Kara to nie wszystko - Izabela Szolc - ebook + książka

Kara to nie wszystko ebook

Izabela Szolc

2,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny po „Zemsta to za mało” tytuł z cyklu Śledztwa nadkomisarz Anny Wilk. Śledcza przypatruje się aspirantce Poli. Dziewczyna jest stalkowana, a jej osobowość pod wpływem przemocy psychicznej powoli się rozpada. Nie ona jedna będzie ofiarą męskiej frustracji, która szuka ujścia. Anna musi rozwiązać sprawę brutalnie zakatowanej studentki, której ciało porzucono nieopodal zajezdni autobusowej… Czy w czasach, kiedy drapieżnikowi tak łatwo udawać ofiarę, odwaga jest tym, czego potrzebuje młoda kobieta? I dlaczego mężczyznom tak często się wydaje, że ich grzechy nie zostaną rozliczone? Kolejny mocny tytuł, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Izabela Szolc wraca do literatury sensacyjnej w świetnej formie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 252

Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1. Pośrodku żywota w śmierci jeste­śmy

Dziu­nia. Dziew­czynka. Yamaha. Ténéré 700. Jak on ją uwiel­biał ujeż­dżać! Takiego drże­nia i jęku nie udało mu się wydo­być z żad­nej innej panny. Ale żadna inna panna nie była stwo­rzona odpo­wied­nio do jego potrzeb. Zatan­ko­wał i ruszył, wie­dząc, że ma odpo­wied­nią moc kom­pa­ty­bilną ze ste­ro­wa­niem, a ta żela­zna dziwka nie powie mu, że boli albo nie strzeli innego focha. Kochał ją.

Mógł brać „maleńką czar­nulkę” (model Power Black!) bez końca. Dopóki mamu­sia z tatu­siem w końcu nie pogo­dzili się z jego potrze­bami, tkwił przed kom­pu­te­rem dniem i nocą, a teraz wresz­cie gnał w cudow­nym, nasą­czo­nym spa­li­nami powie­trzu. Liczy się pro­gres. Pomy­śleć, że Tora­kusu Yamaha-san zaczy­nał od pro­duk­cji pia­nin, a teraz jego dzieło robiło dobrze. Organy i pia­nina… a Kry­stiana Siu­dyma jak zaraz orgazm trzep­nie, to ten się roz­pła­cze. Przy­ci­snął uda moc­niej, ale uniósł pośladki, żeby opóź­nić ten moment.

Przed nim zama­ja­czył wia­dukt. Nie­prze­pi­sowo wymi­nął tira, ale, kurwa, prze­cież tira nie powinno tu być o tej godzi­nie. Roz­wa­lają asfalt. Ténéré miała dosko­nałą przy­czep­ność, zresztą od wcze­snego śnia­da­nia war­sza­wia­ków i ich maso­wych wypraw do mor­do­rów nie było już grama lodu na powierzchni. Zoba­czył jakie­goś pier­dasa bidula w brud­nym volviaku. Ach­tung! Ach­tung! Par­tia rzą­dzi! A póź­niej usły­szał dźwięk jakby kulki gej­szy kle­pały się w jakiejś japoń­skiej piz­deczce. One naprawdę malo­wały sobie zęby na czarno, te gej­sze… I mignął mu fle­szem z pamięci obraz matki, roz­czo­chra­nej, w szla­froku La Perla, odcień petrol, kiedy cedzi, aż obna­ża­jąc dzią­sła: „Kry­stian, mówie­nie do cie­bie jest jak ude­rza­nie gro­chem o ścianę”.

I wtedy wła­śnie coś go ude­rzyło. Zdmuch­nęło.

2. Do cie­bie po nie­bie szłam

Kiedy zatrzy­my­wali gra­na­towe poli­cyjne volvo, kara­wan ze zwło­kami moto­cy­kli­sty już odjeż­dżał. Wokół tira usta­wiano ostrze­gaw­cze trój­kąty. A robot­nicy pod­cze­piali lawetę pod oso­bówkę. Nie miała przed­niej szyby. Poduszka powietrzna wyglą­dała jak flak i nosiła ślady wciąż jasnej krwi. Gdzieś przed parą poli­cjan­tów wyrósł pod­eks­cy­to­wany pod­ko­mi­sarz Tomek Bar­giel i dawał znaki komi­sa­rzowi Sław­kowi Jaro­siń­skiemu, gdzie mogą zapar­ko­wać. Chłopcy i ich war­czące maszyny…

Nad­ko­mi­sarz Anna Wilk cie­szyła się, że tym razem omi­nęło ją oglą­da­nie trupa. Była dość stara, okrutna i iro­niczna, żeby wyobra­zić sobie ostat­nie chwile wła­ści­ciela yamahy. Jeśli cho­dzi o pozo­sta­łych uczest­ni­ków wypadku, nic wyobra­żać sobie nie chciała. Zbyt bole­sny i obrzy­dliwy pro­ces.

– Męż­czy­zna w oso­bówce jechał jako pierw­szy. Widział pru­jący motor, a w lusterku tira. Zakła­dał, że z moto­cy­kli­stą mogą być pro­blemy, dla­tego odru­chowo zaczął zjeż­dżać na pobo­cze. To praw­do­po­dob­nie ura­to­wało mu życie. Mówił, że wyda­wało mu się, jakby spadł grad. Potem szyba się roz­biła, chciał dać po hamul­cach, ale zro­bił manewr uni­ka­jący. Szarp­nęło, poduszka wysko­czyła, szybko sfla­czała, bo tra­fił ją pocisk. Cywilne volvo poszło na bok. Yamaha balan­so­wała, ale się prze­wró­ciła, a po niej prze­je­chał tir i mamy mar­mo­ladę. Bali­styk zbiera dowody. Poci­ski 6 mm. Pneu­ma­tyk. Zapy­taj­cie go zresztą sami. Bar­tek! – wydarł się Bar­giel.

Pod­szedł do nich zasmar­kany męż­czy­zna tuż po trzy­dzie­stce. Był ubrany w kurtkę moro i bojówki.

– Jak pan to oce­nia? – zapy­tała Anna.

– To nie była wia­trówka na wró­ble. Waham się pomię­dzy Career Ultra 9 mm 200 J lub Career Dra­gon 240 J.

– Nie­do­pusz­czone bez zezwo­le­nia?

– Abso­lut­nie, pani nad­ko­mi­sarz. A i z zezwo­le­niem nie­ko­niecz­nie. To nowa broń gan­gu­sów – splu­nął. – Córka mafiosa, co ją zna­leźli w oko­li­cach Kam­pi­nosu, miała dziurę w czaszce od pneu­ma­tyka. Zała­twili dziew­czynę z przy­ło­że­nia. Odda­nie ze sto­sun­kowo małej odle­gło­ści strzału w kie­runku czło­wieka może wyczer­py­wać zna­miona prze­stęp­stwa arty­kułu 160 Kodeksu kar­nego. Mimo że się zakłada, że pocisk od pneu­ma­tyka mniej pene­truje ciało, czyli z zało­że­nia jest nie­śmier­cio­no­śny. Choć ja uwa­żam, że Career Dra­gon 240 J wcho­dzi w tkanki jak w mydło.

– Arty­kuł 160: „Nara­że­nie na nie­bez­pie­czeń­stwo utraty życia lub cięż­kiego uszczerbku na zdro­wiu” – przy­po­mniał Sła­wek. – Sprawca jest zagro­żony karą pozba­wie­nia wol­no­ści od trzech mie­sięcy do pię­ciu lat.

– Anno, kara­binki poni­żej 17 J są wyda­wane bez zezwo­le­nia, ale reje­stra­cja zawsze obo­wią­zuje – powie­dział pod­ko­mi­sarz Tomasz Bar­giel.

– Cza­sem znacz­nie obniża się ciśnie­nie nastawne w sto­sunku do para­me­trów fabrycz­nych broni, ale nawet wtedy reje­stra­cja jest dobrze widziana – uści­ślił bali­styk Bar­tek. – Kara­bin­ków poni­żej 17 J nie uznaje się za broń, ale w sumie to tylko seman­tyka… Niby są bez­pieczne, ale race też niby są bez­pieczne. Chyba że je sobie posta­wisz pod dupę albo się nad racą pochy­lisz.

– Kto się tym zaj­muje? Obni­ża­niem?

– Ja. I chyba jesz­cze trzech gości. Komenda Główna ma spis przed­się­biorstw posia­da­ją­cych urzą­dze­nia do okre­śle­nia ener­gii wylo­to­wej poci­sku.

– Nie zna ich pan?

– Nie. – „Za szybka odpo­wiedź”, prze­mknęło Annie przez głowę.

– Cie­kawe, czy mie­rzą też nośność pisto­le­tów do uboju bydła – zażar­to­wał Sła­wek.

– Ja nie mie­rzę – odpo­wie­dział poważ­nie Bar­tek.

– Mamy jakieś 500 tysięcy sztuk zare­je­stro­wa­nej broni ostrej, a gan­gusy wzięły się za pneu­ma­tyki? Tylko mnie nie prze­ko­nuj­cie, że są łatwiej­sze do zdo­by­cia. Bo widzę, że z nimi jest masa pier­do­le­nia – żach­nęła się Anna.

– To nowa zabawka. I stała się modna – stwier­dził bali­styk.

– Takie chło­pięce tama­got­chi?

Nie odpo­wie­dzieli.

Nor­malny ruch już przy­wró­cono. Wszy­scy znowu mogli się śpie­szyć albo stać w kor­kach. W klak­so­nach nie było nic nie­po­ko­ją­cego. Zew miej­skiej fru­stra­cji, w sumie nudny, jeśli ma się w sobie serce zbla­zo­wa­nego miesz­czu­cha. Opony roz­cie­rały pia­sek – posy­pano nim ciem­niej­szą plamę na asfal­cie. Słońce wydo­by­wało iskierki, któ­rych źró­dłem były ziarna szkła, nie do roz­po­zna­nia z wyso­ko­ści wia­duktu. Annie lekko krę­ciło się w gło­wie, spa­liny jej nie prze­szka­dzały, a zapach ben­zyny nawet lubiła. Prze­su­nęła dło­nią po porę­czy wia­duktu, była cie­pła. Ktoś wyma­lo­wał na niej mar­ke­rem oko w pira­mi­dzie. Nadzieja umiera ostat­nia, a jesz­cze póź­niej poczu­cie humoru.

– Kto by wpadł na to, żeby strze­lać z wia­duktu? – mruk­nęła.

Sto­jący obok Sła­wek roze­śmiał się:

– Nie uda­waj pierw­szej naiw­nej. Ludzie cią­gle robią takie rze­czy. To jak hazard.

– Hazard? – sta­rała się ukryć urazę w gło­sie. – Raczej ucieczka przed odpo­wie­dzial­no­ścią.

– Roz­ła­do­wa­nie fru­stra­cji i nie­po­koju. Jak hazard. Przy złud­nym poczu­ciu kon­troli. Kiedy tra­fiał, mógł czuć się jak Bóg.

– A kiedy nie tra­fiał?

– Zwy­czajny nie­fart. Następne roz­da­nie może przy­nieść nową szansę.

– A jest w tym wszyst­kim miej­sce na czło­wieka?

– Nie. Gdyby było miej­sce, zeskro­by­wa­li­by­śmy z asfaltu strzelca. Ale wtedy nie byłby strzel­cem tylko samo­bójcą. Pozba­wiłby sie­bie racji bytu, ska­cząc.

– Samo­bój­stwo. Jedyny pro­blem filo­zo­ficzny, jaki współ­cze­śnie pozo­stał – Anna posta­wiła koł­nierz kurtki bos­manki. Wiatr się zmie­nił i zaci­nał paskud­nie. – I jedyna moż­li­wość odzy­ska­nia kon­troli w życiu – prze­rwać je.

– Ooo, widzę, że jesteś w tema­cie… W sumie kto, jak nie ty?

– Co?! – obró­ciła się gwał­tow­nie do jego uśmiech­nię­tej twa­rzy.

– Nie mów, że cię nie kusiło… – zajął jej miej­sce przy porę­czy i spoj­rzał w dół. Spa­liny wiro­wały w powie­trzu.

– Nie, ni­gdy.

– Oczy­wi­ście. To by była też prze­rwa w bólu, Anno. A ty za bar­dzo lubisz ból.

Zaczer­wie­niła się gwał­tow­nie. Wstyd, trzeba pra­gnąć rado­ści, nawet jeśli jej nie ma. Nawet jeśli jest nie­do­stępna. To mało ambitne zado­wa­lać się bólem, kiedy ten jest na wycią­gnię­cie ręki.

Potarła oczy. Przez tę chwilę nie była nad­ko­mi­sa­rzem, była zwy­czajną Anną. Czło­wie­kiem, który potrze­buje zro­zu­mie­nia i cie­pła:

– Wycho­wy­wa­ły­śmy się z Ewą w wie­żowcu mrów­kowcu, we wspól­nym pokoju. Mia­łam dwie lalki ze szma­tek. Ewa oddała mi swoją, nie chciała jej. Utrzy­my­wała, że jest za duża na lalki… Wyrzu­ca­łam obie lale przez bal­kon. Chciały skoń­czyć ze sobą. Rów­no­cze­śnie. Ich pla­sti­kowe twa­rze w końcu stały się popę­kane… Kie­dyś wra­ca­ły­śmy z Ewą ze szkoły. I zoba­czy­ły­śmy, że pod bal­konami tło­czą się sąsie­dzi. A przy­naj­mniej pró­bują, bo mili­cja im nie pozwa­lała. Gapili się na dużą srebrną płachtę, błysz­czała w słońcu. Wtedy nikt nie pomy­ślał, żeby taką płachtę NRC nazy­wać kocem ratun­ko­wym… Cza­sem nie ma po pro­stu czego rato­wać, Sła­wek. A wtedy… Sąsiad z dzie­wią­tego pię­tra, miły dzia­dziuś, sko­czył. Z bal­konu, na rabatki mojej mamy Marii.

– Two­jej mamy. Obrzy­dliwe i satys­fak­cjo­nu­jące. Co zro­biła Ewa?

– Sta­nęła za mną i zasło­niła oczy. Mówiła, że nie mogę patrzeć. Że będą mnie bolały oczy, jak zapa­trzę się w to świa­tło podry­gu­jące na folii. A potem już zawsze będę widzieć czarne plamy, kiedy spoj­rzę na cokol­wiek innego.

– Pizda miała rację.

Po połu­dniu Anna zwo­łała naj­bliż­szych pod­ko­mend­nych do pokoju komi­sa­rzy na szyb­kie pod­su­mo­wa­nie sprawy.

– Pola, podaj prze­pis o tych pneu­ma­ty­kach – roz­ka­zała. Aspi­rantka była przy­go­to­wana. I nawet nie zapo­mniała oddy­chać, kiedy recy­to­wała prze­pis:

– „W rozu­mie­niu ustawy bro­nią pneu­ma­tyczną jest nie­bez­pieczne dla życia lub zdro­wia urzą­dze­nie, które w wyniku dzia­ła­nia sprę­żo­nego powie­trza jest zdolne do wystrze­le­nia poci­sku z lufy lub ele­mentu ją zastę­pu­ją­cego i przez to zdolne do raże­nia na odle­głość, a ener­gia kine­tyczna poci­sku opusz­cza­ją­cego lufę lub ele­ment ją zastę­pu­jący prze­kra­cza 17 J”.

Sła­wek gło­śno i nawet tro­chę roz­pacz­li­wie zamu­czał, a Tomek par­sk­nął śmie­chem.

– Pola posie­dzi sobie w cie­ple i spraw­dzi reje­stry broni pneu­ma­tycz­nej, rusz­ni­ka­rzy i sklepy z mili­ta­riami – zarzą­dziła Anna.

– Zaopa­trzy­ła­bym się jesz­cze w spis lom­bar­dów – powie­działa czar­no­włosa aspi­rantka.

– Dla­czego? – miauk­nął Sła­wek.

– Bo to czę­sto paser­nie.

– Pola wyty­pu­jesz te twoim zda­niem naj­sen­sow­niej­sze, potem Sła­wek je przej­rzy. Ma więk­sze życiowe roze­zna­nie.

Pola opu­ściła głowę. Została skar­cona.

– A wy, pano­wie, nim się zmy­je­cie, opo­wie­cie mi jesz­cze o innych tama­got­chi i ich ukry­tych atrak­cjach: Air Soft Gun…

– Kolek­cjo­no­wa­nie i strze­la­nie z replik broni kla­sycz­nej – Pola pod­nio­sła głowę.

Anna roz­trze­pała grzywkę.

– Paint­ball, gry tere­nowe, pokoje gier.

– A co pokoje gier mają z tym wspól­nego? Niech ci Tomek poopo­wiada, ja idę zadzwo­nić do dro­gówki, czy koleś z wia­duktu nie prze­ma­zał się na jakiejś kame­rze prze­my­sło­wej – stwier­dził Sła­wek. Już nie był w humo­rze.

Następ­nego dnia o tej samej porze poli­cjanci mieli już coś wię­cej do powie­dze­nia, ale dla Anny to było za mało. Przez cały czas czuła nara­sta­jącą iry­ta­cję.

– Co ze strzel­cem? – zapy­tała Sławka.

– Ofi­cjal­nie rusz­ni­ka­rze mówią, że jak mają pneu­ma­tyki do prze­róbki, to stan­dar­dowe gówna, nie care­ery.

– Pola, a jak w lom­bar­dach?

– Sprzęt AGD i wędki.

– Tomek, fora inter­ne­towe? Co piszą użyt­kow­nicy?

– Wywią­zała się dys­ku­sja, czy jak ktoś się­gnął po pneu­ma­tyka, to może prze­rzu­cić się na broń ostrą. I w drugą stronę: czy jak ktoś nie ma do niej dostępu, to czy – aby spu­ścić z krzyża – się­gnie po spor­tową.

– I?

– Uwa­żają, że pneu­ma­tyki to zabawa dla bogoli. A jak trzeba zro­bić porzą­dek ze świa­tem, to zawsze jakie­goś obrzyna się znaj­dzie – zamel­do­wał pod­ko­mi­sarz Tomasz Bar­giel.

– I oni to tak z legal­nych kont? – Sła­wek się uśmiech­nął.

– Tak. A póź­niej dys­ku­sja zeszła na ham­bur­gery.

– Co pro­szę? – zapy­tała Anna.

– Na ich roz­miar. Wszy­scy kochają Micha­ela Douglasa. Wie­cie, ten film Upa­dek…

– We Fran­cji w zeszłym tygo­dniu – zaczęła Pola – ktoś strze­lał do obsługi w bistro, bo za długo cze­kał na zestaw śnia­da­niowy.

Anna pomy­ślała, że są takie dni, kiedy tylko myśli o tym, żeby zastrze­lić cały świat. Ze sobą na końcu. Pozo­sta­wiła służ­bowe dyrek­tywy, zabrała Sław­kowi klu­czyki do nie­ozna­ko­wa­nego poli­cyj­nego volvo. Nie lubiła pro­wa­dzić, a komi­sarz nie lubił jej na to pozwa­lać. Jed­nak dziś postą­pił odwrot­nie niż zwy­kle.

Anna nie lubiła pro­wa­dzić i nie lubiła ćwi­czyć na strzel­nicy. Powie­działa wszyst­kim „ciao” i wybrała się do Rem­ber­towa, gdzie pro­wa­dzono dla poli­cji kursy strze­lec­kie.

Już od całych dzie­się­cio­leci nie uży­wano naboi z kor­dy­tem. Anna nie pamię­tała, bo i nie mogła pamię­tać, innych nabo­jów jak te bez­dymne, ale gdyby ją ktoś zapy­tał, mogłaby przy­siąc, że na strzel­nicy uno­sił się dziwny che­miczny, cierpki smród. Pode­szwy jej spor­to­wych butów tarły o matowe lino­leum, a w dło­niach czuła cię­żar broni, z któ­rej wyraź­nie biła woń smaru. Pamię­tała, kiedy po raz pierw­szy wzięła do ręki poza­re­gu­la­mi­nowe magnum. Było takie cięż­kie… Praw­dziwa maszyna do zabi­ja­nia. Cudo w porów­na­niu z każdą inną bro­nią krótką, którą znała i któ­rej uży­wała na służ­bie. Sza­cu­nek i wil­goć pomię­dzy udami, tak wtedy zare­ago­wała. Magnum leżało potem na okrą­głym przed­wo­jen­nym sto­liku, w cie­niu, bo zasłony miesz­ka­nia w kamie­nicy były zasu­nięte. A Anna popa­try­wała na nie z zapad­nię­tej kanapy, na któ­rej kopu­lo­wała z rusz­ni­ka­rzem i instruk­to­rem strze­lec­kim w jed­nym.

Zdjęła nausz­niki i zaczęła wygrze­by­wać watę z uszu.

– Na pewno chcesz zoba­czyć tę kata­strofę? – instruk­tor Janusz Zawadzki trzy­mał rękę na waj­sze. Jeśli ją opu­ści w dół, po szy­nach z końca sali pod­je­dzie kar­ton z celem.

– Obej­dzie się – wie­działa, że strzela fatal­nie. Janusz skrzy­wił się lekko. Wciąż nie był bar­dzo stary. A nad­ko­mi­sarz wie­działa, że ma jędrny tyłek, a jego lędź­wie potra­fią pra­co­wać jak tłoki.

– Spraw­dza­łem, nie masz odpo­wied­niej liczby wystrze­la­nych godzin – powie­dział z uda­waną tro­ską.

– Rok nie­dawno się zaczął.

– Mówię o zeszłym – uści­ślił.

– Robi­łeś na nie­le­galu care­era? – dopy­ty­wała się nad­ko­mi­sarz.

– Jak ktoś ściąga care­era, to go nie osła­bia.

– A poma­ga­łeś w ścią­ga­niu?

– A dla­czego miał­bym ci o tym powie­dzieć, Anno? Bo ina­czej na mnie donie­siesz?

– Z sen­ty­mentu.

– Z sen­ty­mentu to ja leczy­łem grzyba, któ­rym mnie zara­zi­łaś.

– Może ty mnie? Po dru­gie, pra­wie ci się oświad­czy­łam, w domu uczono mnie, że jak chło­pak wpę­dzi dziew­czynę w ciążę, to jej się oświad­cza. A jak dziew­czyna jego w grzyba, to ona jemu.

Zmniej­szył dystans. Anna pomimo chłodu była w za dużym pod­ko­szulku, gwa­ran­to­wał jej swo­bodę ruchów. Janusz zaczął gła­skać jej pierś. Zła­pała go za kciuk i odsu­nęła. Kurwa, jak to jest, że faceci zawsze uwa­żają, że jak poszło się z nimi do łóżka, to zyskują doży­wotni abo­na­ment na twoją cipkę? A przy­naj­mniej do czasu, kiedy ona się im nie znu­dzi.

Sta­rała się być miła i ostrożna. Kolejna stra­te­gia.

– Gan­gusy upodo­bały sobie pneu­ma­tyki czy może to złote dzieci z Kon­stan­cina?

– Złote dzieci z Kon­stan­cina są jak wyprane pie­nią­dze. Wyprane poko­le­nia…

– Może nie do końca ide­alne.

– Rodzice wolą, żeby zaba­wiały się gumo­wymi kul­kami. Boli, ale jest bez­piecz­niej – stwier­dził Janusz.

– Bez osłony gumowe kule są bar­dzo nie­bez­pieczne.

– Jeśli zaju­mali z maga­zynu pre­wen­cji gumowe kule, to i dobrali kilka osłon.

– Tak???

– Nie pamię­tasz tej sprawy sprzed kilku mie­sięcy, kiedy zabito kadeta na ćwi­cze­niach broni dłu­go­lu­fo­wej? Inny kadet uzbroił kara­bi­nek w poci­ski mie­szane. Są iden­tyczne z wyjąt­kiem koloru kryzy. Wtedy się rypło, że w ogóle była jakaś kra­dzież.

– Umo­rzone?

– Nie wiem. Może poszło wyżej. Wiesz, nie ma co robić sprawy…

Poca­ło­wała go w usta.

– Ja po pro­stu chcę wie­dzieć, kto był na wia­duk­cie – zapew­niła jego i sie­bie.

3. Kobieta, która go obsłu­gi­wała

Prze­cież jest cicho, ale ona ma wra­że­nie, że noc na nią ujada. Obu­dziła się przed chwilą, cała mokra od potu. Nie musi spraw­dzać na zegarku, że jest gdzieś pomię­dzy drugą a trze­cią. W pustce. Anna Wilk wbiła wzrok w czarną dziurę nad sobą, wie­rząc, że gdzieś tam jest sufit, a wyżej niebo. Ona sama, a wokół niej, w tych domach, pudeł­kach na ludzi, tysiące innych samot­no­ści i kosz­ma­rów sen­nych, które – chwała Bogu – nie potra­fią się zsu­mo­wać. Czy raczej: sumują się raz na kilka poko­leń i wtedy przy­cho­dzi kata­klizm. Odrzu­ciła mokrą grzywkę z czoła, była pewna, że to, co jej się śniło, nie było kosz­ma­rem sensu stricto, więc co takiego ją prze­ra­ziło? I dla­czego, choć sen powta­rzał się regu­lar­nie, wybu­dza­jąc się, nie pamię­tała go już?

Wstała i zadrżała z zimna. A prze­cież kalo­ry­fer miała odkrę­cony na full, aż wie­czo­rami szyby zacho­dziły mgiełką. Zima nie chciała odpu­ścić, Anna czuła się zatrza­śnięta w tej par­szy­wej porze roku jak w Cube. Nasłu­chi­wała, ale odde­chu Kasi nie było. Nie potra­fiła się przy­zwy­czaić do tego, że naj­młod­sza, przy­rod­nia sio­stra już z nią nie mieszka. Wystar­czyło kilka tygo­dni razem, aby Anna w jakimś stop­niu się od Kasi uza­leż­niła, i teraz z bólem, któ­rego w ogóle się nie spo­dzie­wała, przyj­mo­wała nie­obec­ność tam­tej. Nie­zno­śnej, zanie­dba­nej nar­ko­manki z potężną głową i cha­rak­te­rem bez­pań­skiego psa, któ­remu jest dobrze wszę­dzie, gdzie czeka kocyk i parówka… Źle, gdy czu­ło­ści lub wrza­ski zaczy­nają prze­ni­kać przez wygar­bo­waną doświad­cze­niem skórę. Anna zbyt dużo wrzesz­czała czy zro­biła się zbyt czuła? Nawet o tym nie pomy­ślała, choć była drugą z sióstr Wilk, cier­piącą na pato­lo­giczny lęk przed bli­sko­ścią. Nawet teraz, w tej roz­dzie­ra­ją­cej samot­no­ści, mogłaby go doświad­czyć, choć brzmiało to jak absurd. Jedyną wolną kobietą od tej przy­pa­dło­ści była naj­star­sza z Wil­kó­wien – Ewa. Nie żeby była ide­ałem. Może omi­nęły ją złe geny ojca, gene­ru­jące dzi­kość, bru­tal­ność i uza­leż­nie­nie, a także nad­mier­nie roz­wi­nięty inte­lekt; za to po matce Marii, którą dzie­liła z Anną, wzięła głodną sek­su­al­ność, a przede wszyst­kim zasła­nia­jącą cały hory­zont pro­za­icz­nego życia wybu­jałą potrzebę, aby oto być kró­lową dra­matu. Anna nie­na­wi­dziła za to sio­stry. I tro­chę też za to, że teraz Kasia prze­pro­wa­dziła się do niej.

Wstała, poru­szała się ostroż­nie, bo jej ciało wciąż było na nie­świa­do­mym pozio­mie kar­mione myślą, że tutaj wprost na pod­ło­dze, w koko­nie z koł­dry może pole­gi­wać Kasia. Zapa­liła świa­tło: wąska prze­strzeń taniego dywanu, który pro­sił się o odku­rza­nie. Nad­ko­mi­sarz Anna Wilk już nie zaśnie. Pora na to, aby zapa­rzyć kawę, wziąć prysz­nic i prze­bim­bać czas pozo­stały do służby, oglą­da­jąc por­no­chy na table­cie albo czy­ta­jąc płacz­liwe wpisy na kobie­cych forach, przez które ma, kurwa, tyle pracy. Nie żeby męż­czyźni byli lepsi, nie­wi­niątka – te skur­wiele nie dawały jej żyć ani dniami, ani nocami. A jeśli któ­ry­kol­wiek z nich – poli­cjant, pro­ku­ra­tor, kocha­nek, syn, ojciec, prze­cho­dzień – nazwałby ją Anią albo spód­nicą (jak zwy­cza­jowo nazy­wano gli­niarki), zabi­łaby gnoja, tak prędko, że nie dostrzegłby nawet, że umiera.

Tym­cza­sem kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów dalej, w małym bia­łym domku w pod­miej­skim siole dla nowo­bo­gac­kich, Kasia też nie mogła spać. Rękami, które jesz­cze nie drżały, zwi­jała skręta. Wcze­śniej posy­pała gów­nia­nej jako­ści trawę pokru­szo­nym prze­ter­mi­no­wa­nym oksy­ko­do­nem, który zna­la­zła w łazien­ko­wej apteczce obok zaśnie­dzia­łych cążek do paznokci. Apteczka była w łazience, w któ­rej obec­nie Kasia rezy­do­wała. W zasa­dzie nie była to łazienka, a raczej krzy­żówka pomiesz­cze­nia z wielką pralką, małą kabiną prysz­ni­cową i skła­dzi­kiem na szczotki, któ­rego jedne drzwi – drew­niane i cięż­kie, ze sztabą – wycho­dziły wprost na ogród. Dru­gie zaś – do sypialni z bal­ko­no­wym prze­szkle­niem otwie­ra­ją­cym się na bru­ko­wany pod­jazd. Obok był – o sto­pień wyżej – nie­uży­wany gabi­ne­cik i dopiero potem drzwi, z któ­rych wycho­dziło się na rodzinny par­ter, w pierw­szej kolej­no­ści repre­zen­to­wany przez kibe­lek, a w dru­giej przez wielką szafę rega­łową wypeł­nioną od góry do dołu kom­ple­tami naczyń. Topo­gra­fia domu była bar­dzo ważna, a przy­naj­mniej taka wyda­wała się Kasi. Ewa umie­ściła ją w czymś, co nie było niczym innym jak dobu­dówką. Miej­scem, do któ­rego zsyła się nie­wier­nego męża, aby go pognę­bić, ale jed­no­cze­śnie mieć w zasięgu krzyku. Miej­scem, które może zaj­mo­wać sio­stra nar­ko­manka – niby przy­jęta do rodziny, a jed­nak na pew­nych warun­kach… Kasia wsłu­chała się w trzesz­czącą jarze­niówkę: u Anny ni­gdy nie pozwo­li­łaby sobie na jara­nie i nie dla­tego, że tamta była poli­cjantką. U Anny wszystko było dziwne, ale do tam­tego M-3 hipo­kry­zja nie miała dostępu. A tutaj hipo­kry­zja po pro­stu dusiła. Dusiła wszyst­kich – dwie mało­let­nie córki, męża cią­gle poza domem, a nawet Ewę, która pró­bo­wała zerwać z nią niby z nało­giem.

Kaśka nie zdą­żyła odsu­nąć zasuwy i wziąć pierw­szego bucha w swoim małym noc­nym ogrójcu, kiedy zorien­to­wała się, że ma gościa. Jej sio­strze­nica Klau­dia stała w prze­pi­so­wej piżamce z H&M i gapiła się – nocna zmora – na ciotkę ze sku­nem przy­go­to­wa­nym do odpa­le­nia łącz­nie z marze­niami o bło­giej obo­jęt­no­ści.

– Dasz macha?

Kaśka nie raczyła nawet odpo­wie­dzieć. Te gów­niary oglą­dają zbyt wiele agre­syw­nych kre­skó­wek. I jesz­cze jest cukier dosy­py­wany do wszyst­kiego. Zaćpane towa­rzy­stwo.

– Idziesz do ogrodu? – zapy­tała dziew­czynka, patrząc na szczer­batą, wysoką ciotkę oku­taną w woj­skowy płaszcz, w czapce z pom­po­nem i… pan­to­flach. – Lepiej to zdej­mij, bo się zapo­cisz.

– Czego chcesz, dziecko?

– Nie będę budzić Zośki – wspo­mniała o młod­szej sio­strze. – A matka znowu gdzieś poje­chała… Nie chcę być sama.

– Nie sły­sza­łam.

– Samot­no­ści się nie sły­szy – powie­działa młoda rezo­lut­nie. – Ona po pro­stu jest.

– Nie sły­sza­łam samo­chodu ani bramy.

– Cza­sem tak masz. Cza­sem jesteś, ale w ogóle cię nie ma.

Ile lat mogła mieć ta mała istota, młode ludz­kiego gatunku? Sie­dem czy jed­nak osiem?

Kaśka zrzu­ciła płaszcz, pod nim miała koszulkę z Gar­fiel­dem i napi­sem: „My Valen­tine”. Usia­dła.

– Ja postoję, skoro sta­rym nie chciało się tutaj sta­wiać klo­zetu – powie­działa Klau­dia.

– Jesteś pewna, że niczego nie jara­łaś?

Młoda z dzie­cię­cym namasz­cze­niem pokrę­ciła głową.

– Czyli Ewa wyje­chała…

– Ale po nocy to ona do swo­jego faceta nie jeź­dzi.

– Skąd wiesz o face­cie?

– No prze­cież od Laury. Naszej opie­kunki, przed którą się cho­wasz.

– Przed nikim się nie cho­wam.

– Jak wróci ojciec, będzie wście­kły – i o cie­bie, i o chło­paka matki. Ty pew­nie się wypro­wa­dzisz, ale jak matce nie przej­dzie, to co…?

– To co… – powtó­rzyła Kaśka na uła­mek sekundy przed tym, jak zacią­gnęła się blan­tem.

– I co z nami będzie? – poczuła, jak sio­strze­nica się do niej przy­tula.

I co z wami będzie?

Wanna… Kiedy była w żało­bie po Mate­uszu – po synu, który uto­nął na jej oczach w base­nie, musiała zdo­być się na jedną rzecz… Pomimo odrę­twie­nia… Pozbyć się z domu wanny. Wie­działa, że nie znie­sie widoku żad­nej sto­ją­cej wody. Nawet kałuże dopro­wa­dzały Annę Wilk do mdło­ści.

Teraz miała prysz­nic. Ciemne kafelki. I nawet duże lustro, w któ­rym obser­wo­wała zmiany, jakie zacho­dziły w jej ciele. Po noc­nej kąpieli lustro zaszło mgłą, prze­tarła je dło­nią. Oto ona. Śred­niego wzro­stu, wyspor­to­wana, ale bez prze­sady. Raczej bonus od natury niż efekt zamie­rzo­nego wysiłku. Pro­por­cjo­nal­nie zbu­do­wana. Ciało lalki, ale bez znie­kształ­ceń, jakich ocze­kuje się po Bar­bie. Do dłu­go­no­gich kobiet nale­żały Ewa i Kasia, Anna nie. Zwy­czajne piersi. Okrą­głe bio­dra, dzięki któ­rym talia wyglą­dała na bar­dziej wciętą, niż była. Nie miała roz­stę­pów na brzu­chu, ciąża roz­ło­żyła je na krzyżu i poślad­kach. Jasna sza­tynka z grzywką. W zasa­dzie to jest coraz bar­dziej siwa. Zimny odblask wło­sów, ta ludzka patyna pokry­wa­jąca miniony czas.

Ramiona zde­cy­do­wa­nie pochy­lone. Wypro­sto­wała się. Opusz­czone ramiona są jed­nym z psy­cho­fi­zycz­nych obja­wów przej­ścia głę­bo­kiej traumy. Anna ją prze­szła, i to nie­jedną. Gapiła się na sie­bie, na cały ten bagaż mię­śni, kości, skóry, smut­ków. Nie chciała być smutna, chciała być obo­jętna. Jed­nak nie da się stwo­rzyć czło­wieka z kamie­nia, zawsze tylko z popiołu, gliny i śliny.

Zare­je­stro­wała, że podob­nie pochy­lone ramiona ma jej pod­władna, star­sza aspi­rantka Pola. Nie znała niskiej, wyta­tu­owa­nej bru­netki zbyt dobrze. Komen­dant Boh­dan Hwie­rut przy­jął ją led­wie rok przed tym, nim poszedł na prze­dłu­ża­jące się zwol­nie­nie. Było to prze­nie­sie­nie, mówiło się o pro­tek­cji. Pola zacho­wy­wała się, jak na razie, cał­kiem nor­mal­nie. To zna­czy zda­rzały jej się okresy wyco­fa­nia, a od czasu do czasu przy­cho­dziła na poste­ru­nek zła, ale dla Anny to wła­śnie ozna­czało nor­mal­ność. Była prze­ko­nana, że Pola jej nie lubi. Brak sym­pa­tii kobiet, przy­kre, ale w końcu daje się znieść. Gor­sze było ocze­ki­wa­nie, aż star­sza aspi­rantka coś wywi­nie i w końcu Anna prze­kona się, czemu dziew­czynę prze­nie­siono z Cie­szyna do War­szawy. Miało to zna­miona awansu, ale może awan­sem w ogóle nie było? Anna w każ­dym razie cze­kała.

Nad­ko­mi­sarz wie­działa, że – w prze­ci­wień­stwie do męż­czyzn, wytre­so­wa­nych do wspól­nych łowów – kobiety tak naprawdę gwiż­dżą na hie­rar­chię. Zdają się pod­le­głe, ale to kwe­stia socja­li­za­cji. Kiedy tamy wycho­wa­nia, wgra­nych kom­plek­sów niż­szo­ści i prze­mocy pusz­czą, są nie do opa­no­wa­nia. Jak nie­wol­nicy Spar­ta­kusa.

Anna zda­wała sobie sprawę, że naj­le­piej tę spe­cy­fikę kobie­cego zarzą­dza­nia grupą i wza­jem­nych inte­rak­cji oddają kobiece wię­zie­nia. Bunty w kobie­cych wię­zie­niach zda­rzają się bar­dzo rzadko. Kobiety pil­nują kobiet.

Prędko wywą­chują zmiany, które mogą dopro­wa­dzić do kata­strofy. W kobie­cych wię­zie­niach pozwala się więź­niar­kom i kla­wisz­kom na całą masę pier­dół. Byle się roz­ła­do­wały. Ina­czej… Żeby ogar­nąć bunt w wię­zie­niu męskim, wystar­czy doga­dać się z przy­wódcą albo go odstrze­lić. Znisz­czyć jego auto­ry­tet przy­wódcy stada. U kobiet przy­wódz­two jest bar­dziej labilne i bar­dziej podzie­lone. I kobiety są okrut­niej­sze, kiedy im na to pozwo­lić. A cza­sem się pozwala, jak i na fira­neczki, podu­szeczki, her­batkę w ulu­bio­nym kubku… Czę­sto wła­sną odzież. Znisz­czysz przy­wód­czy­nię, na jej miej­sce zaraz poja­wią się dwie, trzy następne i będą cię tak zale­wać fala za falą, fala za falą. A dyrek­to­rowi, co cie­kawe – rza­dziej dyrek­torce, pozo­sta­nie tylko cze­kać, aż się zmę­czą… Tak, rzadko kiedy wybu­chają bunty w kobie­cych wię­zie­niach.

A czy kobiety lubią być wię­zione? Lubią być ofia­rami? Roz­prze­strze­niła się taka powszechna bzdura. Powszechna bzdura ma zaś moc zaklę­cia. Ale jest i prze­ciw­za­klę­cie. Znaj­dzie­cie je w baśni Ander­sena: Król jest nagi!

Anna była naga i przy­po­mi­nała sobie, kiedy nago widziała komi­sa­rza Sławka Jaro­siń­skiego. Sie­dzieli razem w jego wan­nie. Anna była odprę­żona. Lekko nawa­lona po winie. Lekko nasy­cona po kola­cji, którą męż­czy­zna sam przy­go­to­wał. „Co jest grane?”, zasta­na­wiała się. „Kiedy on mi przy­pier­doli? A może już to zro­bił, zmu­sza­jąc mnie, żebym weszła do wanny? Żebym klę­czała w wan­nie, pomię­dzy jego roz­su­nię­tymi nogami, i obcią­gała mu fiuta? Pry­chała wodą, tra­ciła oddech, ssała i miała z tego przy­jem­ność”. Nie pozwo­lił jej dopro­wa­dzić sprawy do końca. „Białko się ścina” – szep­nął jej chło­pięcą tajem­nicę pro­sto na uszko. Wyszedł, otrze­pał się jak pies, a póź­niej wycią­gnął ją z wanny. Śmiała się.

Zabrał ją do pokoju, poło­żył na łóżku i takiej czy­stej, takiej wymy­tej, wymo­czo­nej, aż poro­biły jej się „praczki” na opusz­kach pal­ców, zafun­do­wał minetę życia. Krzy­czała. Wszedł w nią gwał­tow­nie, kiedy była cała lepka i śli­ska. Ści­skał jej ręce, które wycią­gnął za poduszkę ku górze. Kiedy znowu doszli, nie klep­nął jej zwy­cza­jowo w bio­dro i nie kazał wyjść. Ewen­tu­al­nie kawa i „pa, dzwoń, Anno, po Ubera”. Pozwo­lił jej leżeć obok. Pozwo­lił zasnąć. Powie­dział: „Śpij, co będziesz wra­cać po nocy?”. Zupeł­nie jakby tyle razy wcze­śniej miał z tym jakiś pro­blem. Pozwo­lił zasnąć, ale Anna długo nie zasy­piała. Słu­chała, jak Sła­wek oddy­cha, wąchała go, uczyła się odde­chu. Niby aku­rat to znała z hoteli, ale teraz było jakoś ina­czej… Zresztą, bądźmy szczere, i z hoteli potra­fił ją wypra­szać albo ulat­niał się, kiedy ona się myła. W końcu zmo­rzył ją sen. I nie śniła żad­nego kosz­maru. A rano patrzyła, jak on się goli i słońce za oknami było jakieś jaśniej­sze. I zje­dli razem śnia­da­nie, jak nor­malni ludzie. Ponie­waż była to nie­dziela, na upar­tego mogliby ją spę­dzić razem.

– To ja już sobie pójdę – powie­działa Anna, kiedy dwie godziny dzie­liły ich od połu­dnia.

Gdzie w tym wszyst­kim był haczyk?

Ewa jak zwy­kle musiała zatrzy­mać czer­woną mazdę przed kutą bramą. Ta była zepsuta i trzeba ją było otwie­rać ręcz­nie z panelu ukry­tego w zała­ma­niu muru, który latem pora­stał roślin­no­ścią. Kobieta aż sap­nęła z iry­ta­cji. Miała ochotę zakryć sobie uszy, z takim skrzy­pie­niem – god­nym taniego hor­roru, drzwi przed nią się otwarły. Wró­ciła do auta. Nie ruszała jed­nak, oparła głowę na kie­row­nicy. Kie­dyś byli bogaci. Teraz wszystko się sypało. To zna­czy jej życie mał­żeń­skie sypało się już wcze­śniej, ale mogła zaszpa­chlo­wać ten fakt remon­tem poko­jów, nowym meblem, nawet jakąś sztuką nabytą w jed­nej z cudow­nie aro­ganc­kich war­szaw­skich gale­rii. Teraz nic. Prze­je­chała przez bramę. I nie wysia­dła, aby ją zamknąć. Zer­k­nęła w boczne lusterko. W ledwo co roz­ja­śnio­nym świa­tłami podwórku maja­czyła roz­warta gęba jej pose­sji. Nie mieli psów, więc Ewa nie bała się, że uciekną i pójdą w wieś, którą nuwo­ry­sze upar­cie nazy­wali wiej­skim sio­łem, a tak naprawdę była to now­sza część Józe­fo­sła­wia. Cór­kami się nie mar­twiła. Czyż nie było z nimi Kasi? Ta to pora­dzi sobie wszę­dzie.

Ewa miała ochotę wrzesz­czeć, ale tylko poje­chała przed sie­bie. Jesz­cze nie pora wra­cać. Potrze­bo­wała czasu dla sie­bie. Przez moment miała wra­że­nie, że w cie­niu pokrzy­wio­nego drzewa maja­czy jakiś ludzki cień, ale uznała, że to nie może być prawda. Prze­wi­dze­nie. Albo to tylko włó­częga Julian. Oko­liczny dzi­wak.

Julian był suchy jak pień, a jego skóra tak szara, że aż nie­bie­ska, jak dre­lich, który nosił w pią­tek i świą­tek. Julian skoń­czył czter­dziestkę, ale Ewa roze­śmia­łaby się, gdyby ktoś zasu­ge­ro­wał, że są rówie­śni­kami. Nie żeby się genial­nie trzy­mała (ale na pewno, bio­rąc pod uwagę metryki, lepiej od swo­ich sióstr – wciąż była zadbana), ale Głupi Julian wyglą­dał na sześć­dzie­się­cio­latka. Głupi Julian – tak nazy­wali go miej­scowi, bo obok „sioła” żyły sobie nie­do­bitki ze wsi, na którą mia­sto roz­po­częło najazd po upadku komuny. Głupi Julian, tak mówili w sumie już wszy­scy, także świe­żaki. Ewa nie­wiele wię­cej o nim wie­działa, tylko to, że jest znisz­czony i cierpi na jakiś nie­do­ro­zwój. Miał być też łagodny, a przy­naj­mniej tak utrzy­my­wała wieś. Jedyne co, to cza­sem, nawet w taki ziąb jak teraz, potra­fił się snuć nocą po wsi. Po „siole”! A co, ona też się snuła. Tak, Juliana można było bez­piecz­nie zigno­ro­wać.

Co innego naj­bliż­szego sąsiada, Wojtka Mazo­wiec­kiego. Ten trud­nił się zaku­pem i sprze­dażą miesz­kań oraz dys­try­bu­cją win. Poza tym stale znaj­do­wał się na liście naj­bo­gat­szych Pola­ków. Jego trudno było zigno­ro­wać. Mógł sta­no­wić dla Ewy deskę ratunku. Sym­pa­tyczny facet, nie wywyż­szał się, ani on, ani jego żona. Blon­dynka w kosz­tow­nym kolo­rze blondu, który poja­wia się na wło­sach boga­tych pań gdzieś po trzy­dzie­stce… Nie mieli dzieci, za to trzy ogromne psy. Ewa sta­rała się prze­je­chać obok ich muru cicho, cichu­teńko, ledwo tocząc koło za kołem. Nie­po­trzeb­nie. Cisza. Niby banda mastif­fów, a pew­nie każdy z nich teraz roz­ło­żony swo­bod­nie i wier­nie przy łożu pańci i pań­cia.

Wystrze­liła do przodu, do głów­nej drogi, po któ­rej jeź­dziły mikro­busy, a nawet od czasu do czasu kur­so­wał auto­bus. Nie miała żad­nego okre­ślo­nego celu przed sobą. Nie mogła jed­nak – pie­nią­dze! – wyjeź­dzić zbyt wiele z baku. Za jakiś czas zatrzyma się i tak sobie posie­dzi. Odkąd Kasia była w domu, Ewa skró­ciła o połowę dyżury Laury. Była pewna, że tamta za chwilę zre­zy­gnuje z pracy. Teraz to Kasia, a nie opie­kunka, pro­wa­dziła dziew­czynki na mikro­bus, który pod­wo­ził je wprost pod szkołę. A póź­niej wycho­dziła na przy­sta­nek, kiedy miały wra­cać. Ewa pra­wie w ogóle dała sobie spo­kój z odwo­że­niem mazdą córek do szkoły i szkol­nej zerówki. Nie chciała sty­kać się z innymi rodzi­cami. Szkoła była spo­łeczna, Ewa nie miała hajsu, żeby rywa­li­zo­wać z ambit­nymi mat­kami. Wciąż miała jesz­cze męża fan­ta­stę, w wer­sji łagod­niej­szej zwa­nego mężem z pomy­słem – od jego wycie­czek survi­va­lo­wych na odle­głe kon­ty­nenty. Jak kolo­ro­wych pta­ków w ogro­dzie, spo­dzie­wała się go na wio­snę. Wtedy pomy­śli… Wtedy…

Długo nie docie­rało do niej, że fak­tycz­nie zostali bez pie­nię­dzy. Te banki, te kre­dyty, te marze­nia… Jest dro­ży­zna na marze­nia. Andrzej długo nie pusz­czał farby. W sumie to zro­zu­miała, że jest naprawdę źle, kiedy odmó­wił jej sze­ściu tysięcy na nową szafę do przed­po­koju. „Podobno jeste­śmy bogaci, a mój mąż nie chce mi dać 6 000 pln na nową szafę do przed­po­koju”. Pamię­tała słowo w słowo to, co napi­sała na FB. Co ją napa­dło? Chciała Andrzeja upo­ko­rzyć? Myślała, że się nie dowie? Liczyła na współ­czu­jące komen­ta­rze? Nie docze­kała się. Czu­jąc po równo wstyd i roz­cza­ro­wa­nie, zli­kwi­do­wała pro­fil. Ale Andrzej i tak się dowie­dział… Pró­bo­wała się przed nim bro­nić, krzy­czeć, że ma depre­sję, że bogate kobiety też mają depre­sję. Awan­tura skoń­czyła się w ten spo­sób, że Laura została wypro­szona z dziew­czyn­kami na spa­cer wokół sztucz­nego jeziora, a Ewa – klę­cząc na pod­ło­dze w kuchni – robiła mężowi loda. Krztu­siła się i myślała o tym, że musi zna­leźć odpo­wied­nio duże ciemne oku­lary, żeby zakryć puch­nący poli­czek przed per­fek­cyj­nymi mamami, kiedy jutro… Tak się na tym pro­ble­mie zakrę­ciła (naj­pierw na pro­ble­mie, dopiero potem na fiu­cie), że przez chwilę nie rozu­miała, co – sapiąc – cedzi Andrzej. „Nie jesteś już bogatą kobietą… Nie jesteś już bogatą kobietą…”. Dobra, depre­sji też nie miała. Umarła ze szczę­ścia, kiedy zna­joma, żona pro­ku­ra­tora Miko­łaj­czyka, zała­twiła jej pracę psy­cho­loga na komi­sa­ria­cie. Miała wspie­rać ofiary prze­stępstw i nie pod­le­gać poli­cji. Tym bar­dziej super, że p.o. komen­danta komi­sa­riatu oka­zała się jej rodzona sio­stra Anna. Cóż, daro­wa­nemu koniowi nie zagląda się w zęby… A póź­niej poja­wił się Witek… Prze­kro­czył drzwi jej gabi­netu wiel­ko­ści schowka na mio­tły. I Ewa się zako­chała. Cie­kawe, czy pozo­sta­wiona w domu Kasia, zaprawdę gów­niara i zaprawdę przy­rod­nia sio­stra, pomy­ślała, że ten nocny rajd był raj­dem do kochanka? Bo nie był.

Ewa zatrzy­mała się w jakiejś dro­go­wej zatoczce. Nic. Nikogo. Zga­siła sil­nik. Wola­łaby, żeby padało. Żeby jeśli nie śnieg z desz­czem, to żeby cho­ciaż lał deszcz… Wtedy na pewno nikt by nie zoba­czył jej twa­rzy, któ­rej sama nie chciała oglą­dać.

Witek – co cie­kawe: były spor­to­wiec jak jej mąż – oka­zał się cudowny w łóżku. Wszystko, co dla Ewy z Andrze­jem było obrzy­dliwe, z Wit­kiem sta­wało się roman­tyczne… Przy sek­sie otwie­rała oczy sze­roko… sze­roko! W innych sytu­acjach zdro­wiej byłoby je zaci­skać. Była psy­cho­lo­giem, nie mogła sobie wma­wiać, że nie zauwa­żyła, że Witek może jest tak tro­chę fiu­tem. Choć czy potrzeba posia­da­nia czyni z męż­czy­zny fiuta? Czy od razu nale­ża­łoby go nazwać żigo­la­kiem? Może to była jed­nak zła dia­gnoza, w końcu nie poży­czyła mu dotąd zła­ma­nego gro­sza. Może dała jakiś kom­pu­ter, o któ­rym Andrzej zapo­mniał, a który pozo­stał z tak zwa­nych dobrych cza­sów, ale nowego mu nie kupiła! Bo żywej, świe­żej gotówy nie miała. Po dru­gie, to było takie roman­tyczne: kupo­wać jako para tele­fony dla par… Zapła­ciła kilka razy za kola­cje i kino, ale tylko dla­tego, że sama miała ochotę pójść, a nie zdo­by­łaby się, by iść do kina w poje­dynkę. Jakaś wystawa w Zachę­cie… Wszystko dys­kret­nie, wszystko z obawą, wszystko z rado­ścią. Z urazą i miło­ścią. Och, dla­czego była taka biedna?! Dla­czego była zako­chaną biedną kobietą! Wrza­snęła, a wrzask odbił się od bla­chy samo­chodu i jazgo­tli­wie powró­cił, wbi­ja­jąc się jej niby potłu­czo­nym szkłem pro­sto w bębenki.

Chciała go uszczę­śli­wić.

Wrza­snęła po raz wtóry, ale już ze stra­chu, nie z fru­stra­cji. Omi­nął ją samo­chód w peł­nym pędzie. Za nim drugi. Poczuła koły­sa­nie w szo­ferce. Gnojki ści­gały się, korzy­sta­jąc z mroku i pustej prze­strzeni. Jesz­cze chwila i ścią­gną Ewie na głowę dro­gówkę, jakby była winna cze­mu­kol­wiek wię­cej poza miło­ścią. Poli­cję. Czy ona się boi poli­cji? Nie może się bać poli­cji, skoro pięć dni w tygo­dniu mel­duje się cał­kiem ocho­czo na komi­sa­ria­cie…

Z Wit­kiem spo­tyka się już z mniej­szą rado­ścią. Czuje gniew poprze­dza­jący wyko­rzy­sta­nie. Co może zda­rzać się tylko psy­cho­lo­gowi albo ofie­rze prze­mocy domo­wej. Nawet tej incy­den­tal­nej.

Przy­po­mniała sobie, jak sta­nęli przed jubi­le­rem w Zło­tych Tara­sach. To nie była witryna z pier­ścion­kami zarę­czy­no­wymi albo innym pożą­da­nym kobie­cym dro­bia­zgiem. Męskie zegarki. Witek wbił wzrok w spor­tową omegę za pięć­dzie­siąt tysięcy zło­tych. A póź­niej prze­niósł spoj­rze­nie na Ewę. W jego oczach było pyta­nie: jak by mi w nim było? Nie­do­rzecz­ność i pożą­da­nie. „Jak mi w nim jest?” – zapy­tał, kiedy pod­czas seksu zało­żył pier­ścień erek­cyjny. Boże, ale on wtedy Ewę długo ruchał, zaru­chał pra­wie na śmierć!

Cho­dziła do niego do domu, do tej luk­su­so­wej, ale małej kawa­lerki. Zdej­mo­wał z niej płaszcz i cało­wał, a póź­niej od razu zabie­rali się do rze­czy… Jed­nak nie tam­tego razu. Zama­chał jej przed nosem klu­czem.

– Wypro­si­łem od cie­cia. Choć pokażę ci… – wziął ją za rękę, wyszli na kory­tarz. Klucz paso­wał do miesz­ka­nia na tym samym pię­trze.

– Sto osiem­dzie­siąt metrów. Cudo. Nie rozu­miem, czemu się jesz­cze nie sprze­dało – stą­pała głu­cho po wycy­kli­no­wa­nym par­kie­cie, a on kolejno otwie­rał drzwi do poko­jów. Mia­sto maja­czyło za wiel­kimi oknami. – Taka oka­zja. Taka oka­zja dla nas… Ja ni­gdy nie dostał­bym kre­dytu bez wkładu wła­snego… Ale ty… Ale my…

Pokrę­ciła głową.

– Mogła­byś się roz­wieść. Czy nie nale­ża­łaby ci się jakaś spłata?

Czy gdyby się roz­wio­dła, Witek oże­niłby się z nią? Kiedy zorien­tuje się, że na domu ma hipo­tekę?

Uda­wała, że to prze­my­śli. Uda­wała też pod­czas seksu na tej nowiut­kiej pod­ło­dze. Powie­dział jej, że jest sucha. Pra­wie się roz­pła­kała.

Roz­pła­kała się naprawdę, kiedy zapar­ko­wała swoją mazdę i szła do niego z zaku­pami. Wycho­dziła wła­śnie zza węgła i rap­tem musiała się cof­nąć… Z apar­ta­men­towca wyło­nił się Witek. Opie­rał dłoń w cien­kiej ręka­wiczce na łopatce rachi­tycz­nego chłopca. Za nimi kro­czyła bar­dzo młoda blon­dynka. Pod­je­chała tak­sówka. Otwo­rzył blon­dynce drzwi, a dzie­ciaka uści­skał. Odje­chali.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki