Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
KIEDY BARBIE WCHODZIŁ DO CELI, CZUŁAM, JAKBYM MIAŁA DO CZYNIENIA Z ROZWŚCIECZONYM ZWIERZĘCIEM, A NIE CZŁOWIEKIEM.
Klaus Barbie – Rzeźnik z Lyonu.
Dowódca Gestapo w Lyonie słynął z niebywałego okrucieństwa: mordów, gwałtów i tortur. Posłał do komór gazowych w Auschwitz 44 żydowskich dzieci i tysiące dorosłych, pojmał i zakatował Jeana Moulina – bohatera, organizatora tajnej armii francuskich bojowników. Po wojnie Klaus Barbie, poszukiwany przez cały świat... zniknął. Nieoczekiwany zwrot akcji nastąpił w roku 1970, gdy ktoś rozpoznał gestapowca w gazecie: nazista ukrywał się w Boliwii pod nazwiskiem Altmann.
Sprawę jego ekstradycji śledził z zapartym tchem cały świat, a proces Barbiego był jednym z najgłośniejszych w historii.
POZNAJ HISTORIĘ KLAUSA BARBIEGO, RZEŹNIKA Z LYONU.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Chodzi o pamięć, ponieważ morderca zabija dwa razy.
Pierwsza śmierć ma miejsce wówczas, kiedy zabójca popełnia morderstwo.
Druga śmierć jest wtedy, gdy sprawca próbuje zatuszować ślady tej zbrodni, wymazać ją z historii. Nie mogliśmy powstrzymać tej pierwszej śmierci, ale rzecz w tym, by powstrzymać tę drugą. Bo jeśli zabójca jest winny tej pierwszej zbrodni, to winnymi tej drugiej będziemy już my, nie on. To od nas zależy, co zrobimy z pamięcią o tych, którzy zginęli. To nasza odpowiedzialność.
ELIE WIESEL, laureat Pokojowej Nagrody Nobla
na procesie Klausa Barbiego
Jeźdźca ogarnęło nagle uczucie,
że oto nadszedł kres wszelkiej ludzkiej władzy,
że teraz musi nastąpić
noc,
śmierć
i nicość.
THEODOR STORM, Jeździec na siwym koniu,
przeł. I. Czermakowa
PROLOG
Proces Klausa Barbiego, „Rzeźnika z Lyonu”, rusza 11 maja 1987 roku i toczy się przed ławą przysięgłych departamentu Rodanu w Palais de Justice w Lyonie. Po raz pierwszy w historii Francji ktoś jest sądzony za zbrodnie przeciwko ludzkości. Ofiary Barbiego nareszcie mają szansę opowiedzieć publicznie o wydarzeniach, o których pamięć jest wciąż żywa i bolesna.
Mównica znajduje się u szczytu sali, na podwyższeniu prowadzącym ku sędziemu. Z audytorium wszystko obserwuje dziewięciuset dziennikarzy.
Oto prowadzona jest pod rękę Lise, kobieta o siwych, delikatnych jak mgła włosach. Jej mąż i syn nigdy nie wrócili z obozu. Pracownik sądu podsuwa jej krzesło. Ale oto Lise krzesło odstawia, opiera o nie drewnianą laskę. Prostuje się jak struna, podnosi wysoko głowę i spogląda teraz intensywnie w oczy sędziego. Czekała na ten moment czterdzieści lat. Przez najbliższe kilka minut ta starsza kobieta znów będzie dwudziestolatką. Tak jak wtedy, kiedy wydarzyło się to, co niżej.
Lise Lesèvre, członkini Armée secrète[1], armii podziemia w Lyonie. Aresztowana 13 marca 1944 roku:
– Barbie był potworem i będę to powtarzać bez końca. Zaczęło się od tego, że zobaczyłam jakieś dziwne rekwizyty na stole. Barbie wytłumaczył mi, że to kajdanki, które mają po wewnętrznej stronie kolce. A potem mi je założył i zaczął zadawać pytania. Kajdanki były ciasno zapięte, ból był nie do zniesienia, bo kolce wżynały mi się w nadgarstki. Moje ręce dosłownie płonęły z bólu, byłam przekonana, że zaraz odpadną mi wszystkie paznokcie. Ponieważ na żadne z pytań Barbiego nie odpowiedziałam, w południe podwiesił mnie pod sufitem za nadgarstki. Ja w tej pozycji nie byłam w stanie oddychać! Ta tortura odbywała się wiele, wiele razy. Około północy zostałam zabrana do „łaźni” – tak na to mówili. I było to makabryczne przeżycie. Zerwał ze mnie ubrania, bo z własnej woli nie zgodziłam się rozebrać. A potem musiałam wejść, kompletnie naga, do wgłębienia z lodowatą wodą. Jeden z mężczyzn, którzy tam byli, brutalnie zatkał mi nos, a drugi wziął starą, zardzewiałą puszkę po ciastkach i zaczął wielokrotnie wlewać z niej wodę w moje usta. Dusiłam się i dławiłam na zmianę. Potem wymyślili inną torturę. Miałam stopy przywiązane do deski, Barbie stał na końcu wanny. Pociągnął łańcuch i moja głowa gwałtownie zanurkowała, zaczęłam się topić. Trudno opisać, jaką okrutną bestią był Barbie. Kiedy wchodził do celi, miałam wrażenie, że mam do czynienia z rozwścieczonym zwierzęciem, a nie człowiekiem. To był czysty terror.
Na salę wjeżdża kobieta na wózku inwalidzkim. Pomagają jej strażnicy w czarnych mundurach.
Enna Léger, członkini Armée secrète w Lyonie. Aresztowana 8 maja 1944 roku:
– Proszę pana, on podpalał mi nogi, czy pan to rozumie? Dlaczego on to robił, dlaczego podpalał mi nogi? Jak często się nade mną znęcał? Jak często? Boże, to jest tak okropne wspomnienie! Związali mi z tyłu ręce, Barbie z całych sił uderzył moją głową o ścianę. Osunęłam się na ziemię, a wtedy kopał mnie, kopał z całych sił! Byłam w agonii, nic nie mogłam zrobić. Potem kazał mi uklęknąć, wziął mój różaniec i związał mi nim ręce. Morderca! Morderca! Związał mi dłonie różańcem! A kiedy dostrzegł, że opieram się na piętach, zaczął mnie po nich kopać i bić. Byłam tyle razy bita przez Barbiego pięścią w twarz, kopana… W którymś momencie, już w obozie, powiedziałam do siebie: „Nic już nie rozumiem, mój wzrok zaczął słabnąć”. I po chwili przestałam widzieć cokolwiek. Od tamtej pory jestem niewidoma.
Przed sądem staje kobieta ubrana w suknię w kwiaty i czarny żakiet.
Simone Lagrange, nazwisko panieńskie Kadosche. Aresztowana 6 czerwca 1944 roku, miała wtedy trzynaście lat:
– Tortury, które cierpiałam, są inne niż te, które opisywały moje poprzedniczki. Nie znaczy to, że były mniej dotkliwe. Cierpienia, które mi zadano, doświadczyłam w obecności swoich rodziców. Wiecie, wspomnienia zostają z nami na zawsze.
Na obliczu Simone maluje się wzruszenie i trwoga. Uśmiechem stara się rozproszyć bolesne myśli, choć po chwili napływają do jej oczu łzy i zaczyna łamać jej się głos.
– Przepraszam – mówi cicho.
– Czy zechciałaby pani usiąść? – pyta sędzia.
– Nie. – Simone ściąga okulary i wyciera oczy rękawem od żakietu. – Kiedy Barbie przyjechał, miał na twarzy ten przenikliwy wzrok i ten uśmiech, cienki jak ostrze noża. Zadał mi pytanie i uderzył pięścią w twarz. Powalił mnie potem na ziemię i kopał, kopał wielokrotnie. Wydaje mi się, że trwało to tydzień, bił mnie dzień w dzień w te świeże rany, które otwierały się na nowo i na nowo, a krew się z nich lała. Mówiono tu o torturach, ale uważam, wysoki sądzie, że znęcanie się psychiczne jest dużo gorsze. Pierwszego wieczora Barbie sam zabrał mnie do celi. Moja twarz była opuchnięta, zakrwawiona, włosy skołtunione. Kiedy masz długie włosy, zlepiają się w kołtuny od potu i krwi. Zawołał moją mamę, popchnął mnie przed nią i powiedział: „Zobacz, co zrobiłaś swojej córce!”. Myślę, że tego rodzaju katuszy nic nie usprawiedliwia.
Kolejną osobą jest Mario Blardone. Aresztowany w maju 1944 roku, torturowany przez osiemnaście dni. Ubrany w popielaty garnitur, opowiada z trudem. Mówi rzeczowo, jest skupiony:
– Widziałem rzeczy, których nigdy nie zapomnę. Widziałem młodą kobietę z dzieckiem w ramionach. Miało jakieś osiemnaście miesięcy, może dwa latka. Barbie wziął jej to dziecko i cisnął je w korytarz, jakby to była piłka. Na korytarzu byli ludzie, którzy tłoczyli się w kolejce, czekając na swoją dawkę tortur. Próbowali złapać to dziecko, Boże święty, mam to przez oczami, wysoki sądzie. Dziecko upadło z głuchym dźwiękiem na posadzkę i już się potem nie ruszało. Potem… Potem widziałem wszystko, co wydarzyło się w tym pokoju. – Blardone patrzy w dół, w bok, jakby z pamięci odtwarzał rozkład pomieszczenia. Bierze głęboki oddech, przygryza usta, wreszcie mówi: – Pierwsze, co potem zrobił Barbie, to zerwał z tej kobiety ubrania. Widząc ją nagą, zaczął się złowieszczo śmiać. Przyprowadził owczarka niemieckiego, trzymał go na smyczy, a kobiecie nakazał biegać wokół pokoju, co powodowało, że pies ją gryzł. Młoda, przepiękna kobieta… była całkowicie naga. Potem kazał jej przykucnąć i zmusił ją do seksu z psem.
Na salę wchodzi kobieta. Ma na sobie białą bluzkę i czarną kamizelkę, siwe krótkie włosy.
Sabine Zlatin, podczas II wojny światowej była dyrektorką domu dziecka w Izieu, z którego Barbie wysłał czterdzieścioro czworo dzieci do obozu koncentracyjnego. W Auschwitz zamordowano wszystkie z nich:
– Chcę każdemu z was powiedzieć, również obrońcy Barbiego, że zawsze powtarzacie tu, jakoby Barbie był skoncentrowany na walce z ruchem oporu i z maquis, czyli z wrogami niemieckiej armii. A ja się pytam: dzieci? Czterdzieścioro czworo dzieci?! Kim one były? – krzyczy. – Kim one były dla niemieckiej armii?! Członkami ruchu oporu?
Kobieta zaciska pięści, wymachuje nimi we wściekłości i niezgodzie na wydarzenia, których nikt nigdy nie cofnie. Na jej twarzy maluje się ból:
– One były niewinne!!!
Zeznania spisane na podstawie nagrania z procesu Klausa Barbiego
11 maja – 4 lipca 1987 roku
[1] Armée secrète – podziemna, tajna armia bojowników francuskiego ruchu oporu (La Résistance), powstała w roku 1942 w południowej strefie kraju z połączenia trzech grup, których nazwy pojawią się w dalszej części niniejszej książki: Combat, Liberation-Sud i Franc-Tireur. Inną grupą byli także partyzanci zwani maquis. Klaus Barbie walczył z Armée secrète w latach 1942–1944. To wtedy zyskał przydomek „Rzeźnika z Lyonu”.
ROZDZIAŁ 1. BĘKART
– Jesteś bękartem.
Choć są to pierwsze słowa, jakie Klaus Barbie słyszy – a wypowiada je jego babka – jeszcze długo nie będzie ich rozumiał.
Tak, 25 października 1913 roku w szpitalu w niemieckim Bad Godesberg Klaus nie zostaje zbyt mile przywitany przez świat.
Klaus, tak go nazwą. Po ojcu, Nikolausie Barbiem.
Dwie twarze reagują na jego pierwszy płacz z widocznym grymasem – są to jego ojciec i babka. Za chwilę ktoś okręca go w rękach i oto widzi Annę Hees, swoją matkę.
Ją kochać będzie jako jedyną, za jej uśmiech i smutne, szafirowe oczy.
Tak, Nikolaus Barbie – nazywać będziemy go też Ojcem Klausa – nigdy tego nie powie przyszłej żonie, Annie Hees, ale kiedy słyszał ten pierwszy płacz swojego syna, kiedy słyszał bicie jego serca, poprzysiągł sobie, że odgłos ten zawsze będzie nosił w swoim sercu. Bo zobaczył, czym jest cud życia. Jako katolik docenił ten cud. A jako katolik jest przecież dobrym człowiekiem. Wszyscy katolicy to dobrzy ludzie, jest tego pewien. Jako katolik słucha też jednak ojca i matki, a ci nie byli zadowoleni z rozwoju wypadków, z jego niepohamowanej żądzy, która doprowadziła do narodzin bękarta. Dlatego nad kołyską ma minę równie srogą, co jego własna matka. To najpotężniejsza lekcja, jaką wyniósł z rodzinnego domu: być zawsze zeźlonym.
Po kilku dniach Ojciec Klausa wstydzi się powtórnie. Jego niemałżonka Anna, porzuciwszy dziecko, znika.
Tak, ich syn, Klaus, nie jest tu mile widziany. Kiedyś, po latach, dowie się, że jego narodziny przyniosły wstyd Annie – którą nazywać będziemy też Matką Klausa. Matka Klausa i rodzina Barbie, szanowana w społeczności familia z niższej klasy średniej, stały się źródłem plotek. Plotki to trucizna. Trucizna staje się początkiem końca spokojnego życia i spokojnej miłości dwójki katolickich nauczycieli z Merzig, miasteczka w pobliżu niemiecko-francuskiej granicy.
Infamia, wstyd. Oto dlaczego Anna uciekła.
Tak, jej syn, Klaus Barbie, nie jest tu kochany. Kiedyś, po latach, dowie się, że jego narodziny przyniosły wstyd rodzinie, a najbardziej wstydził się szanowany obywatel miasta Merzig, Maksymilian Barbie, jego dziadek, ojciec jego ojca, którego nazywać będziemy też Dziadkiem Barbie. To Dziadek Barbie chciał zniszczyć Annę, Matkę Klausa, i był pierwszym, który skazał ją na infamię. Lepiej było oczernić jedną kobietę niż całą familię, do której chciała się przyłączyć.
To dlatego Matka Klausa uciekła. I to dlatego Ojca Klausa powtórnie ogarnął wstyd. Człowiek, którego powóz życia prowadzą rącze konie. Najważniejsze decyzje co do jego losu podejmowane są przez innych – ojca, matkę, Annę, mieszkańców Merzig.
– Żeby losem mężczyzny dyrygowała cipa. Wstyd! – Dziadek Klausa policzkuje Ojca Klausa.
Już on, Ojciec Klausa, znajdzie sposób, żeby im wszystkim pokazać, że jest mężczyzną, a nie wyśmiewanym belfrem z małej szkółki.
Ulice w Merzig szepczą o jego bękarcie, szepczą na mszach w kościele pod wezwaniem Świętego Piotra, szepczą w parkach, których jest w Merzig najwięcej na świecie, szepczą w szkole, po której korytarzach umyka spod spojrzeń on, chudy Nikolaus Barbie, Ojciec Klausa. Słowo bękart niesie się po targowisku (ludzie szepczą u rzeźnika, szanowanego obywatela miasta) i po leśnych wzgórzach otaczających miejscowość. Bękart jest najgorszą obelgą dla człowieka. Tak będzie długo, dopóki słowa „Żyd” nie zaczną wymawiać naziści. Teraz to „bękart” przykleja się do człowieka. A od bękarta już blisko do gnidy, hultaja, szubrawca, kanalii, padalca. A w każdym razie do skurwysyna, bo tylko kurwy rodzą dzieci na lewo i prawo bez ślubu.
Lecz ów bękart, Klaus Barbie, żadnej z tych rzeczy jeszcze nie wie. Jest białą, czystą kartką.
Ostatecznie, po czterech miesiącach (niektórzy na poczcie mówili, że po trzech) Anna pojawia się z powrotem w mieście, ponoć Nikolaus ją odnalazł, oddaną melancholii albo nerwicy, jak to ładnie medycy nazywają te babskie humorzyska. Z tej „nerwicy” Ojciec Klausa śmieje się najbardziej. Ale Anna pozwala mu się zabrać do domu, tak jak kiedyś i jej matkę zabrał jej ojciec (rodziców Anny – państwa Hees – też wkrótce poznamy).
To Ojciec Klausa naprędce organizuje im w Merzig ślub. Podczas ceremonii w kościele panuje cisza. Nie ma komu hałasować, bo nikt z gości nie przyszedł. Rodziców Anny Hees nie zaproszono.
Pod dach przyjmują ich dziadkowie Barbie, rodzice Nikolausa, ludzie majętni i surowi, kurczowo trzymający się zasad z czasów Ottona von Bismarcka.
– Nawet po waszym ślubie wciąż będzie to bękart! – ruga Annę Babcia Barbie.
– To niesprawiedliwe, że tak go nazywają! – żali się Anna.
– Ci sąsiedzi to uczciwi ludzie. Uczciwi i oburzeni.
– Przecież można popełnić więcej cięższych grzechów niż oddać swoje dziewictwo i począć nieślubne dziecko z przyszłym mężem.
– Może gdzie indziej, ale nie w Merzig. W Merzig jesteś matką bękarta. Poza tym, uciekając, wcale nie wykazałaś się wolą wyjścia za mąż.
I bez wątpienia są to dla Anny słowa bolesnej prawdy. Bo jak oddzielić prawego obywatela od hulaki? Jak oddzielić katolika od bezbożnika? Jak odróżnić wierną małżonkę od ulicznicy? W Merzig gwarantem tego jest ślub. Instytucja małżeństwa jak magiczne zaklęcie sprawia, że sąsiedzi przestają być oburzeni, ustają ich szepty niesione na językach po zaułkach. Sąsiedzi przestają za kimś takim wodzić wzrokiem. Dopiero gdy dokona się ślub, w końcu odwracają głowy i na powrót patrzą przed siebie. Są spokojni, bo wiedzą, że sąsiad ma życie dokładnie takie jak oni.
Lecz Anna, Matka Klausa, tego wcześniej nie wiedziała. Anna nie była z Merzig.
* * *
Nie mija miesiąc, gdy Ojciec Klausa zgłasza się jako ochotnik do zaciągu.
– Idzie wojna, muszę się cesarstwu odwdzięczyć – mówi do Dziadka Barbie.
Gdyby Ojciec Klausa wiedział wtedy, jaka to będzie wojna – wielka, największa – najpewniej zawahałby się. Gdyby wiedział, co wydarzy się pod Verdun…
Dziadek Barbie nie mówi nic, ściąga twarz, zaciska usta. Nikolaus zabiera mu to, nad czym on, ojciec, miał kontrolę: los syna. Dziadek Barbie jest zły, że od tej pory dola jego syna spoczywać będzie w rękach cholernych Francuzów, podczas gdy to on, Maksymilian Barbie, ma największe prawo o niej decydować. Mógłby młodzieńca wychowywać i karać. Besztać, wspierać, wszystko z umiarem, ale po swojemu. Dlatego dla Maksymiliana wyjazd syna to duża strata.
Zaś w chudym ciele Ojca Klausa, ciele obleczonym w niemodne łachmany człowieka rodem z pruskiej prowincji, nie widać pewności, lecz strach. Uciekając od poddaństwa rodzinie, ucieka w inne ubezwłasnowolnienie: wojsko.
Ale Nikolaus wierzy, że może pokazać, iż jest dumnym obywatelem z Saary. Czy mu się to uda?
* * *
Idzie gaz, idzie gaz!
Przez kolejne trzy lata Ojciec Klausa, Nikolaus, będzie walczyć na wojnie z ententą. Wojnę nazwą wielką, ale co wielkiego w milionach trupów gnijących pod Sommą, Verdun i Ypres?
Nikolaus widzi stalowe bestie, co gniotą żelastwem gąsienic wszystko napotkane na drodze. Oto czołgi. Oto wojna spod znaku żelaza.
Nikolaus widzi stalowe jastrzębie i obłe cygara zeppelinów na niebie, co zrzucają żelastwo z nieba. Oto wojna spod znaku powietrza.
Nie, jego ojciec Maksymilian Barbie z pewnością takich dziwów nigdy nie oglądał.
Nikolaus widzi ciągnące się kilometrami groby żywych trupów, ich jęk niesie się z każdym podmuchem. A wiatr gryzie, wciska się swoim chemicznym smrodem w każdą szczelinę sztywnego od brudu munduru.
Teraz kopią tunel, długi jak pas lotniska. Ziemia zwala mu się na głowę, desperacko łapie powietrze, jest przekonany, że umrze pogrzebany żywcem. Niczego nie boi się bardziej jak umrzeć przez uduszenie się.
Za nogi wyciąga go Alex. Są tu razem od początku kampanii i Alex ciągle ratuje mu tyłek. Tak jest i tym razem.
Gdy lecą bomby i pociski, w okopach co dzień i co noc słyszą gruchot kości, słyszą go za często, równie często jak własny oddech.
Po setnym czy dwusetnym wybuchu Nikolaus zapomina, jak brzmiał pierwszy płacz jego syna, Klausa – obietnica okazała się pusta. Po trzysetnym wybuchu zapomina, że jest człowiekiem – i teraz jego dusza okazuje się pusta.
Huk bomby ma swoją melodię. Dla niewprawionego ucha jej rejestry trudne są do uchwycenia, wizg lecącego pocisku w kształcie cygara i jego wybuch zlewają się w jedno. Ale jeśli się wsłuchać, najgłośniejszy dźwięk bomby to ta cisza przed jej wybuchem, gdy bomba wciąż na nowo wybucha ci w głowie, gdy oczekujesz na nią. Złowieszcza cisza na linii demarkacyjnej jest najgorsza. Słychać w niej nawet błoto ześlizgujące się po bucie. Wtedy jakby całe przedpole zastyga nieruchomo. Wie to Nikolaus, wie to Alex.
Następnego dnia Ojciec Klausa posłusznie je i posłusznie czyści broń. Potem sprawdza buty i sprawdza stopy, czy nie czernieją. Bo tak się robi w okopach pod Verdun. Bo tak w wojsku robił niegdyś i jego ojciec. Bo tak go wychowano.
Nigdy więcej wojny, mówi do siebie Nikolaus, gdy zakłada maskę. Idzie gaz, gaz! Gaz w powietrzu! Możesz nie mieć gaci, tytoniu, sznurówek, ale musisz mieć maskę, jak idzie chlor albo fosgen. Maska to życie.
Kiedy nocą nikt nie atakuje, zdejmują maski i śpią pod przykrytym solidną faszyną blindażem. Czasem z otwartymi oczami, czasem z rozdziawionymi ustami, jak Alex.
Korytarze okopowe to ich dom. Nocą lepiej po tym domu nie chodzić, nie jest to ciepły dom, o nie. Jak się raz zeń wyjdzie, to można nie wrócić do tego miejsca, co to się z niego wyszło, tak, tak, lepiej trzymać się swojego punktu strzelniczego. Korytarze okopowe nigdy się nie kończą, są jak diabelski labirynt, z którego niepodobna wyjść żywym. Francuzi tańczą razem z nimi taniec śmierci. Bo przedpola Verdun są piekłem. Dni tu zlewają się w tygodnie, tygodnie w miesiące, a miesiące rozpadają się na powrót w sekundy. Nikt już nie wie, kiedy wojna się zaczęła i czy dni posuwają się w kalendarzu do przodu, czy też jest to jeden dzień, czy może prawdziwa wojna dawno się skończyła, a oni już umarli. Komu to wiedzieć?! Do cholery! Jak odróżnić życie od śmierci, skoro wszędzie dookoła widzisz śmierć?
Na drugi dzień przeklęci Francuzi znów rzucają nowe siły. Dlaczego się nie wycofują, nie odpoczywają?! Tego nie rozumie nawet dowództwo. To pod Verdun Nikolaus widzi czarnych jak smoła żołnierzy francuskich, rosłych jak dęby ludzi o szerokich szczękach. Wyglądają jak diabły, a to posiłki z kolonialnych krain. Jest ich za dużo, za dużo! Cholerny generał Pétain!
Zbłąkana kula trafia jego towarzysza, Alexa, przeszywa mu gazową maskę, pod którą rozbryzguje się teraz krew.
Nikolaus odsłania mu twarz. Alex nie żyje. Gaz wyżarł mu oczy. Za to usta rozdziawiły mu się tak, jak każdej nocy, gdy spał, a dziś śpi bez życia. Nie ma maski, nie ma życia.
Nikolaus jest tak zmęczony, jest tak bardzo zmęczony, nie ma siły wynosić ciał poległych kompanów, więc śpi w tym smrodzie i robactwie, ramię w ramię z trupami, ciałami bez głów, kończyn, bez żeber, z wypalonymi gazem oczami. Alex szepcze nocą do Nikolausa:
– Zakop mnie.
Nikolaus patrzy w czyste, nocne niebo. Przysiągłby, że gwiazdy i planety ułożyły się tak, jak w albumie astronomicznym ze szkoły, w której uczył. Przysiągłby, że widać nawet odkrytego nie tak dawno Neptuna. I przysiągłby, że znów słyszy chropowaty głos Alexa:
– Zakop mnie.
Ale Nikolaus nie może, nie jest w stanie nawet kiwnąć palcem. Gdyby mógł, nacisnąłby ten cholerny spust i wpakował Alexowi kulę w głowę, żeby umarł drugi raz, może tym razem umarłby porządnie. Lubił Alexa, nie rozstawali się, jest zły na niego, że nie żyje.
Kolejny dzień pod Verdun. Alex tego dnia mało się odzywa, jego wypalone oczy milczą, a spuchnięte ciało nie rusza się.
Zielona mgła zawisa nisko nad pagórkami, nad tymi rozprutymi ciałami, których nikt nie zabrał do punktów chirurgicznych. Spokój jest tylko pozorny, w każdej chwili cholerny Pétain może na nich spuścić te diabły tasmańskie.
Więc teraz kopią, kopią tunele. Latem było lepiej, jesienią ziemia robi się coraz twardsza i sił brak. Te korytarze śnić będzie do końca życia, śnić je będzie na jawie, zostając w nich do ostatnich swoich dni. „Idzie gaz, gaz!” – będzie krzyczeć przez sen, odrzucając pierzynę, która zwala się na głowę, jak osuwająca się ziemia w tunelu.
Lecz teraz tego nie wie. Nie wie też, dlaczego z czterech milionów walczących Niemców to właśnie on ma przeżyć. Dla Anny Hees? Dla swojego syna? Przecież nawet nie pamięta, jak wyglądają.
Pod Verdun kule przelatują jak natrętne muchy. Jest, nareszcie któraś z nich i jego trafiła. Tętnica rozpruta, koniec męczarni, Alex przestanie mu zawracać głowę i obaj zasną na zawsze. Patrzy na niego tymi wypalonymi oczodołami, jakby chciał powiedzieć:
– Widzisz, kumpel? Nie jest tak źle.
Tutaj umrę, tutaj zgniję – myśli Nikolaus. Krew tryska, próbuje ją zatamować i już po chwili w ranie jest pełno błota, czuje, jak to błoto zaczyna krążyć w jego krwiobiegu. Już nigdy nie usłyszy pretensji swojego ojca, swoją śmiercią ojca ostatecznie pokona, bo Maksymilian nareszcie nie będzie go mógł niszczyć. Tak, Nikolaus nareszcie może iść z tego piekła do prawdziwego piekła. Tam na pewno jest lepiej niż tu.
Tak, ze wszystkich planet Układu Słonecznego to Ziemia jest planetą śmierci. Trupy spod Verdun mogą to poświadczyć.
* * *
Bękart nie wie, jaki jest papa.
Gdy Nikolaus Barbie wyjechał na wojnę, prędko okazało się, że Anna jest w drugiej ciąży. Teściowa, zeźlona tym obrotem spraw, przenosi ją i Klausa do pokoju na poddasze. Bo Anna nie powinna się z tym brzuchem kręcić po domu. Bo za często gośćmi są oficjele. Bo dla teściowej mały Klaus wciąż jest bękartem. Bo o szalonej nauczycielce Annie wszyscy w Merzig słyszeli.
– Bękart siada do stołu – mówi do Klausa babka, zwracając się w trzeciej osobie, jak do służby.
Babka ma zdrowe zęby i twarz konia. Bliżej jej do mieszkanek Dunkierki niż Saary.
Któregoś razu, zgodnie z poleceniem, Klaus siada do stolika kawowego. Pociągnąwszy niezdarnie obrus, zwala z hukiem zastawę na posadzkę.
Oto wyrasta nad nim zmrożona twarz jego babki, jakby przecięta piorunem złości. On już wie, co będzie karą. Kobieta wraca po chwili z batem pokrytym rzemieniami i smaga Klausa na oczach służby i matki, która nie odzywa się ani słowem, mimo że Klaus patrzy na nią ze łzami w oczach.
– Tylko nie próbuj płakać, bękarcie! – grzmi babka.
Klaus zatem nie płacze. Taki jest rozkaz. Jego ojciec, bity w dzieciństwie przez Babkę Barbie, też nie płakał.
* * *
Klaus mało je, więc jedzenie wpychane jest mu na siłę.
– Będziesz bękartem i kurduplem! – mówi babka. – Ale jeśli będziesz jeść i będziesz posłuszny, wtedy Pan Bóg będzie z ciebie dumny. Być może nawet zostaniesz księdzem. Ale musisz się bardziej postarać, Klaus.
A Klaus nie wie, czemu się tak buntuje. Po prostu jakaś jego część chce robić inaczej, bo czuje się wtedy lepiej, a w każdym razie nie tak źle jak wówczas, gdy posłusznie wykonywał polecenia babki i dziadka.
Jak ognia unika pokoju jadalnego, a do innych nie wolno mu wchodzić. Przy kolejnej wpadce – tym razem oddał mocz przez sen, w łóżku – ucieka do stodoły. Po długich poszukiwaniach, już nocą, znajduje go Babka Barbie.
Tak bardzo się jej boi, ten strach wypala mu oczy jak żrący gaz.
Trzask bata ma swoją melodię. Dla niewprawionego ucha jej rejestry trudne są do uchwycenia, smagnięcie batem i trzask zlewają się w jedno. Ale jeśli się wsłuchać, najgłośniejszy dźwięk bata to ten, gdy bat wisi nieruchomo, gotowy do uderzenia.
Następnego dnia je posłusznie i posłusznie się uśmiecha. Bo tak się robi w Merzig.
Nad stołem w pokoju jadalnym, pomieszczeniu smutnym, pokrytym brązem i zielenią, między myśliwskimi trofeami wiszą zdjęcia, a wśród nich dostrzega portret ojca.
Smutne kąciki oczu Klausa podnoszą się, ilekroć na ten portret patrzy. Kim jest człowiek ze zdjęcia? Co to znaczy: ojciec? Jaki jest ojciec? Czy ojciec go lubi?
Do każdego posiłku zasiada więc teraz jako pierwszy. Je wszystko, co mu podsuwają. Babka, sfrustrowana jego niezdarnością, nie nakazuje mu już sprzątać ze stołu, jeszcze by coś potłukł. On jeden wie, że nie upadłby mu ani jeden talerz, bo ćwiczył kilka razy w spiżarni, jest w stanie unieść nawet cztery talerze jednocześnie. Dlaczego nie potrafi tego zrobić, gdy przygląda się mu babcia?
Do każdego posiłku zasiada więc teraz jako pierwszy i gdy je, długo patrzy w portret ojca. Bardzo chce go poznać. Człowiek ze zdjęcia się uśmiecha, więc uśmiecha się i Klaus. Chciałby być taki jak papa.
* * *
Nie wie dlaczego, ale wyjeżdżają z Merzig.
Zapewne babcia miała go dość.
Dokąd jadą? Co jest gdzie indziej?
Anna i synowie udają się do Nadrenii, gdzie w paśmie gór Eifel położone jest malownicze Mehren. Tam mieszkają rodzice Anny.
Ojciec matki ma na imię Nikolaus. Tak samo jak Ojciec Klausa. Nikolaus Hees. Nazywać go będziemy Dziadkiem Hees. Chodzi o lasce, jest bardzo wysoki, ma wysokie czoło i zakola otoczone siwym pióropuszem postrzępionych włosów. Nosi szelki i krótkie spodnie, rzadko nazywa siebie Niemcem, a częściej – Bawarczykiem. Przeniósł się w te rejony dla żony, ale w żyłach płynie mu „woda, chmiel i jęczmień”. W niczym nie przypomina Dziadka Barbie, Maksymiliana.
Dziadek Hees jest człowiekiem o dobrym sercu.
Podobnież Babka Hees – wiecznie krzątająca się w kuchni i spiżarni. Niska, o rudych włosach i piegach na całym ciele. Klausowi kojarzy się z rudym zającem.
Nikt Klausa tu nie bije, za to każdy się uśmiecha. Kilkanaście twarzy dziennie posyła mu uśmiech, bo Anna ma dwanaścioro rodzeństwa.
Jedną z rzeczy, jakie fascynują go w tym przytulnym, trzeszczącym, rozłożystym domu o spadzistym dachu, jest zegar. Ponieważ Klaus nie może wpatrywać się już w portret ojca, wpatruje się w zegar. Każdego dnia przesuwa palcem na tarczy wskazówki minut, a potem godzin, mając nadzieję, że przybliży to przyjazd ojca.
Dużo też spacerują z bratem, któremu górskie powietrze pomaga. Brat Klausa ma problemy z oddychaniem, puchną mu nogi, dużo leży, wciąż wtulony w matkę. Przy jej ramieniu jest miejsce tylko dla jednego z synów. Na drugim leżą jej troski, więc dla Klausa nie ma przy matce miejsca.
Któregoś razu (musiało to być już długo po przyjeździe, lecz Klaus nie wie, ile upłynęło dni) wybrał się z Dziadkiem Hees na polowanie. Dziadek ładował broń, gdy dzik im umykał, czterdzieści, czterdzieści pięć metrów, pięćdziesiąt. Wtedy, jednym sprawnym ruchem, Dziadek Hees strzelił trzy razy w stronę dzika. Najpierw spudłował, potem kula drasnęła dzika w grzbiet, a trzecia kula dosięgła go i powaliła na ziemię.
Wkrótce po sprawieniu mięsa i naszykowaniu obiadu przez dziadków Hees Klaus grzebie w talerzu, niezdecydowany, czy aby wziąć do ust pierwszy kęs. Stół jest wielki, majestatyczny, pomieści z dwadzieścioro gości.
– Czemu nie jesz, młody przyjacielu? – pyta Dziadek Hees.
– Nie jestem głodny.
– A co byś zjadł?
– Zjadłbym… deser. Ale wiem, że nie mogę.
– Kto powiedział, że nie możesz, Klaus?
– Babcia Barbie. Powiedziała mi, że ponieważ stłukłem stolik kawowy, cukier będzie mnie ranić jak szkło, gdy go spróbuję.
– Coś podobnego… – zadumał się Dziadek Hees. – Proponuję traktat, który połączy nasze dążenia. Poczekaj chwilę.
Po kilku minutach dziadek powraca z daniem na talerzu, które uformowane jest na kształt małego, czekoladowego tortu z malinami. W rzeczywistości jest to posiekana dziczyzna z jarzynami i burakami. Dla Klausa smakuje jednak jak najlepszy deser.
Do tego dostawiony jest półmisek.
– Z zupą preclową – mówi z dumą Dziadek Hees.
Klaus nie pojmuje, czemu obiad mu tak dziś smakuje. Prawdopodobnie przez to, że ktoś przygotował to specjalnie dla niego. I dlatego nigdy tego nie zapomni.
Popołudniem, kiedy dziadek czyta gazetę, Klaus przychodzi do niego i stoi tak chwilę obok fotela, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Dziadek zdejmuje okulary, odkłada gazetę i spogląda na niego czule.
– Chcesz coś powiedzieć, Klaus?
Chłopak wtula się mocno w dziadka.
Po latach zapisze w notatkach:
„Byłem dzieckiem Eifel. To był mój dom”.
* * *
Dla innych bohaterów tej opowieści domem jest teraz Villa Böninger w Bad Godesberg (będzie z dwie godziny drogi na północ z Eifel). Prowadzą do niej marmurowe stopnie, na dachu powiewa flaga Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. To pozostałość po wielkiej wojnie, miała chronić budynek przed nalotami. Dom ma solidne belki stropowe i przestronne wnętrza. Zdobią go piękne ramy okienne. Na tyłach, w dzikim ogrodzie (którego nikt nie doglądał podczas wojny – ogrodnika wysłano na front, a agronom nigdy się nie zjawił, prawdopodobnie zmarł), widok osobliwy. Przy popołudniowej herbacie snują się upiory ludzkie. Telepią im ręce, głowy chodzą na boki. Inni wiją się w kącie, ktoś mówi do siebie. Może dwóch ludzi siedzi w miarę spokojnie, jeden z nich trzyma się za bandaż na szyi.
Bo willa służy jako jeden z dwóch domów rekonwalescencji w Bad Godesberg. Nie jest to ośrodek dla rannych w walce, ale dla chorych psychicznie. Tu, najczęściej bezskutecznie, próbują dojść do zdrowia, wyleczyć nerwicę frontową.
W nerwicę frontową nie wierzą nawet niektórzy lekarze.
Doktor nauk medycznych Paul Hertmanni powinien pacjentów wspierać tak, jak te belki wspierają dom. Ale on nerwicę frontową nazywa zniewieścieniem. Uważa, że jeśli żołnierz nie jest w stanie znieść trudów walki, winien podjąć się innej pracy. Ale na pewno nie siedzieć w ogrodzie. Mimo to zobowiązano go do pracy w willi. Toteż czyni zabiegi, aby żołnierzy podreperować. Sam mieszka pod Deutschherrenstrasse 1, naprzeciwko Villi Böninger, ma więc blisko i zagląda codziennie.
Ludzie w okolicy uważają go za cudotwórcę, podczas gdy on po prostu czyta bieżące biuletyny medyczne. Medycyna frontowa posunęła się dzięki wojnie, bo nie było innego wyjścia. Wie to najlepiej, bo był na froncie (nie chwali się tym, wspomnienia są zbyt bolesne, ale niektórzy mieszkańcy wiedzą).
No dobrze, a co Hertmanni widział na froncie? Pytanie winno brzmieć, czego nie widział – bo widział wszystko. Rany ze szrapnelami, defragmentacje ciał, krwotoki. Każdy żołnierz miał brudny mundur, więc ryzyko infekcji było olbrzymie. Do tego szybko lęgły się wszy, były nadto częste przypadki tzw. stopy okopowej. Tak, nie ma czegoś, czego Hertmanni by nie widział, bo doktor nauk medycznych Hertmanni widział wszystko.
Jeśli nie strzelano do żołnierzy, to truto ich – w użyciu były chlorowy gaz bojowy, gaz musztardowy. Okopy i polowe szpitale były więc tak naprawdę również polami bitew. Improwizowano, uczono się na żywych organizmach, uczył się i Hertmanni.
Pierwszy raz w życiu korzystał tam z tak zwanego cudownego aparatu rentgenowskiego. Na froncie instalowała mu go sama Maria Curie. Kilka przycisków, błysk – i można było dojrzeć złamaną kość, jakby sam Pan Bóg zaglądał do wnętrza stworzenia, które powołał do życia na swe podobieństwo. Zdjęcia rentgenowskie robili więc na potęgę, jeden pacjent miał tyle złamań, że naświetlano go aparatem trzydzieści razy jednego dnia. Ale to ponoć niegroźne.
Choć w Bad Godesberg doktor Hertmanni nie powiedziałby tego głośno (a są tu tacy, co słyszą dosłownie każdą myśl sąsiada), to wojna była wspaniałym nauczycielem, niekończącym się polem do eksperymentów. Dość powiedzieć, że z chwilą powrotu z frontu jego wiedza medyczna była w zasadzie wiedzą zupełnie nową względem tego, co wyniósł z akademii w Monachium, której nie ukończył.
Tak, Hertmanni nie jest doktorem nauk medycznych, ale kto by to sprawdzał?
W Bad Godesberg nie powiedziałby przecież głośno, że na front pojechał bez dyplomu, jako ochotnik. Skończyło się tym, że był głównym chirurgiem, a większość operacji wykonywał pierwszy raz w życiu. Nigdy nie miał takiego komfortu do nauki. Nikt go nie pouczał, nikt go nie sprawdzał. Śmierć pacjenta była naturalną koleją rzeczy i jeśli ktoś zmarł na stole, nie było o to pretensji.
– Doktor zrobił, co mógł – mówili sanitariusze.
To prawda, robił co mógł, bo się dopiero uczył. Każda kolejna operacja poprawiała jego kwalifikacje, gdy szukał nowych sposobów – a to na składanie kości, a to na cerowanie bebechów.
Najczęściej dostawał te rany brzucha. Na początku wojny było ich mniej, a ofiar więcej – żołnierze wykrwawiali się po prostu na polu bitwy, leżąc tam kilka dni. Nie było jak ich stamtąd zabrać.
Dopiero w piętnastym roku zmieniono łańcuch ewakuacji medycznej. W końcu ktoś pojął, że to wojna, jakiej nie było, a więc potrzebne są też sposoby, jakich nie było. Otwarto punkty chirurgiczne bliżej frontu i wtedy pacjenci z rozprutymi flakami byli dostarczani ledwo – ale jednak wciąż – żywi.
Jeśli się pomylił, a na początku najczęściej się wyłącznie mylił – to o pomyłce wiedział tylko on. Tak, wojna była wyrozumiałym nauczycielem. Bo kto by się przejmował jedną nieudaną operacją, jeśli zginęło tam dziewięć milionów ludzi?
Drugie tyle było rannych i oto garstka z nich jest tutaj, w Bad Godesberg. Pan Böninger, właściciel domu i samarytanin, który ufundował budynek dla żołnierzy, uważa, że straumatyzowani bohaterowie niemieccy winni wyzdrowieć w okazałym domu i parku ze starymi drzewami.
Hertmanni zgodził się objąć pacjentów opieką tylko dlatego, że u Böningerów często pojawiają się znane osobistości. Böninger oprowadza ich po rezydencji, a oni pozują do zdjęć. Fotografie są potem ilustracją do artykułów w gazetach, gdzie prowadzone są zbiórki publiczne na fundusz ofiar wojny. Poza tym Hertmanni ładnie prezentuje się na zdjęciach. Zawsze uważał się za kogoś ważnego, a od czasu wojny jest przeświadczony o swoich cudotwórczych mocach. Toteż jest przekonany, że ludzie winni wiedzieć, kim jest.
Wspomnianych wcześniej dwóch spokojnych mężczyzn rozprawia w ogrodzie, siedzą w cieniu dębu, gdy nachodzą ich Böninger, Hertmanni, elegancka dama oraz fotograf.
– Wyglądacie na najzdrowszych, zapozujecie do zdjęcia. Oto pani Helene Bechstein, żona znanego producenta fortepianów. Państwo Bechstein są hojnymi darczyńcami, chcą wesprzeć zbiórkę na fundusz kombatantów.
Człowiek z opatrunkiem na szyi wykręca się, ale Hertmanni przywołuje go do porządku, szarpie go za rękę i mówi na ucho coś w krótkich, żołnierskich słowach, po których ten zgadza się zapozować.
Posłuszeństwo ma we krwi, nazywa się Nikolaus Barbie.
Tak, jeśli kogoś dziwi, że żyje, to on sam dziwi się temu najbardziej. Wcale tego przeżycia nie pragnął.
Wystrzał lampy fotograficznej wywołuje u niego retorsje, poci się, musi usiąść.
– Porozmawiamy za kilka dni o twojej rehabilitacji – mówi mu Hertmanni, po czym zwraca się do gości. – Doskonale sobie radzi…
Lecz Ojciec Klausa wcale nie jest pewien, czy sobie dobrze radzi.
– Zakop mnie – słyszy każdej nocy, po czym dusi się przez sen.
Villa Böninger jest dla niego jak dom. Chętnie by tu został. Wolałby, żeby cały świat zapomniał o jego istnieniu.
* * *
Dzieje się tak, że Klaus siada koło Dziadka Hees, gdy ten czyta gazetę. Teraz to ich wspólny rytuał, zaraz po wspólnym obiedzie (dziś Babcia Hees przyrządziła białą kiełbasę z chrzanem i doniosła trochę sera algawskiego) i samotnym przestawianiu zegara. Klaus dziś posunął wskazówki o trzy godziny, patrząc kątem oka, czy dziadek nie zauważył.
Dziadek Hees, oczywiście, zauważa każdego dnia. Pod wieczór, porównując z kieszonkowym cyferblatem, ustawia wskazówki na powrót w stosownej pozycji.
Teraz pogrążony w lekturze senior Hees znika za robotniczą „Schwäbische Volkszeitung”. Między informacjami o cenie gazety (prenumerata kwartalna wynosi 4,80 reichsmarek, a miesięczna 1,60) krzyczy hasło: „Niech żyje wolna Bawaria!”. Wielkie szpalty pokrywają tysiące drobnych liter.
Klaus zupełnie nic z tego nie rozumie. Widząc jego kiwanie głową, dziadek uświadamia go:
– Dzieją się tam wielkie rzeczy, wnuku. W Bawarii rozstrzygają się losy Niemiec.
Klaus przytakuje, nie wie, że Dziadek Hees ma rację, a dziadek nie wie, jak bardzo Bawarczycy racji nie mają i jak za kilka lat będą zaskoczeni, gdy zjawi się Adolf Hitler.
Teraz jest 7 kwietnia roku 1919 i Klaus ogląda kolejne strony gazety. W końcu na jednej z nich dostrzega fotografię. Długo się jej przypatruje, wreszcie spogląda na zegar, na dziadka, znów na wskazówki zegara.
– Dziadku? – Szarpie go za rękaw.
– Nie teraz – ucisza go Dziadek Hees, nie przerywając czytania. – Świętujcie godnie święto narodowe, stosujcie się do poleceń rady robotniczej…
– Dziadku. Spójrz! No spójrz, dziadku!
Dziadek Hees spogląda na fotografię. Jego twarz gwałtownie zmienia swój wyraz. Oczy powiększają mu się jakby dwukrotnie. Nagle krzyczy:
– Anna! Anna! – I wybiega z pokoju, zrzucając gazetę na ziemię.
Klaus siada na rozłożonej szpalcie (jest tak wielka, że mógłby się nią przykryć jak kołdrą), rzuca okiem na zegar, uśmiecha się do siebie, po czym spogląda ponownie na fotografię: stoją na niej lekarz w białym kitlu, elegancka kobieta, jakiś dżentelmen oraz człowiek z opatrunkiem na szyi. Podpis brzmi: „Trwa zbiórka na fundusz kombatantów. Na zdjęciu: klinika w Villi Böninger”.
* * *
Nikolausa jakiś czas temu ogarnęła histeria. Była to jego reakcja na wieść o klęsce cesarstwa w wielkiej wojnie, kapitulację Niemiec poczytuje za zdradę. Ostatnio całymi dniami wygłasza do grupek chorych płomienne przemówienia, w których oskarża o przegraną Żydów i marksistów.
Przysłuchuje mu się inny z rannych, Gustav Regler, który pyta:
– Skąd jesteś?
– Z Merzig.
– Mowa! Ja też.
– Regler, Regler… Rodzina twoja nie prowadzi czasem składu książek?
– Ta sama!
– W rzeczy samej, zaopatrywałem się tam wielokrotnie, jestem nauczycielem. Ja spod Verdun. A ty?
– Też. – Gustav przytakuje. – Nasze rany spod Verdun splotły nasze losy na zawsze. Pamiętajmy o tym, dobrze?
– Dobrze, Gustavie.
Podają sobie ręce. Nie muszą więcej rozmawiać o piekle wielkiej wojny. Bo kto je widział, ten wie, kiedy spotyka drugiego takiego jak on.
– Nikolausie, przysłuchiwałem się twojej przemowie w ogrodzie. Po pierwsze, gratuluję, nie było słów sprzeciwu!
Obaj wybuchają gorzkim śmiechem. Rzeczywiście, nikt ze zgromadzonych w ośrodku nie jest w stanie wydobyć z siebie słowa, ale z powodu choroby, a nie zdolności erystycznych Nikolausa.
Gustav kontynuuje:
– Wielka dziura zieje tu w sercu każdego z pokonanych. Wszyscy to przeżywamy. To niesprawiedliwe.
– Wszystkiemu winni są marksiści!
– Tak łatwo rzucać oskarżenia, Nikolausie. Chcesz powiedzieć, że w naszych kołach wojskowych skupionych wokół cesarza Wilhelma II byli marksiści? Albo w radzie koronnej austriackiego cesarza Franciszka Józefa? Że to oni mu podszeptywali, żeby zagarnąć Serbię? I potem ten zamach w Sarajewie…
– Oczywiście, że marksiści!
– Bez socjalistów kapitaliści wyzyskiwaliby nas tak, jak wyzyskują w Ameryce. Marksiści nie wywołaliby wojny!
– Za to Żydzi już tak.
– I to Żydzi prowadzili w naszym imieniu konflikt w Alzacji? W Lotaryngii? W Afryce? Daj spokój! Od dawna wszystko zapowiadało, że będzie wojna. Winni byliśmy wszyscy.
– Co znaczy, że winni byliśmy wszyscy? Co za głupota! Tak można powiedzieć o każdej wojnie, bo wojny zawsze prowadzą narody, na narody składają się obywatele, tacy jak ty i ja. Ale nie my podejmujemy decyzje.
– Myślę, że kiedyś przyjdzie czas, że wszyscy ludzie będą bliżej siebie, będą braćmi, a wtenczas decyzje podejmowane będą z poszanowaniem każdego głosu.
– Teraz sam brzmisz jak marksista, Gustavie!
– Nie bronię ci mieć swoich poglądów, Nikolausie. Tym bardziej, że nie bardzo jest tu z kim je wymienić. – Gustav pokazuje na błąkających się po ogrodzie pacjentów. – W każdym razie ja stąd pryskam czym prędzej. Niech mi tylko noga się zaleczy.
– Dokąd pojedziesz?
– Do Heidelbergu, studiować filozofię, może pojmę sens tego, co się wydarzyło na tamtych polach.
– Tego nie wyjaśni nawet królowa nauk, zaufaj mi. Są rzeczy niewytłumaczalne.
– Chcę też studiować francuski i historię.
– Francuski?! – Nikolaus podrywa się z wiklinowego fotela.
– Nie gorączkuj się tak, bo ci bandaż puści! – Gustav się śmieje.
– Francuski… Tfu! – Nikolaus siada.
– Mam coś na tę chandrę. Tylko spójrz. – Tu Gustav wyjmuje małą fotografię przedstawiającą ładną kobietę. – Nazywa się Charlotte Dietze i czeka na mnie. To córka przedsiębiorcy tekstylnego.
– Piękna.
– A twoja rodzina?
– Nie pamiętam mojej rodziny. Nie pamiętam nic, oprócz mojej matki i jej bata.
– A żona, dziecko?
– Tak, żona, syn… Zginęli pod Verdun, tak myślę. Zginęli razem ze mną.
* * *
Następnego dnia (ale mogło to być jednak więcej niż jeden dzień później) wzywa go doktor Hertmanni. Człowiek o dużym nosie i kwadratowych palcach, zupełnie jakby nienależących do chirurga.
– Możesz wracać do domu – komunikuje mu Hertmanni.
– Jest doktor pewien?
– A dlaczego miałbyś zostać? Rana na szyi zagoiła się, już nie cuchnie. – Hertmanni sprawdza jeszcze, zbliżając swój wielki nos do gazy. – Wylizałeś się, kolego Barbie!
Wali go w ramię zdrowo na odlew, ale Nikolaus pozostaje niewzruszony, jedynie grymas na jego twarzy przybiera na sile.
– Nie w-w-w-iem, czy…
– Czy co, żołnierzu?
– Chodzi o głowę. Mam takie…
– Zniewieścienie? Nie wierz w bajki o nerwicy frontowej.
– Widziałem śmierć mojego przyjaciela. Czasem słyszę, jak…
– Mężczyźni nie takie rzeczy znoszą – przerywa mu Hertmanni. – Byłem pod Sommą, byłem pod Ypres. Wiesz, ile osób zmarło nie tyle przy mnie, ile na moich rękach? Lub z moimi rękami w swoich flakach? Setki, przyjacielu.
– Czyli nic mi nie jest? Nie będzie to miało wpływu na moje zachowanie? Boję się, że mogę…
Hertmanni łapie go za ramiona i patrzy głęboko w jego przestraszone oczy:
– Jesteś nauczycielem, prawda?
– Tak, doktorze Hertmanni.
– Zatem czytałeś książki i wierzysz w naukę, a nie jak co niektórzy z przełomu stuleci, wierzący w szarlatanerię, psychologię i Bóg wie co. Czy tak?
– Tak, nauka to potęga. Bez książek nie byłoby naszej cywilizacji.
– Świetnie. A zatem uznajesz autorytet lekarza nauk medycznych, który stoi przed tobą?
– Oczywiście, doktorze.
– A zatem ja, dyplomowany lekarz, zapewniam cię, Nikolausie Barbie, że możesz spokojnie wracać do domu. Jako jeden z nielicznych tutaj wyglądasz na zdrowego. – Ciągnie go ku wielkiemu oknu wychodzącemu na ogród. – Spójrz tylko na te baby w spodniach. Wszyscy mają nerwicę frontową. Czy przypominasz któregokolwiek z nich?
– Nie, doktorze.
– Oczywiście, że nie! Ty i Regler jesteście jedynymi pacjentami, z którymi mogę odbyć normalną konwersację, podczas której nie zostanę opluty, a mój rozmówca nie zesra się w spodnie. Co za nieprzydatne społeczeństwu baby…
– Faktycznie, czuję, że jestem zdrów.
– Wszystko będzie dobrze, Nikolausie Barbie. Na gonitwę myśli najlepsza jest praca!
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Marcel Woźniak, 2022
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: © PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce: domena publiczna
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Lidia Kozłowska, Agnieszka Czapczyk
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-358-7
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH