Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
On jest wszystkim, o czym marzyła. Ona – tym, czego on nie może mieć.
Takiego duetu jeszcze nie było! Bestsellerowi autorzy Gabriela Gargaś i Marcel Woźniak przedstawiają swoją pierwszą wspólną powieść!
Na Dworcu Centralnym znalezione zostają zwłoki mężczyzny… Gdy trzy miesiące wcześniej drogi Aniki i Roberta przecinają się w ciemnym hotelowym korytarzu, rozpoczyna się gra, w której namiętność bierze górę nad rozsądkiem, a skrywane fantazje budzą demony przeszłości. Wszystko komplikuje fakt, że ona jest zaręczona, a on żonaty. Robert jest biznesmenem, byłą gwiazdą piłki nożnej i wspólnikiem w firmie bukmacherskiej. Anika – asystentką w renomowanej firmie. Z ich spotkania wynikną nieodwracalne konsekwencje, których sami nie mogli przewidzieć. Do sieci wyciekają zdjęcia kochanków, obietnice zostają złamane, przyjaźń zerwana. Wielki świat biznesu obraca brudnymi pieniędzmi, a wybuch pożądania doprowadza do zabójstwa…
Kto ginie i dlaczego? Do czego może doprowadzić romans? Czy namiętność może przerodzić się w obsesję?
W tej historii nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Anika i Robert ogniem swojej namiętności podpalili cały świat. Ktoś będzie musiał za to zapłacić. Bo stawką w tej grze jest nie tylko miłość, ale i życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Dzień, który zmienił wszystko w ich życiu, zaczął się od awarii prądu w hotelu.
Pierwszym jej zwiastunem było migotanie światła w kloszach pozłacanych lamp naściennych, niczym na pokładzie Titanica chwilę przed jego zatonięciem. Albo jak w łóżkowych scenach w filmach, kiedy reżyser boi się pokazać kochających się ludzi, więc wybiera karnisz i falującą firankę. W każdym razie wolfram w hotelowych żarówkach syknął i zielone korytarze pogrążyły się w aksamitnej ciemności. Przebywająca na opustoszałym czwartym piętrze hotelowego korytarza Anika nie domyślała się nawet w tamtej chwili, że ten skok napięcia napędzi spiralę przerażenia połączonego z ekscytacją. Spiralę, która już wkrótce zmieni jej poukładane życie w senną i pełną uniesień fantazję.
Anika przyjechała z Warszawy do Torunia porannym autobusem. Oficjalny powód? Miała uczestniczyć w piekielnie nudnym panelu poświęconym marketingowi w sieci. A nieoficjalnie? Wolałaby już chyba słuchać audycji radiowej o spawaniu i gięciu blachy, niż tu trafić. A zatem dlaczego znalazła się w tym mieście i w tym hotelu? Żeby uciec. Bo czy koniecznie trzeba przestać kogoś kochać, żeby pragnąć wyjechać z domu choćby na chwilę? Dokądkolwiek albo i donikąd? Anika odpowiedź na to retoryczne pytanie znała już co najmniej od wtorku. Jeśli człowiek drugi raz pierze te same ubrania, żeby tylko wygospodarować dla siebie godzinę samotności w pralni, to znaczy, że coś się źle dzieje w jego życiu.
To głupie, ale nie pamiętała numeru swojego pokoju. Może gdyby powtarzała ten numer przy kolacji, jak jej napalone koleżanki, to ktoś inny by go zapamiętał. Przecież to wyjazd integracyjny, mówiły te babki z uśmiechem, który oznacza zdjęcie majtek bez zdejmowania biżuterii. Ale Anika nie tego chciała, nie pijackiego weekendu w objęciach bankiera z obrączką, której nie mógłby nawet zdjąć z opuchniętego od tłustego jedzenia i wódki palucha. Wolałaby już chyba zamknąć się na pół dnia w pralni. Albo nawet i prać w rzece.
Dlatego szybko zjadła kolację i wymknęła się z hotelu na spacer po średniowiecznej Starówce. A gdy wróciła, zorientowała się, że numer jej pokoju na karcie był starty. Coś z szóstką. Sześćdziesiąt dziewięć? A tu jak na złość zniknął recepcjonista i reszta hotelowej obsługi zapadła się pod ziemię, jak w kiepskim filmie o ataku zombie. W ciemnym korytarzu Anika nie mogła przyświecić sobie nawet telefonem, zostawiła go na nocnym stoliku, bo komórka wydzwaniała co kilkanaście minut.
Gdy rozejrzała się po hotelowych ciemnościach, poczuła, iż faktycznie udało się jej uciec do tego wymarzonego „dokądkolwiek”.
W powietrzu unosił się zapach drewna, filcu i klimatyzacji. Ucichła muzyka, z dolnych pięter dobiegały tylko pijackie szepty, kwintesencja integracyjnych wyjazdów i konferencji. Wiadomo – pomyślała – podczas całodziennych wykładów najważniejsze są przerwy kawowe i bank wizytówek. A z hotelowych kolacji – wyszeptywane między głośnymi toastami numery pokoi. Jednak numeru swojego Anika nie wyszeptała nawet hotelowej obsłudze.
Wzrok kobiety powoli przyzwyczajał się do mroku i, jak na wywoływanej w ciemni fotografii, z korytarza wyłaniały się stopniowo kontury lamperii, zielone obicia ścian, zarys starego sekretarzyka strzegącego kręconych schodów, pomarańczowa maszyna na jego blacie i w końcu stojąca przy oknie wysoka ludzka figura.
Dziewczyna odwróciła gwałtownie głowę z niekontrolowanym grymasem, by po chwili zaśmiać się w duchu z samej siebie. Blada twarz, koronkowe hafty, różowe policzki – trudno było dostrzec w mroku detale wiszącego na ścianie malowidła, ale białka oczu księżnej świeciły z daleka. Oczy sportretowanej panny śledziły każdego, kto tylko w nie spojrzał. Zdawało się, że dama ta może zajrzeć do ludzkiej duszy.
Przypatrując się kobiecie z płótna, Anika pomyślała o swoim wyglądzie. Czy aż tak bardzo się różniła od owej księżnej? Anika przede wszystkim nie była postacią historyczną – chyba że dzień urodzin w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego uznać za coś wyjątkowego. W przeciwieństwie do damy z malunku, nie wbiła się też w spłaszczający piersi gorset, przeciwnie, liczyła sobie sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu i była drobną blondynką o dość bujnym biuście. Swoją drogą, uważała, że – zgadzając się zresztą ze wszystkimi słusznymi głosami o seksualizacji kobiet – jeśli któraś z nich chce być zadowolona ze swoich piersi, to nikt nie ma prawa tego oceniać i dlatego Anika ze swojego biustu była zadowolona. Kobiety, myślała, przynajmniej w tym są lepsze od facetów, że sobie nie mierzą. Oni oczywiście też tego nie robią, tak w każdym razie zawsze twierdzą.
Nie prowadzi się chyba badań naukowych poświęconych uczuciu, którego doświadczamy, gdy ktoś obserwuje nas w ciemności. A tak właśnie poczuła się Anika, kiedy odwróciwszy się w stronę schodów zauważyła, że ktoś przy oknie nagle się poruszył. Zlękła się i znów posłała uśmiech w ciemność. Pomyślała, że chyba coś się jej zwiduje, jak to się czasami zdarza podczas nocnej jazdy samochodem, kiedy czyjeś zmęczone oczy odmawiają posłuszeństwa od wpatrywania się w mrok, tak że już nie wiadomo, czy to zbliża się zakręt, czy też drzewo majaczy na horyzoncie.
Wciąż nie mogła przypomnieć sobie numeru pokoju. Co teraz? Pójść na dół, poprosić o pomoc jak nierozgarnięte intelektualnie dziewczę?
Przyjazną pustkę korytarza zmąciło niespodziewanie skrzypienie podłogi. Kiedy Anika odwróciła się, z mroku wyłoniły się dwa stojące przy ścianie krzesła, a znajomy już widok jakby nieco się zmienił. Jeszcze chwilę temu dziewczyna sądziła, że to tylko cienie, tymczasem ktoś, kto stał tam wcześniej, nagle zniknął spod okna, i w tej samej chwili Anika zaczęła słyszeć tę przerażającą muzykę – zupełnie jak w filmie, w którym miałaby zagrać rolę niczego nieświadomej ofiary. „Biegnie więc na strych! Albo nie, do piwnicy!”
Bzdura, nigdzie nie biegnę – pomyślała – tam nikt nie stał, to zwykła optyczna iluzja. Jak z drzewem i zakrętem. Sześćdziesiąt dziewięć. Mój pokój ma numer sześćdziesiąt dziewięć. Zdziwiła się, że numer wrócił do niej z zakamarków pamięci właśnie teraz. Odnalazła tabliczkę. Wsunęła kartę do czytnika i kiedy już chwytała dłonią za zimną metalową klamkę, usłyszała w ciemności, jak ktoś się za nią skrada.
Kilka lat temu pracowała jako hostessa w perfumerii na warszawskim Żoliborzu. Rozdawała bezpłatne próbki perfum klientom, a po pracy spryskiwała nimi nadgarstki, bo lubiła męskie zapachy. Cóż, były ostrzejsze od damskich, a może dlatego tak je ceniła, że potrzebowała wtedy męskiego ramienia u swego boku? Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która nie spała w koszuli męża. Swojego lub czyjegoś...
To dlatego woń wody Giorgio Armaniego poznałaby wszędzie.
No dobra – spytała siebie w myślach – co się teraz wydarzy?
– Nie chciałem cię wystraszyć. Szukam pokoju dwadzieścia dwa.
Odetchnęła. Człowiek potrafi latać odrzutowcami, jeść surowe ryby i skakać do wodospadów, a boi się jakichś odgłosów w ciemności.
Mężczyzna miał niski, miękki głos, a oddech cichy i spokojny. Jego sylwetka ledwie majaczyła w mroku – był to zapewne ten sam człowiek, który stał wcześniej pod oknem. Anika wpatrywała się znów usilnie w ciemność, ale dostrzegła tylko muskularne męskie ramiona.
– Tu są numery powyżej sześćdziesięciu – odpowiedziała swoim miłym i melodyjnym głosem, nieco tylko zakłopotana, ale i zaciekawiona tym mężczyzną.
– Naprawdę? W takim razie przepraszam. Ta awaria prądu...
– Tak, też przez nią zbłądziłam. – Odchrząknęła. – Nie wzięłam telefonu, a...
– ...a na kartach nie ma numerów!
Oboje odruchowo zaśmiali się.
A potem nastąpiła cisza, która przeszła w długą pauzę, przetykaną oddechem dwojga ludzi o niewidocznych w ciemności twarzach. Anika od dziecka, gdy ogarniał ją strach, zastygała niczym słup soli. Kiedy jako jedenastolatka pierwszy raz się całowała, poczuła się niczym sparaliżowana. Jakby ktoś wcisnął przycisk „stop” na wideo. Teraz miała podobne wrażenie.
– Przepraszam jeszcze raz, ja...
– Nie szkodzi, choć przez chwilę poczułam się jak w horrorze.
– Kepler. Robert Kepler. – Przedstawił się i wyciągnął rękę, ale tak niefortunnie, że dotknął jej talii. – Przepraszam!
A więc poznała już jego imię: Robert. Jak Redford albo De Niro.
– Anika.
Chwilę szukali swoich rąk w ciemności, aż w końcu je znaleźli. Robert miał ciepłą i miękką, ale silną dłoń. Dziewczyna nie puściła jej od razu.
Robert odwrócił się, a Anika włożyła ponownie kartę do czytnika, ale lampka migała na czerwono. Spróbowała raz jeszcze, to samo. Cholera jasna – zaklęła w duchu.
– Przepraszam – zawołała w stronę oddalającego się mężczyzny. – Karta mi nie działa.
Nie chciała, by Kepler pomyślał, że coś kręci albo że chce go zwabić do pokoju. Ta cholerna karta faktycznie była felerna.
Robert zbliżył się do niej i Anika znów poczuła jego zapach. Jezu, to powinno być zabronione – pomyślała i zdawało się jej, że wszystko rozgrywa się jak w zwolnionym tempie.
– Gdzie masz kartę? – spytał.
Przyznała w myślach, że spodobała jej się barwa tego głosu, podobna do... Jak się nazywał ten spiker telewizyjny z dawnych czasów? A tak, Jan Suzin.
Wyciągnęła w kierunku Roberta dłoń, a on złapał plastikowy kartonik.
– Pewnie trzymałaś ją w kieszeni obok komórki? Musiała się rozładować.
– Tak, pewnie tak... – przytaknęła. Jakiego znowuż telefonu? Przecież komórkę zostawiła w pokoju, a przy sobie nie ma nawet torebki. Niby gdzie by go trzymała? W majtkach? Poza tym przed chwilą już powiedziała, że nie ma komórki. Typowy uważnie słuchający facet! – I co teraz?
– Teraz będziesz musiała spać ze mną w moim pokoju!
Anika wzięła głęboki wdech i poczuła, jak się czerwieni. Dzięki Bogu, że panuje tu taka ciemność. Co ten burak sobie myśli?
– Przepraszam, głupi żart – zreflektował się Kepler.
Przetarł kartę o materiał swoich spodni i wsunął ją do czytnika. Lampka wreszcie zamigotała i zmieniła kolor na zielony.
– Dziękuję. – Anika pewnym ruchem, niemal wyszarpując Robertowi z ręki kawałek plastiku, odebrała od niego przepustkę do swego pokoju. – Dziwne, światło się nie pali, a drzwi działają.
– Żarówki na korytarzu wystrzeliły. Polecam się na przyszłość, nie ma to jak numer sześćdziesiąt dziewięć! – Robert zaśmiał się w ciemności, po czym się odwrócił. Przez chwilę słychać było tylko jego kroki na miękkiej wykładzinie hotelowej, a potem nastała cisza.
Anika zaś weszła szybko do swojego pokoju, zamknęła za sobą drzwi, a potem opadła ciężko na łóżko.
– Sześćdziesiąt dziewięć! – Zaśmiała się pod nosem. – Głupek...
Niekiedy wystarczy chwila, by poczuć dziwne mrowienie w dole brzucha. Działają na nas różne rzeczy: czyjś uśmiech, nawet przypadkowe spojrzenie, tembr głosu. A na nią zadziałał zapach, przez który ugięły się pod nią kolana. I jeszcze te jego żarty! Jak to jest, że to, co czasem nas oburza, jednocześnie pobudza naszą wyobraźnię? Może irytujemy się wtedy na siebie samych? Za dopuszczenie do światła uśpionych demonów?
Jej koleżanki dawały się teraz obmacywać „zajętym” facetom, a ona leżała na łóżku i wpatrywała się w cienie na suficie, które układały się w kształt parowozu.
W trzeciej klasie liceum podczas imprezy integracyjnej z partnerską szkołą z Budapesztu Anika razem ze wszystkimi grała w butelkę. Działo się to w Kwidzynie, w Liceum imienia Stanisława Wyspiańskiego przy ulicy Słonecznej, na zapleczu klasy od biologii, gdzie stały szklane słoje z żabami pływającymi w formalinie, a pod ścianą dyndał szkielet na kółkach, nazywany Maryśką. Do pomieszczenia wpadała tylko łuna Księżyca, połyskującego w kręcącej się butelce. Kiedy szyjka butelki zatrzymała się na Anice, ręka siedzącego obok chłopca złapała ją w talii. Chłopak miał w ustach anyżowy cukierek i cały drżał, podobnie jak Anika. Do tej chwili nie było w tym nic z dorosłego pożądania. Nic ponad uśpione w jej siedemnastoletniej duszy stworzenia, które uczyły się dopiero żywienia się emocjami. Chłopiec przysunął się i pocałował ją. Wtedy po raz pierwszy demon zalągł się w jej podbrzuszu.
Leżała teraz na zimnej i pachnącej pościeli, w pokoju nie paliło się światło, ale nie musiała go zapalać, by widzieć drżenie swoich dłoni. Oświetlał je księżyc, a ona powoli zapadała w sen.
Wsunęła dłoń pod głowę. Ręka Aniki pachniała ledwie wyczuwalną nutą czegoś, co mile łechtało jej zmysł powonienia.
To dziwne, że po ulotnym spotkaniu poświęcała tyle czasu na myślenie o obcym facecie z korytarza. Oboje byli tam, jak dwa cienie. Dwie nieistniejące w świetle dnia istoty. Ogarnęła ją dziwna błogość. Odczuwała podekscytowanie. Dzieje się tak, gdy świadomość spotyka się z pożądaniem, a zmieszanie splata się z wyobraźnią.
Podwinęła koszulkę, położyła dłoń na swoim nagim brzuchu. Wyobraziła sobie... Chciała... Zamknęła powieki i...
Zasnęła.