Kancelaria - Gabriela Gargaś - ebook + audiobook + książka

Kancelaria ebook

Gabriela Gargaś

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Granice, które łatwo przekroczyć, i namiętność, w której można się zatracić.

Emilia to nieco roztrzepana, ale skuteczna pani adwokat. Zawsze interesowała się malarstwem i fotografią, nikt więc nie przypuszczał, że zostanie prawnikiem. Poszła na prawo, by nie zawieść ojca, gwiazdy adwokatury. Igor jest zrównoważonym, spokojnym panem prokuratorem. Takim, który dobrze wie, czego chce od życia. I nie tęskni za niespodziankami. A Emilia niespodziewanie na niego wpada, oblewając go przy tym kawą.

Tych dwoje długo nie będzie się lubić, ale los bywa czasem bardzo przekorny... Jest jeszcze on – Francesco Calierno – przystojny, bogaty biznesmen, który ma wszystko oprócz... Emilii.

Autorka bestsellerowych książek obyczajowych. Ma na koncie ponad trzydzieści powieści, ciepło przyjętych przez Czytelniczki. Niepoprawna optymistka, która pisze codziennie, a jej budzik dzwoni o czwartej rano. Ma usposobienie indywidualistki, która chadza własnymi ścieżkami. Lubi pierogi, czarną kawę, mężczyzn z poczuciem humoru, bardziej wschody niż zachody słońca. Uwielbia pisać historie, które bawią i wzruszają.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 276

Oceny
4,0 (889 ocen)
412
217
156
73
31
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lusia5

Nie polecam

Banał na banale..I bardzo złe opisy seksu.
31
Kasia105

Nie polecam

Kiepska, bardzo. Szkoda czasu.
31
AleksandraPilarczyk

Z braku laku…

Książka taka sobie, nuda.
31
paulatur

Dobrze spędzony czas

Niestety moim zdaniem to najsłabsza książka Pani Gabrieli. Do połowy nudna, jak się rozkręca to zaraz następuje bardzo słaby koniec.
20
aniaiirmina

Z braku laku…

To kolejna książka tej autorki. Delikatnie mówiąc jestem rozczarowana.
00

Popularność




Rozdział 1

Jak mogłam się tak cho­ler­nie pomy­lić, pomy­ślała Emi­lia. Sądziła, że to będzie kolejna cudowna randka. Ogo­liła nogi, oko­lice bikini, odstrze­liła się jak stróż w Boże Ciało. Wło­żyła beżowe szpilki od Loubo­utina, w któ­rych – zamiast cho­dzić – powinno się sie­dzieć albo robić wygi­basy w łóżku. Nie jadła nic przez cały dzień, żeby wyglą­dać powab­nie i sek­sow­nie w wykoń­czo­nej koronką małej czar­nej, w którą wci­snęła się na wde­chu. Z wyde­chem było trudno. Tak naprawdę marzyła tylko o tym, by usiąść przy sto­liku i wło­żyć cokol­wiek do ust, ale naj­pierw chciała, by on na jej widok padł z wra­że­nia. Bo… to wszystko dla niego. A on oznaj­mił:

– Sama wiesz, Emi, jak mię­dzy nami jest – odwró­cił wzrok, a prze­cież miał się w nią wga­piać. – To wszystko zmie­rza ku koń­cowi – dokoń­czył.

Emi­lia była przy­go­to­wana na roman­tyczną kola­cję przy świe­cach, pier­ścio­nek zarę­czy­nowy, piękną prze­mowę doty­czącą ich przy­szło­ści. Od jakichś dwóch mie­sięcy ukła­dała sobie taki wła­śnie sce­na­riusz w gło­wie, bo wyda­wało jej się, że Robert coś knuje. A ten dupek, jak nazy­wała go teraz w myślach, uknuł, ale plan roz­sta­nia.

– Czego się pani napije? – koło niej poja­wiła się uśmiech­nięta kel­nerka w bia­łej hafto­wa­nej blu­zeczce i kró­ciut­kiej sza­rej spód­niczce.

– Dwie setki wódki z sokiem poma­rań­czo­wym – powie­działa Emi­lia drżą­cym gło­sem. Może on żar­tuje?, prze­bie­gło jej przez myśl. Na pewno. Zaraz wycią­gnie z kie­szeni mary­narki czer­wone pude­łeczko, w któ­rym będzie pier­ścio­nek. Prze­cież się kochali. A może to ona jego kochała, a on już jej nie?

– O, i tutaj też leży twój pro­blem – powie­dział oskar­ży­ciel­sko Robert. – Nie pro­wa­dzisz higie­nicz­nego trybu życia.

– Co ty wyga­du­jesz?!? – unio­sła się. Chciała jesz­cze coś dodać, ale kel­nerka jej prze­rwała.

– A dla pana? – dziew­czyna wyglą­dała, jakby chciała uciec od ich sto­lika.

– Dla mnie szklanka wody, dzię­kuję.

Kel­nerka ode­szła, a Emi­lia miała oczy jak pięć zło­tych.

– Odkąd uwa­żasz, że pro­wa­dzę nie­hi­gie­niczny tryb życia?

– Od zawsze. I to mi prze­szka­dzało. Te twoje seanse fil­mowe z chip­sami i żel­kami, które zapi­ja­łaś winem albo kawą. Masz pro­blem z jedze­niem nie­zdro­wych rze­czy.

– Piję wino śred­nio raz w mie­siącu. Nie upi­jam się. Kocham oglą­dać seriale kry­mi­nalne, co w tym złego? Zresztą mniej­sza o to. Czy ty ze mną zry­wasz?

Emi­lia wga­piała się w Roberta i nie mogła uwie­rzyć wła­snym uszom. Ana­li­zo­wała jego słowa, które przed chwilą usły­szała, i wyda­wało jej się, że to nie może być prawda.

– Jeste­śmy z innych pla­net – dorzu­cił. Chyba tylko po to, aby ją dobić.

– No tak – zaśmiała się. – Jestem z Wenus, a ty z Marsa. Prze­cież nie od dziś wia­domo, że kobiety są z innej pla­nety niż męż­czyźni.

– Jestem wzię­tym praw­ni­kiem, ty nie pod­cho­dzisz poważ­nie do wyko­ny­wa­nego zawodu. Sama powie­dzia­łaś, że stu­dia praw­ni­cze skoń­czy­łaś dla ojca – cią­gnął dalej Robert, a Emi­lia patrzyła na niego bez słowa. Oczy­wi­ście, że tak było. Powie­działa mu o tym na dru­giej albo trze­ciej randce. On był praw­ni­kiem z krwi i kości. Kochał być panem adwo­ka­tem i kochał też medialne sprawy, pod­czas któ­rych mógł zabły­snąć. Jeśli Emi­lii nie podo­bał się klient i nie wie­rzyła w jego nie­win­ność, czę­sto wypo­wia­dała peł­no­moc­nic­two. Robert bro­niłby naj­więk­szej szui, byle tylko zna­leźć się w mediach i aby o kan­ce­la­rii było gło­śno.

Zadzwo­nił jego tele­fon. Oczy­wi­ście ode­brał. Bo Robert zawsze odbie­rał ważne tele­fony. Jeśli ze mną zerwie, pomy­ślała Emi­lia, to w końcu uwolnię się od jego waż­nych tele­fo­nów.

– Nie… Nie daję ci na nic zie­lo­nego świa­tła. Wycią­gnij od niego wię­cej kasy. Stać go na nas – wark­nął do tele­fonu, po czym zakoń­czył roz­mowę. – Prze­pra­szam cię – zwró­cił się do Emi­lii.

– Tak, rozu­miem. Inte­resy. Sprawy nie­cier­piące zwłoki.

– Emi, to się nazywa zaan­ga­żo­wa­nie w pracę. Jeśli jesteś wspól­ni­kiem w kan­ce­la­rii, to wiesz… – się­gnął po szklankę wody i upił kilka łyków. – Ale w tobie nie ma zaan­ga­żo­wa­nia i dla­tego nie masz na kon­cie takich suk­ce­sów jak ja – miał trium­fu­jącą minę.

– Robert, do rze­czy – spoj­rzała mu pro­sto w te jego błę­kitne oczy oto­czone przez ciemne, dłu­gie rzęsy. Ten facet był cho­ler­nie przy­stojny. Wysoki, dobrze zbu­do­wany, ciem­no­włosy. Inte­li­gentny. I co, kurwa, z tego?, załkała w myślach. Ten przy­stoj­niak wła­śnie ją porzu­cał.

– To jest dla mnie trudne – powie­dział, a serce Emi­lii biło jak osza­lałe. Co on mówi? Trudne dla niego? To on od niej odcho­dził, a ona zosta­wała z niczym.

– Mie­siąc temu… – prze­rwała, bo kel­nerka posta­wiła przed nią drinka. Emi­lia zła­pała szklankę i wypiła go dusz­kiem. – Jesz­cze raz to samo – zwró­ciła się do dziew­czyny – albo wie pani co? Niech pani przy­nie­sie jesz­cze dwa takie same drinki. Dwie setki wódki razy dwa. Czyli w sumie cztery setki wódki i dużo soku poma­rań­czo­wego – Emi­lia paplała jak jakaś nawie­dzona. Ale wła­śnie pękło jej serce.

– Dobrze – powie­działa dziew­czyna.

– Mie­siąc temu – powtó­rzyła Emi­lia. Krew w jej ciele zaczęła dużo szyb­ciej krą­żyć. – Zapro­po­no­wa­łeś mi, żebym się do cie­bie prze­pro­wa­dziła. Wypro­wa­dzi­łam się od ojca, a ty po trzy­dzie­stu dniach się ze mną roz­sta­jesz. Czyli te trzy­dzie­ści dni temu byłeś pewny, panie praw­niku, że chcesz ze mną być, a teraz już nie chcesz? Jesteś roz­chwiany emo­cjo­nal­nie – unio­sła głos. Para przy sąsied­nim sto­liku spoj­rzała na nią jak na wariatkę. Nie obcho­dziło jej to.

– Życie to zmienna – powie­dział wymi­ja­jąco Robert, a ona miała ochotę wstać od stołu i go spo­licz­ko­wać.

– Nie pieprz mi tu takich far­ma­zo­nów.

– Stwier­dzam fakt.

Kel­nerka posta­wiła przed nią dwie szklanki z drin­kami.

– Może zapro­po­nuję pani coś do jedze­nia? – zapy­tała dziew­czyna.

– Nie chcę nic jeść – burk­nęła Emi­lia, po czym zwró­ciła się do onie­mia­łej kel­nerki: – Boże, prze­pra­szam panią, zwy­kle się tak nie zacho­wuję. Ale ten palant tutaj – wska­zała pal­cem na Roberta – mnie rzuca.

– Współ­czuję – powie­działa kel­nerka i odda­liła się od sto­lika nie­szczę­śni­ków. A raczej jed­nej żało­snej kobiety, która stra­ciła pano­wa­nie nad sobą.

Emi­lia zaczęła popi­jać drinka. Co się z nią działo? Z reguły była sta­bilną osobą. Opty­mistką łapiącą chwile, może zbyt emo­cjo­nalną, ale sta­bilną. A tutaj w jed­nej chwili stała się furiatką.

Do Roberta zaczęły przy­cho­dzić wia­do­mo­ści.

– Prze­pra­szam cię – powie­dział i spoj­rzał na ekran komórki. Odczy­tał wia­do­mo­ści i uśmiech­nął się. Szybko odpi­sał.

– Klient?

– Nie – powie­dział. A Emi­lia była wdzięczna, że przy­naj­mniej nie kła­mał. Obra­cała w dłoni szkla­neczkę. – Masz kogoś?

– To nie ma zna­cze­nia.

– A więc pozna­łeś jakąś kobietę, która zawró­ciła ci w gło­wie – patrzyła na niego. I pro­siła w myślach, żeby zapew­nił ją, że tamta kobieta to pomyłka, że zda­rzyło mu się raz się zapo­mnieć, że kocha ją, że prze­pra­sza. Sama sie­bie w tej chwili nie cier­piała za te myśli, które prze­bie­gły jej po gło­wie.

– Pozna­łem kogoś.

– Mogłeś zacząć tak od razu. A nie pie­przysz mi bzdury o róż­nych pla­ne­tach. Kocha­łam cię – wypiła wszystko, co znaj­do­wało się na stole, łącz­nie z wodą Roberta. – Na­dal cię kocham, a ty mnie rzu­casz – ude­rzyła w melan­cho­lijny ton.

Mówiła jesz­cze chwilę, czuła, że alko­hol ude­rza jej do głowy. Robert był znie­sma­czony jej tyradą. Widziała, że naj­chęt­niej byłby już gdzie indziej. W ramio­nach nowej uko­cha­nej.

– Emi… Jeśli możesz ode­brać ode mnie swoje rze­czy… – powie­dział.

– A gdzie ja mam się dzi­siaj podziać?

– Może zano­cu­jesz u ojca lub u przy­ja­ciółki?

– Spie­przaj! Nie odbiorę! – powie­działa.

– To prze­ślę ci wszystko na adres ojca albo do kan­ce­la­rii – wstał od sto­lika, a Emi­lia pomy­ślała, że chęt­nie udu­si­łaby dra­nia gołymi rękami.

– Życzę ci jak naj­le­piej, Emi – chciał dotknąć jej ręki, ale cof­nęła ją gwał­tow­nie. – Zamó­wię ci tak­sówkę.

– Ja tutaj zostaję.

– Skoro tak chcesz. Ja…

– No tak, nie jesteś za mnie odpo­wie­dzialny. Wła­śnie ze mną zerwa­łeś!

– Trzy­maj się – powie­dział i odszedł.

* * *

Roberta poznała dwa lata temu. Wła­śnie za trzy dni obcho­dzi­liby rocz­nicę. Dwa lata temu jej ojciec wypra­wiał przy­ję­cie i zapro­sił dobrego kolegę z synem. Tym synem był Robert. Emi­lia nie lubiła takich praw­ni­czych spę­dów. Adwo­kaci, pro­ku­ra­to­rzy, sędzio­wie w jed­nym pomiesz­cze­niu – to nie brzmiało dobrze. Sączyła pro­secco, za któ­rym szcze­rze nie prze­pa­dała. Kilka razy usły­szała pyta­nie: „Czym się zaj­mu­jesz?” albo „Ooo, jesteś córką Olgierda Wroń­skiego?”. Jej tata był słyn­nym war­szaw­skim adwo­ka­tem, który wygry­wał nie­mal każdą sprawę. Rzecz­nik dys­cy­pli­narny war­szaw­skiej adwo­ka­tury, były wice­pre­zes kra­jowy Union Inter­na­tio­nale des Avo­cats w Paryżu, wykła­dowca. Po śmierci żony samot­nie wycho­wy­wał córkę. Emi­lia tak naprawdę nie chciała pójść na prawo, ale obie­cała mamie, że będzie dobra dla ojca. Ale czy tak się obja­wiała dobroć? Wie­działa, że ojciec chciał dla niej jak naj­le­piej, stąd to prawo. I tak Emi­lia w wieku trzy­dzie­stu sze­ściu lat popi­jała pro­secco i doko­ny­wała roz­k­mi­nek nad słusz­no­ścią życio­wych wybo­rów, kiedy za ple­cami usły­szała przy­jemny męski głos:

– Ale nudy.

Odwró­ciła się i natknęła na znie­wa­la­jące spoj­rze­nie błę­kit­nych oczu. Zanie­mó­wiła.

– Co byś powie­działa na to, gdy­by­śmy zmyli się z przy­ję­cia? Ukrad­niemy butelkę pro­secco i pój­dziemy do pobli­skiego parku?

– Nie­zbyt ory­gi­nalny pod­ryw, ale możemy spró­bo­wać.

Uśmiech­nął się do niej sze­roko, uka­zu­jąc rząd rów­nych, bia­łych zębów.

– Następ­nym razem posta­ram się być bar­dziej ory­gi­nalny.

– Jeśli będę chciała, by był następny raz – zmru­żyła oczy i roze­śmiała się.

– Wła­śnie, być może cię zawiodę. Czyli wycho­dzi na to, że muszę się posta­rać.

– Bar­dziej – zni­żyła głos. – Nie lubię pro­secco.

– Oooo – spoj­rzał na butelkę, która trzy­mał w ręku. – Pro­secco. Zaraz coś wykom­bi­nuję.

Chwilę póź­niej szli w stronę parku z dwiema butel­kami czer­wo­nego wina i dwoma kie­lisz­kami.

I tak to wszystko się zaczęło. Oczy­wi­ście Emi­lia kilka razy miała wąt­pli­wo­ści, czy do sie­bie pasują. On poukła­dany w życiu zawo­do­wym i pry­wat­nym, ona wolała iść na żywioł.

W jego apar­ta­men­cie na Sta­rówce pano­wał nie­zwy­kły porzą­dek. Gar­ni­tury od Arma­niego wisiały na wie­sza­kach w gar­de­ro­bie, która miała ponoć osiem­na­ście metrów. Upra­so­wane koszule były powie­szone według kolo­rów. Emi­lia zasta­na­wiała się, jak będzie wyglą­dało ich życie, kiedy razem zamiesz­kają. Zamiesz­kali razem i wyda­wało jej się, że jest dobrze. Jak widać, tylko jej się tak wyda­wało.

* * *

Emi­lia zamó­wiła jesz­cze dwa drinki. Przy ostat­nim poczuła, że zbiera jej się na wymioty. Wie­działa, że jeśli teraz nie zadzwoni do Ady albo Bogny, to pad­nie tutaj tru­pem z przedaw­ko­wa­nia alko­holu. Tylko któ­raś z przy­ja­ció­łek mogła ją ura­to­wać.

Z Adą znały się od przed­szkola, z nie­jed­nego pieca chleb jadły. Nie­je­den raz pła­kały i śmiały się do łez. Zja­dły tonę mali­no­wych żel­ków, od któ­rych Emi­lia była uza­leż­niona. Ada za nimi nie prze­pa­dała, ale zaja­dała się nimi dla towa­rzy­stwa. Przy­ja­ciółka była oazą spo­koju, cier­pli­wo­ści i empa­tii. Wpa­dła na stu­diach i miała pra­wie dzie­więt­na­sto­let­nią córkę Justynę i drugą – dzie­się­cio­let­nią Maję. Jej mężem był Adam, z któ­rym Ada two­rzyła szczę­śliwy zwią­zek, cho­ciaż Emi cza­sami się wyda­wało, że jej spo­koj­nej przy­ja­ciółce cze­goś w życiu bra­kuje. Od jakie­goś czasu nama­wiała ją, by prze­le­ciały się razem na para­lotni.

– Zgłu­pia­łaś – odpo­wia­dała Ada.

Bogna była od nich o rok star­sza, ale kiedy były małymi dziew­czyn­kami, miesz­kały na tym samym podwórku. Artystka. Malo­wała, rzeź­biła, pra­co­wała na pół etatu w agen­cji rekla­mo­wej. Roz­ko­chi­wała w sobie męż­czyzn, może dla­tego, że ni­gdy od żad­nego nie chciała być zależna. Pękło jej nie­raz serce, ale ni­gdy żad­nemu z tych face­tów o tym nie powie­działa. I na pewno nie zacho­wy­wa­łaby się tak żało­śnie jak Emi­lia teraz.

Emi chwy­ciła za tele­fon, czuła się naprawdę mar­nie, była pijana, zapła­kana i tra­ciła kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Mogę przy­je­chać? – wydu­kała, kiedy Bogna ode­brała.

– Jasne. Wła­śnie idę do domu. Co jest, maleńka?

– Nie mam gdzie się podziać… – zaczęła pła­kać. – Robert ze mną zerwał – czknęła.

– Przy­je­chać po cie­bie?

– Zła­pię tak­sówkę.

– Na pewno?

– Na pewno.

Postój tak­só­wek był sto metrów dalej. Zdjęła szpilki i wyszła z restau­ra­cji. Kiedy szła w tamtą stronę, zaczął padać deszcz. I to nie żadna mżawka, ale cho­ler­nie wiel­kie kro­ple desz­czu. Zatrzy­mała się i zaczęła grze­bać w torebce. W końcu zna­la­zła para­solkę. Roz­ło­żyła ją, ale druty były powy­gi­nane i z jed­nej strony wciąż leciała na nią rzę­si­sta struga desz­czu. Zapo­mniała, że już dawno miała wyrzu­cić dra­paka do kosza. Zerwał się wiatr, który zaczął szar­pać para­solką, jesz­cze bar­dziej ją wygi­na­jąc. Z wście­kło­ścią wrzu­ciła ją do kosza. Prze­je­chał samo­chód, który opry­skał Emi­lię wodą. Była jed­nym wiel­kim nie­szczę­ściem. Dodat­kowo krę­ciło jej się w gło­wie i plą­tały nogi. W końcu dopa­dła do drzwi tak­sówki i otwo­rzyła je, ale nie wsia­dła, bo kie­rowca, star­szy facet z wąsem, spoj­rzał na nią zło­wrogo:

– O nie, nie wta­ra­bani mi się pani do auta w takim sta­nie – zagrzmiał.

– Panie, jestem cała mokra, facet mnie rzu­cił, a pan mnie tak trak­tuje?

– Mokra, obrzy­gana…

– Nie jestem obrzy­gana – obu­rzyła się Emi­lia. – Pro­szę mnie zawieźć pod wska­zany adres.

– Nie ma mowy!

Kie­rowca wysiadł z auta, ode­pchnął ją od drzwi, po czym je zamknął.

– Leje. Chcę jechać do przy­ja­ciółki – powie­działa zroz­pa­czo­nym gło­sem Emi­lia.

– Nie ze mną.

Z tak­sówki zapar­ko­wa­nej obok wysiadł młody męż­czy­zna.

– Zdzi­chu, daj spo­kój – powie­dział do wąsa­cza.

– Ze mną nie poje­dzie, jak chcesz, sam ją weź.

– Zabiorę panią – powie­dział młody męż­czy­zna.

– Dzię­kuję, dzię­kuję – Emi­lia zarzu­ciła mu ręce na szyję i poca­ło­wała w poli­czek.

– Takiej wylew­no­ści nie ocze­kuję – wyraź­nie się spe­szył.

– Nor­mal­nie tak się nie zacho­wuję – zaczęła się tłu­ma­czyć.

– Niech pani już wsiada i pod­łoży sobie pod tyłek rekla­mówkę – wyjął z kie­szeni wymiętą torbę i podał Emi­lii.

Wsia­dła do środka, kie­rowca też. Emi­lia podała mu adres.

Ruszyli, a ona zaczęła pła­kać.

– Ja go tak kocham – zaczęła zwie­rzać się tak­sów­ka­rzowi. – Rzu­cił mnie.

Kie­rowca spoj­rzał w lusterko. Emi­lia pomy­ślała, że nie­jedna drama odby­wała się już w jego samo­cho­dzie. Nie­jedną zalaną laskę wiózł.

– Nie­kiedy jedna miłość wypiera drugą. Zła­mane serce da się ule­czyć wbrew temu, co sądzi pani w tej chwili.

– A skąd pan to wie?

– Z życia – uśmiech­nął się. Był tak słodko młody i ładny.

– Jestem już stara…

– Doj­rzała, ale nie stara.

– A pan ile ma lat?

– Dwa­dzie­ścia cztery.

– Jeju­uuu – jęk­nęła Emi­lia. – Ale z pana jest dzie­ciak.

– Stu­diuję psy­cho­lo­gię.

– I jak to się ma do życia?

– Cza­sami nijak, innym razem cał­kiem sporo.

Jesz­cze chwilę poroz­ma­wiali. Po czym Emi­lia wyjęła z torebki paczkę mali­no­wych żel­ków. Jej uko­cha­nych. Musiała coś zro­bić dla sie­bie, choćby zjeść tę paczkę żel­ków na uko­je­nie.

Rozdział 2

Bogna przy­spie­szyła kroku. Do domu zostało jej jakieś dzie­sięć minut mar­szu. Jesz­cze chwilę wcze­śniej sie­działa przy sto­liku w grec­kiej restau­ra­cji i czuła, że zaraz będzie musiała się zmyć z randki życia. Facet od początku wydał jej się podej­rzany. Po zło­że­niu zamó­wie­nia w swoim i jej imie­niu, bo on prze­cież wie, co dobrego tutaj ser­wują, zaczął opo­wia­dać o swo­jej byłej – że wariatka, że ma nie po kolei w gło­wie. I że go prze­śla­duje.

– A co takiego robi? – zapy­tała Bogna. Nie zno­siła face­tów, któ­rzy oczer­niają swoje byłe kobiety.

– Łazi za mną. Wydzwa­nia. Nie potrafi zro­zu­mieć, że to koniec.

I przez całą kola­cję nawi­jał o złej byłej dziew­czy­nie, która zatru­wała mu, bie­da­kowi, życie. Bogna wie­działa, że po dese­rze wsta­nie, podzię­kuje za kola­cję, wyj­dzie i już ni­gdy się z nim nie spo­tka.

Wła­śnie się­gnęła po widel­czyk do cia­sta, kiedy koło ich sto­lika wyro­sła jak z pod ziemi kobieta o poczer­wie­nia­łej twa­rzy i roz­czo­chra­nych wło­sach.

– Łukasz! Mam cię dosyć! – krzyk­nęła na Łuka­sza, który Bognie przed­sta­wił się jako Domi­nik, co już było zasta­na­wia­jące. Dla­czego Domi­nik był Łuka­szem albo na odwrót?

– To ona! – zwró­cił się do Bogny.

– Co za ona? – roz­czo­chrana stra­ciła pano­wa­nie nad sobą. – Jestem matką two­ich dzieci, któ­rym nie pła­cisz ali­men­tów – przy­wa­liła mu pię­ścią w brzuch. – Mia­łeś dzi­siaj ode­brać Jasia z przed­szkola, a sie­dzisz sobie z jakąś – kobieta odwró­ciła się w stronę Bogny i dokoń­czyła: – bez urazy, bździą­gwą!

Bogna, która oka­zała się bździą­gwą, patrzyła na tą scenę jak zacza­ro­wana.

– To wariatka – Domi­nik alias Łukasz zaczął stu­kać się pal­cem w głowę.

– Ja ci dam wariatkę, ja ci dam wariatkę! – kobieta się­gnęła po karafkę z wodą i wylała męż­czyź­nie na głowę.

Koło sto­lika poja­wiło się dwóch kel­ne­rów, któ­rzy zaczęli inter­we­nio­wać. Korzy­sta­jąc z zamie­sza­nia, Bogna wstała od sto­lika i wyszła z lokalu. Miała zła­pać tak­sówkę, ale wolała się przejść i ochło­nąć. I kiedy tak szła, zadzwo­niła Emi­lia.

* * *

Godzinę póź­niej Emi­lia sie­działa na łóżku obok Bogny. Owi­nięta pucha­tym szla­fro­kiem, z ręcz­ni­kiem na gło­wie, po raz któ­ryś opo­wia­dała Bognie prze­bieg dzi­siej­szego wie­czoru.

– Jak on mógł? Podły pada­lec.

– Naprawdę mi przy­kro.

– Mnie jesz­cze bar­dziej. Zła­mas. Powin­nam zmie­nić miej­sce zamiesz­ka­nia. Wypro­wa­dzić się do innego mia­sta i zacząć na nowo – lamen­to­wała Emi­lia.

– Bre­dzisz. Nie będziesz porzu­cała mia­sta przez jakie­goś zła­masa. A co z nami? Ze mną? Z Adą? Prze­cież my bez cie­bie nie prze­trwamy.

– Moja kochana… – Emi­lia przy­tu­liła się do ramie­nia Bogny. – Nie wrócę do ojca – powie­działa. – Kiedy miesz­ka­łam z ojcem, przez rok szu­ka­łam miesz­ka­nia.

– I żadne ci się nie podo­bało.

– Bo pod­świa­do­mie chyba czu­łam, że zamiesz­kam z Rober­tem. I zamiesz­ka­łam, na mie­siąc.

– Nie­źle cię urzą­dził z tym miesz­ka­niem.

Emi­lia pocią­gnęła nosem.

– Nie roz­kle­jaj mi się znowu. Posłu­chaj, możesz zamiesz­kać u mnie.

Bogna miesz­kała w wyna­ję­tym miesz­kanku o powierzchni czter­dzie­stu dwóch metrów.

– Mam dwa pokoje.

– Poko­iki.

– Nie cze­piaj się. Dosta­niesz łóżko i w pakie­cie… mam w kuchni mrówki fara­onki, ale nawet się z nimi już zaprzy­jaź­ni­łam.

– A twoi faceci?

– Przy­szli, nie­do­szli… – zaśmiała się Bogna. – Ni­gdy nie zapra­szam ich do swo­jego kró­le­stwa. Bzy­kamy się u nich.

– To ja może bym się do cie­bie prze­pro­wa­dziła.

– Jak nasza przy­jaźń to prze­trwa, to prze­trwa już wszystko.

Wybuch­nęły śmie­chem.

Była druga w nocy, kiedy Emi­lia zasnęła. Bogna wycią­gnęła z szafki wino i nalała sobie do kie­liszka. Usia­dła w fotelu i patrzyła na uśpione mia­sto.

* * *

Bogna wie­działa, jak boli zła­mane serce. Każda kobieta to wie. Trzy lata temu jej zwią­zek roz­padł się w drobny mak. Była zarę­czona z Miło­szem, chi­rur­giem. Oczy­ta­nym, kocha­ją­cym teatr, o wyso­kiej kul­tu­rze oso­bi­stej. Kochała go do sza­leń­stwa. Wie­działa, że on jej tak nie kocha. Pod­czas ich związku, który trwał dwa lata, Bogna się zmie­niła. Nie inte­re­so­wali jej inni męż­czyźni, tylko Miłosz. Pamięta też dokład­nie, że porzu­ciła dla niego rzeź­bie­nie, a zajęła się „poważną” pracą w agen­cji rekla­mo­wej, któ­rej szcze­rze nie zno­siła. Dla niego goto­wała, choć nie cier­piała goto­wać, ale Miłosz lubił prze­cież domowe obiadki. A ona chciała, by uko­cha­nemu było dobrze. Na tera­pii oka­zało się, że to dla­tego, że bała się odrzu­ce­nia. Nawet pomy­ślała kilka razy, że chcia­łaby mieć z nim dziecko, mimo iż wie­działa od dawna, że macie­rzyń­stwo nie jest jej drogą.

Pod koniec ich związku Bogna czuła, że coś jest nie tak. Miłosz się od niej odsu­wał. Bolała go głowa, kiedy ini­cjo­wała seks. Dość czę­sto nie sta­wał na wyso­ko­ści zada­nia, a ona czuła się z tym podle.

– Pocią­gam cię jesz­cze? – zapy­tała po kolej­nym nie­uda­nym sto­sunku.

– Skąd to pyta­nie? – pako­wał się na kon­fe­ren­cję chi­rur­gów w Sopo­cie.

– Bo nie wszystko u cie­bie pra­cuje jak należy.

– Jestem zmę­czony.

– I to tyle?

– A co jesz­cze chcia­ła­byś usły­szeć?

– Nie wiem, może chcia­ła­bym, byś się wytłu­ma­czył, dla­czego kie­dyś było nam ze sobą dobrze w łóżku, a teraz jest mar­nie?

– Bogna, spie­szę się. Obie­cuję, że to napra­wimy, ale po moim przy­jeź­dzie – odpo­wie­dział, a ona uzmy­sło­wiła sobie, że sły­szała to już kil­ka­krot­nie w prze­ciągu trzech mie­sięcy.

Wyje­chał, a ona została ze swo­imi wąt­pli­wo­ściami. Wie­działa, że kon­fe­ren­cja będzie trwała cztery dni i zaha­czy o week­end. Dla­tego też posta­no­wiła, że odwie­dzi Miło­sza. Kupiła sek­sowną bie­li­znę i wsia­dła do pociągu. Napeł­niona nadzieją, że zmiana oto­cze­nia pomoże oży­wić ich zwią­zek.

Jakież było jej zasko­cze­nie, kiedy w hotelu recep­cjo­nistka powie­działa jej, że Miłosz wymel­do­wał się wczo­raj. Myślała, że serce pęk­nie jej na drobne kawałki, nie mogła zła­pać tchu, jakby jakieś ostrze wbi­jało jej się mię­dzy żebra. Muszę z kimś koniecz­nie poroz­ma­wiać, bo ina­czej zwa­riuję, pomy­ślała.

Zadzwo­niła do sio­stry cio­tecz­nej, która miesz­kała w Gdań­sku. Jed­nak jej tele­fon był wyłą­czony. Zadzwo­niła do kli­niki, w któ­rej Laura pra­co­wała. Była sto­ma­to­lo­giem.

– Ma dziś wolne – usły­szała cie­pły głos recep­cjo­nistki. Wie­działa, że nie powinna nacho­dzić Laury w jej miesz­ka­niu, ale czuła się fatal­nie, a sio­stra cio­teczna nie­raz rato­wała ją z opre­sji. Obie były jedy­nacz­kami i mocno się ze sobą zżyły.

Nie chciała robić z sie­bie histe­ryczki, ale tysiące czar­nych myśli prze­szło jej przez głowę.

Pół­to­rej godziny póź­niej zapu­kała do drzwi miesz­ka­nia sio­stry. Nikt nie odpo­wia­dał, ale Bognie zda­wało się, że sły­szy śmie­chy. Naci­snęła dzwo­nek. Po kilku chwi­lach drzwi się otwo­rzyły. Laura wyglą­dała tak, jakby zoba­czyła ducha.

– Laura, prze­pra­szam za to naj­ście. Wiesz, nie wie­dzia­łam, co zro­bić – Bogna roz­pła­kała się. Spoj­rzała na kuzynkę. Była trzy­na­sta, a ona miała na sobie szla­frok. Jej włosy były w nie­ła­dzie. Ster­czały każdy w inną stronę. – Jesteś chora?

– Nie – Laura pobla­dła jesz­cze bar­dziej.

– Mogę wejść? – Bogna wkro­czyła do przed­po­koju z impe­tem.

– To nie naj­lep­szy moment.

– Ty nawet nie wiesz, co się wyda­rzyło! – spoj­rzała w bok. I zamarła. Na wie­szaku wisiał zna­jomy szary płaszcz z wypa­loną małą dziurką na pra­wym man­kie­cie. – Kur­waaa! – ode­pchnęła Laurę i wbie­gła do pokoju. Na sofie w bok­ser­kach leżał Miłosz. Onie­miała, cof­nęła się, strą­ca­jąc wazon, który z łosko­tem spadł na pod­łogę i roz­padł się na kilka czę­ści.

– Co ty tu robisz? – zapy­tała Miło­sza. Męż­czy­zna pode­rwał się na równe nogi.

Bogna czuła się, jakby odgry­wała główną rolę w jakimś melo­dra­ma­cie.

– Bogna…

– Miłosz… Ty… Ty mia­łeś byś na kon­fe­ren­cji – głu­pio wydu­kała.

– Usiądź – całą sytu­ację pró­bo­wała zała­go­dzić Laura.

– Co? – spio­ru­no­wała Laurę wzro­kiem. – Jaja sobie ze mnie robisz?

– To się wyda­rzyło… I… – Miłosz wkła­dał koszulkę, jakby wsty­dził się swo­jego nagiego torsu, na któ­rym ona tak czę­sto opie­rała głowę.

– Kiedy? Ja pier­dolę. Jeste­śmy rodziną, Laura… – jęk­nęła.

– Rok temu, po twoim przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym. Świet­nie nam się roz­ma­wiało.

– Rok temu? – Bogna nie mogła uwie­rzyć, że to tak długo trwało.

– Pró­bo­wa­li­śmy powstrzy­mać to uczu­cie… Przy­kro mi – Laura spu­ściła wzrok.

Bogna spoj­rzała na Miło­sza. A ona… głu­pia, gotowa była jesz­cze wszystko mu wyba­czyć.

Tylko że on utkwił w niej wzrok, a ona już wie­działa, że z tego nic nie będzie… Patrzył na nią z bole­snym wyra­zem twa­rzy, który mówił: „Przy­kro mi, ale ja już do cie­bie nie wrócę”.

Bogna zro­zu­miała, że w Lau­rze zna­lazł brat­nią duszę. Lepiej się rozu­mieli. Byli z jed­nej branży.

Zabo­lało. Takie rze­czy bolą. Bogna uda­wała, że jest twarda. Nie pła­kała, nie lamen­to­wała, a rzu­ciła się w wir imprez i nowych zna­jo­mo­ści. Pół roku póź­niej wyje­chała sama nad morze. To wtedy zro­zu­miała, że nie prze­pra­co­wała tego roz­sta­nia. Przez sie­dem dni wyła. Aż w końcu wypła­kała cały ból.

Rozdział 3

Ada nie mogła zasnąć. Jakaś para w sąsied­nim pokoju upra­wiała gło­śno seks. Zasło­niła głowę poduszką, ale dobie­ga­jące zza ściany odgłosy były tak inten­sywne, że nic to nie pomo­gło. Wstała. Adam spał, odwró­cony na prawy bok. Córki spały w sąsied­nim pokoju. Pode­szła do okna. Usły­szała kobiecy jęk. Pozaz­dro­ściła tej kobie­cie, która prze­ży­wała takie unie­sie­nia. Wie­działa, kto nocuje za ścianą, spo­ty­kali się z tą parą na śnia­da­niach i kola­cjach. Nawet chwilę ze sobą roz­ma­wiali. Kobieta była zadbaną pięć­dzie­siątką po roz­wo­dzie. Męż­czy­zna był od niej o kilka lat młod­szy. Ada nie wie­działa, czy to jej part­ner, czy po pro­stu chło­pak na waka­cje. Nie miało to żad­nego zna­cze­nia. Ta kobieta za ścianą była w tym momen­cie szczę­śliwa.

– Wie pani, ja prze­ży­wam drugą mło­dość i każ­demu pole­cam – powie­działa jej, kiedy jechały razem windą.

Ada od kilku mie­sięcy każ­dego dnia powta­rzała sobie, że jest szczę­śliwa. Sama nie wie­działa, dla­czego musiała się o tym prze­ko­ny­wać. Miała dom, męża, dzieci. Cho­lera, wszystko miała. Ale nie pamię­tała, kiedy ostatni raz kochała się z Ada­mem tak, żeby krzy­czeć z roz­ko­szy.

– Chyba żar­tu­jesz, że po tylu latach związku będziesz wiła się pod­czas seksu niczym piskorz. Od tego jest insty­tu­cja kochanka – powie­działa jej Bogna.

Tylko że Ada nie potra­fi­łaby mieć kochanka.

– Potra­fi­ła­byś. Każda z nas by potra­fiła. Ale każda się zarzeka, że by tego nie zro­biła. Nie warto, zaboli, prze­ko­nu­jemy sie­bie. Jest to na swój spo­sób nie­mo­ralne, ale się zda­rza. Romanse przy­da­rzają się ludziom, bo wypeł­niają jakieś luki, które w sobie nosimy – kon­ty­nu­owała przy­ja­ciółka. – Po takich roman­sach zazwy­czaj ktoś ma zła­mane serce.

A Ada wła­śnie nie wie­działa, jak boli, bo ona zła­ma­nego serca ni­gdy nie miała. Pora­nione tro­chę tak, ale nie przez męż­czyzn. Jej pierw­szym i ostat­nim męż­czyzną był jej mąż Adam.

Kobieta za ścianą znowu jęczała. Sły­chać było, jak rama łóżka odbija się od ściany.

Czemu nie ja? Odsu­nęła od sie­bie te myśli. Spoj­rzała z czu­ło­ścią na męża. Tyle lat razem, tyle rado­ści i smut­ków. Dwie córki. Jedna doro­sła, druga dzie­się­cio­let­nia, która ich wciąż potrze­bo­wała.

Wspi­na­nie się po pagór­kach i spa­da­nie w ciemne doliny. To jest wła­śnie miłość.

Usia­dła na łóżku. Owi­nęła się kocem. Sama nie wie­działa, kiedy przy­snęła. Obu­dził ją dźwięk wody w łazience. To Adam brał prysz­nic. Miała silne, wręcz wszech­ogar­nia­jące prze­czu­cie, że wszystko jest nie tak, że będzie musiała ten dzień jakoś prze­trwać.

Jej roz­my­śla­nia prze­rwała młod­sza córka Maja, która weszła do ich pokoju. Była żywym sre­brem. Roz­bry­ka­nym, weso­łym, wraż­li­wym, ale też mają­cym swoje humorki.

– Mamu­siu… Justyna powie­działa, że dzi­siaj nie pój­dziemy do zoo, a do ogrodu bota­nicz­nego.

– Wczo­raj byli­śmy w weso­łym mia­steczku, tak jak chcia­łaś. Dzi­siaj pój­dziemy do ogrodu.

– Ale tam jest nud­no­ooo – mała wydęła usteczka.

– Jedni nudzą się w zoo, inni w ogro­dzie bota­nicz­nym.

– A życie to suma kom­pro­mi­sów – powie­dział Adam, który wyszedł z łazienki i bia­łym ręcz­ni­kiem frotté wycie­rał włosy. Ada przy­tu­liła córkę, ale wie­działa, że to będzie jeden z tych dni, kiedy wszystko pój­dzie nie tak, jak powinno pójść.

Pół godziny póź­niej zeszli do sto­łówki. Przy­wi­tała ich kel­nerka w nie­na­gan­nym czar­nym uni­for­mie, z zacze­sa­nymi gładko do tyłu i zebra­nymi w koczek nisko na karku wło­sami. Miło się przy­wi­tała i wska­zała sto­lik przy oknie. Usie­dli. Ada spoj­rzała na kwie­ci­ste, bla­do­ró­żowe zasłony w stylu angiel­skim, wymyśl­nie udra­po­wane. Podo­bały jej się. Podob­nie jak stare kre­densy w kolo­rze ochry, które stały pod ścianą.

W bufe­cie ser­wo­wano twa­ro­żek, ryby, wędliny, sery, a także jajka. W pla­sti­ko­wych pojem­ni­kach znaj­do­wały się różne chrupki śnia­da­niowe. Ada mogła się zało­żyć, że Maja się­gnie wła­śnie po nie. W misecz­kach nato­miast były owoce – od kawał­ków melona i arbuza poprzez tru­skawki po maliny.

Na bia­łych pate­rach można było zna­leźć cro­is­santy, cytry­nowe i cze­ko­la­dowe babeczki, a także pokro­joną w kawałki droż­dżówkę z owo­cami. Maja popro­siła matkę o miskę chru­pek.

Justyna – o twa­ro­żek i kromkę pie­czywa tosto­wego. Zazwy­czaj star­sza córka sama sobie robiła śnia­da­nie, jed­nak teraz była zała­mana po roz­sta­niu z Jan­kiem.

Matka Ady, która róż­niła się od córki pod każ­dym wzglę­dem, a przede wszyst­kim pod wzglę­dem podej­ścia do dzieci, zapy­tała ją ostat­nio: „Ty tak serio?”. „Ale co?” – odpo­wie­działa pyta­niem, zdzi­wiona. Matka wbiła w nią wzrok: „Usłu­gu­jesz im”.

Nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Nie czuła, że komu­kol­wiek usłu­guje. A jed­nak cza­sami wyda­wało jej się, że jej matka jest od niej o wiele szczę­śliw­sza. Co ona ma z tym szczę­ściem? Mirka Dęb­ska trzy­krot­nie się roz­wo­dziła. Ada nie chciała być jak Mirka. Ona chciała mieć sta­bi­li­za­cję w życiu. Ale dla­czego, skoro była tak bar­dzo usta­bi­li­zo­wana, coraz czę­ściej coś ją uwie­rało? Jej matka dbała zawsze tylko o sie­bie. Ada nie czuła się jakoś spe­cjal­nie przez nią odrzu­cona, ale na pewno czuła jakąś pustkę w sercu. Matka kochała ją na swój spo­sób, ale Ada wie­działa, że nie chce być taka jak ona. Swoim cór­kom dawała mnó­stwo czu­ło­ści.

Na śnia­da­niu Justyna była sku­piona na wysy­ła­niu wia­do­mo­ści do chło­paka, który z nią zerwał kilka dni temu.

– Odpuść – powie­działa Ada, sma­ru­jąc tost dże­mem.

– Jesz­cze czego, zra­nił mnie – jej palce śmi­gały po wyświe­tla­czu tele­fonu z pręd­ko­ścią świa­tła.

– Nie pierw­szy i nie ostatni facet cię zra­nił.

Justyna unio­sła na nią wzrok.

– Ja wiem, że ty byś odpu­ściła, mamo. Jak we wszyst­kim. Odpusz­czasz nam, sobie. Nie wal­czysz o sie­bie. I potem jesteś nie­szczę­śliwa.

– Jesteś dla mamy nie­spra­wie­dliwa – ode­zwał się Adam, kro­jąc kawa­łek kieł­ba­ski.

– Niby że mama jest taka szczę­śliwa?

Ada poczuła, jak łzy zbie­rają się jej pod powie­kami.

– Jestem szczę­śliwa – powie­działa. – A tobie co da to, że będziesz pisała do niego tyle wia­do­mo­ści?

– Niech wie, że nie on pierw­szy ani nie ostatni – dziew­czyna wydęła wargi, po czym zro­biła sobie sel­fie.

– Piszesz mu o tym, że nie on pierw­szy i nie ostatni?

– Tak.

Ada wes­tchnęła. Cza­sami nie potra­fiła zro­zu­mieć córek ani męża. Cza­sami miała ochotę porzu­cić dotych­cza­sowe życie i gdzieś po pro­stu uciec. Dostała wia­do­mość od Bogny o fatal­nym sta­nie Emi­lii.

* * *

Kolejne dni to była roz­pacz. Emi­lia wzięła dwa tygo­dnie urlopu, by ule­czyć zła­mane serce. Na początku prze­ży­wała falę smutku. Leżała, gapiła się w sufit i słu­chała rzew­nych pio­se­nek. Jej ulu­bioną pio­sen­karką była Kaśka Sochacka. Śpie­wała z nią o tym, że niebo było różowe, kiedy nastał koniec.

– Kuuurwa, jak to boli – lamen­to­wała.

– I będzie boleć, ale gwa­ran­tuję ci, że kie­dyś prze­sta­nie – powie­działa Bogna.

Przy­ja­ciółki wspie­rały ją na wszyst­kie moż­liwe spo­soby. Parzyły wia­dra kawy i dono­siły mali­nowe żelki.

– Nie możesz się w tym babrać – Ada, ta racjo­nalna, zawsze sta­rała się zna­leźć naj­lep­sze roz­wią­za­nie.

– Ja bym mu obcięła fiuta – powie­działa Bogna, prze­żu­wa­jąc mar­chewkę.

Bogna była dobra w obmy­śla­niu zemsty, przy czym Ada upie­rała się przy bar­dziej sub­tel­nych meto­dach, w stylu zapi­sa­nia się na pila­tes lub prze­czy­ta­nia porad­nika o tym, jak ura­to­wać zra­nioną duszę.

– Dziew­czyny, wiem, że się sta­ra­cie, ale sama muszę to wszystko sobie prze­pra­co­wać.

– Wiem, ale nie pozwo­limy ci zgnić w łóżku ze stu­ki­lową nad­wagą – dodała Bogna.

– Jesz­cze tylko dziś, a jutro będę jak nowo naro­dzona… – obie­cała Emi­lia.

Rozdział 4

Bogna sto­so­wała zasadę numer jeden, która mówiła: nie sypiać z żona­tymi face­tami. Nie lubiła robić świństw innej kobie­cie, nawet jeśli ta kobieta oka­zy­wała się larwą. Zasada numer dwa gło­siła nato­miast, że nie należy się spo­ty­kać z byłymi, bo to wiąże się z tanim sen­ty­men­ta­li­zmem albo powro­tem do jakichś prze­szłych uczuć jed­nej ze stron, co rów­nież two­rzy kom­pli­ka­cje. A ona nie chciała już w życiu kom­pli­ka­cji.

Bogna naprawdę chciała spo­tkać faceta, z któ­rym mogłaby tro­chę pobyć. Może nie do końca życia. Bo nie cier­piała słów „na zawsze”. Uwa­żała, że nic w życiu nie jest nam dane na zawsze. A uczu­cia ewo­lu­ują. Ale chcia­łaby zakosz­to­wać tro­chę sta­ło­ści.

Przy­cią­gała męż­czyzn jak magnes. Może dla­tego, że była cha­rak­te­ro­lo­gicz­nie tro­chę podobna do faceta. Nie dzie­liła włosa na czworo. Nie zasta­na­wiała się, co by było, gdyby. Jeśli z kimś była, to nie szu­kała dziury w całym. Lubiła żarty na temat seksu, co też face­tom odpo­wia­dało. Tylko jakoś z żad­nym jej się nie ukła­dało.

Bo wcze­śniej czy póź­niej oka­zy­wało się, że osob­nik jeden z dru­gim ma jakiś defekt.

Zako­chi­wała się szybko, ale rów­nie szybko jej prze­cho­dziło.

Wczo­raj aku­rat jej szybko prze­szło. On był trzy­dzie­sto­ośmio­let­nim nauczy­cie­lem wło­skiego. Mówił do niej Bella, a jej to wcale nie bawiło, a raczej żeno­wało, a już przy Bella ciao dosta­wała nie­mal tor­sji.

Poszli razem na kola­cję do knajpki z pol­skim jedze­niem, bo Luigi miał dosyć wło­skiej kuchni. Ona się zgo­dziła. Było miło. Zja­dła kieł­ba­skę z sałatką, jej part­ner zamó­wił bigos.

– Jak to się mówi po pol­sku – zaczął, gła­dząc się po brzu­chu – mam wzdę­cia – wska­zał na brzuch.

Powie­dział to na tyle gło­śno, że dys­tyn­go­wana star­sza pani przy sąsied­nim sto­liku pokrę­ciła głową.

Ale to jesz­cze nic. Hitem było, kiedy Włoch zaczął wydłu­by­wać sobie resztki jedze­nia spo­mię­dzy zębów.

Bogna wstała od sto­lika jak opa­rzona i wyszła z restau­ra­cji.

Luigi dzwo­nił do niej cały wie­czór. A ona odrzu­cała od niego połą­cze­nia.

Nie mogła usie­dzieć w miej­scu. Cho­dziła po miesz­ka­niu w wycią­gnię­tym dre­sie, co chwila łapiąc się za głowę.

Emi­lia roz­ło­żyła się z papie­rami przy kuchen­nym bla­cie.

– A tobie co?

– Daj spo­kój, te moje randki to jakieś porażki, ale widzę, że wra­casz do życia – Bogna uśmiech­nęła się do przy­ja­ciółki.

– W końcu muszę. Minęły cztery tygo­dnie od roz­sta­nia. Ojciec do mnie wydzwa­nia, żebym wzięła się w garść, więc się biorę.

– Masz nie­zdrowe sto­sunki z ojcem. Robisz wszystko, czego on chce.

– On chce dla mnie dobrze. Wiesz, że po śmierci matki się zała­mał.

– Emi, to było kil­ka­na­ście lat temu. Nie możesz leczyć w nie­skoń­czo­ność jego zła­ma­nego serca.

– Dobra, nie mówmy o tym. Co z tym Wło­chem?

– Myśla­łam, że ten Luigi będzie tym, z któ­rym będę przez jakiś czas.

– I???

– Wyj­mo­wał sobie paznok­ciem u małego palca resztki jedze­nia z zębów.

– Fuuu…

– Zauro­cze­nie jego bosko­ścią i wło­sko­ścią szybko mi minęło. Co ze mną jest nie tak? – Bogna ręką wska­zała na sie­bie.

– Wszystko jak naj­bar­dziej tak, to z tymi face­tami jest coś nie halo. Czemu nikt nie chce takich faj­nych babek jak my?

– Może mamy za duże wyma­ga­nia?

– Czy ja wiem? – Emi­lia się­gnęła po mali­nowe żelki i wło­żyła dwa do ust. – Chcemy tylko sza­cunku, szcze­rej roz­mowy, spę­dzić z kimś miło czas w teatrze, kinie czy na wysta­wie.

– Idę pobie­gać. Idziesz ze mną? – zapy­tała Bogna przy­ja­ciółkę.

– Prze­cież wiesz, że nie zno­szę bie­gać.

– Możesz wypo­ży­czyć sobie hulaj­nogę.

– Mam dużo pracy.

– Jak chcesz.

Bogna wło­żyła skar­petki i buty spor­towe, a także szary, wysłu­żony dres. Na głowę narzu­ciła kap­tur. Weszła do kuchni, z lodówki wyjęła poma­rań­czowy sok. Wypiła dusz­kiem z butelki, po czym zja­dła pro­te­inowy bato­nik z mig­da­łami.

Tego dnia bie­gła szybko, jakby ktoś ją gonił albo jakby przed czymś ucie­kała. W parku było sporo kałuż. W nocy lało jak z cebra. Powie­trze pach­niało świe­żo­ścią. Bie­ga­nie zawsze ją odstre­so­wy­wało. Nie miała czasu na myśle­nie i ana­li­zo­wa­nie cze­go­kol­wiek.

Bogna cza­sami bywała nie­szczę­śliwa, cho­ciaż ludzie myśleli – w tym jej przy­ja­ciółki – że jest silną, nie­znisz­czalną kobietą. A każda kobieta, nawet ta silna, ma chwile, kiedy roz­sy­puje się na drobne kawa­łeczki.

Bie­ga­nie nie pozwa­lało jej na dłuż­sze chwile smutku. Kiedy odszedł Miłosz, bie­gała przez trzy mie­siące, kiedy tylko miała czas. Bie­ga­nie, praca, bie­ga­nie, spa­nie i tak w kółko. W week­endy wię­cej bie­ga­nia.

Kiedy czło­wiek biega, może poczuć wię­cej zapa­chów. Zoba­czyć kwit­nące drzewa, a jesie­nią rumiane liście, które spa­dają z gałą­zek.

Czuć. Kiedy jesteś w roz­sypce, chcesz czuć coś innego niż ból.

* * *

To był jej pierw­szy dzień w pracy po czte­ro­ty­go­dnio­wej prze­rwie. W kan­ce­la­rii jak zwy­kle dużo się działo, ale w końcu Emi­lia poczuła, że wró­ciła do świata żywych. O osiem­na­stej wyszła z biura. W brzu­chu jej bur­czało, wstą­piła więc do baru, który znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie ulicy. Posta­wiła na tacy kubek z dużą czarną kawą, obok poło­żyła kanapkę z tuń­czy­kiem, a także pojem­ni­czek z jogur­tem. Doło­żyła też paczkę ulu­bio­nych mali­no­wych żel­ków. Do uszu wło­żyła słu­chawki, chil­lo­utowa muzyka koiła jej duszę. I nie mogła usły­szeć męskiego głosu, kiedy z impe­tem odwra­cała się na pię­cie. Męż­czy­zna i kobieta wpa­dli na sie­bie. Kubek z kawą oraz kubek z her­batą zle­ciały na pod­łogę. Gorąca ciecz bry­znęła na posadzkę, two­rząc czarną kałużę, w któ­rej wylą­do­wały żelki, cia­steczka owsiane i jogurt. Kanapka z tuń­czy­kiem przy­kle­iła się do ściany.

Emi­lia wycią­gnęła z uszu słu­chawki i wga­piała się w kałużę.

– O żeż, kurwa! – zaklął Igor, który był oazą spo­koju i klął tylko od wiel­kiego dzwonu. Tym razem, jak widać, ostro coś zadzwo­niło, skoro tak się uniósł.

Emi­lia poło­żyła tacę na sto­liku obok i zaczęła się śmiać, co cał­ko­wi­cie zbiło męż­czy­znę z pan­ta­łyku.

– No i? – zapy­tał bru­netkę o pocią­głej twa­rzy, która miała na sobie wście­kle różową mary­narkę w kwiaty i roz­klo­szo­waną spód­nicę się­ga­jącą kolan. I która abso­lut­nie nie była w jego typie.

– Trzeba to sprząt­nąć – Emi­lia nie prze­sta­wała się śmiać.

– I tyle?

– Odku­pię panu ciastka i her­batę, i tyle – wzru­szyła ramio­nami, cią­gle się uśmie­cha­jąc.

– Co panią tak bawi?

– To, że jest pan tak zde­ner­wo­wany tak nie­istotną rze­czą – powie­działa ze spo­ko­jem.

– Pro­szę spoj­rzeć na moją koszulę – spu­ścił głowę.

Na jego koszuli wid­niała podłużna brą­zowa plama.

– Wygląda, jakby miał pan kra­wat koloru kawy.

– Pani ze mnie drwi? – syk­nął.

– Pro­szę pana­aaa… – prze­cią­gnęła samo­gło­skę „a”, a on poczuł, że stroi sobie z niego żarty. – Nie ma co pła­kać nad roz­la­nym mle­kiem, a tym bar­dziej nad roz­laną kawą czy her­batą. Takie rze­czy się zda­rzają. Ogar­niemy to i do przodu.

Emi­lia, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, pode­szła do kel­nerki, która już wycho­dziła zza kon­tu­aru z mopem i wia­drem.

– Posprzą­tam – zwró­ciła się do dziew­czyny.

– Ja to zro­bię, nie ma pro­blemu – odpo­wie­działa kel­nerka.

Emi­lia zebrała w dło­nie kubki i wyrzu­ciła do kosza. Igor się­gnął po chu­s­teczki, które stały na sto­liku. Zdjął ze ściany kanapkę i prze­tarł ścianę, po czym wyszedł z baru.

Chwilę potem usły­szał za sobą kobiecy głos:

– Nie odku­pi­łam panu her­baty ani cia­stek.

– Wie pani co…? – odwró­cił się w stronę Emi­lii.

– Nie wiem, dopóki pan mi nie powie.

– Ja już nie chcę ani tych cia­stek, ani her­baty. Niczego nie chcę… – spoj­rzał na jej rado­sne oczy i dokoń­czył: – …od pani.

– A szkoda.

– Jezu­uuu… – jęk­nął, odwró­cił się i przy­spie­szył kroku, jakby oba­wiał się, że ta nawie­dzona kobieta dogoni go i znowu cze­goś będzie od niego chciała. A on od niej już niczego nie chciał. Jedyne, o czym marzył, to zmie­nić koszulę na czy­stą i mieć święty spo­kój.

Igor był uło­żo­nym trzy­dzie­sto­sied­mio­let­nim face­tem. Praw­ni­kiem z krwi i kości. Pocho­dził z praw­ni­czej rodziny. Jego ojciec był praw­ni­kiem, a także dzia­dek i pradzia­dek. Mama nato­miast była panią pro­ku­ra­tor. Lubił to śro­do­wi­sko i – jak mówił – „był nim prze­siąk­nięty od naj­młod­szych lat”. Wie­dział, że jest dobrym adwo­ka­tem, ale z dru­giej strony miał świa­do­mość, że każdy może popeł­nić błąd. Błędy praw­ni­ków to coś, czego nie da się do końca unik­nąć. Jak to mówią, nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.

* * *

Emi­lia wsia­dła do swo­jej żół­tej psz­czółki, jak piesz­czo­tli­wie nazy­wała micrę, którą jeź­dziła. Odpa­liła sil­nik i ruszyła. Uwiel­biała swoje autko, mimo że ojciec od kilku mie­sięcy pro­po­no­wał jej zakup lep­szego samo­chodu. Olgierd Wroń­ski zro­biłby dla córki wszystko, nawet jeśli ona o to wszystko nie pro­siła. Miała do ojca ogromny sen­ty­ment, sza­no­wała go, kochała, ale pre­zen­to­wała inne podej­ście do życia niż jej tata. Byli ze sobą bli­sko. Olgierd był wręcz w sto­sunku do córki nado­pie­kuń­czy. Na jej punk­cie miał hopla, i to cał­kiem nie­zdro­wego. Emi­lia wie­działa, że to dla­tego, że mieli tylko sie­bie. Kiedy jej mama umie­rała, Emilka miała dwa­na­ście lat. Olgierd obie­cał żonie, że zaj­mie się córką nale­ży­cie, a Emi­lia obie­cała mamie, że będzie opie­ko­wać się tatu­siem i że go nie zawie­dzie. Może dla­tego wybrała prawo? Była roz­trze­pana, roz­tar­gniona, gubiła doku­menty, noto­rycz­nie zapo­mi­nała togi na roz­prawy, a jed­nak jakoś jej szło.

Się­gnęła po paczkę żel­ków, które pochła­niała w ilo­ściach hur­to­wych i…

– Kurwa! – poczuła szarp­nię­cie, głowa odsko­czyła jej do tyłu. I w tym samym cza­sie usły­szała dźwięk gną­cej się bla­chy.

Chwilę potem stała naprze­ciwko faceta, który wysiadł ze swo­jego mato­wo­sza­rego mer­ce­desa. Wie­działa, że taki kolor robi się na zamó­wie­nie i kosz­tuje to kupę szmalu. W ogóle facet, który wje­chał w dupę jej mikrusi, wyglą­dał na dzia­nego. Miał na sobie jasno­sta­lowy gar­ni­tur, śnież­no­białą koszulę i bla­do­nie­bie­ski kra­wat. Hol­ly­wo­odzki uśmiech, śniadą kar­na­cję i czarne włosy zacze­sane do tyłu. I wła­śnie wle­piał w nią czarne oczy­ska.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki