Most nad wzburzoną wodą - Marcel Woźniak - ebook + audiobook + książka

Most nad wzburzoną wodą ebook

Marcel Woźniak

4,0

Opis

Policjant na skraju obłędu musi znaleźć nieuchwytnego strzelca,zanim sam zginie z rąk mafii

Sprawa, która na początku wydawała się prosta, szybko zmienia się w mroczny koszmar: niewidzialny człowiek ze snajperską precyzją zabija córkę gangstera, a wina spada na policjanta, Jana Sambora. Zakończone całkowitą porażką śledztwo sprawia, że media i opinia publiczna wieszają na nim psy, a przełożeni odsuwają go od obowiązków służbowych.

Od tej pory myśli o niemożliwej do rozwiązania zagadce i martwym dziecku prześladują Sambora na każdym kroku. Jest on przekonany, że to koniec jego kariery i spokojnego życia w Toruniu. Nie wie jeszcze, że już wkrótce będzie musiał zmierzyć się nie tylko z prześladującymi go wizjami, lecz także z kolejną brutalną zbrodnią.

Wraz z odkrywanymi faktami na jaw wychodzą szemrane interesy, w które zamieszana jest stacja telewizyjna. Brudna prawda skrywa się jednak głęboko pod powierzchnią… Na domiar złego Sambor zdaje sobie sprawę, że w tej grze nikt nie jest bezpieczny – nawet on sam.

Zegar śmierci tyka, więc liczy się każda sekunda.
Czy Sambor zdąży złapać zabójcę, zanim gangsterzy złapią jego?

Frapujący kryminał i sile współczesnych mediów i ludzkich słabościach. Pochłania bez reszty!
Robert Małecki

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 629

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (30 ocen)
11
11
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NatalaCzyta

Nie oderwiesz się od lektury

Jest to książka nieoczywista. Kryminał, ale chyba jednak trochę więcej niż kryminał. Mamy w niej śledztwa, pościgi, wybuchy, gangsterów i trupy oraz trochę świata mediów. Właściwie na tym powinnam zakończyć opis fabuły, bo wszystko inne będzie spoilerem. Książka jest "cegiełką" (prawie 700 stron), ale jest to bardzo dobrze opowiedziana historia. Trzyma w napięciu przez cały czas i sprawia, że chce się czytać, żeby w końcu poznać zakończenie i rozwiązanie. No to jak to w końcu było, kto za tym wszystkim stoi. Ciekawa jest również postać jednego z głównych bohaterów tej historii - Jana Sambora - policjanta z problemami...jednak trochę innymi niż problemy śledczych z innych znanych nam kryminałów ;) A co do zakończenia... to daje odpowiedzi, ale czy na wszystkie pytania, które zadamy sobie podczas czytania??? PS A i jest jeszcze Leon... ;)
20
Unwantedxhost

Dobrze spędzony czas

Niestety to była dość przewidywalna lektura :( wciąż dobra i dość ciekawa, ale przewidywalna.
00
AAJac

Z braku laku…

Książka obszerna, a mało treściwa
00
Logana

Z braku laku…

Wodolejstwo...
00
Ringil

Dobrze spędzony czas

"Most nad wzburzoną wodą” Marcela Woźniaka to porywający kryminał, po którym będziesz potrzebować kilku chwil aby ułożyć sobie w głowie to o czym właśnie przeczytałeś. Mocny, rasowy i zaskakujący! Nic tylko czytać. Książka od pierwszej chwili zasiała ziarnko ciekawości w moim sercu ze względu na to, że historia opisana w książce jest (prawdopodobnie- prawdziwa)oparta na zasłyszanej opowieści, która jeszcze nie jest zamknięta, a śledztwo - nadal trwa. Przedstawia kulisy życia celebrytów tonących w narkotykach, alkoholu. Wykorzystujących - w różnoraki sposób- młode, wschodzące "gwiazdki". Cała książka utrzymana jest w klimacie gry aktorskiej, gdzie do samego końca autor odkrywa przed nami karty, mimo, że wydaje się nam, że historia już dawno została zakończona. A wszystko co zostaje nam pokazane okazuje się być blefem. Książka obszerna, bo zajmuje prawie 700 stron. Wielowątkowa. Autor w genialny sposób przedstawił wiele tematów, które płynnie brną przez strony książki aby w końcu połąc...
00

Popularność




Marcel Woźniak

Most nad wzburzoną wodą

Uciekałem przed Tobą w popłochu,

Chciałem zmylić, oszukać Ciebie –

Lecz co dnia kolana uparte

Zostawiały ślady na niebie.

Dogoniłeś mnie, Jeźdźcze niebieski,

Stratowałeś, stanąłeś na mnie.

Ległem zbity, łaską podcięty,

Jak dym, gdy wicher go nagnie.

(…)

Jedno wiem, i innych objawień

Nie potrzeba oczom i uszom –

Uczyniwszy na wieki wybór

W każdej chwili wybierać muszę.

Jerzy Liebert, Jeździec

SŁOWO WSTĘPU

Jest to historia w dużej mierze oparta na tym, co zasłyszałem. Nie ma innych źródeł, które pozwoliłyby ją opowiedzieć. Nie ma też wedle mojej wiedzy materiałów podważających tę wersję. Śledztwo? Wciąż trwa, sprawa nie jest zamknięta.

Żeby było jednak jasne: żadnej z tych rzeczy nie widziałem na oczy. Wszystko, co zostało tu opisane, albo mi opowiedziano, albo o tym przeczytałem. Oto cała moja wiedza. Istniał nadto szereg ograniczeń, jak ochrona informatorów, ich danych. W tym celu część wątków musiała zostać zmieniona, podobnie jak personalia bohaterów.

Tak, jest to historia w największej mierze oparta na tym, co zasłyszane. Jeśli przed oddaniem jej do druku cokolwiek miałoby się zmienić, pierwsi się o tym dowiecie.

A oto, co się wydarzyło.

W utworze pojawiają się (w porządku alfabetycznym):

Alicja

Stanisław Badzik

Anna Bajgiel

Grzegorz Bajgiel

Alan Brudstein

Ireneusz Czop

Justyna Górecka

Kipisz

Michał Klepacz

Lulu Kosiński

Józefa Kostenko

Seweryn Krohn

Bartosz „Kulson” Kulkiewicz

Michalina „Miśka” Lewicka

Fryderyk Lis

Cyriak Mauer

Miłka

Wiktoria Morgan

Inka Mościcka

Magda Mościcka

Mariusz „Baron” Mościcki

Stary Mościcki

Filip Nalepa

Ryszard Okuniewski

Bolesław Onyszczuk

Maciej Rychalski

Jan Sambor

Rafał „Sawik” Sawicki

Łukasz Sobolewski

Kinga Sokołowska

Grażyna Śledzicka

Szpilman

Tadzik

Wanda

Wiesiu

Jarosław Winiarski

i inni

AKT 1 JAN SAMBOR

1 sierpnia 2018, środa, godzina 23:51, Gdańsk

Sto dziewięćdziesiąt dziewięć sekund – za tyle ktoś tu zginie.

Przed chwilą miałeś wypadek samochodowy. Kilka tysięcznych sekundy później czujniki bezwładnościowe zadecydowały, że poduszka powietrzna wystrzeliła ci w twarz. Miałeś aż czterdzieści milisekund, by przygotować się na pocałowanie tej rozpędzonej kuli wypełnionej azotem. Po takich pocałunkach zawsze pęcznieje twarz. Poczekaj, aż ci spadnie adrenalina – wtedy to dopiero będzie boleć. Zwisasz z głową w dół, zaplątany w pasy bezpieczeństwa, zakleszczony w zaciśniętej jak groźna pięść skorupie rozbitego auta. Ostra woń gryzie cię cholernie w gardło, więc kaszlesz, łapiąc powietrze łapczywiej niż wyratowany z głębin topielec.

Sto osiemdziesiąt sekund.

Patrzysz w dół, a właściwie w górę. Gdzieś za oknem, na widnokręgu zmysłów, migoczą punktory – białe, czerwone i zielone. Czy to te plamy z powiek, męty ciała szklistego czyli szlaczki widziane po zamknięciu oczu? Ściągasz czoło w grymasie, chcesz skupić się na tym, co widzisz i słyszysz. Widzisz do góry nogami, a słyszysz… Słyszysz silniki, silniki odrzutowe, coś przelatuje nisko. Czyli to stroboskopy i światła nawigacyjne, jakiś samolot właśnie ląduje. Ma czerwone na lewym skrzydle, na prawym zielone, i jeszcze jakieś gówno na stateczniku. Błyskają krótko wysoko w górze, przyzywają jak sygnał nawigacji GPS. Mayday, mayday…

Sto siedemdziesiąt pięć sekund.

Sekwencja zdarzeń rozwija ci się w pamięci jak taśma filmowa.

Janusz Klekotko, tak nazywa się ścigany przez ciebie skurwysyn. Nie wiedzieć, kogo się goni, to jak nie wiedzieć, po co się wstało do pracy. A ty chodzisz do pracy, by łapać bandziorów – takich jak Klekotko. Wiesz, że przesiadywał w Bibliotece Morenowej w Gdańsku. Stamtąd znał adresy tych dzieciaków, wiedział, co robią, którędy chodzą, które z nich starzy odbierają z zajęć, a które nie. Uciekał. Tu go dopadłeś, na obwodnicy Trójmiasta, na wzniesieniu przy stacji Shell. Tu go staranowałeś, Janku.

Jan Sambor. Tak się nazywasz. Dziwi cię, że można to zapomnieć choćby na moment. Bo jeśli człowiek nie wie, kim jest, to tak, jakby nie wiedział nic. Lepiej dobrze zapamiętaj to nazwisko, bo to właśnie ciebie bogowie postanowili obsadzić w głównej roli dramatu, który zmieni wszystko na zawsze.

Ruszasz palcami rąk. Masz poranione kostki na dłoniach, próbujesz je uciskać, ale za każdym razem paraliżujący ból przeszywa ci głowę, jakby jakiś cholerny nerw szedł właśnie tędy, nerw odpowiadający za wszystko. Potem ruszasz nogą i możesz odetchnąć z ulgą – kręgosłup jest cały. Słupek boczny z krawędzią pękniętej szyby zatrzymał się kilka milimetrów od twojej tętnicy szyjnej. Coś chrupnęło ci właśnie w prawym łokciu, gdy sięgałeś po smycz oplatającą szyję. Biegniesz palcami do końca niebieskiego materiału i tam, gdzieś za głową, wyczuwasz pod palcami karabińczyk. Przyciągasz go ku sobie, wiesz, że na końcu paska miałeś scyzoryk. Jest! Wypinasz go z zacisku, przykładasz prawą ręką do pasa, napierają na niego zawieszone w powietrzu biodra. Lewą ręką jakoś podważasz, no, poszło, wsunąłeś ostrze pod napięte tworzywo. Jedno pociągnięcie jest jak pewne, chirurgiczne cięcie. Resztę robi grawitacja i spadasz z trzaskiem na kark.

Sto czterdzieści siedem sekund.

Musisz się spieszyć. W tych ciemnościach coś tu zaraz nadjedzie, a w dodatku Janusz Klekotko będzie chciał spierdalać, jeśli tylko przeżył wypadek. Składasz się więc szybko w literę chińskiego alfabetu, wyplątujesz się z przewodów, wysuwasz najpierw lewą nogę, nad głową, tak jak jogin, potem to samo robisz z zaplątaną w pasy prawą. Czujesz swąd – dolatuje z drugiego pojazdu. A zatem volvo musi być blisko! Wyjmujesz z kabury waltera, odbezpieczasz i ruszasz w kierunku kłębów dymu, utykając to na lewą, to na prawą nogę.

Siedemdziesiąt siedem sekund.

Volvo 440 leży na dachu. Ogień zajmuje komorę silnika, smaga pomarańczowymi liźnięciami kikuty przedniego zawieszenia i ulatuje kłębami ku górze niby dusza tego auta. Widoczny w środku Klekotko wije się jak przewrócony na grzbiet owad. Chciał wyjść, ale nadepnąłeś mu na przegub ręki. Wkręcasz podeszwę w jego tkanki. Niech, kurwa, posmakuje bólu. A więc masz go, skurwiel nigdzie nie uciekł i gdybyś tylko chciał, przypiekłbyś go na ruszcie. Tak jak tamtych trzydziestu ośmiu już złapanych przez służby. Jak poprzednich czternastu. Jak wszystkich, którzy krzywdzą dzieci. Dzieci z sześciu tysięcy pięciuset płyt i wszystkie pozostałe, które padły ofiarami groomingu.

Trzeba prędko go stąd wydostać, chociaż w twoich oczach palą się równie mocno żądza odwetu na tej parszywej gnidzie, jak i odbicie prawdziwych płomieni.

Zabezpieczasz i chowasz broń. Kucasz, nurkujesz do pojazdu i powtarzasz chirurgiczne cięcie pasa. Grawitacja ponownie robi swoje i teraz możesz zacząć wyciągać pokiereszowane cielsko.

Trzydzieści trzy sekundy.

Ogień przedziera się do wnętrza przez ścianę grodziową, rozprzestrzenia się szybko, dopisując swoimi liźnięciami didaskalia w tej sztuce. Teraz wybucha chłodnica, auto podskoczyło jak resorak, dziesiątki elementów wystrzeliwują ze świstem ku górze i gdybyś w ostatniej chwili się nie uchylił, pędząca jak pocisk rurka pozbawiłaby cię głowy. Szarpiesz więc Klekotkę, a ten nic, jak przyspawany. Jego nogi klinują się pod pękniętą kolumną kierownicy! Szarpiesz jeszcze raz, mocniej. Coś gruchnęło w kościach i lewa noga Klekotki wysunęła się spod wolantu zwisając teraz jak połamany parasol.

Siedemnaście sekund.

Patrzysz przez ramię. Na wzniesienie wlały się właśnie światła nadjeżdżającego z wielką prędkością autobusu.

Jedenaście sekund. Cholerne jedenaście sekund! Czemu autokar nie hamuje?

– Ruszże się!!! – wrzeszczysz na Klekotkę, ale ten ani drgnie.

Zapierasz się łokciem o próg auta i jęczysz z wysiłku.

Cztery sekundy.

W letniej mgle już rozbłysł mleczny promień długich świateł, autokar zatrąbił potężnym klaksonem, oto pojazd zbliża się z dużą prędkością, zbyt dużą.

Cztery sekundy, wciąż cztery.

Do kurwy nędzy, przecież te auta mają specjalne hamulce awaryjne. Ale jeśli tamten nie widział, nie zareagował w porę?

Janku, dobrze przeczuwałeś.

Trzy sekundy, dwie, jedna.

Kierowca autokaru za późno dostrzega, co się dzieje na drodze i czerwony pojazd wycieczkowy zmiata oba wozy w jednej chwili. Auta rozpruwają się na kawałki, ważąca wiele ton maszyna wyrzuca je z drogi jak kapsel.

Za kilka godzin ubezpieczyciel sporządzi tu szkic sytuacyjny. Jakie znaki drogowe, jaka prędkość i czy przed staranowaniem skurwysyna włączyłeś kierunkowskaz. I tak koszty zostaną ściągnięte z autocasco policjanta przypisanego do tej „kijanki”. Tego, który pożyczył ci radiowóz, a ty nie pytałeś go o zgodę. W Polsce auta uprzywilejowane bezkarnie rozbija tylko Służba Ochrony Państwa. Walą w cinquecento z LPG, wybuchają im opony, mają kolizje z sarnami, a potem szukają jeleni. A radiowozy? Za radiowozy gliniarze płacą z własnej kieszeni.

Uderzenie autokaru było tak silne, że i ty, i Klekotko powinniście dolecieć stąd na najbliższy cmentarz. Ale Klekotko jest uratowany. Pociągnąłeś go za szmaty w ostatniej chwili. Leży sobie teraz na poboczu oparty o srebrną barierkę i – zakrwawiony, z nogą złamaną w kilku miejscach i ręką dziwnie wykręconą jak u popsutej lalki – rży złowieszczo.

Nie podoba ci się, jak szczerzy tę swoją końską twarz z wybitymi przez kierownicę zębami. Tak, ta menda zasługuje na śmierć, ale rugasz samego siebie w myślach. Wiesz, że to nie ty o tym decydujesz. Ty tylko strzeżesz prawa. Od wymierzania sprawiedliwości są sądy.

Nie wiesz, że ta noc zmieni twoje życie na zawsze. Nie wiesz, że to, co uznałeś za sekwencję zdarzeń, będzie ledwie pierwszą sceną długiego dramatu, napisanego przez los.

Klekotko dalej zaśmiewa się wniebogłosy. Chętnie spuściłbyś mu korekcyjny łomot i w końcu nie wytrzymujesz, siarczysty cios w szczękę zmazuje mu ten uśmiech, zgrzyt jego pękającej żuchwy brzmi jak melodia dla twoich uszu. Ale ten, jak potwór z horroru, dźwiga się na złamanej ręce i mówi radosnym głosem:

– Ty nie rozumiesz, prawda? Ty nie rozumiesz?

– Czego, parchu? O co ci chodzi?! – Łapiesz go za szyję i wykrzykujesz coraz bardziej przerażony: – O co ci chodzi?!

– Koniec odliczania! – śmieje się Klekotko.

Jego rechot zlewa się z hukiem przelatującego nad wami samolotu rejsowego. Tym razem wszystkie jego światła mają krwistoczerwony kolor.

***

2 sierpnia 2018, czwartek, godzina 4:00, Gdańsk

W sali kolumnowej gdańskiej Prokuratury Okręgowej siedzieli sami – gliniarz i pani prokurator, prawie, jak ci z serialu. Sygnał godziny czwartej rano niósł się po sali przykrym zgrzytem. To kukułka, jakby z przetrąconym karkiem, zablokowała się w drzwiczkach rzeźbionego czasomierza, który stał na półce, tuż nad dwuskrzydłowymi, dębowymi drzwiami wejściowymi.

Grażyna Śledzicka – ubrana w czarny komplet, który najlepsze czasy przeżywał za czasów rządów AWS – miała, zdaniem Sambora, posturę fortepianu na dwóch nogach, zaopatrzoną w twarz nieprawdopodobnie wypłaszczoną, taką niemal bez nosa, za to bladą jak kartka papieru, świecącą. I to jedno oko z opadającą powieką. Jak z serialu o detektywie Columbo. Z muzyką Henry’ego Mancini. A więc tak, to oko, detal, przez który trudno mierzyć się z nią wzrokiem. Śledzicka była równą facetką, choć jak na prokurator – zdaniem Sambora – zbyt porywczą. Pamiętał, że dotąd mówiła często szybko i nieskładnie.

– …dziękuję za złożenie wyjaśnień. – Prokurator Śledzicka skinęła w jego stronę. – Rozumiem, że zabrali pana do szpitala zaraz po przyjeździe służb?

– Tak, chyba zemdlałem.

– Czyli nie było pana potem i nie widział pan…

– Czego, pani prokurator?

– Dojdziemy do tego. Niech pan powie w kilku słowach o operacji.

– W styczniu tego roku nasi chłopcy robili operację BIKE. Temat nadał Niemiecki Federalny Urząd Kryminalny. Wytypowali czterdziestu sześciu polskich użytkowników, sześć i pół tysiąca płyt DVD. Lepiej, żeby ludzie nie wiedzieli, co tam na tych płytach jest… Działania prowadzono w dwunastu województwach jednocześnie. Trzydziestu ośmiu zwyroli ze śmiesznymi wyrokami do pięciu lat pozbawienia wolności. Nie podano, ilu księży, choć ponoć stanowią 30% pedofilów w Polsce. Teraz najpierw odpalił Interpol w Wiedniu. Nadali temat Centrali Europolu, a oni przekazali informacje do Centralnego Zespołu do walki z Handlem Ludźmi i Pornografią Dziecięcą. Pałac w Warszawie rozpoczął akcję ogólnopolską pod nazwą Złoty Dysk. Punktem wyjścia były dane IP, napłynęły z Austrii i Holandii. Tak się nazywała chmura z nagraniami pedofilskimi w dark webie: złoty dysk. Skala działań odkryta przez Interpol była porażająca. Tak, po nitce do kłębka, doszliśmy do biblioteki w Gdańsku. Klekotko chciał nawiać. Wsiadłem do czyjegoś radiowozu, ruszyłem w pościg, pędziłem na złamanie karku…

– Dobrze, że pan tego karku nie złamał.

– A naprawdę było blisko – skontrował Sambor i odruchowo przeniósł spojrzenie na lewe oko Śledzickiej.

Tak, było blisko, by jego własne oczy zamknęły się na zawsze, wiedział to i czuł w kościach. Jak go, kurwa, bolała twarz. Oko zaglądało do nosa, nos zwisał nad ustami, a uszy mogłyby się zetknąć ze sobą z tyłu głowy. Człowiek balon. Ale wyszedł z tego wypadku, o dziwo, w jednym kawałku. Pełno zadrapań, reszta to robota bardziej dla fizjoterapeuty niż chirurga.

Kiedy kukułka zgrzytała do spółki z mechanizmem zegara, Sambor rozglądał się po tym pomieszczeniu zaprojektowanym chyba dla olbrzymów. Długi, prezydialny stół dębowy wyglądał wobec ogromu marmurowych ścian i beżowych kasetonów wysokiego sufitu jak bierka albo zapałka. Oni oboje zaś – jak dwie kostki do gry.

Skąpanej w piwnicznym zapachu sali strzegły posępne słupy, ubrane w marmury odbarwione przez czas. Słabe iskry księżycowego błysku próbowały torować sobie wejście przez wysoko zamontowane okna w złoconych ramach, ale bezskutecznie: światło prawie nie docierało do sali. Sambor wpatrywał się w krańce tego pomieszczenia i nic – kształty umykały, tonąc w cieniach. Tak, te zimne molochy projektowano z premedytacją, myślał. Bo przecież im taki urząd potężniejszy, tym człowiek w środku mniejszy, maluczki wobec majestatu prawa, wobec urzędów, systemu. Może dlatego był tu kiedyś Komitet Wojewódzki PZPR. Może dlatego robotnicy go w siedemdziesiątym pierwszym podpalili.

– A tymczasem pan wie, pan wie, jak jest… – zaczęła prokurator, gdy kukułka zakończyła swój koncert. – Sprawa, o której mamy teraz rozmawiać, jest znacznie poważniejsza. Niedawno zakończyliśmy czynności na obwodnicy… A pan był w tym czasie w szpitalu? Przepraszam, że musieliśmy ściągnąć z obserwacji, ale…

– W porządku, nic mi nie będzie. Trochę stłuczeń. Klekotko miał chyba mniej szczęścia, parszywa gnida.

– Klekotko to zero – zawtórowała mu Śledzicka.

– Tak – przyznał Sambor. – To zero i mam nadzieję, że prędko nie wyjdzie na wolność. Posiedzi dłużej niż te śmieszne pięć lat.

– Prawo się zaostrzyło po ostatnim wyroku Sądu Najwyższego. Natomiast… Natomiast… Niestety, pan też nie będzie mieć teraz lekko.

Śledzicka jakby zaszachowała Sambora tymi słowami, przecinając się z nim spojrzeniem. Było to spotkanie na środku szlaku, dokładnie między pogardą a niedowierzaniem.

– Ja? – zdziwił się Sambor. – To tylko postępowanie wyjaśniające, przeżyję…

– Że się znamy, to panu mówię, pan, prawda, wie, jak jest. Trzeba będzie po tej akcji zejść z pierwszej linii.

Śledzicka nie ustępowała. Zmiana tonu w jej głosie była zbyt nagła i ten fałsz nie spodobał się Samborowi.

– Ale… Zaraz! Nagle nie mówimy tu o przestępcy, a o mnie?

Kukułka utknęła w drzwiczkach zegara i była teraz jednocześnie w środku i na zewnątrz. Mechanizm cały czas pracował, uderzając w jej łepek miniaturowymi, rzeźbionymi wrotami. Sambor przysiągłby, że na ogonie ptaka migotało światło, jak na stateczniku tamtego samolotu.

Prokurator zebrała papiery, zgarnęła je do teczki jednym ruchem, jak okruchy, po czym odsunęła krzesło ze zgrzytem, a ten pobiegł echem po pomieszczeniu dla olbrzymów. Pogłos faktycznie brzmiał Samborowi donośnie i groźnie, zgodnie z myślą architektów tego molocha.

– Obawiam się, panie komisarzu Sambor, że musi pan porzucić marzenia o pracy nie tylko w Komisariacie Wodnym Policji w Gdańsku, ale zasadniczo w Trójmieście. Mówię to, prawda, po koleżeńsku. Komendant Onyszczuk zagiął na pana parol, prawda… Pan wie… Pan wie, jak jest. Firma musi być wolna od wszelkich podejrzeń, od podejrzeń i zarzutów.

– Oraz prawa i sprawiedliwa?

– Komisarzu… Zwłaszcza w takiej sytuacji politycznej jak obecna… Właśnie taka – podkreśliła – musi być. I z pana… problemami z komendantem Onyszczukiem. Rozumie pan…

Rozumiał, rozumiał doskonale. Onyszczuk. Wszystko zaczęło się rok temu, kiedy stery w firmie przejął właśnie on, zwany także Wielkim Matematykiem. Tak mówili na Onyszczuka. Z miejsca zaczął straszyć dyscyplinarką, degradowaniem do machania lizakiem na skrzyżowaniach, jeśli nie będzie wyników. Ale latem, kiedy wszyscy strajkowali i nie było komu ganiać po melinach, dał mu przydział do kryminalnych. Sambor się nadawał. Miał za sobą kurs kryminalistyczny według norm wytyczonych przez wielki i nieomylny Międzyresortowy Zespół do Spraw Zagrożeń Terrorystycznych. Po rozmowie z dziewczyną, Alicją, i po tym, jak się sprzeciwiła temu pomysłowi, przyjął ofertę Wielkiego Matematyka. Alicja nie rozumiała wtedy, czemu to wziął. Więc jej tłumaczył, dwa, trzy, siedem razy, że zawsze chciał być gliną. Że razem z kumplem, Baronem, od dziecka chcieli łapać bandziorów i być tymi dobrymi. Od czasów szkoły w Legionowie jego marzeniem była praca w Komisariacie Wodnym. Na początku roku zaplanowano przeniesienie tam całego stanu etatowego Komendy Miejskiej w Gdańsku, obiecano podwyżki. Śmiano się z jego wodniackich marzeń. Dla kogoś z kryminalnych brzmiało to jak degradacja. Ale się uparł, i już. Najpierw robił z kryminalnymi i w narkotykach, tam się nauczył, że kto się bawi śniegiem, szybko kończy w zamrażarce. Potem nowy przydział – praca w komórce, która pracuje z Centralnym Zespołem do walki z Handlem Ludźmi i Pornografią Dziecięcą. Już po tygodniu wpadli na trop Klekotki.

Więc nie, żeby podziękowania miało słać FBI, Interpol i sam papież. Ale, do kurwy nędzy, ktoś chce mu zamknąć drzwi do kariery i utknął w nich, dokładnie tak, jak ta cholerna kukułka. I jeszcze cała pani prokurator, coś jakaś nerwowa, za nerwowa, z tym „pan wie, pan wie, jak jest”. Może wie, a może, kurwa, nie wie!

– Komisarzu Sambor! – Prokurator przywołała go do porządku, a jego twarz zmięła się w grymasie, jak papierowa kulka. – Mówię do pana od paru minut, a pan, widzę, bardziej zajęty tym starym zegarem, jakiś nieprzystosowany do zagadnień dnia dzisiejszego. Więc powtórzę, prawda, powtórzę, bo to ważne, panie Janku, pan wie… Nie moje to kompetencje, ale jeśli mogłabym radzić, to… Niech pan zejdzie z pierwszej linii. Myślę, że jest już gdzieś w komendzie pomysł na pana, dokąd mógłby pan na jakiś czas wyjechać. Dzwonił do mnie znajomy prokurator z Torunia…

– Chwila! – Sambor poderwał się z krzesła. Zgrzyt przeleciał po sali jak szatan. – Ja się nigdzie nie wybieram, na razie jesteśmy w Gdańsku. Dostałem dyspozycję podjęcia pościgu i zrobienia, co w mojej mocy, żeby zatrzymać Klekotko. Czego z pani toku rozumowania tu nie rozumiem? Chodzi o Interpol? Chcą sobie przypisać zasługi? Czy o Warszawę?

– Przeciwnie. Nie chodzi o zasługi, a poważny błąd, błąd ludzki.

– Ale kto ten błąd popełnił? Ja? Dyspozytor? Onyszczuk?

– Trudno mi to panu powiedzieć…

– Dlaczego? Co powiedzieć?!

Śledzicka ruszyła teraz dookoła stołu, a ponieważ stół był długi, jej ciężkie kroki dudniły w nieskończoność. Nie tylko pokój zbudowano dla olbrzymów, ale i stół projektowali jacyś sadyści: Sambor pomyślał, że oczekiwanie przy takim stole, to purgatorium. Zanim ktoś ten stół obejdzie, człowiek umrze z nerwów. Umrze w pokoju olbrzymów, na oczach kukułki ze skręconym karkiem.

Prokurator stała teraz przed nim, jakby mniej groźna, mniej kanciasta w pozie i spojrzeniu. Położyła mu rękę na ramieniu i spuściła na chwilę głowę, szukając we wzorach na posadzce właściwych słów. A kiedy je znalazła, rzekła do Sambora matczynym tonem:

– W samochodzie był ktoś jeszcze.

Sambor usłyszał dudniący po kolumnowej sali złowieszczy śmiech Janusza Klekotki i poczuł, jak marmurowa podłoga rozstępuje się pod jego nogami niczym zapadnia w teleturnieju śmierci.

– C-c-co? – wybełkotał, a obcy głos w jego głowie dodał: – Zero sekund. Zegar śmierci się zatrzymał.

– Z bagażnika strażacy wycięli porwanego chłopaka. – Śledzicka mówiła cicho i rzeczowo. – Nie mógł pan tego wiedzieć. Medyk ustali, czy chłopak w chwili wypadku jeszcze żył. Z automatu musi ruszyć postępowanie wyjaśniające, jak sądzę, w kierunku nieumyślnego spowodowania śmierci przez kierowcę. Trauma do końca życia, nie wątpię. Zrobię, co będę mogła. Przykro mi.

Sambor nie wiedział, jak długo stał w otępieniu. Wyrwał go z niego zgrzyt zegara, ocknął się na wpół przytomny. W oknach zapalał się jaskrawy świt, a kukułka z przetrąconym karkiem zakomunikowała godzinę piątą rano, po czym wsunęła się do drewnianego wnętrza. Uśmiechnęła się jeszcze złowieszczo na pożegnanie, a potem drzwi zatrzasnęły się za nią z przerażającym łoskotem. Janek przysiągłby, że usłyszał furkot skrzydeł i cienki pisk, a potem głuchy chrupot ptasich kości. Zupełnie jakby wściekły mechanizm zegara zmielił to ptaszysko w swoich wnętrznościach.

***

27 grudnia 2018, sobota, godzina 12:09, Toruń

Z Gdańska ruszył drogą kolejową, mazdę odstawił wcześniej na szrot – wypalona głowica w silniku, przegniłe nadkola i podłoga zadecydowały o wyroku. Po pierwszych w życiu samotnych świętach opuszczał Trójmiasto, swój dom, bez żalu, bo na rzecz nowego domu, gdziekolwiek on był.

Z Dworca Głównego w Toruniu ruszył do miasta pieszo z plecakiem Kujawską, do starego mostu. Opatulała go granatowa, puchowa kurtka, czarne, grube spodnie od Dickies i niedopasowane do temperatury czarne New Balance model 580. Słuchawki w uszach podawały mu zapętloną na Spotify listę najlepszych przebojów Genesis.

Zmierzał do miasta pełnego świeżych jeszcze historii o detektywie Brodzkim, o strzelaninach i wybuchach. Tu, na tym moście, powieszono jednego policjanta. W Wiśle, pod jego stopami, odkryto kiedyś cmentarzysko. Było o tym głośno, skończyło się dymisjami na samej górze.

Na placu Rapackiego opadł z sił. Wsiadł w pierwszy lepszy autobus, szybko usadowił się na tyle. Kobieta z fryzurą, jakby w nią piorun strzelił, czytała „Zwierciadło”, z którego okładki Krystyna Janda hipnotyzowała tytułem Nic nie jest takie, jakie się wydaje. Siedzący obok niej blady nastolatek z lnianą torbą z napisem „It’s all about the future” krzyczał zaś do telefonu:

– Już do ciebie jadę! Film Charlie i fabryka czekolady widziałem czterdzieści razy i to będzie czterdziesty pierwszy!

Jakaś dziewczyna w dreadach spała w rzędzie przed nim. Wiozła ze sobą duży karton z pizzą, który osunął się jej z kolan, a fragmenty placka wyjechały z kartonika na podłogę. Janek podniósł opakowanie i położył obok niej na siedzeniu. Zrobił to, mimo że hawajskiej nie szanował.

***

27 grudnia 2018, sobota, godzina 12:56, Toruń

Ósme piętro Komendy Głównej Policji w Toruniu tonęło w ciszy, przetykanej dźwiękami obracającego się pod sufitem wiatraka, który wietrzył nie wiadomo co, ale kręcił się tam od zawsze, bezskutecznie próbując przepędzić z piętra biblioteczno-papierosowy aromat. Długie, niskie ósme piętro układało się w szachownicę srebrnych biurek, jakby biegnących po labiryncie wzorzystej wykładziny w czarno-czerwone linie rodem z gry w węża. Kwadratowe, wielkie okna strzelały po lewej stronie biura, stronę prawą zaś tarasowały antracytowe szafki z szufladami szerokości stołu pingpongowego.

Świst wiatraka płynnie teraz przeszedł w chrobot elektrycznej maszynki. Baron golił się właśnie przy biurku, kiedy poczuł, że ktoś za nim stanął, zasłaniając światło.

– Jaki wydział? – usłyszał.

Obrócił się przez ramię. Ujrzawszy Janka, poderwał się z siedziska i rzucił się przyjacielowi na szyję. Kiedy się już – nie bez zmieszania – wyściskali, stanęli naprzeciwko siebie, przeglądając się w tym drugim niby w lustrze.

– Kurwa, Janek, jesteśmy jak z tej telenoweli, co bliźniaków w dzieciństwie wiesz, posłali do dwóch różnych rodzin.

– To się chyba nazywało Podwójne uderzenie, Baron. Oglądaliśmy na kasecie, pamiętasz?

– Mowa, że tak.

Mieli podobny wzrost, około metra osiemdziesięciu, ale Baron był od Sambora tęższy. Poza tym, Baron zauważył, że na twarzy Janka wszystko się z grubsza i z chudsza układało, jak kiedyś, czupryną tylko nieco zarósł, no i te jego zielone oczy stały się nieco pozbawione życia. Jak gdyby baterie – kiedyś alkaiczne – ktoś podmienił na lipną chińszczyznę.

Twarz Mariusza „Barona” Mościckiego miała… Jak to Janek zawsze mówił? Tak, teraz sobie przypomniał. Baron miał wygląd blond boksera, który po zakończeniu mało brawurowej kariery został bazarowym handlarzem włoskich ubrań. Takiego, co jak zaczesze włosy i pokaże wisiorek na klacie, to klękajcie narody. Zezująco-opadające oczy i płaski nos istotnie upodobniały go do pięściarza. Owal uzupełniała lekko wysunięta broda i podbródek z przecinkiem. Janek od czasów sprawdzianów semestralnych z matematyki wiedział, że Baron cmoka, kiedy nad czymś intensywnie myśli i nie zna odpowiedzi, a jak się zdenerwuje, to powiększa się mu dziurka w podwójnym podbródku. Pseudonim dostał jeszcze w liceum, od nazwiska, a potem się do niego dopasował. Przytył, posiwiał, ale ciągle chodził jak lord.

– Wybacz, Janek, że szczerzę się na twój widok, ale cholera, dobrze cię widzieć. Miałem cię odebrać, przepraszam… Pilna sprawa była, że tak powiem. Cukier spadł córce.

– Przykro to słyszeć. A jak w firmie?

Baron poklepał Sambora po ramieniu, ale zaraz cofnął dłonie i wskazał nimi teraz na przestrzeń nad ich głowami.

– W firmie? U nas naprawdę jest spokój od czasów starych afer. Wiesz, radio Rydzyka nastraja jakoś tak…

– Od kiedy miałbym dołączyć?

– Od kiedy miałbym dołączyć? – powtórzył za nim Baron, parodiując ten poważny ton.

Odpowiedź padła z końca sali:

– Już dołączyłeś. – Łysy mężczyzna podszedł do nich powolnym krokiem i przystanął na wprost. – Komendant Fryderyk Lis, witam na pierwszej linii.

– Jan Sambor.

Podali sobie ręce.

Janek zobaczył przed sobą faceta o aparycji emerytowanego agenta FBI, który widział już w życiu za dużo. Spod jego cienkiej jak papier skóry przezierały wszystkie nitki żył, cała pajęczyna niebieskich linii, jak dorzecze Amazonki. Szły po okrągłej twarzy, po małym nosie w kształcie praliny, po zapadłych policzkach, zakręcały na szyi i znikały pod kołnierzykiem białej koszuli z dobrego materiału.

– Co wiemy o Rychalskim, komendancie?

– Oprócz tego, że go z Baronem znacie? To raczej płotka, nie hurt. Być może sam ćpie.

– Nie wyglądał nigdy na narkomana…

– Ostatnio wdał się w bójkę na imprezie studenckiej w klubie Od Nowa. Dziwne rzeczy się tam dzieją w Lasku Bielańskim… To prawdopodobnie jego środowisko działania. Inwigilujemy je, brakuje kropki nad i, czyli przyskrzynienia Rychalskiego z towarem. Rychalski to priorytet. Prokurator Mauer lubi robić wynik na narkotykach, podobnie jak ja. Pytania?

– Jak działacie i jaka jest struktura?

– Budynek, który mijałeś za bramą, to komisariat. Oni ogarniają włamania, kradzieże, rozboje, pobicia, fałszywki, ZAIKSY, alimenciarzy. My obrabiamy grubszy kaliber. U nas masz pion prewencyjny, kryminalny, logistyczny. Mam dwóch zastępców, jeden po pionie kryminalnym, drugi po pionie prewencji, ale raczej się tu nie będą kręcić. Obaj na zwolnieniu, więc zapierdalam dwa cztery na siedem razem z wami. Co dalej… Mam pod sobą Wydział Prewencji, Wydział Kryminalny, Przestępczość Gospodarczą, Wydział Łączności, Wydział Zaopatrzenia, Dochodzeniówkę, Sztab Miejski.

– Dużo jak na jednego naczelnika, naczelniku.

– Dużo niedużo. Moim celem jest utrzymać porządek, podnieść poziom, przywrócić tej komendzie blask. Nas tu przede wszystkim interesują zabójstwa i narkotyki, bo to właściwość rzeczowa Komendy Miejskiej. Komisariatom tym dupy nie zawracaj, tym bardziej że prochy, jak wiesz, i tak podpadają pod przestępczość zorganizowaną. Na pierwszym piętrze odprawiam naczelników i komendantów komisariatów. U was siedzę i obrabiamy…

– Grubszy kaliber, naczelniku. Jasna sprawa.

– Jak jasna, to jasna. Pytania?

– Mieszkanie, które mi przydzielono.

– Koszty pokrywa garnizon. Gdyby ci się u nas spodobało, to polskie państwo sponsoruje takie wczasy przez dwa lata maksimum. Jeszcze coś?

– Tak. O powód decyzji, żeby mnie tu przenosić.

– Powód, to twoje uniwersalne kompetencje. Nie interesuje mnie, co było w Trójmieście, a wiem, że miałeś tam pajdę na komendzie. To jest nowy rozdział, więc zróbmy to zgodnie ze sztuką. Żadnych trupów, a już zwłaszcza w bagażnikach aut.

Janka aż zakłuło w środku, ale przełknął ten ból. Chwilowy dyskomfort, nic takiego.

Lis ruszył do swojego gabinetu. Zatrzymał się przed drzwiami, kliknął w smartwacha, przeklął coś pod nosem, a potem zniknął w pomieszczeniu, zamykając się z trzaskiem.

Baron zbliżył się do Janka na odległość szeptu.

– Wiesz, co on, kurwa, robi?

– Co?

– Kroki, kurwa, liczy.

– Co w tym dziwnego?

– Kurwa, może jeszcze niech swoje oddechy notuje? Ale to jeszcze nic. On liczy wszystko, na przykład, kiedy jadł, co do minuty. Póki zegarek mu nie powie, nie pierdnie nawet.

– Może jest zorganizowany, co ci do tego…

– Wysyłam w kosmos energię, która ma wrócić i jebnąć go w ten łysy łeb. Czepia się mnie, ciągle szuka, wpierdala się.

– Nie wnikam, co masz do niego. Ważne, że może dużo.

– Kto, Lis? Że Lis dużo może? – Baron parsknął śmiechem i cmoknął ustami. – Janek… Tak mówisz o komendancie, jakby od jego słów zależały kursy na giełdzie w Warszawie. A od niego nic nie zależy w tym mieście.

– A od kogo zależy więc?

– Od nas Janek, od nas!

Baron zaczął go po przyjacielsku szturchać, w końcu go mocno przytulił i kilka razy zdrowo walnął w plecy. Janek zrewanżował mu się, obaj wybuchnęli śmiechem i spojrzał teraz przyjacielowi w oczy:

– Baron, mówiłeś o jakimś dilerze. Łapiemy go i wracam do domu, tak to szło?

Baron odsunął się na dwa kroki i rozłożył ręce jak kaznodzieja, wskazując na przestrzeń dookoła, zrobił zeza i rzekł:

– Janek, mordo, mordunio moja! Przecież ty właśnie jesteś w domu.

***

27 grudnia 2018, sobota, godzina 19:42, Toruń

Zadekował się w służbowym mieszkaniu na ostatnim piętrze bloku przy Młodzieżowej 22. Dwa pokoje, osobno toaleta i łazienka, mała kuchnia i coś na kształt półbalkonu, z uschniętymi badylami w doniczkach, podlewanymi ostatnio przed atakiem na World Trade Center. Nie potrzebował wielu wygód, by spędzić kilka najbliższych dni, bo założył, że tyle potrwa sprawa. Elektryczna maszynka do golenia, która działa tylko na kablu, trochę ciuchów na zimę, laptop, słuchawki, kieszonkowa szachownica. Resztę zostawił w Gdańsku.

Telefon od dyżurnego podrywa Sambora na równe nogi. Dyslokacja, ulica Mostowa 6. Wychodzi z mieszkania, zamyka drzwi na klucz. Zatrzymuje się w pół kroku, odwraca głowę w kierunku wrzutni zsypu na śmieci. Jego uwagę zatrzymał jakiś niepokojący dźwięk. To pewnie szczury.

Zjeżdża windą, wybiega na dwór i już pędzi. Wydzwania Barona, ten nie odbiera, cholerny dupek żołędny nigdy nie odbiera. Ale przychodzi wiadomość SMS, że jest w kamienicy.

A więc to już. Praca z dawnym kumplem wchodzi w decydującą fazę szybciej, niż sądził.

Po dziewięciu minutach Janek, zdyszany jak parowóz, jest już na dość szerokiej, brukowanej uliczce zbiegającej od głównego deptaku Starówki w kierunku bramy i Wisły. Kamienica z czerwonej cegły, z wysoką ścianą szczytową, ta z numerem szóstym mieści się tuż przy wylocie tej bramy, naprzeciwko dawnego spichlerza.

W korytarzu – ciemno. Śmierdzi wilgocią, pod stopami pęka szkło. Wtedy od ściany w głębi tej ciemnicy odrywa się jakaś sylwetka, ledwo rysuje się jej kontur, ale widać gdzie jest ręka – tam gdzie żar papierosa wędrującego do ust.

– Halo? Kto tam jest? – pyta Sambor, głos dudni głucho po wysokim korytarzu.

Postać rzuca się do ucieczki. Janek puszcza się za nią. Sięga po czarną latarkę, ma ją pod kurtką, na smyczy, na szyi.

Pościg. Jeden zakręt w prawo, drugi w lewo, znów w prawo i znów w lewo, uderza go mroźne powietrze, wpada na podwórze. Coś mu nie pasuje w tym miejscu. Cisza jest pozorna, coś tu wisi w powietrzu. Podnosi głowę, kilka punkcików miga fluorescencyjnym światłem gdzieś wysoko.

– Co do… – mówi do siebie, gdy wtem wybucha feeria świateł i kakofoniczny huk.

Błysk go oślepia, Sambor zasłania oczy. Kiedy widok się krystalizuje, oto co Janek spostrzega: stoi przed nim Baron, w żółtym, oczojebnym swetrze w czerwone renifery i spodniach narciarskich, otoczony grupą imprezowiczów, pośrodku studniowego podwórza na tyłach kamienicy. Świąteczne lampki kręcą się po rynnach, neonowe rurki zwisają z dachu. Z głośników odpala się muzyka, leci The Human League – Don’t You Want Me – a Baron podchodzi do przyjaciela, który stoi, jak wryty:

– Szczęść Boże! Niespodzianka! – Bucha Jankowi parą w twarz i śpiewa, zezując na niego i wznosząc ręce jak kaznodzieja. – Don’t you want me babe, don’t you want me, oh!

Sambor stoi wkurwiony, zaraz eksploduje. Bierze Barona za fraki.

– Uwaga, kolega będzie bić! – krzyczy Baron, zaśmiewając się. – No powiedz coś, cycu!

– Przecież mogłem kogoś zastrzelić! Baron, ty… – Sambor jest na skraju eksplozji, ale się powstrzymuje.

Chwilę mu zajmuje dojście do siebie. Numer, który wyciął mu Baron, jest przedni, musi to przyznać, ale za to on sam… To, jak się spiął w tym korytarzu, w jakim napięciu biegł. Jakby te wszystkie miesiące czekania w bloku startowym dopiero teraz znalazły ujście. Jakby brakowało mu tej cholernej pracy.

Spojrzał na Barona, uśmiechnął się do niego przez zaciśnięte zęby i wykrzyknął, przebijając się przez hałas muzyki:

– Jesteś nienormalny!

Baron też się wyszczerzył i wziął go pod rękę. Poszli do środka. Janek odwrócił się jeszcze przez ramię, patrząc w kierunku ciemnego korytarza, z którego nadbiegł. Dałby głowę, że za rogiem zniknęła postać z króliczą głową i króliczymi uszami.

Ruszyli tymczasem do drzwi. Przeszli przez łącznik przy toaletach, odsłonili szerokie płótno grodzące pomieszczenia, dalej wąskim korytarzem z czerwonej cegły, wszystko skąpane w zapachu kadzidełek, upchnięte stoliki, głównie z młodzieżą katującą planszówki, dalej biały pokój w kwadrat, obwieszony współczesną sztuką, wariacje pikselowe motywów egipskich, pośrodku parkiet, DJ z komputerem i gromada ludzi tańczących bez muzyki. Janek pierwszy raz widział coś takiego. Wszyscy mieli nauszne słuchawki, na których migały diody – biała, zielona lub czerwona, każdy kolor oznaczał inny kanał, którym z konsoli didżejskiej leciała inna lista utworów. Wyglądało to osobliwie. Dalej na lewo kuchnia, właśnie kelnerka wypadła z pomieszczenia z wielkim koszem frytek pachnących prawdziwymi ziemniakami. W końcu sala główna, z wysokim sufitem, gwarna, zaparowana, opleciona przytłumionym, tajemniczym białym światłem, stłoczona masa ludzka, niesiona obietnicą nocy, z której nie zostanie wiele wspomnień. Był wieczór w klimacie lat osiemdziesiątych. Dziś trzeba dodać, że lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – dwudziestego wieku. Leciała akurat ta piękna solówka z The One and Only Chesneya Hawkes’a, utworu potem tak okrutnie zgwałconego w polskiej wersji przez Stachursky’ego.

Baron zaczekał na kelnerkę, przyprowadzili ją obaj wzrokiem, od razu zamówił cztery kolejki wódki.

– Za mało – odparła dziewczyna z heterochronią w oczach.

– Jest dobrze. Pięć dych, złotko. – Baron nie dawał za wygraną.

– Pięć dych to kosztowało pięć lat temu. Teraz kosztuje stówę, złotko.

– Stówę? Kurwa, ja nie chcę kupować całego baru, tylko postawić jedną kolejkę! – Po chwili śmiertelnej powagi Baron wybuchł śmiechem: – Żartowałem, piękna. Po prostu proszę dopisać do rachunku mojego ojca, gdzieś tu się kręci.

– Siedzi na patio.

– Jesteś najlepsza! – Baron puścił do niej oko i postawił przed zapatrzonym w dziewczynę Samborem kieliszki, osiem kieliszków, żeby być dokładnym.

– Naprawdę cię pojebało, Baron! – krzyknął Sambor. – A ja nie piję. Wiesz, że nie lubię.

– O, nie, nie, nie! To jest moje wyznanie miłosne. To wszystko dla ciebie! – Baron pokazał na ludzi dookoła. – Cieszę się, że jesteś w Toruniu. Pij! – Wzniósł szkło.

Sambor nie miał żadnego argumentu, którym mógłby się wyłgać. Nie po takiej aranżacji. Alkohol zapalił się im w gardłach ogniem szybkim i kwaśnym.

– Co z Rychalskim? – ciągnął Janek, krzywiąc twarz. – Operacyjnie jest robiony?

– O nie, nie, nie! – Baron cmoknął ustami. – O pracy dziś nie rozmawiamy. Pij!

I druga kolejka pękła. Po drodze na setliście znalazły się Right here, right now z gitarami Jesus Jones, Even Flow z chrypą Eddiego Veddera z Pearl Jam oraz Nightrain Gunsów.

– Co u Alicji, Sambor?

– Musiałbyś ją zapytać.

– Od początku mnie nie lubiła. – Baron spojrzał teraz na przyjaciela, zezując na niego, jak dziecko. – Mówiła, że mam złodziejskie oczy. „Tak blisko osadzone, że jeszcze centymetr i byłbyś cyklopem”, mówiła!

Sambor rzeczywiście przy Baronie wyglądał jakoś szlachetniej. Coś jakby astronauta czy jakaś postać z mitologii. Ale nie cyklop.

Rozmowa się początkowo nie kleiła, więc minutową ciszę poprzetykali kilkoma łykami z drugiego i trzeciego kieliszka toruńskiej wódki, którą teraz sączyli wolniej. Kiedy Baron zrobił zeza, już czwarty raz tego dnia, i cmoknął, Janek parsknął śmiechem i teraz obaj brzmieli jak ujadające psy.

Bo też znali się od szczeniaka. Zawsze żartowali, że jako jedyni z Czeczenii nie poszli do paki. Nazywano tak sławny (była to zła sława, bardzo zła) blok przy ulicy Dziewulskiego 41 w Toruniu, na zapomnianym przez Boga osiedlu na końcu miasta, gdzie wojna z sąsiednimi ulicami toczy się od kołyski aż po grób. Razem przeszli przez podstawówkę, przez cholerne piekło domu, przez szkołę średnią, razem zdali do policji. Ich drogi rozeszły się po egzaminach na szesnaście lat, kiedy Janek wyjechał do Trójmiasta na studia z kryminalistyki. Sambor zawsze chciał robić w jednostce wodnej, stąd kierunek północny.

Do następnej kolejki dołączył się korpulentny człowiek z nienaturalnie białymi i pełnymi zębami. Były jak latarnia morska omiatająca przestrzeń. Janek nie od razu go rozpoznał – chodzili razem do szkoły, zaprosił go Baron. Okazało się, że Kętacz pracuje w kancelarii. Że dla sportu otwiera testamenty, bo lubi patrzeć „na rodzeństwa napierdalające się nad trumną”. Pieniądze zbija zaś na tym, że złapał „średniego dewelopera za lewe jajo” i codziennie trzepie akt za aktem. Na koniec Baron wzniósł kielich zwycięstwa, z toastem „za stare, dobre czasy”. Sambor również wlał do gardła kolorową substancję, choć miał nieco inne zdanie na temat przeszłości.

Pili coś, co podobno nazywało się Adios Madafaka. Zdaniem Barona miało mieć tak tajny skład, że poznawało się go dopiero na OIOM-ie. Wraz z upływem godzin Baron, doładowany odpowiednią dawką oktanów, po północy zaczął mówić kursywą i kursywą chodzić. Sambor, z nieznanych sobie powodów psychicznych, podkręcił wieczór do granic przyjemnego bólu.

Wtedy Baron wybełkował coś, że wtedy, kiedy miał odbierać go z dworca, był u jakiejś panny z Tindera, ale Janek niewiele z tego zrozumiał. Mierziła go zdrada, ilekroć ktoś o niej tylko wspominał.

W środku nocy lokal stracił pozory symetrii, wszystko zdawało się być jakby przesunięte przez wiatr. Rozmowy stały się w lokalu szeptane lub ucichły w zupełności. Głośnik podawał kolejne utwory, niezbyt nachalnie, po cichu. Teraz był to wydłużony remiks Jana Hammera z motywem muzycznym do serialu Policjanci z Miami, słynnym Crockett’s Theme.

Baron, ze złamanym papierosem wetkniętym za ucho, cmokał przy tym ustami, jakby chcąc pozbyć się z ust gorzkiego smaku. Jedną rękę trzymał na chyboczącym się stoliku i patrząc pustym spojrzeniem przed siebie, próbował się na nim pochylić. Nie na tyle, żeby rąbnąć na twarz, ale i nie cofając się aż tak, by wyrżnąć z krzesłem na plecy.

– Wiesz – mamrotał, bawiąc się liśćmi stojącej w kącie monstery. – Boję się, że któregoś dnia się obudzę i nie będę miał nic.

– Ty z tych, co im wiecznie mało – skontrował Sambor, trzymając dłoń przy ustach, jakby zbierało mu się na wymioty. – A masz tak wiele. Dom, rodzinę, dobre ciuchy, pracę…

– To wszystko, wiesz, można stracić w każdej chwili.

– I dlatego warto doceniać pewne rzeczy w życiu.

– Nie. Dlatego warto zapierdalać w życiu, żeby się zabezpieczyć, że tak powiem, na każdą ewentualność. Kurwa, ale te spodnie gorące, i za ciasne, upasłem się.

– Nie da się zabezpieczyć na każdą ewentualność, Baron, po prostu się nie da.

Baron odpiął szelki, wstał, i zsunął z siebie narciarski kombinezon.

– Janeczku, ja na starość chcę mieć godnie, chcę żyć, jak król. Szwajcaria w zimę, latem Monako.

– Starzenie się jest rzeczą, którą Bóg źle wymyślił. Patrzysz, jak umierają dziadkowie, rodzice, potem ty sam zostajesz stary, samotny. Pieniądze nic nie pomogą.

– Twoi rodzice też byli starzy i samotni i to ty im nie pomogłeś.

– Nie chcę rozmawiać o moich starych.

– Odwiedzam grób twoich rodziców, może ty kiedyś też pojedziesz.

– Ojciec nie zasłużył sobie, żeby go odwiedzać.

– To chociaż matka twoja. Aniołem była.

– Masz jakąś krzywą perspektywę patrzenia na matki. Gdyby moja matka była aniołem, toby od niego odeszła.

– Chciała go ratować.

– A powinna była mnie, wiesz? – Janek oparł się o ścianę, zimna cegła przyniosła ulgę, kołysał po niej teraz głową. – Tak go ratowała, że wsiadła z nim, jak był pijany, zamiast mu zabrać kluczyki, i ich zabił za kółkiem. Powinna była odejść. Powinna była mnie ratować, jak byłem mały. Powinna była mnie.

– Nie była taka zła, zawsze jak przychodziłem, to robiła placki ziemniaczane z cukrem. Masz jakąś krzywą perspektywę patrzenia na matki.

– A to dlaczego?

Baron uderzył głową w ręce założone na oparcie krzesła.

– Bo mówisz jak dziecko. A przecież jesteś dorosły.

– Może to moje dziecko w ciele dorosłego.

– Nawet mi nie mów o tym gównie. To dla tych, co chodzą do czubkologów.

– Mhm… Niedobrze mi. Będę rzygał. – Janek ruszył wolnym krokiem do wyjścia. – Mówiłem, że nie mogę pić, z tobą zawsze tak się kończy.

Baron uniósł mętny wzrok na przyjaciela:

– A ty czego się boisz? Nie powiedziałeś.

Janek zatrzymał się przy obklejonych zdjęciami z polaroidu drzwiach.

– Ja się boję, że któregoś dnia nikt na świecie nie będzie o mnie myślał. Że w całym jebanym świecie nie będzie ani jednego człowieka, któremu przejdzie przez myśl, że ja istnieję. Że to ważne.

Sambor zdążył tylko trzasnąć drzwiami, odcinając się od drażniącej go w tym stanie muzyki, wybiegł przed kamienicę i natychmiast zwymiotował wszystko, co wypił. Wódka na pusty żołądek nie była dobrym pomysłem. Nie lubił siebie w stanie upojenia, nienawidził się za to, że powiela błędy ojca.

Toteż teraz czuł podwójną odrazę.

Świeże powietrze otrzeźwiło go. Oparł się o ścianę kamienicy naprzeciwko i spojrzał w prawo – na przestrzał Bramy Mostowej. Wisła w głębi płynęła tak jak zawsze, niepokryta krą, dostojna i milcząca. Z lewej ulica biegła ku górze, lecz jakby na palcach, cicho, by nie zbudzić sąsiadów. Żaden szmer nie mącił tej chwili i Sambor uśmiechnął się do siebie, mrużąc przy tym mocno oczy. Tak, o to w tym przecież chodzi – żeby przyszedł upragniony spokój i zapomnienie. Zanim nadejdzie jutro.

– To dla ciebie ta impreza niespodzianka? – spytała ubrana w stonowany uśmiech kelnerka, ta sama, którą dziś rozbierał wzrokiem.

– Tak wyszło, że tak. – Sambor zawiesił odpowiedź w powietrzu, spodziewając się ciągu dalszego rozmowy.

Dziewczyna skontrowała:

– Nie miała kolejnego pytania do niego.

– Wymienimy się numerami?

– …spytał bez ogródek.

– Zabawna jesteś. Wymienimy się czy nie?

– Zastanawiała się czy to dobry pomysł.

– A to dlaczego?

– Jeśli się nimi wymienimy, dzwoniący do nas ludzie mocno się zdziwią. Lepiej zostańmy każdy przy swoim numerze. Miłka.

– Janek.

– …przedstawili się sobie.

– Co dalej?

– Pożegnali się – rzekła, po czym naprawdę odeszła, zostawiając Janka w konsternacji zmieszanej z ciekawością.

***

31 grudnia 2018, poniedziałek, godzina 19:50, Toruń

Dwa dni później wiatr z całą stanowczością polskiej zimy przeganiał nad zabudowaniami czarną pierzynę chmur. Te jednak wyjątkowo się dziś opierały, ciążąc nad tym dwustutysięcznym miastem jak lodowe bloki.

Z wnętrza białej stróżówki przy bramie wychylił się siwy portier w czarnej kamizelce taktycznej. Wisiał na niej plastikowy identyfikator ze zdjęciem dużo młodszego Ireneusza Czopa, jak wynikało z podpisu.

Spojrzał bystro na kobietę szczelnie owiniętą czarnym płaszczem, odłożył małe jabłko na blat obok buteleczki wódki i rzekł, oddając przepustkę:

– W porządku, pani… – Nie mógł odczytać.

– Kostenko.

– No mówię, Kostenko. Budynek czternaście. Może pani iść! – Po czym płynnym ruchem przycisnął czerwony guzik otwierający bramkę. Zamek szczęknął i drzwiczki zaskrzypiały. – Niech nowy rok będzie lepszy od mijającego!

– Niech będzie tak, jak pan mówi – odparła kobieta i podreptała w kierunku hal zdjęciowych.

Nie był do końca pewien, czy na plakietce było foto tej samej osoby, ale, na Boga, nie miał serca, by w taki mróz żądać od niej zdejmowania całej wełnianej konstrukcji z głowy. Była pierwszą osobą, na Boga! Pierwszą, która wydusiła do niego tej nocy cokolwiek, podczas gdy wszyscy inni przemykali jak straszydła, a zeszło się ich całkiem sporo. Tak, pani Kostenko była pierwszą osobą, która odwzajemniła życzenia, więc Czop uznał, że to miło z jej strony.

Jedną spośród trzech setek firm ulokowanych na terenach dawnych zakładów Elana rozróżniał zdecydowanie najbardziej. Jej neon przebijał teraz przez mleczną zawiesinę nocy i gdy Czop zsunął szkła do czytania, dojrzał go wyraźnie przez szybę: KANAŁ 4.

O stacji było głośno, o tak. Ireneusz aż sam się dziwił, jak często w gazetach czyta o Sewerynie Krohnie. Albo kiedy znalazł hasło w krzyżówce: „Program TV produkowany w Toruniu”. Znał odpowiedź: Podszepty. No bo jak już coś się pojawia w krzyżówce, to jest to powód do dumy! Tak jak kiedyś w mieście dumą napawały zegary z Metronu, sztuczne włókna z Elany czy garnitury z Torpo.

Stare, dobre czasy.

Ireneusz Czop wychylił głowę przez lufcik i spojrzał w kierunku stalowych konstrukcji hal. Panna Kostenko udała się najwyraźniej właśnie do telewizji, do studia numer dwa, budynek czternaście. Podobnie jak poprzednich sto siedemnaście osób. Co oni tam, u diabła, planują w sylwestrową noc… A bo to kto wie? Chyba sam pan Bóg. W telewizji wszystko jest możliwe, tak uważał.

Patrzył długo w mleczną ciemność, ale kobieta dawno już rozpłynęła się we mgle, toteż na powrót sięgnął po zwisające na złoconym łańcuszku okulary z apteki, nasunął je na potężny nos i wrócił do obierania nożykiem jabłka.

Zawsze przynosił małe jabłka. Uważał, że te mniejsze skuteczniej zabijają czas.

***

31 grudnia 2018, poniedziałek, godzina 19:55, Toruń

Stłoczeni pod wejściem do studia Kanału 4 ludzie nie mieli w rękach ani szampana, ani konfetti. Nad grupką palącą z boku papierosy dym zwisał jak siwy słup.

Minutę przed godziną dwudziestą oślepiło ich nagłe światło – na końcu sali telebim rozbłysł jak ołtarz.

Przed nimi elektroniczny zegar odliczał czas do pełnej godziny. Licznik wyglądał intrygująco i ludziom przeszło przez myśl, że albo zaraz zdarzy się coś dobrego, albo wręcz przeciwnie: coś pierdolnie. W konsternację wprawiał również płynący przez salę, ledwie wyczuwalny zapach jedzenia, czegoś, co włącza w mózgu dwudziestoośmioaminokwasowy peptydowy hormon głodu, grelinę, a dalej, przez ośrodek korowego smaku, tworzy potężne wrażenie smakowe, zwane potocznie gastrofazą lub – jeszcze potoczniej – chęcią opierdolenia czegoś na szybko. Tymczasem zegar wskazał godzinę dziewiętnastą pięćdziesiąt dziewięć i pięćdziesiąt osiem sekund, pięćdziesiąt dziewięć… Nagle się zatrzymał.

Cisza gęstniała od niepewności i strachu, który blisko sto dwadzieścia osób połączył w jedną masę lepiej niż najlepsza zaprawa murarska. Dźwiękowiec pierwszy usłyszał szczęk przekręcanego we wrotach zamka, a gdy na powrót spojrzał przed siebie, zauważył, że zegar drgnął, odliczając tysięczne, setne, dziesiętne części ostatniej sekundy. Gdy pojawił się na nim ciąg cyfr 20:00:00, na ekranie telebimu ukazały się fotografie ludzi. Najpierw jedna, potem kolejne, rotując się w coraz szybszym tempie, jak kalejdoskop.

– Hej, to ja! – wykrzyknęła grubsza dziewczyna w okularach.

– I ja! – dodała druga obok i w zaciekawieniu przekrzywiła głowę jak ptak.

Nastąpiło dziwne poruszenie. Przez salę przelatywały dźwięki aplikacji w telefonach komórkowych. Stłoczeni w sali pracownicy rozświetlali swoje twarze ich ekranami. Szmer, początkowo przetaczający się gdzieś cicho nad ziemią, stopniowo rósł w sile.

– To nie podpucha? – spytał dźwiękowiec.

– Przelew? – bąknął z niedowierzaniem ktoś inny, wlepiając oczy w wyświetlacz smartfona. – O ja pierdolę, premia!

„O ja pierdolę” było tu teraz najczęściej powtarzanym zdaniem.

Tymczasem na ekranie, po wyświetleniu stu dwudziestu fotografii, wszystkie oblicza pracowników ułożyły się w wielką siatkę małych kwadracików, na tle których uformował się z pikseli napis:

Dziękujemy, że tworzycie tę stację ♥

Dziewczyna w okularach zaklaskała jak trzpiotka, zaraz dołączyli inni. Ktoś w tyle złożył palce do głośnego gwizdu. Atmosfera niepewności, za sprawą magicznej sztuczki, zmieniła się na obliczach pracowników w radość i dumę.

I wtedy w świetle scenicznej rampy pojawił się on. Jego twarz się nie poruszała, a opięte błękitną marynarką ciało nie wydawało dźwięków. Zupełnie jakby należało do manekina, a nie człowieka.

– To on! – pisnęła dziewczyna o ptasiej czuprynie. – Seweryn Krohn!

***

31 grudnia 2018, poniedziałek, godzina 20:00, Toruń

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Polecamy również:

WSZYSTKO PŁYNIE, ALE GRZECH POZOSTAJE NA ZAWSZE

Detektyw Leon Brodzki odchodzi na zasłużoną emeryturę. Nie oznacza to jednak, że od tej pory czeka go spokojne, sielankowe życie. Przeciwnie – męczą go koszmarne sny, od których Brodzki pragnie za wszelką cenę się uwolnić. Wkrótce otrzymuje polecenie powrotu na służbę i od tej chwili jego codzienność zaczyna przypominać koszmar śniony na jawie.

Odcięty palec, czerwony płaszcz przeciwdeszczowy i tajemniczy n apis na ciele ofiary – to dopiero początek serii coraz bardziej przerażających wydarzeń. Aby dotrzeć do ich źródła, detektyw będzie musiał wrócić do sprawy sprzed lat i stanąć twarzą w twarz z popełnionymi przez siebie błędami…

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
SŁOWO WSTĘPU
AKT 1. JAN SAMBOR
AKT 2. SEWERYN KROHN
AKT 3. ALAN BRUDSTEIN
AKT 4. LULU KOSIŃSKI
SŁOWO NA ZAKOŃCZENIE

Most nad wzburzoną wodą

ISBN: 978-83-8313-734-6

© Marcel Woźniak i Wydawnictwo Zaczytani 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Wioletta Cyrulik

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Anna Grabarczyk

FOTO: Bonheurt | Shutterstock.com

Wydawnictwo Zaczytani należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://zaczytani.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek