BeMy - Elie Rosinski, Gabriela Gargaś - ebook

Opis

Historia jak sos vinaigrette, czyli wykwintna mieszanka szaleństwa, emocji, humoru, niezwykłych zwrotów akcji i francuskiego temperamentu.

„Wychowywałem się w dworku na francuskiej prowincji, strzelając do kur sąsiada i szwendając się z ukochanym, niesfornym psem. Kilka lat później mieszkałem z Edem Sheeranem i na wielkich stadionach supportowałem jego koncerty. Brzmi jak niesamowity zbieg okoliczności? Moje życie jest ich pełne. Nazywam się Elie Rosinski i razem z moim bratem Mattią tworzę zespół BeMy. Chcę cię zabrać w podróż do dzieciństwa straconego w szkole katolickiej, trudnego i pełnego kompleksów czasu dorastania, szalonego życia początkującego muzyka, a także do brudnego i pełnego hipokryzji świata show-biznesu. I jeszcze… zapomniałem o miłości, a przecież jest ważna. Bardzo ważna.

Tę opowieść tworzyła ze mną Gabriela Gargaś, której udało się ubrać w słowa długo skrywane przeze mnie emocje i tajemnice.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

To bez­na­dziejne uczu­cie zatra­cić się w tok­sycz­nej rela­cji i zgu­bić w niej sie­bie. Tak naprawdę nie zda­jesz sobie sprawy, że ten zwią­zek wywiódł cię na manowce, że zni­kasz. I cho­ciaż ludzie, któ­rzy cię kochają, biją na alarm, dostar­czają dowo­dów i bła­gają, byś się rato­wał, wró­cił do swego poprzed­niego życia, ty po pro­stu nie przyj­mu­jesz tego do wia­do­mo­ści. Nie chcesz ich słu­chać.

Wyda­wało mi się, że pro­wa­dzi­łem nor­malne życie u boku osoby, którą bez pamięci kocha­łem, a która posta­no­wiła mnie nie­ustan­nie napra­wiać, popra­wiać, wszystko we mnie zmie­niać. Dla niej nie byłem wystar­cza­jąco dobry, mądry, zdolny, pra­co­wity. W jej oczach byłem tylko kawał­kiem pla­ste­liny, z któ­rego można ule­pić to, co się chce…

Muzyka była moją pasją, moim życiem, ale wtedy i ona umarła.

Umarły rodzinne więzi. Prze­sta­łem spo­ty­kać się z przy­ja­ciółmi. Zapo­mnia­łem o całym świe­cie, w tym o sobie.

Był piąt­kowy wie­czór, gdy usły­sza­łem puka­nie do drzwi. Wie­dzia­łem, kto jest po dru­giej stro­nie. Mój brat z przy­ja­ciółmi. Sie­dzia­łem na sofie z moją dziew­czyną, która spoj­rzała na mnie ze zło­ścią.

W jej spoj­rze­niu wyczy­ta­łem: „Oni albo ja”.

Prze­czoł­ga­łem się pod oknem, dotar­łem do włącz­nika świa­tła i – niczym szpieg – zga­si­łem lampkę w salo­nie, by wszystko wska­zy­wało na to, że nikogo nie ma w domu.

Jesz­cze kilka razy zapu­kano do drzwi i zapa­dła cisza. Sie­dzie­li­śmy razem w ciem­no­ści, dumni z naszego mistrzow­skiego spi­sku mają­cego na celu unik­nię­cie spo­tka­nia z moim bra­tem i przy­ja­ciółmi.

Mie­siąc póź­niej mój brat Mat­tia zapro­sił mnie do sie­bie. Spoj­rzał na mnie z pogardą.

– Stary, widzia­łem, jak prze­kra­da­łeś się pod oknem, by zga­sić świa­tło. To było żało­sne – powie­dział, a ja wie­dzia­łem, że miał rację. Obie­ca­łem sobie, że ni­gdy wię­cej nie zejdę na tak niski poziom. Oczy­wi­ście póź­niej upa­dłem jesz­cze niżej, skro­biąc dno od spodu.

Sta­łem przy oknie, zapa­trzony w pustkę, nie reagu­jąc na słowa Mat­tii.

– Co ty odwa­lasz? – głos brata, ostrzej­szy niż kie­dy­kol­wiek, prze­bił ciszę jak nóż. Nie odwró­ci­łem się.

Mat­tia pod­szedł bli­żej, jego kroki były zde­cy­do­wane.

– Popatrz na sie­bie! Umie­rasz za życia! – krzyk­nął, gdy sta­nął tuż za mną. Jego słowa były jak ciosy, ale ja na­dal mil­cza­łem, otu­lony nie­wi­dzialną zbroją apa­tii. – Stra­ci­łeś zapał nawet do muzyki, którą prze­cież kocha­łeś. Co się z tobą stało? – mówił dalej, a jego głos zła­god­niał, choć wciąż był pełen fru­stra­cji.

Wresz­cie odwró­ci­łem się, spoj­rza­łem na niego pustymi oczami.

– Nie rozu­miesz – wymam­ro­ta­łem, choć sam nie byłem pewien, co chcia­łem mu prze­ka­zać.

– Jak to nie rozu­miem? Muzyka była twoim życiem, a teraz… Co, po pro­stu ją porzu­ci­łeś? Nie chcę patrzeć, jak tra­cisz sie­bie, jak zani­kasz w tej tok­sycz­nej rela­cji. Musisz się obu­dzić! – Mat­tia zła­pał mnie za ramiona, pró­bu­jąc wstrzą­snąć mną dosłow­nie i w prze­no­śni.

Unik­ną­łem jego spoj­rze­nia, wzrok skie­ro­wa­łem w dół.

– To nie takie pro­ste – wyszep­ta­łem.

– To wła­śnie jest pro­ste! Tylko ty to kom­pli­ku­jesz. Obudź się, czło­wieku! Zobacz, co robisz sobie i nam. To, co kie­dyś w tobie podzi­wia­łem, gaśnie. Nie pozwolę ci tak po pro­stu znik­nąć – Mat­tia puścił mnie, odwró­cił się i wyszedł, zosta­wia­jąc mnie samego z jego sło­wami, które powoli zaczęły prze­ni­kać przez moją obo­jęt­ność.

W jego gło­sie było coś wię­cej niż złość. Była despe­ra­cja i strach o mnie, ale wtedy jesz­cze tego nie widzia­łem. Dopiero póź­niej zro­zu­mia­łem wagę jego słów, gdy zde­cy­do­wa­łem się wal­czyć, by znów zna­leźć sie­bie.

Dzień póź­niej zadzwo­nił do mnie i powie­dział, że wyjeż­dża do Fran­cji. Przy­ją­łem tę wia­do­mość i nawet nie pró­bo­wa­łem go powstrzy­mać.

Niech jedzie, pomy­śla­łem. Ja mia­łem prze­cież swój świat i Laure.

Sta­cza­łem się po równi pochy­łej.

Mojej uko­cha­nej przy­szło do głowy, że bra­kuje mi przy­dat­nej cechy zwa­nej oso­bo­wo­ścią. Według niej nie mia­łem wła­snego zda­nia, żad­nej praw­dzi­wej pasji ani nawet tego cze­goś, co mogłoby ją roz­ba­wić.

Zamie­niła mnie w psa łapią­cego swój ogon.

Im bar­dziej ocze­ki­wała, że powiem coś cie­ka­wego, zadzi­wię ją, tym bar­dziej każde moje wypo­wie­dziane do niej zda­nie wyda­wało mi się fał­szywe.

Był nie­dzielny wie­czór, sie­dzie­li­śmy na sofie, przed nami na ekra­nie tele­wi­zora leciał kolejny odci­nek angiel­skiego dur­nego serialu w stylu reality show. Moje próby komen­to­wa­nia były, deli­kat­nie mówiąc, mniej niż udane.

– Nie, no, zobacz co ona zro­biła… To takie… – pró­bo­wa­łem wtrą­cić coś, co miało być dow­cip­nym komen­ta­rzem na temat postaci z serialu.

Ona spoj­rzała na mnie, pod­nio­sła rękę i ude­rzyła się w czoło.

– Widzisz – powie­działa z wyraźną iry­ta­cją. – To był głupi komen­tarz. Ani śmieszny, ani mądry, ani dow­cipny.

Poczu­łem, że każde moje słowo było roz­pa­try­wane i osą­dzane, a każdy mój komen­tarz oce­niany jako głupi.

– Pró­buję coś zro­bić, żeby było miło – odpo­wie­dzia­łem zre­zy­gno­wany. – Naprawdę pró­buję.

– Ale nie o to cho­dzi, żebyś się sta­rał w ten spo­sób. Nie cho­dzi o to, byś kupo­wał książki o muzyce tylko po to, by udo­wod­nić, że ci na niej zależy – jej głos był pełen fru­stra­cji.

– Wiem, ale… – zaczą­łem, ale szybko zamil­kłem, zda­jąc sobie sprawę, że brnę w coraz więk­sze gówno. Książki o muzyce leżały na sto­liku, jesz­cze w folii. Były sym­bo­lem mojego for­so­wa­nego zain­te­re­so­wa­nia, a nie auten­tycz­nej pasji.

Wie­dzia­łem jedno: byłem w nie­złym gów­nie. I wie­dzia­łem, że śmier­dzi tak, że nie mogłem wytrzy­mać, ale ja na­dal w nim sie­dzia­łem.

Kocha­łem ją. Kocha­łem tak bar­dzo.

Jed­nak przy­szedł ten dzień, gdy musia­łem doko­nać wyboru: iść w prawo czy skrę­cić w lewo.

Wcze­śniej czy póź­niej zawsze nad­cho­dzi taki dzień, gdy musisz pod­jąć decy­zję, która zmieni twoje życie i cały twój świat. Każdy ma taką chwilę, gdy nagle zaczyna we wszystko wąt­pić.

Pamię­tam, jak sie­dzia­łem oparty o odra­paną ścianę i pła­ka­łem (a prze­cież nor­mal­nie pła­czę tylko ze śmie­chu). Ni­gdy wcze­śniej ani ni­gdy potem tak nie pła­ka­łem. Ból zaci­skał mi klatkę pier­siową.

Strata boli, kurew­sko…

Czu­łem się, jakby moja dusza została wrzu­cona do nisz­czarki doku­men­tów, a jedyną rze­czą, która została ze mnie, było moje ciało.

Czy można kochać kogoś tak bar­dzo, tak mocno, że kiedy go tra­cisz, to tra­cisz abso­lut­nie wszystko? Jesteś jak zapa­lona świeczka wysta­wiona na wiatr. Ja tak się czu­łem. Zosta­wiła mnie. Wyrzu­ciła ze swo­jego życia, jak wyrzuca się śmieć nie­na­da­jący się nawet do recy­klingu. Może powi­nie­nem być mniej uczu­ciowy, mniej wraż­liwy…

Tkwi­łem na ulicy, zapa­trzony w zamknięte drzwi jej miesz­ka­nia w angiel­skim bliź­niaku, czu­jąc, jak każda cząstka mojego ciała odma­wia posłu­szeń­stwa. Ulice mia­sta pogrą­żały się w wie­czor­nej mgle, a ja sta­łem jak zahip­no­ty­zo­wany, nie mogłem się ruszyć. Moje serce biło nie­równo, prze­ry­wa­jąc ciszę prze­cią­głym echem mojego bólu. Pró­bo­wa­łem zro­zu­mieć, co poszło nie tak. Byłem dla niej jak otwarta księga, dałem jej klucz do mojego tajem­ni­czego ogrodu i dostęp do wszyst­kich moich naj­bar­dziej skry­wa­nych tajem­nic. A ona… Ona bez cie­nia waha­nia, jed­nym cynicz­nym gestem to wszystko odrzu­ciła. Chłodny wiatr prze­szył mnie na wylot, ale nie czu­łem zimna. Jakiś facet prze­cho­dzący chod­ni­kiem potrą­cił mnie przy­pad­kiem i zamiast prze­pro­sić, wark­nął: „Niech się pan stąd ruszy, tu nie dziel­nica dla bez­dom­nych”. Nie mogłem tego zro­bić. Byłem zbyt pogrą­żony w moim wła­snym świe­cie roz­pa­czy, zbyt zajęty ana­li­zo­wa­niem każ­dej chwili, każ­dego spoj­rze­nia, każ­dego dotyku, szu­ka­jąc odpo­wie­dzi na pyta­nie, które drę­czyło mnie naj­bar­dziej: dla­czego?

Trzę­sąc się z zimna, zada­wa­łem sobie miliony pytań, na które nie znaj­do­wa­łem odpo­wie­dzi. Może fak­tycz­nie powi­nie­nem być mniej uczu­ciowy, mniej wraż­liwy? Bar­dziej kon­kretny, prag­ma­tyczny, mate­ria­li­styczny… Może powi­nie­nem nauczyć się cho­wać emo­cje głę­biej, nie pozwa­lać im dyk­to­wać, jak mam żyć? Być takim face­tem, jakich opi­sują w kobie­cych cza­so­pi­smach? Ale wtedy… Czy był­bym jesz­cze sobą? Czy nie stra­cił­bym tej czę­ści mnie, która spra­wiała, że byłem wyjąt­kowy w jej oczach, przy­naj­mniej przez jakiś czas?

Pod­nio­słem wzrok na niebo, gdzie pierw­sze gwiazdy zaczy­nały mru­gać w mroku – mimo mgły, która robiła się coraz gęst­sza – jakby pró­bo­wały prze­mó­wić do mnie w języku, któ­rego jesz­cze nie rozu­mia­łem. Może gdzieś tam, wśród tych nie­skoń­czo­nych prze­stwo­rzy, kryła się odpo­wiedź? Może tam, gdzieś mię­dzy gwiaz­dami, sam mógł­bym zna­leźć uko­je­nie dla mojej obo­la­łej duszy?

TERAZ

Brudny świat

Każdy ma do opo­wie­dze­nia wła­sną histo­rię. Każdy pisze swój wła­sny sce­na­riusz pod tytu­łem Moje życie. Nie­które życiowe adap­ta­cje to praw­dziwe dra­maty wypeł­nione stratą, bólem, lekami na receptę, rze­kami łez, zła­ma­nymi ser­cami i wszyst­kim tym, co możesz sobie wyobra­zić. Nie­które są czy­stą deka­den­cją, jak w fil­mie Las Vegas Parano. Roz­cią­gnięte mię­dzy świa­tłem a ciem­no­ścią, ze wzlo­tami pod samo niebo i upad­kami aż do pie­kiel­nych cze­lu­ści, prze­peł­nione pasją i nie­na­wi­ścią, przy­go­dami i walką o to, by prze­trwać.

Ale więk­szość ludzi opi­suje swoje życie w znacz­nie prost­szym stylu, przed­sta­wia­jąc je jako spo­kojne, nie­ob­fi­tu­jące w szcze­gólne wyda­rze­nia. Może być nie­zwy­kle szczę­śliwe lub bar­dzo smutne. Cza­sem po pro­stu zwy­czajne…

A jed­nak każda z tych histo­rii jest wyjąt­kowa, tak jak każda komórka ludz­kiego ciała.

Cóż, moja histo­ria jest histo­rią chło­paka, który nie wie­rzył w sie­bie, ale z bie­giem lat to się zmie­niło. Jedno jest pewne: pró­bu­jąc odna­leźć sie­bie, popeł­ni­łem w życiu kilka nie­wia­ry­god­nych głupstw, co nie zmie­nia faktu, że jestem arty­styczną duszą, wraż­liw­cem z ser­cem na dłoni. Pisząc tę książkę, powta­rza­łem sobie, że pod­czas gdy ja tu opo­wia­dam o zasra­nych iPhone’ach, stu­denc­kim życiu, kon­cer­tach, ktoś ratuje sło­nie w Kongo albo ma pota­jemny romans z jakimś poli­ty­kiem. Jed­nak uzna­łem, że chcę wam o tym wszyst­kim opo­wie­dzieć, bo to histo­ria walki o wła­sną toż­sa­mość.

Dosze­dłem do wnio­sku, że aby zacie­ka­wić odbiorcę, nie wystar­czy tylko sama histo­ria, ważne jest to, jak ją opo­wiesz, by czy­tel­nik wyniósł z niej coś dla sie­bie. Możesz oglą­dać wyso­ko­bu­dże­towe hol­ly­wo­odz­kie filmy akcji z tysią­cem efek­tów spe­cjal­nych, a po sean­sie stwier­dzisz, że to nie to, ale możesz też zanu­rzyć się w fil­mie z pra­wie zero­wym budże­tem, w któ­rym przy­glą­dasz się rela­cji mię­dzy dwoj­giem ludzi i to może cię zachwy­cić. To samo doty­czy histo­rii waszego czy mojego życia.

Posta­no­wi­łem prze­lać na papier wyda­rze­nia, które prze­ży­łem (tylko w nie­któ­rych miej­scach tro­chę je ubar­wia­jąc), w for­mie jak naj­bar­dziej szcze­rej. Przy­to­czę tutaj cytat z Phi­lipa Rotha, ame­ry­kań­skiego pisa­rza, który nar­ra­cję w swo­ich książ­kach budo­wał na histo­rii i życiu wła­snej rodziny, czę­sto nara­ża­jąc się na jej nie­za­do­wo­le­nie. W książce Prze­ciw­ży­cie napi­sał:

Eks­hi­bi­cjo­nizm wybit­nego arty­sty łączy się z jego wyobraź­nią; fik­cja jest dla niego żar­to­bliwą hipo­tezą i zara­zem poważną supo­zy­cją, ima­gi­na­cyjną formą docie­ka­nia – wszyst­kim, czym nie jest eks­hi­bi­cjo­nizm.

Posta­no­wi­łem więc zagłę­bić się w histo­rię mojego życia i się nią z wami podzie­lić. Moje i wasze życie to pew­nego rodzaju mapa, którą – kawa­łek po kawałku – rysu­jemy swo­imi zacho­wa­niami, pasjami, miło­ściami i wybo­rami. Swo­imi głu­po­tami, błę­dami i sza­leń­stwami. W ten spo­sób zazna­czamy na mapie odle­gło­ści, nano­simy na nią nazwy i miej­sca, które musimy jesz­cze poznać. Nie ma i ni­gdy nie będzie podob­nej mapy na pla­ne­cie Zie­mia. Będzie to wyjąt­kowy ślad po naszej podróży, który – jak każda mapa – może posłu­żyć innym.

To zaczy­namy.

***

Wszy­scy myślą, że życie muzyka to tylko ćpa­nie, dupy po kon­cer­tach i wiel­kie bogac­two. Może z nie­któ­rymi rze­czami bym się zgo­dził, ale nie z tym, że każdy zespół i każdy, kto działa w tak zwa­nym show–biz­ne­sie, jest kurew­sko bogaty. Raczej na takiego pozuje… Ludzie potra­fią się skur­wić, to jedno, potra­fią też dużo upo­zo­ro­wać.

Życie w show­bi­zie to bywa­nie nie tylko na wiel­kich even­tach, ale też na poka­zach sma­że­nia kieł­ba­sek czy goto­wa­nia jajek. Na nud­nym spo­tka­niu z wytwór­nią, z któ­rego chcesz spier­dzie­lić, gdzie pieprz rośnie. W ogóle mam cza­sem tak, że chcę uciec i nie wra­cać. Ale wiem, że muszę bywać, by mnie sfo­to­gra­fo­wali, zro­bili ze mną rolkę i takie tam… Im wię­cej bywa­nia, tym bar­dziej sta­jesz się roz­po­zna­walny.

Jest też muzyka, którą czuję i kocham. To moja stała miłość. A oprócz tej sta­ło­ści myślę, że życie to zmienna. Wszystko się zmie­nia, ewo­lu­uje, roz­pier­dala w drobny pył… Ale muzyka, ona jest w każ­dym z nas. Cza­sem nie­od­kryta. A cza­sem sły­szysz ją nie tylko w uszach, lecz także gdzieś w głębi duszy.

Show-biz­nes, jaki jest… Upi­łem tro­chę czer­wo­nego wina. To zepsuty świa­tek. Tak, są w nim fajni, war­to­ściowi ludzie, ale też tacy, któ­rzy obcią­gnęli laskę pro­du­cen­towi, sce­na­rzy­ście czy mene­dże­rowi. Ale powiem wam coś w sekre­cie: naj­nie­bez­piecz­niej­sze rekiny to mana­ge­ment.

Zaraz o tym opo­wiem. Ale naj­pierw chcę wam powie­dzieć, że wraz z bra­tem two­rzymy zespół BeMy, wyma­wiany po angiel­sku bimaj, bo nie­raz byli­śmy przed­sta­wiani jako „bemy”.

W sercu wiel­kiego mia­sta, gdzie neony migały jak gwiazdy na noc­nym nie­bie, moje życie toczyło się w ryt­mie nie­usta­ją­cych kon­cer­tów i spo­tkań bran­żo­wych. I niby tego chcia­łem, ale poza sceną czu­łem się coraz bar­dziej obco. Świat wyda­wał się opie­rać tylko na pozo­rach i suk­ce­sie. Pew­nego wie­czoru po kon­cer­cie zna­la­złem się na przy­ję­ciu orga­ni­zo­wa­nym przez wytwór­nię. Wśród dymu papie­ro­so­wego i dźwię­ków muzyki zauwa­ży­łem, jak ludzie fał­szy­wie się uśmie­chają, skry­wa­jąc praw­dziwe inten­cje.

Fake it till you make it,1 pomy­śla­łem, obser­wu­jąc, jak każdy pró­buje prze­ko­nać innych o swo­jej war­to­ści.

Pod­szedł do mnie mene­dżer i zaczął mi nawi­jać maka­ron na uszy o kolej­nej tra­sie kon­cer­to­wej.

– To wasza szansa, Elie, może­cie naprawdę wiele osią­gnąć – prze­ko­ny­wał.

Ale ja czu­łem, że ta szansa ma swoją cenę.

W głębi serca tęsk­ni­łem za praw­dziwą muzyką, którą czu­łem i gra­łem na początku swo­jej kariery. Przy­po­mnia­łem sobie nasze pierw­sze utwory, pełne emo­cji i szcze­ro­ści, kiedy z Mat­tią gra­li­śmy naszą muzykę bez kom­pro­mi­sów, nie bio­rąc pod uwagę wyma­gań sta­cji muzycz­nych.

Znaj­do­wa­łem się w luk­su­so­wej willi, na pry­wat­nej impre­zie dla boga­tych i wpły­wo­wych pro­du­cen­tów ludzi z branży. Mene­dżer przed­sta­wił mi tę imprezę jako wyjąt­kową oka­zję, mówiąc, że moja obec­ność na takim wyda­rze­niu może otwo­rzyć drzwi do jesz­cze więk­szej sławy i wpły­wów. Jed­nak rze­czy­wi­stość oka­zała się znacz­nie mniej kolo­rowa.

Atmos­fera na miej­scu była nie­po­ko­jąca. Goście wyda­wali się zain­te­re­so­wani czymś wię­cej niż tylko naszą muzyką. Nasz występ szybko prze­kształ­cił się w dziwną grę, w któ­rej byli­śmy zmu­szani do śpie­wa­nia po pol­sku. Tak, czu­jemy się Pola­kami, cho­ciaż uro­dzi­li­śmy się we Fran­cji, ale cza­sami nie czu­jemy jesz­cze tak dobrze pol­skiego języka.

Nasz mene­dżer, obser­wu­jąc to z boku, wyda­wał się zado­wo­lony. Dla niego liczyło się tylko, że byli­śmy „w dobrych rękach” osób, które mogły pomóc w dal­szej karie­rze. Po wystę­pie zosta­li­śmy z Mat­tią zmu­szeni do uczest­nic­twa w pry­wat­nych roz­mo­wach i nego­cja­cjach, które miały na celu „zain­we­sto­wa­nie” w naszą przy­szłość. Szybko zro­zu­mia­łem, że inwe­sty­cja ta miała bar­dzo mało wspól­nego z muzyką.

Mia­łem ochotę uciec i dla­tego ruszy­łem w stronę toa­lety. I wtedy zoba­czy­łem ją. Prze­piękną, wysoką, mło­dziutką blon­dynkę, która wycho­dziła z męskiej łazienki, a zaraz za nią wyszedł pro­du­cent, który miał na oko pięć­dzie­siąt pięć lat. Był wysoki, szczu­pły. Opa­lony. Zapewne wła­śnie wró­cił z jakichś mod­nych waka­cji all inc­lu­sive na Sesze­lach. Miał na sobie białą koszulę, spodnie szyte na miarę i buty – naj­now­szy model Guc­ciego, limi­ted edi­tion, z cent­ko­wa­nej skóry. Z jego prze­ni­kli­wego wzroku ema­no­wała pew­ność sie­bie i świa­do­mość swo­jej mocy w branży. Czuć było woń pię­ciu dar­mo­wych Whi­skey Sour, które wypił w ciągu kilku minut. Zapach jego wody koloń­skiej mie­szał się z odo­rem potu spły­wa­ją­cego po jego czole. Zapi­nał sobie roz­po­rek.

Facet odszedł, a my z blon­dynką spoj­rze­li­śmy sobie w oczy.

– Ej, dla­czego to robisz? – zapy­ta­łem tę mło­dziutką, śliczną dziew­czynę, która mogła mieć nie wię­cej niż osiem­na­ście lat i która jedną ręką zapi­nała suwak bluzki, a drugą ocie­rała śliczne usta.

– Ale co?

– No wiesz… – byłem zakło­po­tany.

– Obcią­gam?

– Tak. To jest…

– Ej, ja to lubię.

– Ten facet… – wska­za­łem głową na spo­co­nego, zgar­bio­nego męż­czy­znę, który zapiął roz­po­rek i pod­szedł do stołu. – Mógłby być twoim ojcem.

– Ale nie jest – wydęła usta. – Ma hajs, dom na Mal­cie i lubi, jak mu robię loda.

– A ty jak się z tym czu­jesz? – nie wiem dla­czego o to pyta­łem, prze­cież w ogóle mnie to nie obcho­dziło.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Jestem młoda, ładna, to korzy­stam. On chce mi wypro­mo­wać pio­senkę.

– Aaaaa… – wes­tchną­łem. Nie wie­dzia­łem, co mam odpo­wie­dzieć.

– Masz coś?

– Co?

– Coś moc­niej­szego.

– Nie…

– Szkoda – obej­rzała mnie od stóp do głowy. – Fajny jesteś, ale widać, że nie masz hajsu.

– Ale…

– Co?

– Ja bym nawet nie chciał.

– Moje usta zro­bi­łyby z twoim fiu­tem to, o czym marzysz, więc zaufaj mi, chciał­byś, tylko że… – zachi­cho­tała – …nie stać cię na mnie.

Mia­łem dość tej gadki. Zamiast wejść do toa­lety, posze­dłem w głąb kory­ta­rza, z któ­rego było wyj­ście do ogrodu. Na tara­sie stało kilka sto­li­ków. Przy jed­nym z nich sie­dział popu­larny dzien­ni­karz. Zna­łem jego histo­rię. Ludzie z branży wie­dzą o sobie nie­mal wszystko. Bo wspólny mana­ge­ment, bo ta sypiała z tym, a ten z tam­tym… Nie mogłem zna­leźć sobie miej­sca, więc dosia­dłem się do niego. Wyglą­dał już na dobrze zro­bio­nego.

Jego opo­wieść zaczęła pły­nąć jak rzeka, mętna i pełna zakrę­tów, które trudno było prze­wi­dzieć.

– Jestem gejem… – wyznał ze smut­kiem, jakby to było coś strasz­nego, a prze­cież nikt nikogo w dzi­siej­szych cza­sach nie powi­nien roz­li­czać z jego pre­fe­ren­cji. Nie rozu­mia­łem więc jego smutku. – A wszy­scy myślą, że nie jestem.

– A co twoja sek­su­al­ność kogo obcho­dzi? – pró­bo­wa­łem zba­ga­te­li­zo­wać sytu­ację, ale wie­dzia­łem, że nie o to cho­dzi.

– Oj, ma… Ponoć teraz leci na mnie tyle lasek, więc gdy­bym im to ode­brał… Ode­brał­bym sobie oglą­dal­ność – odwró­cił kie­li­szek w dło­niach, jakby pró­bo­wał zna­leźć w nim odpo­wie­dzi. – Wiesz, w tym całym show-biz­ne­sie liczą się tylko pozory, kto z kim sypia, jak idą w górę słupki słu­chal­no­ści, oglą­dal­no­ści… – prze­rwał na moment, zasta­na­wia­jąc się, czy powi­nien kon­ty­nu­ować. W jego oczach malo­wało się roz­cza­ro­wa­nie. – Mia­łem dostać wła­sny pro­gram. Byłem umó­wiony z dyrek­torką pro­gramową – jego głos stał się cich­szy, bar­dziej zawzięty. – Ale potem, nagle, wszystko się zmie­niło. Pro­gram dostał ktoś inny… – zatrzy­mał się, jakby słowa paliły mu usta.

– Dla­czego? – spy­ta­łem, choć domy­śla­łem się odpo­wie­dzi.

– Bo jedna z dziew­czyn, która miała nie­wiele wspól­nego z talen­tem, a wię­cej z… ela­stycz­no­ścią moralną, wsko­czyła pro­du­cen­towi do łóżka – jego ton był gorzki, pełen zło­ści i roz­cza­ro­wa­nia. – I nagle, jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, to ona dostała pro­gram. A ja? – spoj­rzał na mnie, a w jego oczach dostrze­głem mie­szankę smutku i rezy­gna­cji. – Ja zosta­łem z niczym.

– To obrzy­dliwe – nie mogłem powstrzy­mać się od komen­ta­rza, cho­ciaż wie­dzia­łem, jak ten świat działa.

– Tak, ale taka jest prawda o tym świe­cie – wes­tchnął ciężko. – Świat pełen kłamstw, ukła­dów i fał­szy­wych uśmie­chów. Ale ja to w pew­nym sen­sie rozu­miem – kon­ty­nu­ował, a jego głos nabrał innego tonu, jakby pró­bo­wał zna­leźć uspra­wie­dli­wie­nie dla sie­bie i całej sytu­acji. – Byłem mło­dym chło­pa­kiem, gdy zaczą­łem pra­co­wać w radiu jako asy­stent. Mia­łem sze­fową, która bar­dzo mnie lubiła… Bar­dzo. Była ode mnie star­sza o dobre dzie­sięć lat, ale podo­ba­łem się jej. Obie­cała gruszki na wierz­bie – powie­dział na wyde­chu. Zawa­hał się na chwilę, jakby ważąc słowa, które miały paść. – Zaczą­łem z nią sypiać – przy­znał w końcu, uni­ka­jąc mojego wzroku. – Nie dla­tego, że mnie pocią­gała, ale dla­tego, że nie mia­łem ochoty parzyć jej kawy do końca życia. Wiesz, takie układy się spraw­dzają. Chcia­łem mieć swój pro­gram, a ona mło­dego fiuta w sobie.

– Ale jesteś gejem – powie­dzia­łem, pró­bu­jąc zro­zu­mieć jego moty­wa­cję. Zasta­na­wia­łem się, czy gejowi naj­nor­mal­niej w świe­cie staje, kiedy obcuje z kobietą.

Uśmiech­nął się, pocią­gnął łyk alko­holu i odsta­wił szklankę na stół z wyraźną rezy­gna­cją.

– No i? – jego uśmiech był gorzki, ale w jego oczach malo­wała się pew­nego rodzaju akcep­ta­cja. – Sek­su­al­ność może być skom­pli­ko­wana. Ale wtedy… to było coś wię­cej niż tylko seks. To była próba zna­le­zie­nia swo­jego miej­sca, próba zdo­by­cia cze­goś, czego tak bar­dzo pra­gną­łem w życiu zawo­do­wym. Myśla­łem, że jeśli ją prze­lecę, raz, drugi, dzie­siąty, to wszystko się ułoży. Że dostanę te pro­gramy, które mi obie­cy­wała.

– I co?

– Wiesz, przy­naj­mniej była w tym uczciwa. Ja ją rżną­łem, a ona dała mi pro­gram w TV, nie jakiś tam nie wia­domo jaki, ale dała. Tan­detną szmirę, która miała oglą­dal­ność – par­sk­nął. – Ska­ka­łem na ska­kance, krę­ci­łem hula-hop, dałem sobie wsa­dzić twarz w tort z kre­mem… Ale… Zaro­bi­łem dobry hajs, ludzie wie­dzieli, kim jestem. Ja zawsze chcia­łem być kimś…

– Bycie kimś – prych­ną­łem.

Czy bycie „kimś” według niego ozna­czało roz­po­zna­wal­ność? Dla mnie to było śmieszne. Bycie kimś według tego kole­sia miało posmak roz­dmu­cha­nego ego.

– A jak się z tym czu­łeś?

– Zawsze mia­łem par­cie na szkło. Wystę­po­wa­łem w pro­gra­mi­kach, gdzie robi­łem z sie­bie bła­zna i to się opła­cało. W końcu dosta­łem pro­gram dużego for­matu.

– Nie wiem, co powie­dzieć…

Zna­łem ten świat i czę­sto się nim brzy­dzi­łem.

– Jakim kosz­tem? – rzu­cił w powie­trze pyta­nie.

Wes­tchnął ciężko, jakby cały cię­żar tych wspo­mnień spo­czy­wał na jego bar­kach.

– Wiesz co? To wszystko ilu­zja. Tak, przez chwilę wyda­wało się, że moja kariera nabiera tempa. Ale to wszystko jest ułudą. A ja… – zamilkł na moment, zasta­na­wia­jąc się nad swo­imi sło­wami. – Ja stra­ci­łem część sie­bie, pró­bu­jąc być kimś, kim nie jestem. Pró­bu­jąc przy­po­do­bać się ludziom, któ­rzy w rze­czy­wi­sto­ści ni­gdy mnie nie sza­no­wali. Mieli mnie głę­boko w dupie dosłow­nie i w prze­no­śni. Przy­jaźń, kiedy jesteś na szczy­cie, a kiedy z niego spa­dasz, pozo­stają nie­liczni.

PRZED­TEM

Dzieciństwo

Wycho­wa­łem się pośród pięk­nych win­nic połu­dnia Fran­cji, w domu oto­czo­nym wyso­kimi dębami, nie­opo­dal Oce­anu Atlan­tyc­kiego z jego słyn­nymi wydmami i ostry­gami nie­ma­ją­cymi sobie rów­nych ni­gdzie na świe­cie. Żyjąc w siel­skiej małej fran­cu­skiej wio­sce, sku­pio­nej wokół impo­nu­ją­cego kościoła, dora­sta­łem w praw­dzi­wym stylu la vie en rose.2 Do dzi­siaj jestem fanem wina i serów z Pire­ne­jów. Kocham też fran­cu­ską muzykę vin­tage: Léo Ferré i Daniel Bala­vo­ine, nie wspo­mi­na­jąc o fran­cu­skiej lite­ra­tu­rze i fran­cu­skich dziew­czy­nach.

Mia­łem dzie­więć lat, cho­dzi­li­śmy z Mat­tią do kato­lic­kiej szkoły. Takiej, w któ­rej co tydzień była msza, dodat­kowe zaję­cia z reli­gii i modli­twy przed posił­kiem. Nie byłem typem dzie­ciaka, który szu­kał kło­po­tów, to kło­poty pró­bo­wały zna­leźć mnie. Naprawdę boję się bójek, wan­da­li­zmu, oszu­ki­wa­nia i wszyst­kich innych rze­czy, które wyma­gają posia­da­nia jaj, ale lubi­łem roz­ra­biać, podob­nie jak mój brat.

Tak jak wspo­mi­na­łem, miesz­ka­li­śmy na wsi, gdzie dzieci dobrze wie­dzą, że aby się nie nudzić, trzeba zna­leźć sobie zaję­cie, na przy­kład bawić się łukiem, strze­la­jąc do pta­ków, czy pod­glą­dać sąsiada alko­ho­lika, który robi awan­tury swo­jej żonie, po czym ona wyrzuca go z domu, a on roz­kłada leżak i pil­nuje kur. Tak, wła­śnie kur, które nie potrze­bują, by ich ktoś pil­no­wał.

W pewne piąt­kowe popo­łu­dnie wraz z bra­tem wpa­dli­śmy na pomysł, by strze­lać do kur sąsiada. Czę­sto wpa­da­li­śmy na takie nie­do­rzeczne pomy­sły.

– Mat­tia, patrz! Michel znów zasnął na leżaku z butelką w ręku – powie­dzia­łem, uśmie­cha­jąc się do brata.

– No i? – młod­szy brat wzru­szył ramio­nami.

– Jego kury bie­gają wszę­dzie. Chyba czas na tro­chę zabawy z naszym łukiem i dro­biem.

– Oczy­wi­ście, tylko je tro­chę nastra­szymy. Cie­kawe, czy sąsiad się obu­dzi?

– Dobra, mamy taki deal. Strze­lamy do kur, prze­grywa ten, kto strzeli w kurę, która obu­dzi sza­now­nego Michela.

Pierw­szy strze­li­łem ja. Mia­łem ten przy­wi­lej star­szego brata, że wszystko robi­łem pierw­szy, co wku­rzało Mat­tię, ale takie jest życie, czyli c’est la vie.

Strzała ude­rzyła kurę w kuper, a ona pofru­nęła wysoko, gda­ka­jąc, jakby ją zarzy­nali. Zaczę­li­śmy się śmiać. Sąsiad na­dal spał.

– Czuję kło­poty – powie­dział Mat­tia.

– Masz – poda­łem łuk bratu. – Teraz twoja kolej. Spró­buj tra­fić w ten stary wazon na oknie. To będzie nasza tar­cza i to będzie mistrzow­ski strzał!

– Mistrz to moje dru­gie imię – powie­dział mój brat i wziął ode mnie łuk.

Nacią­gnął cię­ciwę i strze­lił. Strzała tra­fiła w wazon, który zaczął się chwiać.

– Powiem ci, że masz oko – oznaj­mi­łem z wypie­kami na twa­rzy.

Jed­nak zanim dokoń­czy­łem zda­nie, wazon prze­wró­cił się i ude­rzył w szybę. Roz­legł się brzdęk roz­bi­ja­nego szkła.

– No to po nas – Mat­tia pobladł, a ja nie wie­dzia­łem, czy ucie­kać, czy zostać w tych krza­kach.

Sąsiad pode­rwał się na równe nogi, sąsiadka z krzy­kiem wybie­gła z domu. Co cie­kawe, nasza mama ze ścierką w dło­niach też poja­wiła się na podwórku.

Wie­dzia­łem jedno: z tego będą kło­poty…

Kło­poty, jak się oka­zało, stały się nie­od­łącz­nym ele­men­tem mojego życia. Bar­dzo czę­sto zasta­na­wiam się, czym to jest spo­wo­do­wane. Może nie­któ­rzy ludzie przy­cią­gają takie, a nie inne zda­rze­nia, bo mają jakąś ener­gię, którą w słyn­nym best­sel­le­rze The Secret nazwano law of attrac­tion. Porad­nik stał się prze­wod­ni­kiem dla wielu poszu­ki­wa­czy for­tuny i szczę­ścia. Zasta­na­wia­łem się wiele razy nad głęb­szym zna­cze­niem praw opi­sa­nych w tej książce, szcze­gól­nie nad pra­wem, które suge­ruje, że przez myśli i emo­cje można wpły­nąć na rze­czy­wi­stość, przy­cią­ga­jąc do swo­jego życia pożą­dane zda­rze­nia i oko­licz­no­ści. Na pewno ja przy­cią­ga­łem różne zda­rze­nia.

***

Nie ma nic podob­nego do dzie­cię­cego mózgu. To wła­ści­wie puste pudełko z opcją „wstaw” i w zależ­no­ści od tego, co tam wrzu­cisz, dziecko praw­do­po­dob­nie będzie rosło szczę­śliwe, prze­ra­żone, intro­wer­tyczne albo zalęk­nione… Moje pudełko było pełne róż­nych rze­czy, tych dobrych i tych mniej faj­nych, gdy osią­gną­łem wiek doj­rze­wa­nia. Zawie­rało bała­gan decy­du­ją­cych o moim życiu wyda­rzeń, który uczy­nił mnie tym, kim jestem dzi­siaj. Nie­któ­rzy ludzie pró­bują wró­cić do zawar­to­ści pudełka, aby je upo­rząd­ko­wać (zwy­kle przy pomocy psy­cho­ana­li­tyka). Chcą pozbyć się nieco cię­żaru, aby móc jakoś funk­cjo­no­wać w doro­słym życiu. Zauwa­ży­łem, że mój roz­wój jako istoty ludz­kiej wyni­kał raczej z trud­nych lub trau­ma­tycz­nych sytu­acji niż przy­jem­nych chwil. Za każ­dym razem, gdy prze­zwy­cię­ża­łem trudny okres, czu­łem się, jak­bym prze­sko­czył na kolejny poziom.

Jeśli dziecko staje w obli­czu trud­nych sytu­acji, może być lepiej przy­go­to­wane na doro­słość, jeśli zaś te wyzwa­nia będą zbyt trudne albo zbyt szo­ku­jące, wtedy po pro­stu sta­nie się dziwne.

Jako doro­sła osoba na­dal boję się poli­cji i wystar­czy, że przejdę obok dwóch poli­cjan­tów zaj­mu­ją­cych się swo­imi spra­wami, aby poczuć się, jak­bym zro­bił coś złego i zaraz mnie zakują w kaj­danki. Sama ich obec­ność spra­wia, że czuję się winny, zupeł­nie jak­bym niósł nała­do­waną broń oraz dzie­sięć gra­mów hero­iny w celach han­dlo­wych, i wiem, że zaraz upusz­czę je na zie­mię.

Ale nie ma dymu bez ognia, nie ma kra­chu finan­so­wego bez pęka­ją­cej bańki, nie ma grze­chów bez grzesz­ni­ków, a ja mogę śmiało oświad­czyć, że jestem pra­wie pewien, gdzie jest źró­dło tego nie­po­koju.

Przy­zwy­cza­iłem się do kre­atyw­nego spę­dza­nia czasu z moim bra­tem i dzie­cia­kiem miesz­ka­ją­cym kilka domów dalej o imie­niu Kevin, z nastro­szo­nymi wło­sami skle­jo­nymi żelem, z pie­gami na twa­rzy i budową tyrana. Jego matka cza­sami zawo­ziła nas do szkoły i jedyne, co pamię­tam, to sytu­acja, gdy – pro­wa­dząc samo­chód i paląc papie­rosy – otwo­rzyła szybę i wyrzu­ciła jakieś cza­so­pi­smo pro­sto na chod­nik, mam­ro­cząc pod nosem: „Cho­lerny listo­nosz, mówi­łam, że nie chcę żad­nych reklam”. A ja pomy­śla­łem: No cóż, to nie w porządku zaśmie­cać ulicę.

Zaj­mo­wa­li­śmy się mnó­stwem spraw, wszystko zgod­nie z pra­wem, dopóki Kevin nie kupił od dealera samo­cho­do­wego farby w sprayu i nie zasu­ge­ro­wał, żeby­śmy poszli alejką pro­wa­dzącą do mojego domu i prze­ro­bili znak stopu. Nie widzia­łem nic złego w dotych­cza­so­wym wyglą­dzie znaku stopu i nie mia­łem szcze­gól­nej ochoty go zama­lo­wy­wać. Jed­nak Kevin zaczął mnie nama­wiać, suge­ru­jąc, że „odwa­limy akcję życia”. A ja w sumie chcia­łem mieć na swoim kon­cie jakąś super­ak­cję.

Poczu­łem przy­pływ adre­na­liny, jakiego ni­gdy wcze­śniej nie czu­łem, i to dodało odwagi miłemu dziecku, takiemu jak ja. W tam­tym momen­cie poczu­łem się jak Banksy przed Bank­sym.

– Co masz na myśli, mówiąc „prze­ro­bić”? – zapy­ta­łem Kevina, patrząc na puszkę farby w jego ręce.

Kevin uśmiech­nął się tajem­ni­czo.

– Zro­bimy z tego dzieło sztuki. Zoba­czysz.

Kiedy dotar­li­śmy do alejki, Kevin rozej­rzał się, by się upew­nić, że nikt nas nie obser­wuje, a ja nie mogłem uwie­rzyć, że to robię.

– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – zapy­ta­łem, wciąż nie­pewny.

– Za późno, by się cof­nąć. Chodź, pokażę ci, jak to się robi – odpo­wie­dział Kevin, potrzą­sa­jąc puszką.

Sta­łem obok, obser­wu­jąc, jak Kevin z zapa­łem nakłada czer­woną farbę na znak. Jego ruchy były pewne i zde­cy­do­wane, a ja, zain­spi­ro­wany jego entu­zja­zmem, zde­cy­do­wa­łem się dołą­czyć. Wzią­łem drugą puszkę farby i zaczą­łem malo­wać obok niego.

– Nie bądź taki sztywny, pozwól far­bie pły­nąć – zachę­cał Kevin, a ja sta­ra­łem się naśla­do­wać jego tech­nikę.

Razem, z syn­chro­ni­za­cją dwóch arty­stów pra­cu­ją­cych nad wspól­nym dzie­łem, zaczę­li­śmy pry­skać farbą na znak. Czer­wień sta­wała się coraz bar­dziej inten­sywna, aż w końcu białe litery STOP znik­nęły pod jed­no­litą war­stwą.

– Patrz! – Kevin cof­nął się, aby lepiej oce­nić naszą pracę. – Teraz to jest coś!

Patrzy­łem na znak, cał­ko­wi­cie czer­wony, bez śladu bia­łych liter. Serce waliło mi jak sza­lone, a adre­na­lina pul­so­wała w żyłach. Byłem rów­no­cze­śnie prze­ra­żony i pod­eks­cy­to­wany.

– Zro­bi­li­śmy to, czło­wieku – powie­dzia­łem, patrząc na Kevina z mie­szanką nie­do­wie­rza­nia i dumy.

– Dokład­nie. Jeste­śmy jak nowo­cze­śni arty­ści uliczni. Tylko bez wia­do­mo­ści – zaśmiał się Kevin, cho­wa­jąc puste puszki do ple­caka.

Wra­ca­jąc do domu, czu­łem się ina­czej. Było to coś wię­cej niż tylko zama­lo­wa­nie znaku stopu. To był moment, w któ­rym prze­kro­czy­li­śmy gra­nicę, a ja poczu­łem coś eks­cy­tu­ją­cego. Jed­nak moja eks­cy­ta­cja minęła dość szybko.

Dwa dni póź­niej poli­cja zapu­kała do drzwi domu moich rodzi­ców.

– Czy Elie mieszka pod tym adre­sem, pro­szę pani? – zapy­tał wysoki, szczu­pły poli­cjant o sro­gim spoj­rze­niu.

– Tak – powie­działa moja matka Irena.

– Kevin powie­dział nam, że był z pani synem, kiedy zde­wa­sto­wali znak stopu. To jest karalne wykro­cze­nie, czy pani syn jest tego świa­domy?

Moja matka patrzyła na poli­cjanta sze­roko otwar­tymi oczami.

– Pro­szę, żeby zaopa­trzyła pani swoje dziecko w dobry roz­pusz­czal­nik i wysłała je, by napra­wiło szkodę.

Gdy­by­ście wie­dzieli, jak się wtedy czu­łem. Pot kapał mi z czoła. Z jakie­goś powodu w mojej gło­wie zakwi­tły naj­gor­sze moż­liwe sce­na­riu­sze: wię­zie­nie, kary, bez­dom­ność, nar­ko­ma­nia. Poza tym pierw­szy raz tak bar­dzo się na kimś zawio­dłem. Kevin mnie wsy­pał. Brawo, przy­ja­cielu!

Mia­łem pro­blemy ze snem przez sześć mie­sięcy po tym zda­rze­niu, co tylko pod­sy­cało mój strach przed poli­cją do tego stop­nia, że musia­łem spać przy zapa­lo­nej noc­nej lampce, żeby mieć pew­ność, że nikt nie obser­wuje mnie z kąta pokoju.

Takie uczu­cia trwają aż do doro­sło­ści, cza­sem się z nich otrzą­sasz, a cza­sem po pro­stu stają się czę­ścią cie­bie.

A odno­śnie do kło­po­tów i bez­sen­nych nocy, to… poja­wiają się one wraz z kobie­tami.

TERAZ

Kobiety

Nie wiem, co jest z pew­nymi kobie­tami, ale spra­wiają, że tra­cisz zmy­sły. Tak się czu­łem, gdy ją pozna­łem, miała na mnie taki sam wpływ jak nar­ko­tyk psy­cho­de­liczny. Dosłow­nie odu­rza­łem się nar­ko­tykiem miło­ści. Wszyst­kie myśli, które pro­du­ko­wał mój mózg, były nie­uchron­nie zwią­zane z nią. Tak, faceci, podob­nie jak kobiety, potra­fią się sza­leń­czo zako­chać. Miłość, zauro­cze­nie, pożą­da­nie nie mają płci.

– Gdy­bym cię zapy­tała, jakie kobiety lubisz, to co byś odpo­wie­dział? Co musi mieć kobieta, żeby zakrę­ciła ci w gło­wie?

– Magię.

– Nie pieprz… – spoj­rzała mi pro­sto w oczy. Była bez­czelna, pewna sie­bie, ale mnie to jakoś krę­ciło.

– Kręcą mnie kobiety, z któ­rymi mam taki flow, wiesz, które mają coś cie­ka­wego do powie­dze­nia.

– Ale muszą być ładne.

– Powie­dział­bym, że w moim guście. Ale gust mam eklek­tyczny… Zmie­nia się w zależ­no­ści od mojego nastroju.

– A sza­leń­stwo lubisz?

– Chyba tak – przy­tak­ną­łem.

– A co jesz­cze lubisz? – odgar­nęła do tyłu włosy.

– Cze­ko­ladę, gorzką.

– To się dobrze składa, bo ja też – powie­działa, wyjęła z torebki tabliczkę cze­ko­lady i uła­mała mały kawa­łek. Myśla­łem, że mnie poczę­stuje, a ona poło­żyła go sobie na języku, który wysu­nęła w moim kie­runku.

Nie pozo­sta­wiła mi wyboru. Zbli­ży­łem twarz w jej stronę i ustami dotkną­łem jej języka. Kostka cze­ko­lady prze­śli­zgnęła się z ust do ust i roz­pły­nęła na moim pod­nie­bie­niu. Było to dziwne i zara­zem fascy­nu­jące uczu­cie. Wsu­ną­łem mój język głę­biej. Czu­łem, że zaraz się nie opa­nuję. Chwy­ci­łem ją w talii i przy­cią­gną­łem do sie­bie. Ona z pre­me­dy­ta­cją patrzyła mi w oczy, dopro­wa­dza­jąc mnie do odlo­to­wego dozna­nia, jakiego do tej pory nie prze­ży­łem. Ode­rwała się ode mnie na chwilę.

– I jak? – zapy­ta­łem głu­pio.

– Jestem mokra. Tylko przy tobie tak się czuję. Spra­wiasz, że…

Nie sądzi­łem, że mogę tak dzia­łać na taką kobietę. Jej pro­ste, dłu­gie, far­bo­wane na czarno włosy łasko­tały moją twarz.

– Widzisz, nawet gdy­bym miała coś cie­ka­wego do opo­wie­dze­nia, nawet gdy­bym zacy­to­wała ci frag­menty jakiejś nauko­wej książki, to jakie to by miało zna­cze­nie, skoro wszystko spro­wa­dza się teraz do two­jego twar­dego penisa…

– Chcesz mi coś udo­wod­nić?

– To, że magia, flow i to, co kobieta ma do powie­dze­nia, nie mają zna­cze­nia, gdy poja­wia się pożą­da­nie. Kiedy chcesz kogoś tak bar­dzo prze­le­cieć jak teraz. Wszystko się koń­czy na wza­jem­nym przy­cią­ga­niu i sek­sie, taka jest prawda.

– To co teraz? – byłem zakło­po­tany.

– Teraz poliżę twoje dwa palce, a potem roz­sunę nogi, a ty już będziesz wie­dział, co z nimi zro­bić.

Taka była Laure… Ale zanim opo­wiem o niej wię­cej, chcę wam opo­wie­dzieć o innej kobie­cie…

***

Są kobiety na jedną noc, jedno spo­tka­nie i takie, o któ­rych chce się zapo­mnieć następ­nego ranka. A są też takie, z któ­rymi męż­czy­zna chce prze­by­wać przez cały czas, któ­rymi jest zauro­czony. Cza­sem facet zako­chuje się w tonie głosu, spo­so­bie bycia kobiety. W tym, jak się poru­sza. I są takie kobiety, które – w spo­sób nie­wy­tłu­ma­czalny – żyją w sercu męż­czy­zny stale. Są jego sła­bo­ścią. I taka była Ona… Nie chcę poda­wać jej imie­nia. Nie chcę, byście wie­dzieli, kim ona jest. Nie chcę, by ona się dowie­działa, że była dla mnie takim wyjąt­kiem. Są takie kobiety, które wywra­cają świat męż­czy­zny do góry nogami, przy któ­rych facet chce się zmie­nić.

Kobiety, które zosta­wiają po sobie ślad, niczym trwały tatuaż.

Po kon­cer­cie zazwy­czaj mam kło­poty z zaśnię­ciem z powodu wyrzutu potęż­nych dawek adre­na­liny, która nie chce ustą­pić. Cza­sem nie mogę zasnąć do samego rana. Leżę wtedy i roz­my­ślam o milio­nie naj­róż­niej­szych rze­czy. Wczo­raj myśla­łem o Niej. O tym, jak za każ­dym razem, gdy spa­dam w dół, poja­wia się Ona i przy­wraca mnie do życia.

Pomy­śla­łem, że marzę o tym, by wło­żyć rękę do kie­szeni jej zimo­wej kurtki i tam zna­leźć jej dłoń.

Ton jej głosu, spo­sób, w jaki śmiała się lub marsz­czyła brwi, gdy była zamy­ślona, wpi­sały się w rytm mojego serca. Ceni­łem każdy moment spę­dzony u jej boku, każdą roz­mowę, nawet te naj­bar­dziej banalne gadki, bo to ona nada­wała im sens.

Są takie kró­ciut­kie chwile, które mogą wyda­wać się nic nie­zna­czące, lecz to wła­śnie one pozo­sta­wiły we mnie naj­więk­szy ślad i pozwo­liły mi zro­zu­mieć, że czło­wiek może kochać na wiele róż­nych spo­so­bów.

Obej­rze­li­śmy razem film wło­skiego reży­sera o sta­rze­ją­cym się mala­rzu Anto­niu, odnaj­du­ją­cym ponow­nie inspi­ra­cję i sens życia dzięki nie­ty­po­wej przy­jaźni z młodą, bun­tow­ni­czą sąsiadką Clarą. Film był prze­sy­cony melan­cho­lią połu­dnio­wego słońca, a jed­no­cze­śnie iskrzył humo­rem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla wło­skiego kina.

Jedna ze scen, która naj­bar­dziej zapa­dła mi w pamięć, roz­grywa się na dachu sta­rego wło­skiego domu, gdzie Anto­nio i Clara spę­dzają wie­czór, roz­my­śla­jąc o życiu, sztuce i prze­mi­ja­niu. Anto­nio – zasmu­cony i roz­go­ry­czony – przy­gląda się zacho­dowi słońca, gdy Clara, z entu­zja­zmem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla mło­do­ści, pró­buje prze­ko­nać go do zmiany per­spek­tywy.

– Nie rozu­miesz, Anto­nio. Każdy zachód słońca to obiet­nica nowego dnia. Twoje obrazy… one mogą trwać wiecz­nie, ale tylko jeśli znowu zaczniesz malo­wać.

– Ach, Clara, moje obrazy to już tylko cie­nie prze­szło­ści. Jak mogę malo­wać, gdy świa­tło w moim sercu przy­ga­sło?

– Ale prze­cież świa­tło ni­gdy nie gaśnie cał­ko­wi­cie. Musisz tylko zna­leźć spo­sób, by je na nowo roz­pa­lić. Twoja sztuka to nie tylko obrazy. To uczu­cia, które w nich zosta­wiasz. Każdy ruch pędzla to oddech życia. Nie możesz po pro­stu zre­zy­gno­wać.

Wyobra­ża­łem sobie, jak jej doty­kam. Chcia­łem przy niej być. Czuć ją. Chcia­łem musnąć opusz­kami pal­ców jej ramię albo odgar­nąć jej włosy do tyłu i poca­ło­wać jej szyję. Ile razy ją widzia­łem, tyle razy chcia­łem to zro­bić.

Obser­wu­jąc intymne rela­cje mię­dzy tymi dwiema posta­ciami w fil­mie, tylko pod­sy­ca­łem w sobie pra­gnie­nie bycia bli­sko niej. Chcia­łem dla nas tego samego, co poka­zy­wał film. I nie cho­dziło nawet o seks. Sie­działa tak bli­sko mnie, a jed­no­cze­śnie czu­łem, że jeste­śmy od sie­bie odda­leni. Marzy­łem o tym, by się pochy­lić i…

Tylko nie mia­łem odwagi… Wła­śnie odkry­wa­łem nowe uczu­cie, któ­rego jesz­cze nie zna­łem.

Każde nasze spo­tka­nie inten­sy­fi­ko­wało te pra­gnie­nia, a jed­nak za każ­dym razem, gdy mia­łem oka­zję, cofa­łem się, para­li­żo­wany stra­chem przed jej reak­cją, może odrzu­ce­niem.

Nie potra­fi­łem tego zro­zu­mieć. Była inna od wszyst­kich kobiet, które zna­łem. Było w niej coś, co przy­cią­gało mnie nie­od­par­cie, coś, czego nie potra­fi­łem wyra­zić sło­wami. Nie cho­dziło tylko o jej wyjąt­kowy wygląd. Było coś w jej spo­so­bie bycia, w jej zaraź­li­wym uśmie­chu, w dźwięku jej głosu. Jak śpie­wała Rihanna, „some­thing about the way you move”. To wszystko razem two­rzyło magne­tyczną aurę, która spra­wiała, że wszyst­kie atomy mojego ciała zapo­mi­nały o całym świe­cie.

Zwie­rzy­łem się Mat­tii, który powie­dział: „Lepiej zro­bić i żało­wać, niż żało­wać, że się nie zro­biło”. Ale mnie wciąż coś powstrzy­my­wało, bo bałem się, że wszystko znisz­czę.

***

To nie jest tak, że ota­cza mnie zepsuty świat. I że sam jestem zepsuty. Uwiel­biam przy­rodę. Kocham czy­tać książki. Papie­rowe. Kocham zapach farby dru­kar­skiej i to uczu­cie, gdy opusz­kami pal­ców prze­wra­cam strony i zata­piam się w napi­sa­nej przez kogoś histo­rii. Ale nie o książ­kach miało być. Chcę coś powie­dzieć o tej dziew­czy­nie, którą kocha­łem. Tak jak wcze­śniej napi­sa­łem, nie podam jej imie­nia. Zanim pozna­łem Cla­ire, obecną miłość mojego życia, kocha­łem Ją. Męż­czy­zna udaje tylko, że jest twardy i nie­czuły na emo­cje, ja także gra­łem w to przez więk­szość czasu. Ale to, co się działo we mnie, to cał­kiem inna histo­ria. W mojej duszy znaj­do­wała się cała galak­tyka gwiazd, które świe­ciły tylko dla Niej. Do tej pory zasta­na­wiam się, czy ona rze­czy­wi­ście nic nie wyczu­wała, czy moje oczy i moje gesty mnie nie zdra­dzały. A może grała w tę sama grę co ja?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Angiel­ski afo­ryzm: „Uda­waj, aż ci się uda” (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od redak­torki). [wróć]

La vie en rose (fr.) – życie na różowo; wyra­że­nie pocho­dzące od fran­cu­skiego idiomu voir la vie en rose – widzieć życie na różowo, widzieć świat w różo­wych bar­wach. La vie en rose to także tytuł jed­nej z naj­słyn­niej­szych pio­se­nek Edith Piaf. [wróć]