Taka jak ty - Gabriela Gargaś - ebook + audiobook + książka

Taka jak ty ebook

Gabriela Gargaś

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gabriela Gargaś

Taka jak ty

To historia o zwyczajnych kobietach, ich codziennych zmaganiach, zwątpieniu i rozterkach. Powieść, która niesie nadzieję, podtrzymuje na duchu i obiecuje lepsze jutro.

Karolina i Mariona przyjaźnią się od dziecka i wiedzą o sobie wszystko. Mariona pierwsza wychodzi za mąż i zostaje matką. Całkowicie oddaje się rodzinie i pracy. Bywają jednak chwile, gdy w jej życiu brakuje spontaniczności. Wtedy za sprawą koleżanki syna poznaje jej ojca Bartka. Między dwojgiem dorosłych zaczyna rodzić się uczucie.

Karolina zwleka z założeniem rodziny. Zdeklarowana singielka, chłonie życie i korzysta z jego uroków. W końcu spotyka Michała, mężczyznę swoich marzeń. Jednak nie wszystko układa się tak, jak oboje by chcieli. W wyniku błędu popełnionego przez lekarzy Karolina rodzi chorego synka. Jej świat się rozpada. Czy wsparcie przyjaciółki to dość, by poradzić sobie z traumą, jaką jest ciężka choroba syna…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 399

Oceny
4,5 (89 ocen)
56
25
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Hali59

Nie oderwiesz się od lektury

Zwykle daję sobie czas na "wchłonięcie" książki po jej przeczytaniu i dopiero wtedy piszę recenzję, ale wiem, że tu czas nic nie zmieni. Przeczytałam pierwsze 30 stron i byłam mocno zawiedziona, bo te wspomnienia z dzieciństwa i młodości takie nudne i zwyczajne, mogły zostać umiejętnie wplecione w dalsze losy bohaterek. Cieszę się jednak bardzo, że nie porzuciłam lektury, bo i tym razem autorka nie zawiodła mnie, a zakończenie nie pozwoliło mi zasnąć, wciąż wszystko czuję i mam pod powiekami. Nie chcę zepsuć Wam lektury, ale pani Gabriela jest mistrzynią ludzkiej psychiki, potrafi pisać prosto, przejmująco i o rzeczach niezwykle ważnych. To trzeba przeczytać, nie da się tego zapomnieć...
00
renatampo

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka polecam
00
xxxCristina

Nie polecam

Ciężko słucha się książki , Pani lektor bardziej skupiona na śpiewaniu piosenek , natomiast dykcja i tempo czytania pozostawia dużo do życzenia. Już dwa razy zaczęłam słuchać tej książki i chyba jednak przeczytam ją w papierze.
00
Han_Mar

Dobrze spędzony czas

Esencjonalna, o sile kobiet, kobiecej przyjaźni, zabawna i wzruszająca. Czytać w ciemno!
00
gosiagrzella

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna książka 😀polecam gorąco
00

Popularność




Taka jak ty

Cza­sami trzeba zna­leźć się na skraju prze­pa­ści, by zro­zu­mieć, co tak naprawdę jest ważne, by zro­zu­mieć, o co w tym życiu naprawdę cho­dzi. Bo prze­cież nie o to, czy ma się mniej czy wię­cej zmarsz­czek, czy tam przy­było, a tu ubyło, czy coś obwi­sło, a coś się pod­su­nęło. Nie cho­dzi o stan konta, o wiel­kość domu, o wypa­sioną furę, o to, by wciąż narze­kać, bo to czy tamto się spie­przyło. Co tam porą­bany szef, chan­dra bez powodu, rysa na szkle. Są więk­sze upadki, jest moc­niej­szy ból.

O co cho­dzi? Może o to, by się do kogoś uśmiech­nąć, napi­sać wia­do­mość, że się kocha. Potrzy­mać za rękę, poroz­ma­wiać, przy­tu­lić, powie­dzieć, że będzie dobrze, upiec furę cia­ste­czek cze­ko­la­do­wych. Może cho­dzi o to, by być. Po pro­stu być.

Gabriela Gar­gaś

Prolog

Było wiele takich dni w moim życiu, które w danym momen­cie wywra­cały świat do góry nogami. Ale ten jeden, szcze­gólny zmie­nił wszystko. Wywró­cił moje poukła­dane życie o sto osiem­dzie­siąt stopni – Karo­lina wes­tchnęła.

Karo­lina od dawna nie sie­działa sama z kub­kiem kawy na ławce i nie obser­wo­wała pta­ków wzno­szą­cych się do lotu. One są wolne, mogą szy­bo­wać po nie­bie, dokąd chcą. Chcia­łaby jesz­cze kie­dyś poczuć tę wol­ność. Nie miała czasu prak­tycz­nie na nic. A tego dnia pozwo­liła sobie na wolne. Wolne od życia, jak powie­działa Mariona. Kobieta obser­wo­wała uśmiech­nię­tych ludzi, bie­ga­jące dzieci. Od tylu lat nie miała czasu na takie fana­be­rie. Tak, cza­sami sobie myślała, że ten czas tylko dla sie­bie to takie jej fana­be­rie. Tak nie­wielu ludzi ją rozu­miało, chyba że ci, któ­rzy byli w podob­nej sytu­acji. Na początku za wszystko obwi­niała sie­bie, sądziła, że to, co ich spo­tkało, to jej wina. Teraz wie­działa, że zro­biła wszystko, co było w jej mocy, by Jasiek miał w miarę nor­malne życie. To już sześć lat – nie odry­wała wzroku od ludzi, zdro­wych ludzi. – Tyle pięk­nych chwil razem, ale tyle też bólu, smutku, wyrze­czeń… Tak mało z tego życia dla mnie, ale to był prze­cież mój wybór. I dziś postą­pi­ła­bym tak samo – pomy­ślała. – Jestem odważna, prę do przodu, ale cza­sem pła­czę. Wię­cej się uśmie­cham, ale są też gor­sze chwile. Chwile, kiedy gryzę poduszkę, kiedy mam ochotę uciec od wszyst­kiego. Karo­lina zamknęła oczy. Przy­po­mniały jej się słowa, które gdzieś, kie­dyś prze­czy­tała: „Jedno dzi­siaj jest warte wię­cej niż dwa jutra”. Jakże praw­dziwe. Wła­śnie dzi­siaj, teraz uświa­do­miła sobie, jak bar­dzo jest szczę­śliwa, mimo cho­roby syna, mimo zmę­cze­nia, mimo cier­pie­nia. Bo to była miłość ocie­ka­jąca cier­pie­niem, tak Karo­lina mogłaby opi­sać ich życie z Jaś­kiem. Z ich szczę­ściem. Cho­rym szczę­ściem.

Rozdział 1

Karo­lina ukła­dała histo­ryjki z gumy Donald w swoim taj­nym pude­łeczku, które dwa dni temu obkle­iła złot­kiem, kiedy do pokoju weszła mama.

– Mariona przy­szła. Dziew­czynka wybie­gła do przed­po­koju. – Cześć – uśmiech­nęła się do przy­ja­ciółki. Dziew­czynki były w tym samym wieku, z tym że Mariona była drob­niej­sza i niż­sza. Miała por­ce­la­nową cerę i blond pukle, które spły­wały na ramiona. Karo­lina była jak na swój wiek dość wysoka, bar­dzo szczu­pła. Miała oliw­kowy odcień skóry i włosy czarne jak heban. – Wyj­dziesz na dwór? – zapy­tała Mariona. – Pew­nie. Wło­żyła buty pla­stiki, które były szczy­tem mody, i zawo­łała w stronę kuchni: – Mamo, idę na dwór! Mama poja­wiła się na kory­ta­rzu. – Tylko wróć na obiad. – A co będzie na obiad? – zapy­tała dziew­czynka. – Mie­lone i surówka z kapu­sty. Karo­lina prze­wró­ciła oczami. – Dobrze. – A w duchu pomy­ślała: „znowu?” Nie lubiła mie­lo­nych, wola­łaby już placki ziem­nia­czane albo nale­śniki, ale mama powie­działa jej ostat­nio, że mięso też musi jeść, więc dziew­czynka wolała nie wda­wać się w dys­ku­sję. Zła­pały się z Marioną za ręce i wybie­gły na klatkę scho­dową. Prze­ska­ki­wały co dwa stop­nie. Nie omiesz­kały też zadzwo­nić do sąsiada spod sió­demki i puścić się pędem na dół. Zdy­szane zatrzy­mały się na par­te­rze, kiedy usły­szały głos zde­ner­wo­wa­nego sąsiada. – Smar­kule jedne! Kawa­łów im się zachciało. Dupę wam złoję! Sły­szy­cie? Złoję wam dupy. Dziew­czynki dusiły się ze śmie­chu. Kiedy sąsiad zamknął drzwi, wyszły na podwórko. – Wła­ści­wie czemu zawsze do niego dzwo­nimy? – zapy­tała Mariona. – Dla śmie­chawy. Wybuch­nęły śmie­chem. Mariona była naj­lep­szą przy­ja­ciółką Karo­liny. Ich mamy poznały się na poro­dówce. Dziew­czynki uro­dziły się jedna po dru­giej. Dzie­liło je kilka godzin. Znały się więc od zawsze. Jedna bez dru­giej nie mogła żyć. – Co poro­bimy? – zapy­tała Mariona. Karo­lina wska­zała na grupkę dzieci, które grały w zbi­jaka. – Eeee tam – Mariona nie paliła się do gry. – Może w gumę, poska­czemy? – Mama Mariony kupiła jej ostat­nio kilka metrów różo­wej gumy. – Cześć, dziew­czyny – spod ziemi wyrósł Arek. Naj­więk­szy osie­dlowy roz­ra­biaka. Każdy go lubił, mimo iż pso­cił za dzie­się­ciu. Przy­jaź­nie­nie się z nim było na miej­scu. Arek miesz­kał na tym samym osie­dlu co dziew­czyny. Miał młod­szego brata Jacka, jego tata pro­wa­dził osie­dlową wypo­ży­czal­nię wideo, dla­tego też czę­sto ich paczka zbie­rała się u niego w domu, by oglą­dać nowo­ści. Do paczki nale­żeli też Mate­usz i Pio­trek. – Cześć – odpo­wie­działy chó­rem dziew­czynki. – Co robi­cie? – Jesz­cze nie wiemy. – Chodź­cie z nami na działki – ręką wska­zał na Piotrka i Mate­usza, któ­rzy wisieli gło­wami w dół na trze­paku. – U Zagór­skich są dobre śliwki. Dziew­czynki spoj­rzały na sie­bie z uśmie­chem. – Pew­nie, że idziemy. W piątkę ruszyli na działki. O tej porze mało ludzi było w swo­ich ogród­kach. Zanim weszli do Zagór­skich, usta­lili, że to Mate­usz będzie stał na cza­tach. – Nic się nie martw, chło­pie, dla cie­bie też narwiemy – Arek pokle­pał go po ple­cach. – Jeśli kogoś zoba­czysz, gwizd­nij dwa razy. Arek wspiął się na śliwę i po chwili potrzą­snął gałę­ziami. Owoce spa­dały na trawę, a dziew­czynki i Pio­trek wpy­chali śliwki do kie­szeni i zro­lo­wa­nych blu­zek. Nagle usły­szeli krzyk Mate­usza: – W nogi! Ucie­kać! Po chwili roz­le­gło się uja­da­nie psa. Dzieci zaczęły biec w stronę siatki. Prze­ska­ki­wały spraw­nym ruchem przez ogro­dze­nie. Część owo­ców wysy­pała się z kie­szeni. Śmiali się przy tym gło­śno. Zagór­ski ze swoim jam­ni­kiem biegł w ich stronę, wyma­chu­jąc paty­kiem. Jam­nik uja­dał. – Gów­nia­rze! Na sza­ber wam się zebrało! Ucie­kli. Zatrzy­mali się w pobli­skim zagaj­niku, gdzie cze­kał na nich Mate­usz. – Ej! Mia­łeś gwiz­dać, jak tylko kogoś zoba­czysz na hory­zon­cie – zwró­cił się do niego Pio­trek. – Posra­łeś się, jak zoba­czy­łeś sta­rego Zagór­skiego? – zapy­tał Arek. – Yyyy … – Mate­usz nie chciał wyjść przed dziećmi na mię­czaka. – Zagór­ski wyrósł jak spod ziemi. I ten jego pies. – Jam­nika się boisz? – Nie boję – chło­pak wypiął dum­nie pierś. – Krzyk­ną­łem, żeby was ostrzec. Mariona wyjęła śliwkę i wytarła ją o koszulkę. – To dla cie­bie – wrę­czyła ją Mate­uszowi. – Zako­chana para Jacek i Bar­bara – zakpił zazdro­sny Pio­trek. Dzie­ciaki zja­dły śliwki, po czym stwier­dziły, że zaschło im w gar­dle. – Dzi­siaj twoja kolej – Arek lekko uszczyp­nął w bok Karo­linę.

Dziew­czynka wie­działa, o co cho­dzi. Wstała, otrze­pała tyłek i ruszyła w stronę bloku. Codzien­nie kto inny kupo­wał pty­sia. Dzi­siaj padło na nią.

– Mamooo! – zawo­łała w stronę okna. Na nie­szczę­ście miesz­kała na czwar­tym pię­trze. – Mamooo! – kilka okien otwo­rzyło się. Poja­wiły się głowy matek, żeby spraw­dzić, czy to nie ich dziecko woła. – Mamo­ooo! – zawo­łała po raz kolejny dziew­czynka. W końcu mama Karo­linki otwo­rzyła okno.

– Słu­cham? – Rzu­cisz mi kasę na pty­sia? Kobieta ski­nęła głową. Po chwili na dół zawi­nięte w siatkę sfru­nęły pie­nią­dze. Mama wło­żyła jej wię­cej pie­niąż­ków, niż potrze­bo­wała. Kochana mamu­sia – pomy­ślała z czu­ło­ścią dziew­czynka. Kupiła oczy­wi­ście pty­sia, a za resztę gumy Donald, oran­żadkę w proszku i pra­linki. Chłopcy ucie­szyli się, widząc ją obła­do­waną sma­ko­ły­kami. – No to mamy wyżerkę. – Na dzie­cię­cych buziach poja­wiły się uśmie­chy od ucha do ucha. Spa­ła­szo­wali wszystko ze sma­kiem, a potem zagrali w zbi­jaka. O pięt­na­stej Karo­lina usły­szała woła­nie mamy. – Obiad!

– Lecę! – dziew­czynka wsa­dziła do buzi gumę i pobie­gła w stronę bloku. Nie miała ochoty na obiad, ale wmu­siła w sie­bie kotleta i ziem­niaki. Mama była prze­cież dla niej taka dobra. Cza­sami ją wku­rzała, jak każdy rodzic wku­rza dziecko, ale i tak ją kochała. Oczy­wi­ście miała takie chwile, kiedy chciała spa­ko­wać walizkę i uciec w siną dal, ale to było tylko cza­sami. Tak naprawdę ni­gdy by nie ucie­kła. Lubiła to miej­sce, swoje osie­dle, tych wszyst­kich ludzi wokół, nawet Zagór­skiego i jego dzi­wacz­nego jam­nika, swoją paczkę. Ich wspólne zabawy, jeż­dże­nie na desce i wrot­kach. Pomy­ka­nie po mie­ście na gapę sta­rym ika­ru­sem. Mieli nie­zły ubaw, kiedy kon­tro­le­rzy chcieli ich zła­pać, a oni byli od nich szybsi.

W nie­dzielę mama zbu­dziła Karo­linę już o siód­mej trzy­dzie­ści.

– Mamo, chcia­ła­bym pospać – jęk­nęła Karo­lina. – Jest nie­dziela. – Idziemy na ósmą trzy­dzie­ści na mszę. – Nie mogli­by­śmy pójść na dzie­siątą trzy­dzie­ści? – Córeczko – w drzwiach poja­wił się tata, który zawią­zy­wał kra­wat. – Wiesz, że mama chce obej­rzeć swój ulu­biony pro­gram. – No wiem. – Karo­lina spu­ściła nogi z łóżka. Tata pod­szedł do niej i pokle­pał po ple­cach. – Fajna z cie­bie dziew­czynka – puścił do niej oko. Karo­lina uwiel­biała swo­jego tatę. Był taki spo­kojny i uśmiech­nięty. To mama cza­sem krzy­czała i dała jej klapsa. Tata zawsze z nią roz­ma­wiał, nawet jak coś prze­skro­bała. Karo­lina była nie­za­do­wo­lona z poran­nej pobudki, ale zja­dła śnia­da­nie, umyła zęby i wło­żyła spód­niczkę, białe raj­stopy i szary swe­te­rek, do któ­rego mama przy­szyła śliczną kre­mową różę. Wie­działa, dla­czego idą do kościoła tak wcze­śnie. Mama chciała zdą­żyć na Disco Relax. Każ­dej nie­dzieli pro­sto po mszy szli do pobli­skiej cukierni kupić ciastka. Dziew­czynka wybie­rała dla sie­bie pty­sia i pączka, mama dla sie­bie baja­derkę, a tata kawa­łek sęka­cza. Kiedy wcho­dzili do domu, Karo­lina leciała włą­czyć tele­wi­zor, a mama czaj­nik. Parzyła sobie i tacie mocną, fusia­stą kawę, dla córki robiła kakao. Sia­dały niczym paniu­sie na wer­salce, tata w fotelu. Mama pod­su­wała ławę, na któ­rej stała taca z cia­stem. Słu­chały Shazzy i delek­to­wały się sma­ko­ły­kami. To był taki ich rodzinny czas. Karo­lina nie lubiła disco polo. Słu­cha­nie tej muzyki było nie­złym obcia­chem, ale nie mówiła o tym mamie. Oglą­dała z nią pro­gram i nawet pod­śpie­wy­wała nie­które pio­senki. Ale w życiu nie przy­zna­łaby się do tego przed Marioną ani chło­pa­kami. Po połu­dniu dziew­czynka wyszła na dwór. Wzięła ze sobą kredę. Mariona poje­chała z rodzi­cami do babci, więc dziew­czynka sama nary­so­wała klasy i zaczęła w nie grać. Mogła iść po któ­rąś ze swo­ich kole­ża­nek, ale w sumie to jej się nie chciało. Kole­żanki coraz mniej lubiły się bawić. Uwa­żały, że są za duże na takie zabawy. Ona wciąż czuła się dziec­kiem. Miała dzie­sięć lat, ale wcale a wcale jej to nie prze­szka­dzało, by ska­kać w klasy czy gumę. Zresztą Mariona była podobna do niej. Lubiły robić fikołki na trze­paku, cho­dzić do apteki po vibo­vit i zja­dać całe opa­ko­wa­nie naraz. Wygłu­piać się z chło­pa­kami. Cho­dzić z nimi na działki i bawić się w pod­chody. Oczy­wi­ście miały też inne zaję­cia, bar­dziej doro­słe. Czy­ty­wały „Bravo Girl”, oglą­dały Beverly Hills 90210. Mariona kochała się Bran­do­nie, a Karo­lina w Dyla­nie. Roz­ma­wiały o nich zawsze po skoń­czo­nym odcinku. – Co ty widzisz w Bran­do­nie? – pytała przy­ja­ciółkę Karo­lina. – Jest słodki. – A Dylan? To jego spoj­rze­nie… – Taki wieczny smu­tas.

– Melan­cho­lijny.

– A coś ty taka zamy­ślona? – przy boku Karo­liny poja­wił się Arek. – Gdzie Mariona?

– U babci. A gdzie chło­paki? Arek wzru­szył ramio­nami. – Zoba­czy­łem cię z okna i przy­sze­dłem. Karo­li­nie serce omal nie wysko­czyło z piersi. Bar­dzo lubiła Arka i ucie­szyła się, że chło­pak do niej wyszedł. – Może pój­dziemy na huś­tawki? – zapro­po­no­wała, żeby ukryć zaże­no­wa­nie. Bujali się „do dechy”, a potem ska­kali z huś­tawki na pia­sek. – Kto by pomy­ślał, że dziew­czyna mnie pokona – powie­dział Arek, kiedy Karo­lina sko­czyła sporo dalej od niego. – No wiesz… – Karo­lina zachi­cho­tała. – Tre­nuję skoki od wielu lat. Wyko­nali jesz­cze kilka sko­ków, powłó­czyli się po osie­dlu, a potem Arek zapro­po­no­wał, aby poszli do niego. Od razu się zgo­dziła. Lubiła spę­dzać z nim czas. Arek miesz­kał z rodzi­cami w czter­dzie­sto­pię­cio­me­tro­wym miesz­ka­niu, w bloku z płyty. Dzie­lił pokój z młod­szym bra­tem, który ponoć był bar­dzo wku­rza­jący. – Dzień dobry – Karo­lina przy­wi­tała się z mamą Arka. – Z dnia na dzień jesteś coraz ład­niej­sza – powie­działa star­sza kobieta. Karo­lina poczuła, jak oblewa się rumień­cem. – Przy­niosę wam kom­pot i cia­sto – dodała. – Wchodź – Arek deli­kat­nie pchnął dziew­czynkę w stronę swo­jego pokoju. Pokój był długi i wąski. Po pra­wej stro­nie stał regał. Na jed­nej z szaf stała wieża z puszek po coli. Zapewne kolek­cja Arka. Pod oknem wer­salka, a koło drzwi roz­kła­dany fotel. Na roz­kła­danym fotelu leżał mały brzdąc i bawił się. – Wypad stąd – powie­dział do brata Arek. – Ale ja się bawię – zapro­te­sto­wał Jacek. – Poba­wisz się u rodzi­ców w pokoju. Chło­piec zro­bił nabur­mu­szoną minę, a w jego oczach poja­wiły się łzy. – Ale ja… – Ale to już. Jacek zebrał swoje żoł­nie­rzyki, kop­nął brata w pisz­czel i pobiegł co sił w nogach do pokoju rodzi­ców. – Auuua! Ja ci jesz­cze pokażę – Arek wypadł za bra­tem. Karo­lina usły­szała głosy doro­słych, pisk Jacka i wyja­śnie­nia Arka. Po chwili chło­pak wró­cił do pokoju. – Czy ty to widzia­łaś? Karo­lina ski­nęła głową. – Gów­niarz jeden! – Arek nie krył wście­kło­ści. – Sta­rzy mieli do mnie pre­ten­sję, mimo że to on mi sprze­dał kop­niaka. I te ich tłu­ma­cze­nia, że jestem star­szy i mądrzej­szy… – Nie chcę się wtrą­cać, ale to też jego pokój i on tu był pierw­szy. – Ale ja mam gościa. Zamil­kli na chwilę. Ciszę prze­rwała mama Arka, która poja­wiła się w drzwiach z tacą, na któ­rej stał talerz z cia­stem, a także dwoma szklan­kami i syfo­nem. – Stwier­dzi­łam, że będzie­cie woleli napić się wody z syfonu z sokiem zamiast kom­potu. – Ja z miłą chę­cią – Karo­lina uśmiech­nęła się. – Ja też.

Rozdział 2

W wieku dzie­się­ciu lat Karo­lina nosiła klucz na sznurku. Jak ona się cie­szyła z tego klu­cza. Mariona już od ósmego roku życia para­do­wała z klu­czem na szyi zawie­szo­nym na jaskrawo zie­lo­nej sznu­rówce. Karo­lina nie. Mama Karo­liny przez wiele lat pra­co­wała na nocną zmianę w szpi­talu, tak że była w domu o każ­dej porze dnia, co tro­chę dener­wo­wało dziew­czynkę, która chciała być tak samo samo­dzielna jak jej przy­ja­ciółka. Na szczę­ście w końcu nad­szedł dzień, w któ­rym mama stwier­dziła, że będzie pra­co­wała na zmiany, bo Karo­lina jest już na tyle doro­sła, że może sama zostać w domu i pod­grzać sobie obiad. No, wresz­cie – radość Karo­liny była ogromna. Zawie­siła klucz na poma­rań­czo­wej sznu­rówce i nosiła go niczym cenny meda­lion.

Dziew­czynki wra­cały ze szkoły. – Wpad­niesz do mnie? – zapro­po­no­wała Mariona. – Mama zro­biła cały gar gołąb­ków. – Jak masz gołąbki, to będę. – Tylko naj­pierw odbie­rzemy Zuzkę z przed­szkola. Zuzka była młod­szą sio­strą Mariony. Cichą, spo­kojną dziew­czynką, która nikomu nie wadziła. – Pew­nie. – Możemy się też poprze­bie­rać w mamine sukienki. – Ja rezer­wuję tę z ceki­nami, którą przy­słała two­jej mamie ciotka z Ame­ryki. – To ja tę fio­le­tową. Mariona z Karo­liną lubiły prze­bie­rać się w ciu­chy swo­ich mam. Szcze­gól­nie te, które dosta­wała mama Mariony od sio­stry ze Sta­nów. Były pstro­kate i kolo­rowe. Dziew­czynki malo­wały powieki per­ło­wymi cie­niami, a usta różową szminką, nie­kiedy na policzki nakła­dały też róż. Włosy ukła­dały sobie na gofrow­nicę. Wkła­dały za duże buty na obca­sach i bawiły się, że są damami z wiel­kiego świata. I tak się czuły. Pięk­nie, dostoj­nie, z klasą. Dziew­czynki zdjęły z szyi klu­cze. Zaczęły zakrę­cać sznur­kiem i rzu­cać w dal. Mariona wyrzu­ciła swoje klu­cze tak wysoko, że zaha­czyły o gałę­zie drzewa. – No to super – zawy­ro­ko­wała dziew­czynka. Pró­bo­wały rzu­cać w zwi­sa­jące klu­cze kamie­niami i paty­kami, a nawet szysz­kami. Ale klu­cze jak wisiały na gałęzi, tak wisiały. Nawet nie drgnęły. – Wejdę na drzewo, a ty mnie ase­ku­ruj – zarzą­dziła Karo­lina. Dziew­czynka zaczęła wspi­nać się po drze­wie, ale buty jej się śli­zgały i co chwila spa­dała. – I co teraz? – zapy­tała trzę­są­cym się gło­sem Mariona. Karo­lina dostrze­gła w oczach przy­ja­ciółki prze­ra­że­nie. – Za kilka minut muszę ode­brać Zuzkę z przed­szkola. Nie mam klu­czy do miesz­ka­nia i… Karo­lina zmarsz­czyła czoło. – Bie­gnij po Zuzę, ja polecę po chło­pa­ków. Razem coś wykom­bi­nu­jemy. Zacze­kaj z Zuzką pod blo­kiem. Przy­nie­siemy ci klu­cze. – Ale chłopcy mają solo na placu za szkołą. – Mam gdzieś ich solówę. Trzeba zdjąć te klu­cze. Mariona poszła po sio­strę do przed­szkola, a Karo­lina pobie­gła na plac, gdzie zebrała się już spora grupka dzie­cia­ków. Arek miał się bić z jakimś chło­pa­kiem, który naśmie­wał się z jego mamy, która była woźną w szkole. Arek ni­gdy sam nie wywo­ły­wał bójek, ale zawsze i wszę­dzie sta­wał w obro­nie bli­skich i przy­ja­ciół. – Arek! – zdy­szana Karo­lina pod­le­ciała do chło­paka. – Klu­cze zawi­sły nam na drze­wie. Mariona poszła po Zuzkę – Karo­lina z tru­dem łapała oddech. – Nie mamy jak dostać się do domu. Małą trzeba nakar­mić – mówiła roz­go­rącz­ko­wana. – Spo­koj­nie – dotknął jej ręki. – No co tam, cie­nias? – chło­pak, który miał się bić z Arkiem, zaczął się z niego nabi­jać. – Idziemy – rzu­cił do Karo­liny Arek, pod­no­sząc z ziemi ple­cak. – Pękasz? – tam­ten chło­pak naigry­wał się z Arka. – Mam waż­niej­sze rze­czy do roboty niż obi­cie ci pyska – powie­dział Arek, po czym zła­pał Karo­linę za rękę. – Prze­pra­szam – wydu­kała Karo­lina. Wie­działa, że Arek jest hono­ro­wym chło­pa­kiem i wolałby się teraz bić. – No co ty? Ura­to­wa­łaś mnie przed obi­ciem. – Ty się tak dobrze bijesz, że pew­nie być wygrał. – Tak myślisz?

– Ja to wiem.

W sobotę mama Karo­liny urzą­dzała imie­niny. Już od rana krzą­tała się w kuchni. Karo­lina rów­nież została wezwana do pomocy. Poma­gała kroić warzywa na sałatkę jarzy­nową. Tata upich­cił nóżki w gala­re­cie, flaczki i bigos. Mama pla­no­wała na tę uro­czy­stość wło­żyć kom­bi­ne­zon ze srebr­nego kre­szu. Karo­lina kupiła mamie klipsy: dłu­gie, dyn­da­jące i świe­cące. Co ona by oddała, by wło­żyć na uszy takie klipsy. Przy­glą­dała się mamie, kiedy ta się stro­iła w łazience. Poprzed­niego dnia była u fry­zjera i zro­biła sobie mokrą włoszkę. Karo­lina obie­cała sobie, że jak będzie doro­sła, to też zrobi sobie mokrą włoszkę. Musiała przy­znać, że jej mama wyglą­dała w nowej fry­zu­rze jak milion dolców. Mama pokryła powieki srebr­no­fio­le­to­wym cie­niem, pędz­lem nało­żyła róż na policzki.

– No i jak? – zapy­tała córkę. – Mamu­siu, wyglą­dasz pięk­nie. Mama cmok­nęła ją w poli­czek. Na imprezę przy­szło chyba z dwa­dzie­ścia osób. Kobiety wyglą­dały pięk­nie w nata­pi­ro­wa­nych fry­zu­rach, spry­ska­nych mocno lakie­rem, w ostrym maki­jażu. Cio­cia Jadzia, mama Mariony, zało­żyła na tę oka­zję krótką sukienkę z podusz­kami na ramio­nach i lycry. Karo­lina męczyła mamę o to, żeby kupiła jej lycry, miała nadzieję, że może dosta­nie pod cho­inkę. Mama dostała całe narę­cza ger­be­rów i goź­dzi­ków, flaszkę dobrej wódki, cze­ko­ladę, kilka par raj­stop i kawę. Karo­lina patrzyła na mamę i wie­działa, jak bar­dzo jest szczę­śliwa. To był jej dzień. Doro­śli prze­szli do gościn­nego pokoju. Na stół wjeż­dżały nóżki w gala­re­cie, sałatka warzywna, śle­dzik, ogó­reczki, wódeczka i nalewka wiśniowa. Bab­cia przy­nio­sła tatar i jajka w majo­ne­zie. Dodat­kowo mama upie­kła ser­nik, szar­lotkę i jakieś takie nowo­modne cia­sto z kre­mem i gala­retką. Było tłoczno i gwarno. Dzie­ciaki z krze­seł i koca zbu­do­wały pociąg i bawiły się w naj­lep­sze. A rodzice popi­jali wódeczkę, prze­gry­zali śle­dzikiem, a potem śpie­wali. Impreza na nie­ca­łych czter­dzie­stu metrach kwa­dra­to­wych to naj­lep­sza impreza. – Wło­dziu, grzyb­ków donieś – instru­owała mama tatę. Tata pod­niósł się od stołu i poczła­pał w stronę kuchni. Po chwili poja­wił się z dwoma sło­ikami grzyb­ków w occie. – Wło­dek! – mama nie kryła obu­rze­nia. – To sło­iki będziesz na stół sta­wiał? Myśla­łam, że na tale­rzyk wyło­żysz. Ktoś się roze­śmiał, ktoś inny poki­wał głową.

Mama sama poszła do kuchni. Wró­ciła z tale­rzy­kiem, na który wyło­żyła mary­no­wane grzyby.

Po kilku godzi­nach mama Mariony zawo­łała dzieci do pokoju gościn­nego. Doro­śli byli już wsta­wieni. Z magne­to­fonu leciała muzyka. Pani Jadzia stwier­dziła, że zrobi dla nich występ. Sta­nęła mię­dzy pustymi tale­rzami na stole i zaczęła śpie­wać wraz z Edytą Gep­pert:

– Upar­cie i skry­cie, och, życie, kocham cię, kocham cię nad życie.

– Jezu, ale obciach – jęk­nęła Mariona. – Eee, faj­nie – pocie­szyła ją Karo­lina. Chło­paki recho­tali. Tata Karo­liny kla­skał, wujek Mie­tek pod­krę­cał wąsa. – Jest moc! – zawo­łała mama Karo­liny, po czym sama wla­zła na stół. – O, nie. Co ona wypra­wia? – teraz Karo­lina była zawsty­dzona. Jej mama, nie zwa­ża­jąc na nic, ryk­nęła na całe gar­dło:

– Kocham cię, życie

Kiedy sen koń­czy się,

koń­czy się o świ­cie

A ja się rzu­cam

Z nadzieją nową na budzący się dzień…

Bab­cia pod­krę­ciła radio. Ktoś tań­czył w kącie. Zabawa trwała w naj­lep­sze.

– Tylko mi stołu nie roz­wal­cie – ryk­nął śmie­chem tata i w tym samym momen­cie kobiety jak dłu­gie runęły ze stołu, pocią­ga­jąc za sobą obrus i puste tale­rze.

Karo­lina po latach będzie wspo­mi­nała te czasy z roz­rzew­nie­niem. Wtedy nikt nie mówił o psy­cho­lo­gach, ADHD, bez­stre­so­wym wycho­wa­niu. Nie­raz dostała ścierką po rękach, nie­raz jakiś jej zna­jomy dostał pasem, ba, Mariona to nawet drew­nia­kiem obe­rwała. To były czasy, gdzie dzie­ciaki bie­gały po podwórku od świtu do nocy. Gdzie bawiło się w kałuży i pia­sku, a potem tymi samymi rękoma jadło się kaka­owe groszki i pra­linki. I naj­waż­niej­sze – cho­dziło się na wagary.

– Dziew­czyny, idzie­cie na wagary? – zapro­po­no­wał Arek. – A co? Szy­kuje się jakaś kla­sówka? – Mariona była prze­ra­żona. – Nie, ale dzi­siaj flu­ory­za­cja. – O Jezu, nie, ostat­nio mało się nie porzy­ga­łem – Pio­trek zatkał sobie ręką buzię i uda­wał, że zbiera mu się na wymioty. – W ogóle co to za spe­cy­fik leją na szczo­teczkę? Syf nad syfy. – Dobra, to kto idzie ze mną nad bajorko? – zapy­tał Arek. – Ja. – Ja też. – I ja. Jed­no­gło­śnie stwier­dzili, że zry­wają się z budy. Był cie­pły sło­neczny czerw­cowy dzień. W takie dni jak ten nie chciało się mar­no­wać czasu w szkole, a tym bar­dziej jak była flu­ory­za­cja. W piątkę poszli nad pobli­ską sadzawkę. Chło­paki prze­wie­sili na gałęzi linę. Jedno dziecko łapało się liny, dru­gie, które stało za nim, mocno je popy­chało, tak że ten, kto huś­tał się na linie, leciał do chmur, tak przy­naj­mniej dzie­ciom się wyda­wało. A kiedy lina z małym osob­ni­kiem znaj­do­wała się nad wodą, wtedy on ją pusz­czał i wska­ki­wał do wody. – Arek, ty to masz pomy­sły – pochwa­liła chło­paka Mariona. – Do usług, dziew­czyny. Pół dnia bujali się na tej linie i ska­kali do brud­nej sadzawki. Dopóki Mate­usz nie roz­ciął sobie nogi. – Lecę po jego ojca – zawo­łała spa­ni­ko­wana Karo­lina, kiedy zoba­czyła sączącą się z rany krew. Mate­usz wycho­wy­wał się z samym ojcem, który pra­co­wał w pobli­skim kio­sku Ruchu. Jego mama zmarła na raka kilka lat temu. Ojciec cho­wał go twardą ręką. – Zgłu­pia­łaś? – Mate­usz pod­niósł się do pozy­cji pół­sie­dzą­cej. – Chcesz, żeby mi lanie spu­ścił? – Za to, że sobie nogę roz­ciąłeś? – Od kilku dni gde­rał mi nad uchem, żebym nie kąpał się przy­pad­kiem w tej sadzawce, bo źle się to skoń­czy. – No i co teraz? – Karo­lina spoj­rzała na roz­ciętą stopę chło­paka. – Niech ktoś poleci do domu po ban­daż – stwier­dził Arek. Karo­lina puściła się pędem w kie­runku swo­jego bloku. Po dro­dze minęła starą Rumiń­ską. Na powi­ta­nie powie­działa „cześć” zamiast „dzień dobry”. Tamta się obu­rzyła, ale dziew­czynka nic z tego sobie nie robiła. Wbie­gła do domu. Mama wró­ciła już z pracy. – Cho­lera! – zaklęła Karo­lina pod nosem. – O, dobrze, że już jesteś. Zaraz będzie obiad. Ziem­niaki z maślanką. Zro­bić ci też jajko sadzone? – Mamu­siu, nie teraz. – Nie teraz? A kiedy? Karo­lina weszła do łazienki. Pod­su­nęła tabo­ret pod szafkę, gdzie znaj­do­wała się apteczka. Mama weszła za nią. – Co robisz? – Szu­kam ban­daża. – Ban­daż? Co się stało? – Nie­ważne. – Karola, mów mi tu zaraz, co się stało. – Mama była zde­ner­wo­wana. – Mate­usz roz­wa­lił sobie nogę. Potrze­buję ban­daż. – Ale gdzie? W szkole? – Nie byli­śmy w szkole. – Dla­czego? – Mamo, póź­niej ci to wytłu­ma­czę. On mocno krwawi. – Może trzeba zszyć ranę? Dla­czego chcesz mu pomóc na wła­sną rękę? Gdzie on jest? – Nad sadzawką. – Dobrze. Idziemy po jego ojca. – Mamo­ooo – dziew­czynka jęk­nęła. – Nie znasz sta­rego Mietka, zaraz spu­ści mu łomot. Matka Karo­liny spoj­rzała na córkę. W jej oczach poja­wiły się łzy. – Dobrze. Weź­miemy ze sobą gen­cjanę, pla­stry i ban­daż. Zoba­czymy, czy to roz­cię­cie jest głę­bo­kie. – My zoba­czymy? – Idę z tobą. Po kilku minu­tach mama Karo­liny była nad sadzawką i opa­try­wała Mate­uszową stopę. – Masz szczę­ście, że to wszystko tak się skoń­czyło. – Dzię­kuję pani – burk­nął pod nosem zawsty­dzony chło­pak. – Do wesela się zagoi. A wy – zwró­ciła się do zebra­nych dzie­cia­ków – macie zakaz ska­ka­nia do sadzawki. – To gdzie mamy ska­kać? Mama Karo­liny uśmiech­nęła się pod nosem. – Na razie to lepiej zro­bi­cie, jak będzie­cie cho­dzić do szkoły. Bar­dzo czę­sto dziew­czynki spo­ty­kały się u Mariony w miesz­ka­niu. Karo­lina za każ­dym razem zachwy­cała się miesz­ka­niem przy­ja­ciółki. Zanim tata Mariony zwi­nął żagle, wyre­mon­to­wał lokum. Przed­po­kój obity był boaze­rią. Z sufitu zwi­sał fajan­siar­ski żyran­dol z błysz­czą­cymi krysz­tał­kami. Pod­łoga wyło­żona była świe­cą­cymi płyt­kami, a nie tak jak u Karo­liny gumo­leum. W pokoju gościn­nym stał nie­miecki naroż­nik, który koja­rzył się dziew­czynce z nowo­cze­sno­ścią. U niej w miesz­ka­niu na środku gościn­nego stała stara skrzy­piąca wer­salka, przy­kryta weł­nianą narzutą. Ale naj­pięk­niej­szy był pokój Mariony. Na jed­nej ścia­nie była foto­ta­peta. Obraz przed­sta­wiał błę­kitne morze i palmy. Na sza­fie od góry do dołu wisiały przy­kle­jone na taśmę pla­katy, wyrwane z „Bravo Girl”. Mama Karo­liny nie lubiła, kiedy Karo­lina obkle­jała szafę pla­ka­tami. A Mariona zmie­niała pla­katy śred­nio raz w mie­siącu. Cio­cia Jadzia była kraw­cową w teatrze, dla­tego przy­no­siła do domu naj­pięk­niej­sze kre­acje, o jakich marzyła nie­jedna dziew­czynka. Prze­bie­rały się w dłu­gie świe­cące suk­nie z bufia­stymi ręka­wami. Wkła­dały buty na obca­sie i chwiej­nym kro­kiem szły na bal, który odby­wał się w kuchni. Włą­czyły kasetę magne­to­fo­nową. Zła­pały za dwa końce ska­kanki, ich pro­wi­zo­ryczne mikro­fony, i zaśpie­wały:

Odkry­jemy miłość nie­znaną,

Prze­go­nimy wiatr wesoły, co po fali gna,

Pozna­czymy kraj zako­cha­nych – dłu­gość ta, sze­ro­kość ta.

Miło­wa­nia głodni jak wilcy

Nauczymy się w tym kraju od pierw­szego dnia

Słów, któ­rymi mówią tubylcy:

Sza­ba­da­bada sza­ba­da­bada.

Potem puściły sznur i tań­czyły. Kiedy opa­dły już z sił, piły kom­pot z krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków i jadły naj­pysz­niej­szą napo­le­onkę, którą pie­kła nie­mal co tydzień bab­cia Mariony.

– Myślisz, że i my się kie­dyś tak zako­chamy? – zapy­tała Mariona przy­ja­ciółkę. – Jak? – Tak jak w tej pio­sence, jak wilki? – Wilcy – popra­wiła ją Karo­lina. – Nie wiem. Może. – Chcia­ła­bym tak kochać. – A ty chyba już się zako­cha­łaś. – Ja? W kim? – W Mate­uszu. – Eeee. No co ty. – Ale on ci się podoba. – Tro­chę. A tobie Arek. – Arek? – Karo­lina prych­nęła. Cho­ciaż na samą myśl o chło­paku jakoś tak cie­plej jej się zro­biło na duszy. – Arek to kum­pel – stwier­dziła, choć sama nie była tego do końca taka pewna.

– Aku­rat.

Naj­lep­szą ucztę miały, kiedy do Mariony przy­cho­dziła paczka zza gra­nicy od jej cioci. Przy­ja­ciółka zawsze wtedy zapra­szała do domu Karo­linę. Czego w tej paczce nie było: banany, poma­rań­cze, cze­ko­lady, puszki coli.

Pod­czas jed­nej z takich imprez wpa­dli w odwie­dziny chłopcy. Dziew­czyny podzie­liły się z nimi sma­ko­ły­kami. Wszystko było dobrze, dopóki chłopcy nie zaczęli się z nich śmiać. – I co was tak śmie­szy? – zapy­tała Karo­lina. – Te wasze suk­nie – par­sk­nął Pio­trek. – I te policzki różowe – wtrą­cił się Mate­usz. – Nie zna­cie się – żach­nęła się Mariona. – Może i nie. Chodź­cie lepiej na trze­pak – zapro­po­no­wał Arek. Dziew­czyny spoj­rzały na sie­bie. Pio­trek z Mate­uszem zachi­cho­tali. – Nie będzie­cie całymi dniami odgry­wać księż­ni­czek – skwi­to­wał Mate­usz. – Nam się podoba – oznaj­miła chło­pa­kom Mariona. Karo­lina zna­la­zła się mię­dzy mło­tem a kowa­dłem. Z jed­nej strony chciała jesz­cze popa­ra­do­wać w dłu­giej sukni, z dru­giej strony poszłaby z chło­pa­kami na trze­pak. – Może jed­nak pój­dziemy na trze­pak? – nie­śmiało zapro­po­no­wała Mario­nie. Dziew­czynka obrzu­ciła ją wro­gim spoj­rze­niem. – Skoro chcesz, to idź! – Mariona miała nabur­mu­szony głos. – Daj spo­kój, chodź z nami – Mate­usz szturch­nął Marionę w bok. – Kupię oran­żadkę w proszku. – Prze­ko­na­łeś mnie – dziew­czynka uśmiech­nęła się do Mate­usza. Mate­usz dotrzy­mał słowa – kupił pięć oran­ża­dek w proszku, które zaraz zje­dli ze sma­kiem. A potem zro­bili zawody na trze­paku. Wygry­wał ten, kto naj­dłu­żej wisiał głową w dół. Oczy­wi­ście wygrał Arek. Wisiał tak długo, aż miał nie tylko czer­woną twarz, ale i szyję. – Złaź już! – Karo­lina była zanie­po­ko­jona o chło­paka. O dziwo, posłu­chał, a jej zro­biło się jakoś cie­plej na sercu. Póź­niej zagrali w zbi­jaka i w pod­chody, a koło wie­czora roze­szli się do domów.

Rozdział 3

Nastało upalne lato. Dzieci cho­dziły do babci na wieś. To nie była praw­dziwa wieś, bo bab­cia miesz­kała na obrze­żach mia­sta, ale wszy­scy mówili, że idą na wieś. Bab­cia była bab­cią każ­dego z ich paczki, ale naj­praw­dziw­szą bab­cią Mariony. Mimo to kiedy dzie­ciaki do niej przycho­dziły, była bab­cią dla każ­dego. Rodzice dzie­cia­ków byli w pracy, a oni z klu­czami na sznu­rów­kach włó­czyli się po osie­dlu, w końcu Arek rzu­cił hasło:

– Idziemy do babci? Zgłod­nia­łem. – Ja też – przy­tak­nęła Mariona. Inni poki­wali gło­wami na znak zgody. Skra­jem drogi ruszyli w stronę Wil­czej. Kiedy byli w poło­wie drogi, zatrzy­mał się koło nich polo­nez pana Boczar­skiego, taty Arka. Pan Boczar­ski otwo­rzył szybę. – A wy dokąd? – Do babci. – Wy tę bab­cię zamę­czy­cie. – Bab­cia zawsze się cie­szy, kiedy do niej zaglą­damy – wtrą­ciła się Mariona. – Obja­da­cie ją. Dzie­ciaki wzru­szyły ramio­nami. – Idź­cie już, idź­cie, a wie­czo­rem zapra­szam do nas, mam kilka nowych kaset wideo, spodo­bają się wam. Dzie­ciaki nie kryły zado­wo­le­nia. Za panem Boczar­skim zaczęły usta­wiać się inne samo­chody. Ktoś zatrą­bił. Męż­czy­zna mach­nął do nich ręką i ruszył dalej. Dotarli do babci po kil­ku­na­stu minu­tach mar­szu. Bab­cia sie­działa pod jabłonką i stru­gała papie­rówki. Kiedy tylko zoba­czyła dzie­ciaki, jej twarz roz­ja­śniła się w uśmie­chu. – Dzień dobry – powie­dzieli chó­rem. – A dobry. I piękny. Sło­neczny. Napi­je­cie się kom­potu? Mariona pode­szła do babci i cmok­nęła ją w poli­czek. – Pew­nie – wszy­scy byli spra­gnieni. Bab­cia wstała, wytarła ręce o far­tuch. – Naleję wam kom­potu. Mam też pomi­do­rową i jago­dzianki. – Skąd wie­dzia­łaś, że cię odwie­dzimy? – Przy­cho­dzi­cie co drugi dzień, trudno nie zgad­nąć – star­sza kobieta roze­śmiała się. Dzie­ciaki napiły się kom­potu i zja­dły zupę z ape­ty­tem. Potem każdy zła­pał w rękę jago­dziankę i ruszyli do zabawy. Bab­cia miała duży ogród. Na tyłach domu była usy­pana z pia­sku górka. Chłopcy zła­pali za patyki, które imi­to­wały broń. Mariona pobie­gła na ganek i spod stołu wzięła starą szmatę i sznu­rek. Bawili się w wojnę, chłopcy byli żoł­nie­rzami, a dziew­czyny były sani­ta­riusz­kami i opa­try­wały postrze­lo­nym żoł­nie­rzom rany szmatą i sznur­kiem. Kiedy zabawa im się znu­dziła, usie­dli na usy­pa­nej z pia­sku górki i zje­dli swoje jago­dzianki. Potem Arek zarzą­dził: – A może byśmy tak domek zbu­do­wali? Pomysł spodo­bał się pozo­sta­łym. – Na drze­wie? – zapy­tała Karo­lina. – Pew­nie, że na drze­wie. Za pozwo­le­niem babci wzięli z komódki stare szta­chety i zaczęli two­rzyć kon­struk­cję domku. Bab­cia dała im wię­cej sznurka, jed­nak kon­struk­cja chwiała się na boki. – Przy­dałby się mło­tek – zawy­ro­ko­wał Mate­usz. – Ja wam młotka i gwoź­dzi nie dam – bab­cia pokrę­ciła głową. – Jesz­cze palce sobie poprzy­bi­ja­cie. – Bab­ciuuu – jęk­nęła Mariona. – Mam lep­szy pomysł – bab­cia odwró­ciła się w stronę drogi, po któ­rej jechał trak­tor, cią­gnący dra­bi­nia­sty wóz. Zdjęła chustkę z głowy i mach­nęła nią w powie­trzu. Kie­rowca się zatrzy­mał. Wysiadł z kabiny i wszedł do ogrodu. – Szczęść Boże. – A daj, Panie Boże. – Coś się stało, pani Bro­neczko? – A, dzieci mi tu powa­rio­wały, domek chcą zro­bić na drze­wie, ale ja im gwoź­dzi nie dam, pomo­że­cie nam, Romku? – Pomo­żemy – Romek puścił oko do babci. Po kil­ku­dzie­się­ciu minu­tach na drze­wie powstał domek. Dzieci podzię­ko­wały Rom­kowi, a bab­cia spa­ko­wała dla niego jago­dzianki. Z barku wyjęła roz­ma­joną wódeczkę, którą zro­bił jej świę­tej pamięci mąż. – Ale nie trzeba – wzbra­niał się Romek, kiedy bab­cia wrę­czała mu pół­mi­sek i flaszkę. – A Bóg zapłać za waszą pomoc. I bierz, jak wam dają. – Dobra, dzie­ciaki, chodź­cie na wóz, prze­wiozę was, a potem poba­wi­cie się w domku – zarzą­dził Roman. Dla dzieci jazda na wozie, na któ­rym było pełno siana, to była frajda. Wóz pod­ska­ki­wał na wybo­jach, prze­chy­lał się na boki, dzieci z rado­ści pisz­czały. Wró­cili do swo­jego domku na drze­wie godzinę póź­niej i bawili się tam do póź­nych godzin popo­łu­dnio­wych. Karo­lina była żoną Arka, goto­wała mu zupę z pia­chu, wody i kamy­ków. Arek pra­co­wał na budo­wie, czyli na pia­sko­wej górze. Mariona była żoną Mate­usza, on z kolei był pra­cow­ni­kiem w Urzę­dzie Mia­sta. Urząd mie­ścił się za obor­ni­kiem. – Nie może być tak, że pra­cuję w smro­dzie – krzy­wił się Mate­usz. – Tam jest urząd i tyle. – A nie może być gdzie indziej? – Mate­usz nie miał ochoty co chwila cho­dzić za obor­nik. – A dla­czego ja nie mam żony? – Pio­trek nie krył obu­rze­nia. – Nie każdy ma – wtrą­cił Arek. – Ale ja chcę mieć żonę. – A ja nie chcę cho­dzić za obor­nik. Dzieci zaczęły się kłó­cić. Były już zmę­czone upa­łem i zabawą. – A może wró­cimy już do mia­sta? – zapro­po­no­wała Karo­lina. – Tata Arka powie­dział, że puści nam jakieś filmy na wideo.

– Wra­camy – chło­paki uśmiech­nęli się od ucha do ucha.

Kolejne dni spę­dzali albo u babci, albo pod blo­kiem, albo na dział­kach, albo kąpali się w sadzawce, mimo iż przy­rze­kli rodzi­com, że od sadzawki będą trzy­mać się z daleka. Ale jak tu trzy­mać się z daleka, kiedy na dwo­rze pano­wał taki skwar? Woda chło­dziła ich ciałka. Cho­dzili też na krę­cone wło­skie lody. Nikt się nie przej­mo­wał, że ramiona czy nos miał spie­czony od słońca. Cie­szyli się waka­cjami i każdą chwilą spę­dzoną z kole­gami.

Mate­usz otrzy­mał w pre­zen­cie od cioci cho­mika, a raczej cho­miczkę. Nazwali ją „Buła”, bo była jakaś gruba i ospała. Mate­usz wycho­dził z cho­mi­czą klatką na podwórko. Po kilku tygo­dniach oka­zało się, że cho­miczka była cię­żarna i powiła cztery cho­mi­czątka. Dzie­ciaki brały maleń­stwa do rąk bar­dzo deli­kat­nie i zachwy­cały się nimi. Kiedy nacie­szyły się już zwie­rząt­kami, Mate­usz zano­sił klatkę do domu i ruszali na działki. Jedli tyle owo­ców, że brzu­chy ich bolały. Popo­łu­dniami jeź­dzili po mie­ście auto­bu­sami. W rekla­mów­kach mieli pro­wiant na cały dzień, kanapki z pasz­te­tem bądź mor­ta­delą i ter­mos z her­batą. Któ­re­goś dnia ucie­kali kana­rom i zgu­bili rekla­mówkę. Cho­dzili głodni do powrotu rodzi­ców.

Było śro­dowe gorące przed­po­łu­dnie, zroz­pa­czony Mate­usz przy­biegł do Mariony. – Co się stało? – zapy­tała dziew­czynka. – Cho­miki zde­chły. – Dla­czego? – Stara cho­mi­czyca je zagry­zła. – Ale dla­czego? To ich matka. – Tata mi powie­dział, że to dla­tego, że myśmy je gła­skali. Czuła nasz zapach… – Och! – Mariona przy­tknęła palce do ust. – Chodźmy po Arka, Piotrka i Karo­linę. Musimy wypra­wić im pogrzeb. Mate­usz przy­tak­nął głową. Pogrzeb cho­mi­ków odbył się w pobliżu sadzawki. Pio­trek wyko­pał cztery dziury w ziemi. Potem dzieci deli­kat­nie wło­żyły mar­twe cho­miki do środka. Karo­lina okryła je watą. Arek zasy­pał zie­mią. Następ­nie dziew­czyny na każ­dej górce poło­żyły polne kwiaty. Po cere­mo­nii wsko­czyli do wody. Taplali się w sadzawce do póź­nego wie­czoru. A potem w mokrych ciu­chach, które powpa­dały im do wody, wra­cali do domu. Na dwo­rze już się ściem­niało. W pobliżu jeziorka nie było latarni, szli, jak to powie­dział Arek, „na czuja”. Na szczę­ście po kilku minu­tach dotarli do oświe­tlo­nej drogi. Ktoś na nich zatrą­bił. – Ej, dzie­ciaki – stara syrenka pana Ożoga zatrzy­mała się na pobo­czu. – Pod­wieźć was?

Byli tak zmę­czeni, że spe­cjal­nie nie trzeba było ich zachę­cać. Mimo iż od osie­dla dzie­liło ich jakieś pięt­na­ście minut spa­cer­kiem, sko­rzy­stali z pod­wózki. Wsko­czyli w piątkę na tylne sie­dze­nie. Pan Ożóg ruszył, aż się za nim zaku­rzyło.

W sobot­nie połu­dnie Mariona wra­cała z placu zabaw do domu. Była spo­cona, a krew sączyła się jej z kolana. Prze­wró­ciła się, gra­jąc w zbi­jaka. Mate­usz zerwał liść babki i przy­ło­żył jej do rany. Pomo­gło na chwilę. Szła do domu, kuś­ty­ka­jąc i uśmie­cha­jąc się na wspo­mnie­nie Mate­usza, przy­kła­da­ją­cego liść do jej kolana. Nagle usły­szała męski głos.

– Marionka. Dziew­czynka odwró­ciła się. Zza rogu kamie­nicy wyszedł jej ojciec. Dziew­czynka otwo­rzyła sze­roko oczy. Nie mogła w to uwie­rzyć. Nie widziała ojca od ponad dwóch lat. Któ­re­goś dnia „pry­snął”, jak mówiła bab­cia. Dziew­czynka była na niego zła, a potem było jej przy­kro, że tata ich zosta­wił. Nie­raz obwi­niały się z sio­strą, że to przez nie uciekł z domu. Może nie były zbyt grzeczne? – Tata? – Tak, to ja. Męż­czy­zna pod­szedł do dziew­czynki i ukuc­nął. Mariona patrzyła onie­miała na swo­jego tatu­sia. Wyglą­dał dokład­nie tak samo jak wtedy, kiedy widziała go po raz ostatni. – Wró­ci­łeś? – w oczach małej poja­wiły się łzy. – Na chwilę. Pomy­śla­łem, że was odwie­dzę. Mam walk­mana… – był wyraź­nie spe­szony. – Walk­mana – powtó­rzyła Mariona. – To faj­nie. – I kilka kaset. Bar­bie dla cie­bie i Zuzki. Każda dziew­czyna marzyła wtedy o Bar­bie. Naj­go­rzej, gdy dostała pod­róbkę. A ona, Mariona, miała dostać wyma­rzoną Bar­bie. – Ale taką praw­dziwą? – oczy Mariony zro­biły się duże jak pię­cio­zło­tówki. – Naj­praw­dziw­szą. Z Peweksu. – Tatu­siu, dzię­kuję – choć począt­kowo dziew­czynka była zła na ojca, za sprawą Bar­bie jej złość gdzieś czmych­nęła. – Dla­czego nie wsze­dłeś do miesz­ka­nia, tylko cze­kasz tutaj? – No wiesz, ja i mama… Widzia­łem, jak bawisz się na podwórku z dzie­cia­kami, pomy­śla­łem, że na cie­bie zacze­kam. – Boisz się, że mama zacznie krzy­czeć? Ojciec zmru­żył oczy, ale nie odpo­wie­dział na jej pyta­nie. Dziew­czynka wie­działa, jak bar­dzo jej mama jest zła na tatę. „Niech on mi się kie­dyś pokaże na oczy. Nie ręczę za sie­bie”, powta­rzała nie­raz. – Wska­kuj na barana, widzę, że masz kon­tu­zję. Nachy­lił się, a dziew­czynka wdra­pała się na plecy ojca. Mocno się do nich przy­tu­liła. Nie odchodź – pomy­ślała. – Nie odchodź. Kiedy tylko prze­kro­czyli próg miesz­ka­nia, mama zro­biła ojcu kar­czemną awan­turę. Mariona weszła do pokoju Zuzki. Razem scho­wały się pod koł­drę.

Tata zaj­rzał do nich po kilku minu­tach, tak im się przy­naj­mniej wyda­wało. Poroz­ma­wiał z nimi chwilę, wrę­czył pre­zenty i wyszedł z miesz­ka­nia. Zatrzy­mał się u wujka Mirka, ale przez kolejny tydzień zaglą­dał do nich codzien­nie. Zabie­rał je na wycieczki, do teatru i do kina. A potem wyje­chał… Mariona była na niego wście­kła, że po raz kolejny je opu­ścił. Obie­cał, że nie­długo się spo­tkają. Nie mógł tylko spre­cy­zo­wać, co według niego zna­czy „nie­długo”. Na szczę­ście Mariona miała wspar­cie u zna­jo­mych z podwórka. Bez nich pew­nie wyłaby przez kolejne dni.

– Nie przej­muj się. Też wolał­bym, by mój stary gdzieś znik­nął na zawsze – Mate­usz pokle­pał ją po ple­cach.

– Ale twój cią­gle spra­wia ci łomot, a mój nie. – Ale jak widać, nie nadaje się na ojca, skoro nie obcho­dzą go wła­sne dzieci. – No, racja. Karo­lina wyjęła z kie­szeni bluzy dwie bran­so­letki z muliny, które sama zro­biła. – To dla cie­bie i Zuzki. Cały tydzień je robi­łam. – Są piękne – Mariona uśmiech­nęła się do przy­ja­ciółki. – A więc wie­dzia­łaś, że on znowu odej­dzie? Dla­tego je zro­biłaś? – Nie wie­dzia­łam – skła­mała Karo­lina. Tak naprawdę wie­działa, pod­słu­chała roz­mowę mamy z cio­cią Jadzią, mamą Mariony. Kobieta narze­kała, że ten drań wró­cił po resztę swo­ich rze­czy, obda­ro­wał córki pre­zen­tami i za kilka dni zamie­rza znów znik­nąć. Chłopcy też sta­rali się zara­dzić kry­zy­so­wej sytu­acji. Pio­trek pierw­szy raz od zeszłych świąt zapro­sił dziew­czyny do miesz­ka­nia swo­ich rodzi­ców. Zazwy­czaj gościł u sie­bie tylko chło­pa­ków, ale widząc smu­tek na twa­rzy kole­żanki, zapro­po­no­wał im gra­nie na jego Atari. Mama Piotrka posta­wiła na stole tale­rzyk z ser­ni­kiem i sześć szkla­nek kom­potu. Chło­pak odpa­lił Atari i pozwo­lił dziew­czy­nom zagrać w Mario. Tego popo­łu­dnia Karo­lina poświę­ciła przy­ja­ciółce swój cały wolny czas. Zaplo­tła jej kłosa, dała jej do poczy­ta­nia swoje „Złote Myśli”, podzie­liła się z nią kolek­cją zapa­cho­wych gumek i poka­zała nowy segre­ga­tor, który kilka dni temu kupiła jej mama. Miała już w nim sele­dy­nowe i różowe kartki. Z obiema mamami uzgod­niły, że dziew­czynka będzie noco­wała u Karo­liny. – Zro­bimy sobie kogel-mogel? – Karo­lina robiła wszystko, by ode­rwać myśli przy­ja­ciółki od ojca. – Super. – Mam nawet kakao. Czyli będzie kaka­owy. Dziew­czynki weszły do kuchni. Karo­lina wyjęła z lodówki jajka. Mariona, stały gość w domu Karo­liny, nie­mal czło­nek rodziny, wyjęła z dol­nej szafki miski. Do jed­nej wbiły żółtka, do dru­giej białka. Karo­lina dodała do żół­tek cukier i zaczęła je ucie­rać. Kiedy masa była już puszy­sta i nie­mal biała, dziew­czynka nasy­pała tro­chę kakao. – Będzie pyszne – Mariona wło­żyła palec do masy, po czym obli­zała go. – Nie może być ina­czej. Wie­czo­rem śpie­wały do szczo­tek, które słu­żyły im za bez­prze­wo­dowe mikro­fony, pio­senki chło­pa­ków z Back­street Boys. A kiedy bez sił opa­dły na łóżko, gapiły się na pla­katy, które w końcu mama pozwo­liła powie­sić Karo­li­nie na sza­fie. Karo­lina była zabu­jana w Jor­da­nie z New Kids on The Block. – Kie­dyś będę miała takiego męża. – Mnie się on wcale nie podoba. – Masz spa­czony gust. Jest przy­stojny. Te jego ufry­zo­wane czarne włosy i te spoj­rze­nia robią wra­że­nie. – Wolę Nicka z Back­street Boys. – Blon­das. – Wła­śnie, blon­das. Nie przy­po­mina ci naszego Mate­usza? – Nie. Co ty masz z tym Mate­uszem? – To samo co ty z Arkiem. – Nie to samo. Już ci tłu­ma­czy­łam, że Arek to tylko kum­pel, a ty wle­piasz oczy w Mate­usza, jakby fak­tycz­nie sam Nick Car­ter ci się obja­wił. – No dobra, powiem ci, ale to będzie nasz sekret. – Obie­cuję, że nikomu nie powiem. – Chyba się w nim zako­chuję. – Może powin­naś mu o tym powie­dzieć? – Nie, no co ty. To chyba on powi­nien zro­bić pierw­szy krok. – Może się wsty­dzi? – Ale jest chło­pa­kiem. – I co z tego? – To, że to on powi­nien zro­bić pierw­szy krok. Dobra, skończmy już roz­mowy o Mate­uszu – dziew­czynka poczuła, że oblewa ją rumie­niec. – Sądzę, że powin­ny­śmy sobie zro­bić trzy dziurki w uchu – zmie­niła temat Mariona. – Jezuuu! – jęk­nęła Karo­lina. – Ojciec mnie zabije. – Twój ojciec nawet nie zwróci uwagi. – Tak myślisz? – Znam go od lat. Mariona bar­dzo lubiła pana Unia­tow­skiego. Był miły, sym­pa­tyczny, ni­gdy się nie wście­kał i niczego nie zauwa­żał. Nawet kiedy jego żona prze­far­bo­wała się z blond na czarno. Karo­lina śmiała się, że ojciec przez kilka dni zasta­na­wiał się, co zmie­niło się w wyglą­dzie jego żony, kiedy ta zapy­tała go, czy zauwa­żył jakieś zmiany. Mariona chcia­łaby mieć ojca obok sie­bie. Jej tata ponow­nie „zwi­nął żagle”, tak powta­rzała bab­cia. I ma gdzieś rodzinę. – Skoro tak twier­dzisz… – Karo­lina nie była prze­ko­nana. – Taka moda. Super to wygląda. Zaosz­czę­dzi­łam tro­chę kasy i kupi­łam nam wkręty. – Dla mnie też? – Pew­nie, że też. Karo­lina nie kryła wzru­sze­nia. Przy­tu­liła kole­żankę i cmok­nęła ją w poli­czek. – Chodź, obej­rzymy Dyna­stię, a potem zafar­bu­jemy sobie bluzki. Dziew­czyny od kilku tygo­dni pla­no­wały zgod­nie z modą zafar­bo­wać za pomocą wybie­la­cza bluzki. Obej­rzały odci­nek serialu, po czym ruszyły do łazienki. – No i co, dowie­dzia­łaś się, jak mamy to zro­bić? – zapy­tała przy­ja­ciółkę Karo­lina. – Wszystko wiem. Złóż bluzkę w kostkę – poin­stru­owała ją Mariona. Karo­lina według instruk­cji kole­żanki zło­żyła bluzkę. – Teraz musimy owi­nąć ją sznur­kiem. Dziew­czyny zła­pały za sznu­rek i obwi­nęły bluzkę.

– To teraz musimy nalać wody do miski i tro­chę wybie­la­cza. Odstawmy ją na godzinę i gotowa. Tylko żeby­śmy nie zapo­mniały jej wypłu­kać.

Mariona z Karo­liną usta­liły, że prze­kłują uszy jak naj­szyb­ciej. Jedy­nym pro­ble­mem było to, kto im te uszy prze­kłuje. Do kosme­tyczki musia­łyby pójść z kimś doro­słym, a obie wie­działy, że żadna mama nie będzie zachwy­cona pomy­słem córek. W końcu trud­nego zada­nia pod­jął się Arek.

– Ale naprawdę wiesz, jak to się robi? – na pierw­szy ogień poszła Karo­lina. – Pew­nie, że wiem. Widzia­łem nie­raz, jak moja kuzynka prze­kłu­wała uszy kole­żan­kom. – To może ona nam to zrobi? – Beti ma teraz pro­blemy z face­tem. Sie­dzi w domu i beczy. Nie bój żaby, maleńka, zro­bię to bez­bo­le­śnie. Karo­lina ufała Arkowi. Lubiła go. Cza­sami jej się nawet zda­wało, że bar­dziej niż lubiła, ale się do tego nie przy­zna­wała. Dziew­czyna usia­dła na tabo­re­cie w kuchni. Zaci­snęła zęby. Arek prze­mył jej ucho spi­ry­tu­sem. Od wewnętrz­nej strony pod­ło­żył ziem­niak, a z dru­giej strony zde­cy­do­wa­nym ruchem wbił igłę. Karo­lina była tak zszo­ko­wana, że począt­kowo nic nie poczuła. Mariona nato­miast wydała okrzyk. – Zaraz zemdleję – powie­działa. – Dawaj wkręta, a nie mdlej – poin­stru­ował Marionę chło­pak. Arek wpraw­nym ruchem wło­żył kol­czyk do dziurki i zro­bił kolejną dziurkę. – Druga dziurka za nami – otwo­rzyła usta Karo­lina. – To co, teraz trze­cią chcesz? Dziew­czyna ski­nęła głową. Chło­pak zde­cy­do­wa­nym ruchem prze­kłuł ponow­nie ucho i wło­żył kol­czyk. Podał dziew­czy­nie lusterko. – I co? – zapy­tał Arek. – Chyba ta trze­cia tro­chę za wysoko – Karo­lina wpa­try­wała się w odbi­cie swo­jego opuch­nię­tego, zakrwa­wio­nego ucha. – Dobrze jest. – Skoro tak twier­dzisz. – Co myślisz, Mariona? Dziew­czynka sie­działa z roz­dzia­wioną buzią i patrzyła na przy­ja­ciółkę. – Jest OK. Nie wiem tylko, czy ja dam radę – Mariona poczuła, że ogar­nia ją panika. – Dasz radę. Nie pękaj teraz. Po namo­wach Mariona dała sobie prze­kłuć ucho. Teraz obie dziew­czynki miały po trzy dziurki w uchu. U Mariony w domu nikt nie zauwa­żył zmian, za to Karo­li­nie się obe­rwało. – Zgłu­pia­łaś? – mama patrzyła na opuch­nięte ucho córki. – Mamo, to teraz jest modne. – Co mnie obcho­dzi moda? Czemu mnie nie zapy­tałaś o zgodę? – A zgo­dzi­ła­byś się? – Nie. – No wła­śnie. – Idź do swo­jego pokoju. Daj mi ochło­nąć. Przez kolejne dni ucho Karo­liny ropiało. Rana brzydko się goiła, a z tyłu ucha wyrósł jakiś bąbel. – Boli – jęczała. – Twoje wymy­sły. Cierp ciało, sko­roś chciało – mama prze­my­wała córce ucho riva­no­lem. Mimo to okłady nie przy­no­siły uko­je­nia. Bąbel urósł jesz­cze bar­dziej. W końcu dziew­czynka zde­cy­do­wała się wyjąć wkręty. – To naj­lep­sze wyj­ście z sytu­acji – zapew­niała ją mama.

Rozdział 4

Dzie­ciń­stwo tak szybko mijało. Ale przy­jaźń dziew­czyn wciąż była nie­ro­ze­rwalna. Jesz­cze jako pięt­na­sto­latki huś­tały się na huś­tawce „na sto­jaka do dechy”. A potem ska­kały w dal. Wisiały gło­wami w dół na trze­paku. Za kie­szon­kowe, odkła­dane od kilku mie­sięcy, kupiły sobie ban­dany i pierw­sze buty na kotur­nie. Nosiły też kra­cia­ste koszule fla­ne­lowe, które zawią­zy­wały nad pęp­kiem. Zaczęły się malo­wać. Usta pać­kały białą lub różową szminką. W uszy wpi­nały sele­dy­nowe kol­czyki. Wciąż spo­ty­kały się z chło­pa­kami z podwórka, ale już nie codzien­nie, tak jak kie­dyś. Mię­dzy Mate­uszem i Marioną było takie napię­cie, że Karo­lina skwi­to­wała to nastę­pu­ją­cymi sło­wami:

– Wyła­do­wa­nia pio­ru­nów to mało. – To co ja mam zro­bić? – Nie wiem. Poca­ło­wać go? – Zgłu­pia­łaś? A jeśli on nic do mnie nie czuje? – Czuje, czuje, tylko pew­nie sam się wsty­dzi. Mam! – Karo­lina doznała olśnie­nia. – Powin­naś napi­sać do „Bravo Girl”. Wiesz, te wszyst­kie porady, które czy­tamy tam… – dziew­czyna potarła czoło. – Mogliby i tobie pomóc. Wyślesz list i jakaś mądra pani z redak­cji ci dora­dzi, co masz zro­bić. – Kasia. Ta dziew­czyna, która odpi­suje na listy, nazywa się Kasia. – Kasia czy Mary­sia, nie­ważne, byleby ci dobrze dora­dziła, bo mi tu uschniesz z miło­ści. Mariona napi­sała do Kasi, ale jej list nie poja­wił się na łamach „Bravo Girl”, na szczę­ście los jej sprzy­jał. Któ­re­goś dnia poszła do śmiet­nika. Nio­sła ciężki kubeł, w któ­rym pię­trzyły się śmie­cie. Cały czas wypa­dał jej jakiś papie­rek. Dziew­czyna musiała się zatrzy­my­wać, by go pod­nieść. Kiedy dotarła pod duży kon­te­ner, nie­mal nie czuła ręki. Unio­sła klapę od śmiet­nika, prze­chy­liła kubeł, jed­nak nie utrzy­mała go i kosz wylą­do­wał na dnie pustego kon­te­nera. No to super! – dziew­czyna zer­k­nęła na dno. Co ona teraz zrobi? Nawet jakby weszła do kon­te­nera, to jak z niego wyj­dzie? Jej roz­my­śla­nia prze­rwał chło­pięcy głos: – Cześć – nie musiała się odwra­cać, żeby wie­dzieć, że za jej ple­cami stoi Mate­usz. – Cześć. – Co robisz? Podzi­wiasz śmie­cie? – chło­pak ner­wowo się zaśmiał. Mariona odwró­ciła się w jego stronę. – Kosz na śmie­cie wpadł mi do środka i zasta­na­wiam się, co mam zro­bić. – Wsko­czyć po niego. – Yyyy…. – Ja wsko­czę. Zanim Mariona odpo­wie­działa, chło­pak wyko­nał susa do środka. Po chwili podał jej kubeł, a sam pod­cią­gnął się na rękach. – Dzięki. – Nie ma sprawy. – Będę musiała ci się jakoś odwdzię­czyć. – Tak, będziesz musiała. Mate­usz nachy­lił się w jej stronę i poca­ło­wał ją w usta. Dziew­czyna onie­miała. To był jej pierw­szy poca­łu­nek. Poca­łu­nek z wyśnio­nym chło­pakiem. W sumie nie wie­działa, co ma robić, ni­gdy się nie cało­wała z chło­pakiem, ale musiała stwier­dzić, że bar­dzo jej się to podo­bało. Kiedy Mate­usz się od niej odsu­nął, był tak samo spe­szony jak ona. – To było… – zaczęła Mariona. – To mój pierw­szy raz. Yyyyy… – Mój też. Popa­trzyli na sie­bie, po czym oboje spu­ścili wzrok. – To ja już idę – Mariona była zawsty­dzona. – Ja też. Mariona zła­pała za uchwyt od kosza do śmieci i puściła się pędem w stronę bloku. Po kil­ku­na­stu minu­tach była u Karo­liny w pokoju. Zwie­rzała się przy­ja­ciółce. – Ale tak przy kon­te­ne­rze na śmieci? – Karo­lina nie kryła roz­ba­wie­nia. – Tak. – Ha, ha, ha, ha – Karo­lina rżała tak bar­dzo, że po policz­kach pły­nęły jej łzy. – Super. – Nie ma się z czego śmiać. – Nie śmieję się z was – Karo­lina w końcu się opa­no­wała. – Ale z całej tej sytu­acji. Ty i on, a wokół was śmie­cie, kubły na śmie­cie i ten cha­rak­te­ry­styczny zapa­szek. Cudna sce­ne­ria. – Już nic ci nie powiem. – Kochana – Karo­lina objęła przy­ja­ciółkę. – Bar­dzo się cie­szę, że w końcu do tego doszło. Więc co, cho­dzi­cie razem?

– No wła­śnie nie wiem, bo ucie­kłam. Sytu­acja była nie­zręczna.

Przez kolejne dni Mariona nie widziała Mate­usza, ponoć się roz­cho­ro­wał.

– Ty, a może to od tego two­jego poca­łunku? Jakie­goś wirusa mu sprze­da­łaś? – żar­to­wała z niej Karo­lina. Mario­nie wcale a wcale nie było do śmie­chu. Chciała jak naj­szyb­ciej go zoba­czyć. Miała nadzieję, że chło­pak poprosi ją o cho­dze­nie. – Co nic nie mówisz? – Karo­lina szturch­nęła przy­ja­ciółkę w bok. – A co mam odpo­wie­dzieć na twoje głu­pie docinki? – No i czemu od razu się tak obru­szasz? – Bo się ze mnie nabi­jasz. – Idź do niego. – Prze­cież jest chory.

– No wła­śnie. Miło by mu było, gdy­byś go odwie­dziła.

Po nie­prze­spa­nej nocy Mariona posta­no­wiła, że odwie­dzi Mate­usza. Serce waliło jej jak sza­lone, a w żołądku czuła zaci­śnięty węzeł.

– Cześć – weszła do pokoju chło­paka. Leżał na łóżku i słu­chał walk­mana. – Cześć – zdjął słu­chawki z uszu. – Sia­daj. Mariona przy­cup­nęła na fotelu. – Wpa­dłam cię odwie­dzić. Sły­sza­łam, że jesteś chory. – Nie wie­działa, co ma począć z rękami, dla­tego bawiła się suwa­kiem. – Prze­zię­bi­łem się. Na chwilę zale­gła krę­pu­jąca cisza. W końcu chło­pak zdo­był się na odwagę i zapy­tał Mariony: – Może chcia­ła­byś ze mną cho­dzić? No wiesz… spo­ty­kać się, tak na poważ­nie. Mariona naj­chęt­niej wsta­łaby i odtań­czyła jakiś taniec albo zaśpie­wała na całe gar­dło:

Odkry­jemy miłość nie­znaną,

Na szczę­śliwy ląd zaniosą mnie pew­nego dnia

Twe ramiona – łódź Magel­lana

Serce twe – busola ma.

– Pew­nie – uśmiech­nęła się do chło­paka. Po czym nachy­liła się w jego stronę i poca­ło­wała go w usta.

– Zara­zisz się. – Nie­ważne. Cało­wali się tak długo, aż roz­bo­lały ich usta. Przez kolejne pięć lat byli parą, dopóki Matusz nie wyje­chał do rodziny do Sta­nów w poszu­ki­wa­niu lep­szego życia.

Karo­lina tro­chę zazdro­ściła przy­ja­ciółce, że z kimś się spo­tyka. Pró­bo­wali z Arkiem być parą, ale im nie wyszło. Nie łączyło ich nic wię­cej poza faj­nym kum­plo­stwem i tego się trzy­mali.

Kiedy czło­wiek ma sie­dem­na­ście lat, to wtedy czuje się jak król bądź kró­lowa życia. Używa życia, uży­wek. Tań­czy boso na desz­czu, zarywa noce na impre­zach. Robi różne głu­pie rze­czy, by na sta­rość mieć co wspo­mi­nać.

Karo­lina prze­glą­dała się uważ­nie w lustrze. Nie wie­działa, co ma na sie­bie wło­żyć. Naj­chęt­niej zadzwo­ni­łaby do przy­ja­ciółki, ale wtedy zdra­dzi­łaby się przed rodzi­cami, że wycho­dzi. Po wczo­raj­szej kar­czem­nej awan­tu­rze miała szla­ban na dzi­siej­szą imprezę. Mama z tatą zgod­nie stwier­dzili, że jest za młoda, aby co tydzień impre­zo­wać. Ale co ona miała pora­dzić na to, że aku­rat w tym roku roz­po­czął się sezon na osiem­nastki. Zresztą Karo­lina sama też nie mogła się już docze­kać swo­ich uro­dzin. Jesz­cze tylko osiem mie­sięcy i nie będzie musiała o nic pro­sić rodzi­ców. Będzie doro­sła. Naresz­cie! „Jesz­cze bokiem wyj­dzie ci ta doro­słość”, powta­rzała jej mama. „Wtedy to się dopiero zaczy­nają pro­blemy”, dorzu­cał tata. Patrzyła na nich spode łba i myślała sobie, co też oni pie­przą za bzdury.

Tego wie­czoru w klu­bie odby­wała się osiem­nastka Wojtka. Nie mogła prze­pu­ścić takiej oka­zji i nie zja­wić się tam. Tym bar­dziej że ostat­nio ona i Woj­tek mieli się ku sobie. Kiedy rodzice wyłą­czyli w pokoju świa­tło, dziew­czyna wysko­czyła z łóżka i z latarką w ręku zaczęła robić prze­gląd kie­cek. Rzu­cała na łóżko te najbar­dziej obci­słe i sek­sowne. Potem je przy­mie­rzała i oglą­dała się w małym lusterku, bo tylko takie miała u sie­bie w pokoju. W końcu zde­cy­do­wała się na kla­syczną małą czarną, z dużym dekol­tem. Biust o mało nie wysko­czył jej z dekoltu, ale o taki efekt wła­śnie jej cho­dziło. Pocią­gnęła usta czer­woną szminką, prze­cze­sała dłu­gie włosy, po czym usia­dła na łóżku i cze­kała. Kiedy usły­szała pochra­py­wa­nie taty, otwo­rzyła okno i wyśli­zgnęła się na zewnątrz. Jak to dobrze, że rok temu zamie­nili miesz­ka­nie i prze­pro­wa­dzili się do takiego, które znaj­do­wało się na par­te­rze.

Latar­nia rzu­cała poma­rań­czowe świa­tło na chod­nik. Karo­lina zer­k­nęła na zega­rek. Było kilka minut po dwu­dzie­stej trze­ciej. Z Marioną była umó­wiona na tę wła­śnie godzinę. Czyżby przy­ja­ciółka już sobie poszła?

– Pssst – usły­szała nawo­ły­wa­nie. Odwró­ciła się. Za ple­cami stała zdy­szana Mariona. – Wyglą­dasz, jak­byś bie­gła przez pół osie­dla. – Bo… – Mariona musiała zaczerp­nąć tchu – tak było. Nie chcia­łam się spóź­nić. Mia­łam prze­prawę z mamą. Wiesz, to gada­nie sta­rych… – Wiem. – A twoi się zgo­dzili bez pro­blemu? – No coś ty. Moi nawet nie wie­dzą, że wyszłam. – Jaja sobie robisz?

– Jaja to będą, jak się skapną, że znik­nę­łam.

Osiem­nastka Wojtka odby­wała się w Dra­gon Pub. Okna zama­lo­wane były czarną farbą, na ścia­nach łusz­czyła się farba. Mariona pchnęła drzwi. Wewnątrz było dość tłoczno. Dym papie­ro­sowy uno­sił się w górę i zaty­kał noz­drza. Dziew­czyny zauwa­żyły Wojtka, który ruszył w ich kie­runku. Zło­żyły mu życze­nia i wrę­czyły butelkę wódki, którą Karo­lina zako­siła kilka dni temu z barku rodzi­ców. W tle leciał MR. Pre­si­dent z hitem Coco Jambo.

– Czego się napi­je­cie? – zapy­tał Woj­tek. – Ja obsłużę się sama – Mariona szturch­nęła kole­żankę, pusz­cza­jąc jej filu­terny uśmie­szek, i ruszyła w stronę baru, gdzie stał Mate­usz z Piotr­kiem. – A ty? – Woj­tek poło­żył rękę na jej ple­cach. Dziew­czyna wzdry­gnęła się. – Może piwa? – Piłaś kie­dyś u-boota? – Nie. – Jedyny praw­dziwy sok, który wlewa się do piwa, to wódka. Ostra zabawa po tym drinku gwa­ran­to­wana. Pode­szli do baru. Star­szy brat Wojtka, który był bar­ma­nem, napeł­nił kufel piwem, po czym wrzu­cił do niego kie­li­szek z wódką. – Na zdro­wie maleńka – puścił do niej oko. Karo­lina z Wojt­kiem usie­dli przy sto­liku. Chło­pak objął ją w pasie. Dziew­czyna z pod­nie­ce­nia nie mogła wydo­być głosu. Impreza, gło­śna muzyka, chło­pak, w któ­rym od roku pod­ko­chi­wała się skry­cie. Wyma­rzony sobotni wie­czór. Piła drinka i uśmie­chała się do sie­bie. – Jak to jest mieć osiem­na­ście lat? – zapy­tała Wojtka. Chło­pak zerwał się na równe nogi i wsko­czył na stół. – Zaje­bi­ście! – wydarł się na całe gar­dło. Zna­jomi zaczęli kla­skać, a ona poczuła się tro­chę zaże­no­wana jego zacho­wa­niem. Kiedy zszedł ze stołu, poca­ło­wał ją w poli­czek. – Co powiesz na to, żeby­śmy się spo­ty­kali? – zapro­po­no­wał, spo­glą­da­jąc czule w jej oczy. A przy­naj­mniej tak się dziew­czy­nie wyda­wało, że to było czułe spoj­rze­nie. Chło­pak był już lekko pod­chmie­lony. Prze­chy­liła kufel z piwem i wypiła nie­mal połowę. – Byłoby faj­nie. Woj­tek pochy­lił się w jej stronę i poca­ło­wał ją. Nie był to deli­katny poca­łu­nek, raczej natar­czywy, ale dziew­czyna była zachwy­cona. Od dawna o tym marzyła. – Gwa­ran­tuję ci to, będzie faj­nie – powie­dział, kiedy ode­rwał usta od jej ust. Przez całą imprezę Karo­lina bawiła z Wojt­kiem. Pili, tań­czyli, cało­wali się po kątach. Dziew­czyna chciała zapo­mnieć o całym świe­cie. Zapo­mniała. Po kolej­nym u-boocie odszu­kała przy­ja­ciółkę, która sie­działa wtu­lona w Mate­usza. – Jak się bawisz? – zapy­tała Marionę. Dziew­czyna ode­rwała się od swo­jego chło­paka i wstała. – Super. Widzę, że ty też. Nie pij już. – Dla­czego? – Bo już ledwo sto­isz na nogach. – Tak jest, mamu­siu! – Karo­lina zasa­lu­to­wała. Mariona przy­tu­liła przy­ja­ciółkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki