielami PKWN w Moskwie, powiedział, aby przyspieszyli czynności zmierzające w tym kierunku oraz organizowali „wystąpienia dołów w tej sprawie”8. Aby sprostać oczekiwaniom dyktatora, polscy komuniści zintensyfikowali działania. Przede wszystkim starano się wywołać wrażenie, że powstanie rządu w Lublinie jest życzeniem narodu, dlatego prasa rozpisywała się o wiecach, na których lud miast i wsi domagał się powołania Rządu Tymczasowego, a członkowie PKWN w swoich wypowiedziach na łamach gazet mówili o żądaniu całego społeczeństwa. W końcu słowo stało się ciałem i 31 grudnia 1944 r. „Krajowa Rada Narodowa, przychylając się do ogólnych żądań społeczeństwa polskiego, wyrażonych w masowych uchwałach, rezolucjach i wezwaniach organizacji społecznych, politycznych i zawodowych, zebrań fabrycznych, chłopskich, inteligenckich, młodzieżowych oraz zjazdów i kongresów: spółdzielczego, chłopskiego, związków zawodowych i poszczególnych partii politycznych”9 powołała w miejsce PKWN „Rząd Tymczasowy Rzeczypospolitej Polskiej oparty o program działania wyrażony w Manifeście Lipcowym Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego”10.
Rząd londyński oczywiście z miejsca oprotestował powołanie tego organu władzy, ale nikt się tym specjalnie nie przejął. Powstanie Rządu Tymczasowego było na rękę przede wszystkim przywódcy ZSRR, który dzięki temu „mógł łatwiej wycofać się z zarysu porozumienia co do formuły legalizacji faktu funkcjonowania dwóch polskich ośrodków władzy, do którego zbliżono się w październiku 1944 r. W zamierzeniu Stalina nowy byt miał zarazem ułatwić Rooseveltowi i Churchillowi decyzję cofnięcia uznania Rządowi RP na wychodźstwie”11.
Wraz z powstaniem nowego rządu Resort Bezpieczeństwa Publicznego przekształcono w Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, a na jego czele stanął Stanisław Radkiewicz, teraz w randze ministra, który wcześniej niejednokrotnie miał okazję udowodnić swoje oddanie i lojalność, zarówno wobec krajowych komunistów, jak i Wielkiego Brata ze Wschodu. W terenie funkcjonowały podległe ministerstwu Urzędy Bezpieczeństwa Publicznego, które z czasem zaczęto określać skrótem UB, a ich funkcjonariuszy – ubekami.
Wraz z utworzeniem ministerstwa z Polski wyjechali oficerowie radzieccy, wcześniej oficjalnie pełniący funkcje doradców nowo utworzonych służb bezpieczeństwa na ziemiach polskich. A było ich niemało, tylko w strukturach Informacji WP działało aż 100 pracowników kontrwywiadu wojskowego „Smiersz”, a kolejnych 15 funkcjonariuszy NKWD – w Resorcie Bezpieczeństwa Publicznego. Swojego doradcę, którym był podpułkownik Bielajew z NKWD, miał nie tylko Radkiewicz, ale też poszczególni wiceministrowie, dyrektorzy departamentów, naczelnicy wydziałów oraz szefowie wojewódzkich i powiatowych urzędów bezpieczeństwa. Funkcjonariuszy będących doradcami ministra nazywano potocznie sowietnikami; w latach 1944–1956 byli to kolejno: generał Sierow, pełniący funkcję do kwietnia 1945 roku, generał Nikołaj Seliwanowski, który wytrwał na stanowisku do kwietnia 1946 roku, pułkownik Siemionow i Siergiej Dawydow, doradzający szefowi resortu bezpieczeństwa do 1950 roku, pułkownik Michaił Biezborodow, pełniący funkcję doradcy od 1950 do 1953 roku, Nikołaj Kowalczuk współpracujący z ministrem w 1953 roku, generał Serafin Lalin, będący doradcą do początków 1954 roku, którego w 1954 roku zastąpił generał Gieorgij Jewdochimienko.
Oficerowie radzieccy pracowali również na eksponowanych stanowiskach w logistyce, pionach technicznych oraz kadrach. Ich zasadniczym zadaniem była oczywiście kontrola nad „polskim” aparatem bezpieczeństwa. Poza tym dysponowali własną, świetnie zorganizowaną i sprawnie funkcjonującą siecią agenturalną, która pozwalała wnikać im we wszystkie dziedziny życia w Polsce. Korpus doradców miał nawet własny sztab, którego siedziba znajdowała się w ambasadzie radzieckiej w Warszawie. Poza korzystaniem z rad i bogatego doświadczenia sowietników aparat bezpieczeństwa wyposażony był także w radzieckie uzbrojenie, umundurowanie i sprzęt łączności.
Radzieccy konsultanci, których należałoby określać mianem nadzorców, sprawowali oczywiście kontrolę nad procesem likwidacji oddziałów polskiego podziemia niepodległościowego. Jednak wyjazd owych „doradców” nie odmienił oblicza służb bezpieczeństwa ani też oblicza wymiaru sprawiedliwości, które stały się skutecznym narzędziem terroru i przymusu w rękach komunistycznych władz. Co więcej, działalność aparatu bezpieczeństwa: stosowany przez niego terror i towarzyszące mu bezprawie, stała się symbolem pierwszej dekady powojennych rządów. Lata 1944–1956, nazywane okresem stalinowskim, należały do najmroczniejszych rozdziałów powojennej historii Polski. Obywatele byli inwigilowani przez władzę, a Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, któremu podlegały urzędy bezpieczeństwa na szczeblu wojewódzkim, powiatowym i miejskim – siały strach i terroryzowały obywateli. Na porządku dziennym były nocne aresztowania, bezprawne zatrzymania, brutalne przesłuchania, wymuszanie zeznań. Do więzienia można było trafić za słuchanie zagranicznych audycji radiowych, krytykowanie władzy, brak akceptacji dla kolektywizacji wsi. Nie można było nawet obchodzić świąt kościelnych, na przykład Matki Boskiej Zielnej 15 sierpnia, czy przedwojennych świąt państwowych, jak Konstytucji 3 maja.
Represje miały dwa cele: wiarygodność władzy wobec społeczeństwa nieakceptującego nowego porządku i wyeliminowanie, także dosłowne, osób niewygodnych dla władzy. Drugi cel, eliminowanie osób niewygodnych, osiągnięto przez stosowanie wspomnianych wyżej dekretów: sierpniowego i o faszyzacji.
Nad organizacją aparatu bezpieczeństwa czuwał oczywiście Stalin, wykazując wyjątkową troskę o właściwy dobór zatrudnionych w nim funkcjonariuszy. Początkowo mieli oni rekrutować się spośród Polaków służących w szeregach Armii Czerwonej lub żołnierzy tej formacji nieprzyznających się do polskiego pochodzenia, ale w stopniu dobrym lub zadowalającym władających językiem polskim. To właśnie wśród nich polscy komuniści, oczywiście z błogosławieństwem Wielkiego Brata, mieli znaleźć ludzi gotowych do pełnienia najwyższych funkcji w tworzonej właśnie bezpiece. Po starannym wyborze kandydatów poddano ich szkoleniu w NKWD, polegającym głównie na zaznajomieniu z technikami operacyjnymi i metodami śledczymi – nieodzownymi składnikami aparatu terroru, jaki miał funkcjonować na terenie Polski.
Najobfitszym źródłem kadr przyszłych służb bezpieczeństwa okazała się jednak szkoła oficerska nr 366 w Kujbyszewie (obecnie Samara), skąd wywodzili się późniejsi kierownicy jednostek aparatu bezpieczeństwa. Co ciekawe, przyszli uczniowie szkoły oficerskiej nie wiedzieli o jej istnieniu, nie mogli zatem zgłosić chęci nauki w tej placówce. Kandydatów na szkolenie wybierano bez ich wiedzy, po wcześniejszym rozpracowaniu, weryfikacji i sprawdzeniu pod względem politycznym przez NKWD. Jak wynika z zachowanej dokumentacji, selekcja i nabór na kursy w Kujbyszewie były prowadzone już w lecie 1943 roku, kiedy do stacjonującej w Sielcach 1 Dywizji im. T. Kościuszki przyjechała tajemnicza komisja złożona z oficerów sowieckich w mundurach różnych rodzajów broni. Zróżnicowane umundurowanie miało zamaskować funkcjonariuszy NKWD. Komisja wzywała na rozmowy wcześniej starannie wyselekcjonowanych żołnierzy i oficerów, których poddawano szczegółowemu przesłuchaniu. Enkawudzistów interesowała zwłaszcza przeszłość ewentualnych kandydatów, których badano, stosując metodę krzyżowych pytań.
Po wyjeździe komisji nie nastąpiły żadne dalsze działania, ale w marcu i kwietniu 1944 r., kiedy polska dywizja stacjonowała w okolicach Smoleńska, wielu z badanych w Sielcach otrzymało nagłe wezwanie do Kujbyszewa. Tam zdziwionego delikwenta informowano, że weźmie udział w szkoleniu oficerskim, podawano mu informacje odnośnie do jego długości, terminu i miejsca. Jak łatwo się domyślić, odmowa nie wchodziła w grę. Dopiero na miejscu kursanci się dowiadywali, na czym ma polegać ich edukacja. Formalnie kurs rozpoczął się w połowie kwietnia 1944 roku, ale był to jedynie wstęp do zasadniczego szkolenia, który miał wyłonić najlepszych kandydatów do nauki w Kujbyszewie, dokąd ostatecznie trafiło 217 osób. Stworzono z nich dwie kompanie, każda po pięć plutonów.
Czego uczyli się „kujbyszewiacy”, jak ich później nazywano w Polsce? Jak się okazuje, program obejmujący dwa miesiące nauki podzielony był na trzy zasadnicze działy: przedmioty ogólnokształcące, w tym m.in. historia polskiego ruchu robotniczego, historia ZSRR, ze szczególnym uwzględnieniem działalności Czeka, czyli Ogólnorosyjskiej Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem (poprzedniczki NKWD), oraz historia literatury rosyjskiej i radzieckiej (naukę historii literatury polskiej uznano za zbędną). Drugi dział obejmował wojskowość, w tym naukę o broni, strzelanie i musztrę. Wykształcenia dopełniała tematyka zawodowa, czyli nauka metod pracy śledczej i operatywnej w połączeniu z wybranymi zagadnieniami prawa.
Ci kursanci, którzy nie opanowali zbyt dobrze języka rosyjskiego, mieli poważne problemy z nauką i ze zrozumieniem wykładowców, ponieważ w Kujbyszewie wszystkie zajęcia, z wyjątkiem historii polskiego ruchu robotniczego, prowadzone były w języku rosyjskim. Ale to nie koniec problemów, na jakie natknęli się uczestnicy kursu. Co prawda codziennie kładziono im do głowy, że są „najlepszymi z najlepszych”, ale najważniejszymi kryteriami doboru uczestników szkolenia nie były przecież inteligencja i poziom wykształcenia. W efekcie większość miała zaledwie podstawowe, często niepełne wykształcenie i na ogół nie miała nawyku uczenia się, co dodatkowo utrudniało przyswajanie wiedzy. Nic dziwnego, że, jak wspominał jeden z uczestników, wykładowcy wkładali „maksimum wysiłku i serca, aby w jak najprzystępniejszy sposób przekazać swoje wiadomości i doświadczenie”12.
Trzydziestego pierwszego lipca 1944 r. około dwustu kursantów zakończyło zajęcia i zdało egzamin końcowy, po którym mocodawcy bezzwłocznie wysłali ich do Lublina, a do Kujbyszewa przybyła następna, stuosobowa grupa. Z czasem przysyłano tam kursantów z Polski, ale z powodu braków kadrowych czas szkolenia stopniowo był skracany, co drastycznie odbiło się na jego poziomie.
Absolwenci pierwszego kursu w Kujbyszewie stawili się w Lublinie na początku sierpnia 1944 roku, z zadaniem organizacji aparatu bezpieczeństwa i objęcia w nim kierowniczych funkcji na szczeblu resortu województw i powiatów. Do dyspozycji Teodora Dudy, kierownika Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie, skierowano trzynastu oficerów, z których większość została w urzędzie wojewódzkim, a pozostali zasilili urzędy powiatowe, gdzie z reguły obejmowali kierownicze stanowiska. „Kujbyszewiacy” wyróżniali się umundurowaniem, składającym się m.in. ze spodni w kolorze granatowym oraz charakterystycznych butów z miękkimi, marszczącymi się cholewami, tzw. harmoszkami.
Pod koniec 1944 roku w szeregach bezpieki służyło już około 2500 funkcjonariuszy, a przecież wojna wciąż trwała, front znajdował się na Wiśle, a komuniści mieli w swych rękach jedynie 30 procent obszaru dzisiejszej Polski. Aparat bezpieczeństwa rozrastał się coraz bardziej i w maju 1945 r. zatrudniał 24 000 funkcjonariuszy.
Jak można się domyślić, funkcjonariusze bezpieki nie cieszyli się sympatią obywateli. Wkrótce pojawił się pogląd, że są to komuniści pochodzenia żydowskiego, wysłani przez Sowietów na kurs w Kujbyszewie, którzy po powrocie do kraju przywdziewali polskie mundury, by kontrolować społeczeństwo. Tymczasem w zdecydowanej większości istniejących urzędów bezpieczeństwa na obszarze powiatu jego funkcjonariusze byli Polakami, podobnie jak w milicji i wojsku. Osoby żydowskiego pochodzenia, ale także członkowie innych mniejszości narodowych, jak również Rosjanie, zajmowali najważniejsze stanowiska na szczeblu centralnym. Przy czym Rosjanie byli nie tylko doradcami, ale pełnili także funkcje organizacyjne i dowódcze.
Obok aparatu bezpieczeństwa komuniści zajęli się także organizacją sądownictwa. Zaraz po wojnie w Polsce funkcjonowało szesnaście rejonowych sądów wojskowych i sekcje spraw tajnych w sądach powszechnych, które podlegały władzom bezpieczeństwa i informacji. Od początku wiadomo było, że sądownictwo w państwie, w którym władzę mieli przejąć komuniści, bynajmniej nie będzie niezawisłe i niezależne. Już w sierpniu 1944 roku zastępca kierownika resortu sprawiedliwości PKWN, Leon Chajn, oświadczył: „Od sądu Demokratycznej Polski oczekujemy surowych wyroków dla tych wszystkich, którzy stoją na drodze postępu, dla tych, którzy przeszkadzają w zapanowaniu na świecie wzniosłych haseł wolności i równości”13. Zgodnie z tą wskazówką, w latach 1944–1955 polskie sądownictwo prowadziło walkę z tymi, którzy, zdaniem partii, stali „na drodze postępu”, a więc zwalczało wszelką opozycję i wrogów władzy ludowej, stając się de facto organem aparatu przemocy i terroru wymierzonym przeciw obywatelom.
W tym czasie, a więc w latach 1944–1955, jurysdykcji sądów wojskowych podlegały wszelkie czyny, przedmiotowo lub podmiotowo. W roku 1944 sądy wojskowe objęły swoją właściwością również wszystkich pracowników kolei, PKP bowiem zostały zmilitaryzowane dekretem z 4 listopada 1944 roku, a ludność cywilna objęta jurysdykcją wojskową na podstawie dekretu z 30 października 1944 roku o ochronie państwa, dekretem z 16 listopada 1945 o ochronie państwa, tudzież dekretem z 16 listopada 1945 roku o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa polskiego. Mały kodeks karny z 13 czerwca 1946 roku umacniał właściwości sądów wojskowych wobec osób cywilnych. Od 12 lipca 1946 roku w sądach wojskowych za wszystko karano w trybie doraźnym: zarówno za przestępstwa uznawane za polityczne, mające na celu obalenie ustroju, za działalność podczas wojny, jak i za niemające nic wspólnego z polityką. „Tylko w latach 1944–1948 aresztowano około 100–150 tysięcy osób, a sądy wojskowe wydały w tym czasie ponad 22 tysiące wyroków, w tym 2500 wyroków śmierci, z których większość wykonano. W latach pięćdziesiątych został rozwinięty proceder tajnych rozpraw sądowych, utrzymanych w ścisłej tajemnicy, a równolegle odbywały się głośne procesy pokazowe, w większości oparte na fałszywych oskarżeniach”14.
Takiego sfingowanego procesu, z wyrokiem ustalonym odgórnie, cudem uniknął prezes PSL Stanisław Mikołajczyk, któremu 20 października 1947 roku udało się odpłynąć z Gdyni do Wielkiej Brytanii na pokładzie brytyjskiego statku „Baltavia”. Ukryto go między bagażami brytyjskiego chargé d’affaires, które przywieziono na statek z Warszawy ciężarówką ambasady. Dzięki sprowokowanej awanturze urzędnika ambasady z żołnierzami WOP Mikołajczyk niepostrzeżenie znalazł się na statku. Kilka dni wcześniej, 17 października, poprosił ambasadę amerykańską o pomoc w wydostaniu się z kraju. Miał informacje, że 27 października, podczas posiedzenia sejmu, pozbawiony zostanie immunitetu poselskiego, a potem osądzony na karę śmierci. Amerykanie pomogli w zorganizowaniu ucieczki, ale polskie władze wykorzystały to propagandowo. Zenon Kliszko na mównicy sejmowej oświadczył, że „Obce czynniki kierujące polityką S. Mikołajczyka doszły do przekonania, że należy go zabrać z kraju, zanim ostatecznie kompromitacja wobec narodu polskiego nie uczyni go całkiem nieprzydatnym narzędziem”15. Nie wszyscy, niestety, mieli tyle szczęścia co Mikołajczyk. Oskarżeni w procesie przywódcy WiN, który odbył się w pierwszych dniach stycznia 1947 roku, otrzymali wysokie wyroki, z karą śmierci włącznie.
Właściwości sądów wojskowych umacniał także dekret z 26 października 1949 roku o ochronie tajemnicy państwowej. W latach 1944–1955, oprócz żołnierzy WP, jeńców, zakładników, poborowych od chwili powołania, pracowników PKP i ludności cywilnej, w obszarze właściwości sądownictwa wojskowego znaleźli się funkcjonariusze Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (MO, KBW, Służby Więziennej),członkowie Powszechnej Organizacji „Służba Polsce” i żołnierze WOP. Stan taki trwał aż do roku 1955, bo właśnie 1 maja 1955 roku weszła w życie Ustawa o przekazaniu sądom powszechnym dotychczasowej właściwości sądów wojskowych w sprawach karnych osób cywilnych, funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa publicznego, Milicji Obywatelskiej i Służby Więziennej z dnia 5 kwietnia 1955 roku.
Kwestię zadań stojących przed „nowym”, „ludowym” wymiarem sprawiedliwości poruszył nawet Bolesław Bierut, przemawiając 20 kwietnia 1949 roku podczas plenum KC PZPR. Według niego te najważniejsze to: wzmocnienie walki z obcą agenturą, wyostrzenie i udoskonalenie form tej walki, demaskowanie i unieszkodliwianie ośrodków obcej agentury, wzmocnienie obronności kraju oraz walka z podżegaczami wojennymi i ich ekspozyturą w kraju.
Sędziom mającym wątpliwości wykładni udzielił dyrektor Departamentu Ustawodawczego Ministerstwa Sprawiedliwości oraz redaktor naczelny „Nowego Prawa” – Leszek Lernell. W redagowanym przez siebie periodyku pisał, że: „Podstawową funkcją sądownictwa w nowym państwie jest ochrona ustroju demokracji ludowej […] walka o rugowanie i likwidację elementów kapitalistycznych”16.
Zdaniem marksistowskiego teoretyka państwa i prawa Stanisława Włodyki „Skutkiem takiego stanu rzeczy było przyjęcie, że:
1) sądy mogły odmówić zastosowania »norm formalnie co prawda obowiązujących, ale sprzecznych z postulatem ochrony demokracji ludowej i jej rozwoju w kierunku socjalizmu«;
2) w sporach cywilnych, których stronami była jednostka reprezentująca »własność społeczną« i jednostka reprezentująca »inną kategorię własności – należy dać bezwzględną przewagę jednostkom reprezentującym własność społeczną«;
3) w sporach, w których jedną ze stron jest przedstawiciel »klasy wyzyskującej«, należy »dawać bezwzględne pierwszeństwo stronie przeciwnej […] nawet z naruszeniem obowiązujących przepisów proceduralnych«”17.
Inny prominentny prawnik i procesualista karny Leon Schaff w swojej rozprawie doktorskiej uznał, że najważniejszymi działaniami wymiaru sprawiedliwości w kraju, w którym władzę sprawuje lud, są m.in.: „dławienie oporu obalonych klas wyzyskiwaczy”18, obrona przed „wszelkimi zamachami wroga klasowego”19, walka „przeciw własnym wyzyskiwaczom, […] przeciw szpiegom, dywersantom, agentom obcego wywiadu nasłanym przez państwa kapitalistyczne”20 oraz „ściganie i tępienie wszelkich przejawów wrogiej ideologii, reprezentującej interesy obalonych klas wyzyskiwaczy”21.
Henryk Świątkowski, minister sprawiedliwości w latach 1945–1956, uważał, że wśród zadań sądów „szczególną rolę odgrywa walka o praworządność ludową”22. Można było również spotkać poglądy takie, jakie reprezentowali sędzia Sądu Najwyższego Gustaw Auscaler oraz zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego i zastępca Prokuratora Generalnego PRL Henryk Podlaski, którzy uważali, że „Nasza praworządność ludowa skierowana jest przeciw wszelkim obcym agentom, przeciw zdradzieckim poczynaniom WiN, PSL i WRN, przeciw wszelkim przejawom oporu wroga klasowego w zaostrzającej się walce klasowej na wsi i w mieście”23. Jak widać, żaden z przytoczonych „autorytetów” nawet nie zająknął się na temat ścigania i karania sprawców przestępstw pospolitych, kryminalnych czy rozpoznawania sporów cywilnych. Nic dziwnego, skoro w kwestii organizacji aparatu sądowniczego w Polsce naśladowano najwspanialszy wzór, jaki funkcjonował w ZSRR. Jak zauważył minister Świątkowski w swoim artykule Sąd i prokuratura w walce o wykonanie Planu Sześcioletniego w Polsce Ludowej (jak widać komunistyczna gospodarka planowa objęła także wymiar sprawiedliwości), zamieszczonym na łamach „Przeglądu Prawniczego” w 1956 roku, Polska Ludowa, ze względu na „swój charakter klasowy, swoje cele i zadania”24 jest podobna do „radzieckiego państwa socjalistycznego pierwszej fazy swojego rozwoju”25 i dlatego powinna realizować i realizuje „te same funkcje, które realizowało państwo radzieckie w pierwszej fazie swojego rozwoju”. Do owych funkcji minister zaliczył:
„1. funkcje łamania oporu obalonych klas […];
2. funkcje obrony kraju przed atakiem z zewnątrz […];
3. funkcje gospodarczo-organizatorskie i kulturalno-wychowawcze […]”26.
I znów próżno szukać choćby wzmianki o ściganiu pospolitych przestępców.
Oczywiście nowy „ludowy” aparat sprawiedliwości nie mógł opierać się na sędziach, prokuratorach czy też adwokatach wykształconych i prowadzących swoją działalność w czasach Drugiej Rzeczypospolitej, dlatego zadbano o kuźnię własnych kadr prawniczych, mimo że przyszłych prawników kształcono na odradzających się w bólach polskich uczelniach i szkołach wyższych. Jako pierwszy swoje podwoje otworzył Katolicki Uniwersytet Lubelski, gdzie uruchomiono początkowo jeden wydział jurydyczny – Wydział Prawa i Nauk Społeczno-Ekonomicznych, a od 1945 roku także Wydział Prawa Kanonicznego. Oba wydziały od 1949 roku stopniowo likwidowano, na skutek decyzji ministra, pod pretekstem niskiego poziomu nauczania. Wynikało to oczywiście z założeń ideologicznych komunistów, którzy pragnęli podporządkować sobie szkolnictwo wyższe, i było etapem likwidacji sektora niepaństwowego, a przede wszystkim – szkolnictwa kościelnego. Prawo wykładano także na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej, powołanym do życia dekretem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z 23 października 1944 roku. Wydział Prawa reaktywowano też na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Poznańskim oraz na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie katedrę prawa otworzono w listopadzie 1945 roku.
Istniejące placówki nie spełniały jednak oczekiwań władz, którym marzyło się wykształcenie „prawników nowego typu”, posłusznych nie tyle literze prawa, ile nakazom partii. Pozyskaniu takich prawników miał służyć Dekret Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej z 22 stycznia 1946 roku o wyjątkowym dopuszczaniu do obejmowania stanowisk sędziowskich, prokuratorskich i notarialnych oraz do wpisywania na listę adwokatów. W artykule 1 dekretu napisano, że minister sprawiedliwości ma prawo zwolnić z odbywania studiów, a co za tym idzie, z aplikacji sędziowskiej i egzaminu sędziowskiego osoby, „które ze względu na kwalifikacje osobiste oraz działalność naukową, zawodową, społeczną lub polityczną i dostateczną znajomość prawa nabytą bądź przez pracę zawodową, bądź w uznanych przez Ministerstwo Sprawiedliwości szkołach prawniczych dają rękojmię należytego wykonywania obowiązków sędziowskich”27.
Na mocy owego przepisu na stanowiska sędziów, asesorów sędziowskich i prokuratorów powoływano więc osoby ledwo umiejące czytać i pisać, a czasem nawet pozbawione tych cennych umiejętności, ale za to usłużnie wykonujące polecenia partii, co ustawodawca nazwał rękojmią „należytego wykonywania obowiązków”. Ten sam dekret powoływał do życia tzw. szkoły prawnicze, które w zamyśle ustawodawcy stanowiły średni szczebel edukacji, ale w rzeczywistości były co najwyżej kursami przyuczającymi do zawodu. Współczesnych studentów, którzy mają przed sobą długie lata studiów, a później aplikację, zapewne wprawi w osłupienie, że to przyuczanie do zawodu trwało najpierw 6 miesięcy, a następnie przedłużono je do 15 miesięcy. Nawet osoba mająca dość pobieżne pojęcie o prawie doskonale zdaje sobie sprawę, że taki okres nie wystarczy, by posiąść nawet ułamek wiedzy potrzebnej do wykonywania zawodu sędziego czy prokuratora. Nie dość, że kursy te były stanowczo za krótkie, by ich słuchacze mogli nabyć jakie takie pojęcie o zawiłościach prawa, to jeszcze główny nacisk kładziono nie na naukę zagadnień prawniczych, ale na wpajanie słuchaczom zasad ekonomii politycznej, materializmu dialektycznego i historycznego oraz historii polskiego ruchu robotniczego. Prawo rzymskie, podstawa kształcenia prawników niemal na całym świecie, zostało uznane za relikt przeszłości, balast, którym nie ma co obciążać umysłów przyszłych sędziów i prokuratorów.
Doktor Emil Merz, jeden z sędziów odpowiedzialnych za mord sądowy na bohaterze Polskiego Państwa Podziemnego Emilu Fieldorfie „Nilu”, tak uzasadniał potrzebę stworzenia owych szkół: „Powstały one w wyniku zapotrzebowania społecznego, wymiar sprawiedliwości Polski Ludowej nie mógł bowiem oprzeć się wyłącznie na przedwojennych kadrach sędziów i prokuratorów, którzy dzięki ciążącemu na ich umysłowości balastowi ideologii burżuazyjnej, z trudem tylko przystosowywali się do nowych stosunków i nie podążali za biegiem wypadków. Chodziło o wprowadzenie do organów wymiaru sprawiedliwości ludzi świeżych, nowych, nie mających wprawdzie częstokroć matury licealnej, posiadających natomiast pewien staż pracy politycznej lub społecznej, doświadczenie życiowe, a nade wszystko – instynkt klasowy. Uniwersytety ludzi takich dostarczyć nie mogły. Dlatego stworzono Szkoły Prawnicze, do których wstęp mają tylko odpowiednio dobrani ludzie, skierowani przez partie polityczne i związki zawodowe. […] Szkoły Prawnicze – to nie tylko awans społeczny dla ich absolwentów, to w pierwszym rzędzie olbrzymi sukces Demokracji Ludowej na drodze zwycięskiego marszu ku Socjalizmowi”28.
Jak można się domyślić, szkoły przyuczające do zawodu prawnika cieszyły się w społeczeństwie, delikatnie mówiąc, niezbyt wysoką renomą, ale i tak nie narzekały na brak kandydatów na „studentów”. Ostatecznie ukończyło je 1081 absolwentów, z których 44 procent rozpoczęło pracę jako sędziowie, pozostali zaś zostali prokuratorami.
Wkrótce jednak nawet sami komuniści byli zażenowani poziomem reprezentowanym przez osoby, które te szkolenia ukończyły, dlatego jesienią 1948 roku powzięto decyzję o powołaniu do życia Centralnej Szkoły Prawniczej im. Teodora Duracza, z dwuletnim cyklem nauczania. Jej pierwszym dyrektorem został Igor Andrejew, nawiasem mówiąc, wywodzący się z rodziny legitymującej się prawniczymi tradycjami: adwokatami byli zarówno jego dziadek Bazyl, jak i ojciec Paweł. Ten drugi w 1927 roku zyskał rozgłos, broniąc syna białogwardyjskiego działacza, odpowiadającego za zabójstwo sowieckiego dyplomaty, za co po zajęciu Wilna przez Armię Czerwoną został zesłany na Syberię.
Igor Andrejew był świetnie przygotowany do kierowania placówką kształcącą młodych prawników: ukończył prawo na Wydziale Prawa i Nauk Społecznych Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie, a także miał za sobą staż w charakterze aplikanta sądowego i asystenta na wydziale prawa wspomnianej uczelni. Ale i on zaprzedał się systemowi, ponieważ bez bezwzględnego podporządkowania się komunistom nie mogło być nawet mowy o powierzeniu mu tak odpowiedzialnej funkcji, jaką było kierowanie szkołą prawniczą. Obejmując stanowisko, Andrejew z dumą stwierdzał, że „CSP jest pierwszą w Polsce wyższą uczelnią prawniczą, w której wszystkie przedmioty wykładane są zgodnie z założeniami marksizmu i leninizmu”29. Jak widać, naukę w tej placówce określano mianem studiów prawniczych, chociaż było w tym sporo przesady.
Statut CSP określał, że zadaniem szkoły jest: „(a) kształcenie teoretyczne i praktyczne kandydatów na stanowiska sędziowskie i prokuratorskie w wymiarze sprawiedliwości; (b) wychowanie słuchaczy w duchu ideologii demokratycznej i sprawiedliwości społecznej”30. Zgodnie ze statutem słuchaczami szkoły mogły być jedynie osoby „skierowane […] przez zarządy centralne partii politycznych, związków zawodowych lub organizacji społecznych, w wieku lat od 21 do 40, posiadające co najmniej wykształcenie licealne (ogólne lub zawodowe) względnie równoznaczne, które złożą z wynikiem pomyślnym egzamin wstępny. Minister sprawiedliwości może w wyjątkowych przypadkach zwolnić kandydata do Centralnej Szkoły Prawniczej od wymogu wykształcenia licealnego”31.
Przyglądając się programowi tej placówki z punktu widzenia dzisiejszych wymagań, musimy także stwierdzić, że poziom kształcenia w CSP był daleki od doskonałości i niewiele odbiegał od tego, co oferowały funkcjonujące wcześniej szkoły prawnicze. Co prawda ujęto w nim takie przedmioty, jak: historia prawa, prawo administracyjne, prawo skarbowe, prawo gospodarcze, medycyna sądowa czy kryminalistyka, a nawet, wcześniej pogardzane, prawo rzymskie, ale wszystkie przedmioty wykładane były zgodnie z założeniami marksizmu-leninizmu. Nie zabrakło też miejsca dla prawa i ustroju ZSRR.
Za patrona szkoły obrano Teodora Duracza, przedwojennego prawnika i działacza komunistycznego, zamordowanego przez hitlerowców w 1943 roku na Pawiaku, w oficjalnych życiorysach przedstawianego jako idealny patriota. Tymczasem w rzeczywistości jego patriotyzm był co najmniej dyskusyjny. Jak bowiem uznać za przykład miłości ojczyzny nawoływania do oddania Niemcom „okupowanych” przez Drugą Rzeczpospolitą Gdańska i Górnego Śląska? Poza tym Duracz przed sądami bronił nie tylko działaczy ruchu komunistycznego, co jeszcze można byłoby zrozumieć i wytłumaczyć jego lewicowymi zapatrywaniami, ale również sowieckich szpiegów. Zresztą, jak dowiedziono, on sam był agentem radzieckiego wywiadu.
W 1950 roku Centralna Szkoła Prawnicza im. Teodora Duracza przestała istnieć, a zastąpiła ją Wyższa Szkoła Prawnicza tego samego imienia. Był to rezultat ostrej krytyki uniwersyteckiego nauczania prawa, przeprowadzonej na plenum KC PZPR w kwietniu 1949 roku, podczas którego domagano się „zmiany oblicza profesury”32, jak również nowych, wiernych partii kadr oraz przetłumaczenia w trybie pilnym na język polski „doskonałych podręczników radzieckich”33. Studia w Wyższej Szkole Prawniczej trwały dwa lata w systemie dziennym i kolejne cztery w systemie zaocznym, a program nauczania był bardzo podobny do programu Centralnej Szkoły Wyższej. Szkoła istniała formalnie do 1953 roku, do czasu, kiedy jej dalsze funkcjonowanie nie miało już sensu. Po pierwsze: zadanie dostarczenia „prawników nowego typu” zostało w pełni wykonane, a po drugie: w tym samym czasie przeprowadzono reformę uniwersyteckich studiów prawniczych, dostosowując je do wymagań ideologicznych nowego ustroju.
Niestety, zdecydowana większość „prawników nowego typu” okazała się wiernymi sługusami partii i systemu. Za ich sprawą możliwe były mordy sądowe, do których dochodziło w naszym państwie w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Niektórzy więźniowie nawet nie zdążyli stanąć przed sądem, ponieważ zostali zabici jeszcze w trakcie śledztwa, w budynkach urzędu bezpieczeństwa i więzieniach. Podczas przesłuchiwania uduszono naukowca profesora Mariana Grzybowskiego, a z okien przy ulicy Koszykowej wyrzucono Jana Rodowicza, żołnierza AK z batalionu „Zośka”. Ksiądz Zygmunt Kaczyński, redaktor katolickiego pisma „Tygodnik Warszawski”, zginął w celi więziennej w niewyjaśnionych okolicznościach. Taki sam los spotkał pułkownika Wacława Lipińskiego, organizatora obrony Warszawy w 1939 roku. Są to tylko niektóre przykłady.
System prawny funkcjonujący w owym czasie był parodią sądownictwa. W haniebny sposób kompromitowano niepodległościowy ruch oporu i władze międzywojenne, przypisując im kolaborację z nieprzyjacielem. Na porządku dziennym, po zastosowaniu okrutnych tortur, była kara śmierci lub ciężkie więzienie. Nie uznawano przedawnienia, stanu wyższej konieczności, nie stosowano warunkowego zawieszenia kary, a podstawowym środkiem utrwalającym nową władzę stało się eliminowanie „wroga ustroju”.
Organy władzy stosujące ostre represje, a więc Główny Zarząd Informacji, sądy, prokuratury i Komisja Specjalna do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym, były podporządkowane Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. Komisja Specjalna do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym powołana została w 1949 roku w celu „uproszczenia” ludowego wymiaru sprawiedliwości, dlatego instytucji tej nie obowiązywało prawo karne i z całą pewnością nie wyróżniała się niezawisłością, podobnie zresztą jak ówczesne sądy. Orzeczenia Komisji Specjalnej, będące w rzeczywistości aktami administracyjnymi, miały moc podobną do orzeczeń sądowych i nie było od nich odwołania – prokurator je niezwłocznie wykonywał.
Nie tylko sądownictwo, ale i więziennictwo było częścią aparatu represji i terroru politycznego. Nie rozróżniano zatrzymania od aresztowania, zamykano ludzi bez nakazów i wyroków, a więzienia nie były instrumentem polityki karnej, ale służyły walce politycznej, gdyż izolowano w nich ludzi nie na podstawie wyroków sądów, lecz za pomocą działań pozaprawnych. „Zresztą fakt zapadnięcia wyroku skazującego tak naprawdę nie zmieniał niczego w dotychczasowym statusie oskarżonego. Wydanie i zatwierdzenie wyroku nie zamykało definitywnie śledztwa, powodowało jedynie przyjęcie przez nie formy utajnionej. Ta utajniona forma w każdej chwili mogła przemienić się w jawne, formalnie prowadzone śledztwo, zmierzające do kolejnego procesu sądowego, jawnego bądź tajnego, i do kolejnego skazania”34.
Nic w tym dziwnego, skoro prawo zostało całkowicie podporządkowane komunistycznej ideologii. Najsurowszy wymiar kary – karę śmierci – orzec można było również na podstawie dekretu z 16 listopada 1945 roku o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa (kara śmierci z trzech artykułów), dekretu z 22 stycznia 1946 roku o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację życia państwowego (kara śmierci z jednego artykułu), dekretu z 13 czerwca 1946 roku [drugi] o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa (kara śmierci z jedenastu artykułów). Jak słusznie zauważają współcześni badacze zajmujący się problematyką czasów stalinowskich, „Polityka, ideologia i zasady funkcjonowania państwa totalitarnego stwarzały warunki do popełniania zbrodni komunistycznych i gwarantowały bezkarność”35.
Zbrodniczy system prawny funkcjonujący w Polsce w czasach stalinowskich nie oszczędzał też dzieci i młodzieży, których do 1950 roku traktowano na równi z dorosłymi. Młodociani nie byli zatem sądzeni w sądach dla nieletnich, ale przez sądy wojskowe. Osadzano ich w więzieniach w Rawiczu i Wronkach, czasem z kilkunastoletnimi wyrokami, byli torturowani, deprawowani i wyniszczani ciężką, fizyczną pracą. Z początkiem lat pięćdziesiątych poniemiecki obóz w Jaworznie, filię obozu oświęcimskiego, przekształcono na obóz dla młodzieży. Cały teren otoczono sześciometrowej wysokości murem z cegły. Od strony wewnętrznej rozpostarto drut kolczasty pod napięciem elektrycznym i pas codziennie grabionego piasku. Przez ten obóz w okresie pięciu lat istnienia przeszło prawie dziesięć tysięcy chłopców. Obóz pracy w Jaworznie stanowił zaplecze taniej siły roboczej dla wielu kopalń węgla, w których zatrudniano prawie połowę więźniów. Praca rujnowała ich organizmy, była bardzo ciężka, chłopcy byli niedożywieni, a właściwie głodzeni. „Nie można przemilczeć tego, jaki wysiłek wkładano (w śledztwie, a później w więzieniach i obozach) w łamanie charakterów tych dzieci, ich moralne unicestwienie”36.
Nie bez przyczyny lata 1944–1956 nazywane są często najmroczniejszym okresem polskiego sądownictwa. Jak słusznie zauważa Zbigniew Hołda, zajmujący się problematyką prawa karnego wykonawczego i prawami człowieka: „nowa polska władza uczyniła represję prawną i pozaprawną podstawowym środkiem walki z opozycją polityczną oraz środkiem rozwiązywania problemów społecznych i gospodarczych. Zachowano wprawdzie w mocy przedwojenne kodeksy, ale dokonano ich nowelizacji. Co więcej, w latach 1944–1953 wydano około 100 ustaw i dekretów z zakresu prawa karnego. Tak powstała hybryda łącząca elementy liberalnego prawa karnego opartego na standardach europejskich z elementami represyjnego, nieludzkiego prawa karnego rodem ze Związku Radzieckiego. Prawo karne (w tym przepisy dotyczące wykonywania kar) zostało zdegradowane i wynaturzone”37. A temu wynaturzonemu systemowi prawnemu służyli ludzie – jego funkcjonariusze, mordercy w togach sędziowskich i prokuratorskich oraz oprawcy na etacie Urzędów Bezpieczeństwa.
Komuniści, przejmując władzę w powojennej Polsce, doskonale zdawali sobie sprawę, że jej utrzymanie nie będzie możliwe bez sprawnie działającego aparatu bezpieczeństwa, dlatego, poza przyznaniem mu szerokich uprawnień, nie szczędzili środków na jego funkcjonowanie. W efekcie środki finansowe, jakimi na potrzeby kierowanego przez siebie resortu dysponował Radkiewicz, znacznie przewyższały możliwości budżetowe państwa polskiego, z trudem dźwigającego się ze zniszczeń wojennych. Aż do 1955 roku fundusze przewidziane na ten cel stanowiły drugi co do wielkości składnik wydatków naszego państwa. Więcej wydawano tylko na Ministerstwo Obrony Narodowej.
Aby nie być gołosłownym, wystarczy wspomnieć, że w 1946 roku na działalność resortu bezpieczeństwa wyasygnowano 19 590 tysięcy złotych, a więc o 100 tysięcy złotych więcej, niż wynosił budżet Ministerstwa Oświaty, co stanowiło bardzo znaczącą kwotę w wydatkach państwa. Budżety dwóch innych ministerstw, ważniejszych z punktu widzenia dobra obywateli i gospodarki państwa – Ministerstwa Pracy oraz Ministerstwa Zdrowia – prezentowały się także znacznie skromniej. Pierwszy z nich miał do dyspozycji 1 113 tysięcy złotych, a drugi –1 244 tysięcy złotych. Dwa lata później na potrzeby Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przeznaczono kwotę dziesięciokrotnie większą niż dla Ministerstwa Odbudowy. W 1947 roku minister Radkiewicz mógł dysponować kwotą 17 010 tysięcy złotych, przekraczającą łączne budżety resortów najważniejszych dla gospodarki odbudowującego się państwa, a więc Ministerstwa Ziem Odzyskanych, które otrzymało 5 308 tysięcy złotych, Ministerstwa Komunikacji, na którego potrzeby wyasygnowano 5 320 tysięcy złotych, Ministerstwa Przemysłu i Handlu, dysponującego budżetem w wysokości 2 572 tysiące złotych oraz Ministerstwa Administracji Publicznej, które na swoje potrzeby otrzymało 1 511 tysięcy złotych. Biorąc to pod uwagę, śmiało można postawić tezę, że powtarzane niczym mantra przez cały okres trwania PRL twierdzenie o zaangażowaniu „władzy ludowej” w odbudowę kraju jest jedynie propagandowym mitem. Niewątpliwie, zarówno tempo odbudowy, jak i poziom życia obywateli byłyby znacznie wyższe, gdyby pieniądze przewidziane na utrzymanie aparatu bezpieczeństwa zostały przeznaczone zgodnie z rzeczywistymi potrzebami społeczeństwa i powstającego z ruin państwa.
Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego umiało wykorzystać każdą przeznaczoną na ten resort złotówkę. Dużą część środków pochłaniały pensje funkcjonariuszy, których liczba z roku na rok rosła. W listopadzie 1944 roku w bezpiece pracowało około 2,5 tysiąca funkcjonariuszy, ale w końcu 1945 roku ich liczba wzrosła do około 24 tysięcy, by w 1953 roku dojść do 33 tysięcy. Zgodnie z szacunkami współczesnych historyków, w latach pięćdziesiątych jeden funkcjonariusz przypadał na 1300 obywateli. Resort od początku się rozbudowywał i został ukształtowany w strukturę o pionowej zależności. W jego skład weszło oczywiście Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, pełniące funkcję centrali, oraz wojewódzkie i powiatowe Urzędy Bezpieczeństwa Publicznego, a na niektórych terenach w latach 1944–1945 również gminne Urzędy Bezpieczeństwa Publicznego, Referaty Ochrony (RO), jak również Referaty Wojskowe (RW).
Rok 1953 był niewątpliwie szczytowym okresem rozwoju liczebnego i organizacyjnego resortu. Wówczas na terenie Polski, oprócz ministerstwa, którego siedziba mieściła się oczywiście w stolicy, funkcjonowało: siedemnaście wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego, dwa miejskie Urzędy Bezpieczeństwa Publicznego na prawach wojewódzkich (w Warszawie i Łodzi), czternaście miejskich Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego, dziesięć Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego na miasto i powiat (w: Toruniu, Będzinie, Bielsku, Bytomiu, Częstochowie, Gliwicach, Radomiu, Tarnowie, Jeleniej Górze oraz Wałbrzychu), dwieście sześćdziesiąt pięć powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego, jeden Urząd Bezpieczeństwa Publicznego na Nową Hutę i placówki Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego na m.st. Warszawę: Urząd Bezpieczeństwa Publicznego Wawer oraz Urząd Bezpieczeństwa Publicznego Włochy.
W okresie istnienia ministerstwa nie tylko systematycznie zwiększała się liczba etatów, ale i rozbudowywała się jego struktura, która z czasem była tak skomplikowana, że obecnie nieliczni znawcy tematu potrafią wymienić poszczególne wydziały, departamenty i resorty, z podaniem ich pełnej nazwy oraz kompetencji. Dość powiedzieć, że na przykład w 1951 roku w skład działu Szefostwa Zaopatrzenia wchodziło aż 14 wydziałów pełniących funkcje pomocnicze. Nic więc dziwnego, że rozbudowujący swoje struktury resort z czasem stał się istnym państwem w państwie, dysponował bowiem własną siecią punktów usługowych, w których zaopatrywać się mogli wyłącznie funkcjonariusze bezpieki i urzędnicy resortowi, przedszkoli (tylko w Warszawie działało aż pięć resortowych placówek tego typu), a nawet szpitali i sanatoriów.
Jak obliczyli współcześni historycy, na początku lat pięćdziesiątych ministerstwo miało dwa szpitale i poliklinikę w stolicy, kilkanaście resortowych szpitali w miastach wojewódzkich oraz aż dwanaście sanatoriów. Pracownicy aparatu bezpieczeństwa mogli wybierać spośród siedmiu domów wczasowych zlokalizowanych w najatrakcyjniejszych turystycznie rejonach naszego kraju. Tak rozrośnięta struktura sprawiła, że na liście płac resortu znajdowali się nie tylko jego funkcjonariusze, współpracownicy czy urzędnicy administracji, ale także osoby niemające nic wspólnego z pracą w aparacie bezpieczeństwa, jak chociażby pielęgniarki oseskowe oddziału ginekologiczno-położniczego Centralnego Szpitala MBP. Takie szeroko rozbudowane zaplecze socjalne, obok wysokich zarobków, miało zachęcić do wstępowania w szeregi służb bezpieczeństwa.
Problemem okazało się wykształcenie funkcjonariuszy, z których niewielu mogło wykazać się świadectwem maturalnym. „Ilość aktywu (ogólna) kierowniczego – stwierdził podczas narady odbywającej się 26 maja 1950 roku Stanisław Radkiewicz – wynosi 2059 ludzi. W wieku do 22 lat mamy 2 osoby, do 25 [lat] 283. […] Można powiedzieć, że w zasadzie, jeśli chodzi o wiek – aparat kierowniczy naszego ministerstwa w WUBP jest na ogół zadowalający. Rzecz jasna, że nie jest normalną rzeczą, że mamy 283 osoby, które nie mają pełne 25 lat. […] Robotników mamy 76%, chłopów 16%, inteligencji pracującej 10%, drobnomieszczaństwa 4%, innych 3%. Stan społeczny kadr naszego aparatu w zasadzie przedstawia się zadowalająco. Ze szkołą powszechną mamy 38% (800 osób); 43 ludzi na kierowniczych stanowiskach naszego aparatu w całym kierownictwie ma zaledwie 7 kl[as] wykształcenia. Pod względem wykształcenia ogólnego kadra nasza przedstawia się opłakanie”38. Chciałoby się powiedzieć: „przyganiał kocioł garnkowi”, bo autora tej wypowiedzi trudno byłoby zaliczyć do osób wykształconych – minister ukończył zaledwie kilka klas szkoły podstawowej. Podobnym wykształceniem legitymowała się zdecydowana większość ówczesnej kadry kierowniczej resortu, osoby mające dyplom ukończenia studiów można było policzyć na palcach jednej ręki, nawet biorąc pod uwagę urzędy wojewódzkie i powiatowe.
Tak jak w innych krajach bloku wschodniego, zwanych potocznie demoludami, polski aparat bezpieczeństwa służył wyłącznie interesom „przewodniej siły narodu”, czyli PPR, a później – PZPR. Wszyscy jego funkcjonariusze musieli należeć do partii. Resort pracował zgodnie z wytycznymi Biura Politycznego Komitetu Centralnego PPR, a później – PZPR, a wszystkie otrzymywane stamtąd polecenia i zalecenia były w ministerstwie przekładane na język resortowych rozkazów lub instrukcji, a następnie przekazywane do podległych departamentów i jednostek terenowych. Zarówno minister, jak i szefowie lokalnych urzędów utrzymywali ścisły kontakt z kierownictwem partyjnym, a obsada wyższych stanowisk musiała być zaakceptowana przez stosowne czynniki partyjne.
Zgodnie z nakazami władzy aparat bezpieczeństwa, stojąc na straży zdobyczy socjalizmu, zajmował się identyfikacją, rozpracowywaniem i eliminacją rzeczywistych bądź urojonych wrogów partii rządzącej, posługując się wzorcami zaczerpniętymi, jakżeby inaczej, zza wschodniej granicy. 24 lutego 1949 roku powołano niejawną Komisję Bezpieczeństwa, która jako Komisja Biura Politycznego ds. Bezpieczeństwa Publicznego miała za zadanie sprawować nadzór partii nad organami bezpieczeństwa. Jej szefem został Bolesław Bierut, wspierany przez innych partyjnych tuzów – Jakuba Bermana, Hilarego Minca oraz oczywiście Stanisława Radkiewicza.
W pierwszym okresie istnienia resortu główny ciężar „oczyszczania terenów z wrogich elementów” spoczywał jednak na formacjach radzieckich, obecnych na ziemiach polskich jeszcze przed styczniową ofensywą 1945 roku. Już wówczas zrzucano na tyły frontu radzieckie oddziały wywiadowcze i partyzanckie. Krok w krok za regularną armią w głąb terytorium naszego kraju przesuwały się grupy operacyjne NKWD i „Smiersza” – zjednoczonej struktury kontrwywiadu wojskowego Armii Czerwonej, posługującej się akronimem hasła smiert’ szpionam – śmierć szpiegom, które bezzwłocznie po wkroczeniu na tereny naszego kraju rozpoczęły aresztowania członków Armii Krajowej.
W meldunku przygotowanym pod koniec lutego przez pułkownika Jana Zientarskiego, komendanta Okręgu AK Radom–Kielce, dla komendanta głównego AK, czytamy: „Na terenie Okręgu wszystkie więzienia są już zapełnione żołnierzami AK. Aresztowania trwają w dalszym ciągu”39. A dowodzący Okręgiem Białostockim podpułkownik Władysław Linarski dodawał: „NKWD z całą pasją wściekłości przeprowadza aresztowania dowódców AK. Bada w bestialski sposób, bije drutem kolczastym, kłuje szpilki za paznokcie, łamie żebra i wszystkich wywozi do Rosji”40.
W efekcie szeroko zakrojonych działań formacji radzieckich Armia Krajowa tylko w ciągu pierwszych tygodni 1945 roku poniosła znacznie większe straty niż w czasie okupacji niemieckiej! Jednak największy cios AK zadała radziecka bezpieka, aresztując w Pruszkowie 27 i 28 marca 1945 roku 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, których wywieziono do Moskwy i postawiono przed sądem. Posłużono się w tym celu podstępem: polscy działacze zostali zaproszeni na spotkanie z przedstawicielami dowództwa 1 Frontu Białoruskiego – generałem Iwanowem (pseudonim, pod którym ukrywał się wspomniany już w niniejszej publikacji Iwan Sierow) i pułkownikiem Pimenowem – który ręczył słowem honoru za bezpieczeństwo zaproszonych Polaków. Pomimo nieufności wobec Sowietów i ogromnego ryzyka Polacy postanowili przybyć na spotkanie.
Jak zauważa profesor Andrzej Garlicki: „Można uważać, że przywódcy podziemia łatwo dali się zwabić w pułapkę zręcznie zastawioną przez gen. Iwana Sierowa […]. Ale sprawa nie była wcale taka prosta. Decyzja rozmów z władzami radzieckimi była decyzją polityczną. Zakładano możliwość aresztowania, ale przede wszystkim poszukiwano drogi do włączenia się w życie legalne. […] Przywódcy podziemia chcieli wykorzystać wszelkie formy legalnej opozycji w zapowiadanym przez postanowienia jałtańskie systemie demokratycznym”41. Ponieważ na nawiązanie kontaktów z Sowietami nalegały także rządy Wielkiej Brytanii i USA, przywódcy Polskiego Państwa Podziemnego uznali je za swój patriotyczny obowiązek. Według wstępnych ustaleń rozmowy miały dotyczyć stanowiska polskiego wobec władz ZSRR, uzgodnień jałtańskich oraz sytuacji na zapleczu frontu. Ze względu na wagę spotkania, Rząd RP na Uchodźstwie został również o nim poinformowany.
Dwudziestego siódmego marca do Pruszkowa przybyli: delegat rządu na kraj i wicepremier Jan Stanisław Jankowski, ostatni Komendant Główny AK, generał Leopold Okulicki, pełniący funkcję Komendanta Głównego organizacji NIE *, Kazimierz Pużak, przewodniczący Rady Jedności Narodowej, oraz pełniący funkcję tłumacza Józef Stemler–Dąbski, jednocześnie wiceminister Departamentu Informacji Delegatury RP na Kraj. Następnego dnia dołączyli do nich: Antoni Pajdak (PPS-WRN), Stanisław Jasiukowicz, Kazimierz Kobylański, Zbigniew Stypułkowski i Aleksander Zwierzyński ze Stronnictwa Narodowego, Józef Chaciński i Franciszek Urbański ze Stronnictwa Pracy, Adam Bień, Kazimierz Bagiński i Stanisław Mierzwa ze Stronnictwa Ludowego oraz Eugeniusz Czarnowski i Stanisław Michałowski ze Zjednoczenia Demokratycznego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. J. Nowak-Jeziorański, Wstęp, [w:] J. Widacki, W. Wróblewski, Czego nie powiedział generał Kiszczak, Warszawa 1992, s. 7. [wróć]
2. Za: T. Leszkowicz, Zemsta w imieniu prawa. Dekret o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację życia państwowego, na portalu historycznym Histmag.org [online], dostępne w internecie: http://histmag.org/Zemsta-w-imieniu-prawa.-Dekret-o-odpowiedzialnosci-za-kleske-wrzesniowa-i-faszyzacje-zycia-panstwowego-7864 [wróć]
3. Dekret o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację życia państwowego, „Dziennik Ustaw” 1946, nr 5, poz. 46, [w:] Internetowy System Aktów Prawnych [online], dostępne w internecie: http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19460050046 [wróć]
4. Ibidem. [wróć]
5. Za: T. Leszkowicz, Zemsta w imieniu prawa, op. cit. [wróć]
6. Za: ibidem. [wróć]
7. W. Materski, Dyplomacja Polski „lubelskiej” lipiec 1944 – marzec 1947, Warszawa 2007, s. 43–44. [wróć]
8. E. Osóbka-Morawski, Dziennik polityczny 1943–1948, Gdańsk 1981, s. 61. [wróć]
9. Ustawa z dnia 31 grudnia 1944 r. o powołaniu Rządu Tymczasowego Rzeczypospolitej Polskiej, „Dziennik Ustaw” 1944, nr 19, poz. 99, [w:] Internetowy System Aktów Prawnych [online], dostępne w internecie: http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19440190099 [wróć]
10. Ibidem. [wróć]
11. W. Materski, op. cit., s. 44. [wróć]
12. M. Korkuć, „Kujbyszewiacy” – awangarda UB, „Arcana” 2002, nr 46–47, s. 76. [wróć]
13. L. Chajn, Odrodzenie sądownictwa polskiego, [w:] Trzy lata demokratyzacji prawa i wymiaru sprawiedliwości, Warszawa 1947, s. 77. [wróć]
14. J. Migdał, Polityka karna i penitencjarna Polski w latach 1944–1956, Lublin 2008, s. 130. [wróć]
15. Za: M.R. Bombicki, AK i WiN przed sądami specjalnymi, Poznań 1993, s. 23. [wróć]
16. Za: S. Włodyka, Organizacja wymiaru sprawiedliwości w PRL, Warszawa 1963, s. 67. [wróć]
17. J. Migdał, op. cit., s. 131. [wróć]
18. Za: ibidem, s. 132. [wróć]
19. Za: ibidem. [wróć]
20. Za: ibidem. [wróć]
21. Za: ibidem. [wróć]
22. H. Świątkowski, Sądownictwo Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w walce o umacnianie praworządności ludowej, „Nowe Drogi” 1955, nr 5, s. 3. [wróć]
23. Za: H. Podlaski, G. Auscaler, M. Jaroszyński, G.L. Seidler, J. Wróblewski, Praworządność ludowa w świetle Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, głos w dyskusji W. Świątkowskiego,[w:] Zagadnienia prawne Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Materiały Sesji Naukowej PAN 4–9 lipca 1953 r., t. I, Warszawa 1954,s. 354. [wróć]
24. H. Świątkowski, Sąd i prokuratura w walce o wykonanie Planu Sześcioletniego w Polsce Ludowej, „Przegląd Prawniczy” 1950, nr 5, s. 6. [wróć]
25. Ibidem. [wróć]
26. Ibidem. [wróć]
27. Dekret z 22 stycznia 1946 roku o wyjątkowym dopuszczaniu do obejmowania stanowisk sędziowskich, prokuratorskich i notarialnych oraz do wpisywania na listę adwokatów, „Dziennik Ustaw” 1946, nr 4, poz. 33, [w:] Internetowy System Aktów Prawnych [online], dostępne w internecie: http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19460040033 [wróć]
28. Za: Duracz wiecznie żywy – artykuł Tadeusza M. Płużańskiego na stronie Damiana Padjasa [online], dostępne w internecie: http://damianpadjas.pl/blog/2014/11/19/duracz-wiecznie-zywy-artykul-tadeusza-m-pluzanskiego/ [wróć]
29. Za: T. Płużański, Lista oprawców, Warszawa 2014, s. 23. [wróć]
30. Za: Duracz wiecznie żywy…, op. cit. [wróć]
31. Za: ibidem. [wróć]
32. Za: M. Kallas, A. Lityński, Historia ustroju i prawa Polski Ludowej, Warszawa 2000, s. 223. [wróć]
33. Za: ibidem. [wróć]
34. T. Kostewicz, Wykonanie kary pozbawienia wolności wobec więźniów politycznych w latach 1944–1956, „Przegląd Więziennictwa Polskiego” 1991, nr 1, s. 86. [wróć]
35. L. Gardocki, Zagadnienia odpowiedzialności karnej za zbrodnie stalinowskie, „Przegląd Prawa Karnego” 1992, nr 6, s. 62. [wróć]
36. S. Murzański, PRL zbrodnia niedoskonała. Rozważania o terrorze władzy i społecznym oporze, Warszawa 1996, s. 248. [wróć]
37. Z. Hołda, Prawo karne wykonawcze, Kraków 2003, s. 23. [wróć]
38. Za: Aparat bezpieczeństwa w Polsce. Kadra kierownicza, t. I 1944–1956, red. nauk. K. Szwagrzyk, Warszawa 2005, s. 72. [wróć]
39. Za: R. Terlecki, Miecz i tarcza komunizmu. Historia aparatu bezpieczeństwa w Polsce 1944–1990, Kraków 2007, s. 48. [wróć]
40. Za: ibidem. [wróć]
41. Za: 69 lat temu w Moskwie skazano przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, [na:] dzieje.pl portal historyczny [online], dostępne w internecie: http://dzieje.pl/aktualnosci/69-lat-temu-w-moskwie-skazano-przywodcow-polskiego-panstwa-podziemnego [wróć]