Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejny po „Zemsta to za mało” tytuł z cyklu Śledztwa nadkomisarz Anny Wilk. Śledcza przypatruje się aspirantce Poli. Dziewczyna jest stalkowana, a jej osobowość pod wpływem przemocy psychicznej powoli się rozpada. Nie ona jedna będzie ofiarą męskiej frustracji, która szuka ujścia. Anna musi rozwiązać sprawę brutalnie zakatowanej studentki, której ciało porzucono nieopodal zajezdni autobusowej… Czy w czasach, kiedy drapieżnikowi tak łatwo udawać ofiarę, odwaga jest tym, czego potrzebuje młoda kobieta? I dlaczego mężczyznom tak często się wydaje, że ich grzechy nie zostaną rozliczone? Kolejny mocny tytuł, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Izabela Szolc wraca do literatury sensacyjnej w świetnej formie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Dziunia. Dziewczynka. Yamaha. Ténéré 700. Jak on ją uwielbiał ujeżdżać! Takiego drżenia i jęku nie udało mu się wydobyć z żadnej innej panny. Ale żadna inna panna nie była stworzona odpowiednio do jego potrzeb. Zatankował i ruszył, wiedząc, że ma odpowiednią moc kompatybilną ze sterowaniem, a ta żelazna dziwka nie powie mu, że boli albo nie strzeli innego focha. Kochał ją.
Mógł brać „maleńką czarnulkę” (model Power Black!) bez końca. Dopóki mamusia z tatusiem w końcu nie pogodzili się z jego potrzebami, tkwił przed komputerem dniem i nocą, a teraz wreszcie gnał w cudownym, nasączonym spalinami powietrzu. Liczy się progres. Pomyśleć, że Torakusu Yamaha-san zaczynał od produkcji pianin, a teraz jego dzieło robiło dobrze. Organy i pianina… a Krystiana Siudyma jak zaraz orgazm trzepnie, to ten się rozpłacze. Przycisnął uda mocniej, ale uniósł pośladki, żeby opóźnić ten moment.
Przed nim zamajaczył wiadukt. Nieprzepisowo wyminął tira, ale, kurwa, przecież tira nie powinno tu być o tej godzinie. Rozwalają asfalt. Ténéré miała doskonałą przyczepność, zresztą od wczesnego śniadania warszawiaków i ich masowych wypraw do mordorów nie było już grama lodu na powierzchni. Zobaczył jakiegoś pierdasa bidula w brudnym volviaku. Achtung! Achtung! Partia rządzi! A później usłyszał dźwięk jakby kulki gejszy klepały się w jakiejś japońskiej pizdeczce. One naprawdę malowały sobie zęby na czarno, te gejsze… I mignął mu fleszem z pamięci obraz matki, rozczochranej, w szlafroku La Perla, odcień petrol, kiedy cedzi, aż obnażając dziąsła: „Krystian, mówienie do ciebie jest jak uderzanie grochem o ścianę”.
I wtedy właśnie coś go uderzyło. Zdmuchnęło.
Kiedy zatrzymywali granatowe policyjne volvo, karawan ze zwłokami motocyklisty już odjeżdżał. Wokół tira ustawiano ostrzegawcze trójkąty. A robotnicy podczepiali lawetę pod osobówkę. Nie miała przedniej szyby. Poduszka powietrzna wyglądała jak flak i nosiła ślady wciąż jasnej krwi. Gdzieś przed parą policjantów wyrósł podekscytowany podkomisarz Tomek Bargiel i dawał znaki komisarzowi Sławkowi Jarosińskiemu, gdzie mogą zaparkować. Chłopcy i ich warczące maszyny…
Nadkomisarz Anna Wilk cieszyła się, że tym razem ominęło ją oglądanie trupa. Była dość stara, okrutna i ironiczna, żeby wyobrazić sobie ostatnie chwile właściciela yamahy. Jeśli chodzi o pozostałych uczestników wypadku, nic wyobrażać sobie nie chciała. Zbyt bolesny i obrzydliwy proces.
– Mężczyzna w osobówce jechał jako pierwszy. Widział prujący motor, a w lusterku tira. Zakładał, że z motocyklistą mogą być problemy, dlatego odruchowo zaczął zjeżdżać na pobocze. To prawdopodobnie uratowało mu życie. Mówił, że wydawało mu się, jakby spadł grad. Potem szyba się rozbiła, chciał dać po hamulcach, ale zrobił manewr unikający. Szarpnęło, poduszka wyskoczyła, szybko sflaczała, bo trafił ją pocisk. Cywilne volvo poszło na bok. Yamaha balansowała, ale się przewróciła, a po niej przejechał tir i mamy marmoladę. Balistyk zbiera dowody. Pociski 6 mm. Pneumatyk. Zapytajcie go zresztą sami. Bartek! – wydarł się Bargiel.
Podszedł do nich zasmarkany mężczyzna tuż po trzydziestce. Był ubrany w kurtkę moro i bojówki.
– Jak pan to ocenia? – zapytała Anna.
– To nie była wiatrówka na wróble. Waham się pomiędzy Career Ultra 9 mm 200 J lub Career Dragon 240 J.
– Niedopuszczone bez zezwolenia?
– Absolutnie, pani nadkomisarz. A i z zezwoleniem niekoniecznie. To nowa broń gangusów – splunął. – Córka mafiosa, co ją znaleźli w okolicach Kampinosu, miała dziurę w czaszce od pneumatyka. Załatwili dziewczynę z przyłożenia. Oddanie ze stosunkowo małej odległości strzału w kierunku człowieka może wyczerpywać znamiona przestępstwa artykułu 160 Kodeksu karnego. Mimo że się zakłada, że pocisk od pneumatyka mniej penetruje ciało, czyli z założenia jest nieśmiercionośny. Choć ja uważam, że Career Dragon 240 J wchodzi w tkanki jak w mydło.
– Artykuł 160: „Narażenie na niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu” – przypomniał Sławek. – Sprawca jest zagrożony karą pozbawienia wolności od trzech miesięcy do pięciu lat.
– Anno, karabinki poniżej 17 J są wydawane bez zezwolenia, ale rejestracja zawsze obowiązuje – powiedział podkomisarz Tomasz Bargiel.
– Czasem znacznie obniża się ciśnienie nastawne w stosunku do parametrów fabrycznych broni, ale nawet wtedy rejestracja jest dobrze widziana – uściślił balistyk Bartek. – Karabinków poniżej 17 J nie uznaje się za broń, ale w sumie to tylko semantyka… Niby są bezpieczne, ale race też niby są bezpieczne. Chyba że je sobie postawisz pod dupę albo się nad racą pochylisz.
– Kto się tym zajmuje? Obniżaniem?
– Ja. I chyba jeszcze trzech gości. Komenda Główna ma spis przedsiębiorstw posiadających urządzenia do określenia energii wylotowej pocisku.
– Nie zna ich pan?
– Nie. – „Za szybka odpowiedź”, przemknęło Annie przez głowę.
– Ciekawe, czy mierzą też nośność pistoletów do uboju bydła – zażartował Sławek.
– Ja nie mierzę – odpowiedział poważnie Bartek.
– Mamy jakieś 500 tysięcy sztuk zarejestrowanej broni ostrej, a gangusy wzięły się za pneumatyki? Tylko mnie nie przekonujcie, że są łatwiejsze do zdobycia. Bo widzę, że z nimi jest masa pierdolenia – żachnęła się Anna.
– To nowa zabawka. I stała się modna – stwierdził balistyk.
– Takie chłopięce tamagotchi?
Nie odpowiedzieli.
Normalny ruch już przywrócono. Wszyscy znowu mogli się śpieszyć albo stać w korkach. W klaksonach nie było nic niepokojącego. Zew miejskiej frustracji, w sumie nudny, jeśli ma się w sobie serce zblazowanego mieszczucha. Opony rozcierały piasek – posypano nim ciemniejszą plamę na asfalcie. Słońce wydobywało iskierki, których źródłem były ziarna szkła, nie do rozpoznania z wysokości wiaduktu. Annie lekko kręciło się w głowie, spaliny jej nie przeszkadzały, a zapach benzyny nawet lubiła. Przesunęła dłonią po poręczy wiaduktu, była ciepła. Ktoś wymalował na niej markerem oko w piramidzie. Nadzieja umiera ostatnia, a jeszcze później poczucie humoru.
– Kto by wpadł na to, żeby strzelać z wiaduktu? – mruknęła.
Stojący obok Sławek roześmiał się:
– Nie udawaj pierwszej naiwnej. Ludzie ciągle robią takie rzeczy. To jak hazard.
– Hazard? – starała się ukryć urazę w głosie. – Raczej ucieczka przed odpowiedzialnością.
– Rozładowanie frustracji i niepokoju. Jak hazard. Przy złudnym poczuciu kontroli. Kiedy trafiał, mógł czuć się jak Bóg.
– A kiedy nie trafiał?
– Zwyczajny niefart. Następne rozdanie może przynieść nową szansę.
– A jest w tym wszystkim miejsce na człowieka?
– Nie. Gdyby było miejsce, zeskrobywalibyśmy z asfaltu strzelca. Ale wtedy nie byłby strzelcem tylko samobójcą. Pozbawiłby siebie racji bytu, skacząc.
– Samobójstwo. Jedyny problem filozoficzny, jaki współcześnie pozostał – Anna postawiła kołnierz kurtki bosmanki. Wiatr się zmienił i zacinał paskudnie. – I jedyna możliwość odzyskania kontroli w życiu – przerwać je.
– Ooo, widzę, że jesteś w temacie… W sumie kto, jak nie ty?
– Co?! – obróciła się gwałtownie do jego uśmiechniętej twarzy.
– Nie mów, że cię nie kusiło… – zajął jej miejsce przy poręczy i spojrzał w dół. Spaliny wirowały w powietrzu.
– Nie, nigdy.
– Oczywiście. To by była też przerwa w bólu, Anno. A ty za bardzo lubisz ból.
Zaczerwieniła się gwałtownie. Wstyd, trzeba pragnąć radości, nawet jeśli jej nie ma. Nawet jeśli jest niedostępna. To mało ambitne zadowalać się bólem, kiedy ten jest na wyciągnięcie ręki.
Potarła oczy. Przez tę chwilę nie była nadkomisarzem, była zwyczajną Anną. Człowiekiem, który potrzebuje zrozumienia i ciepła:
– Wychowywałyśmy się z Ewą w wieżowcu mrówkowcu, we wspólnym pokoju. Miałam dwie lalki ze szmatek. Ewa oddała mi swoją, nie chciała jej. Utrzymywała, że jest za duża na lalki… Wyrzucałam obie lale przez balkon. Chciały skończyć ze sobą. Równocześnie. Ich plastikowe twarze w końcu stały się popękane… Kiedyś wracałyśmy z Ewą ze szkoły. I zobaczyłyśmy, że pod balkonami tłoczą się sąsiedzi. A przynajmniej próbują, bo milicja im nie pozwalała. Gapili się na dużą srebrną płachtę, błyszczała w słońcu. Wtedy nikt nie pomyślał, żeby taką płachtę NRC nazywać kocem ratunkowym… Czasem nie ma po prostu czego ratować, Sławek. A wtedy… Sąsiad z dziewiątego piętra, miły dziadziuś, skoczył. Z balkonu, na rabatki mojej mamy Marii.
– Twojej mamy. Obrzydliwe i satysfakcjonujące. Co zrobiła Ewa?
– Stanęła za mną i zasłoniła oczy. Mówiła, że nie mogę patrzeć. Że będą mnie bolały oczy, jak zapatrzę się w to światło podrygujące na folii. A potem już zawsze będę widzieć czarne plamy, kiedy spojrzę na cokolwiek innego.
– Pizda miała rację.
Po południu Anna zwołała najbliższych podkomendnych do pokoju komisarzy na szybkie podsumowanie sprawy.
– Pola, podaj przepis o tych pneumatykach – rozkazała. Aspirantka była przygotowana. I nawet nie zapomniała oddychać, kiedy recytowała przepis:
– „W rozumieniu ustawy bronią pneumatyczną jest niebezpieczne dla życia lub zdrowia urządzenie, które w wyniku działania sprężonego powietrza jest zdolne do wystrzelenia pocisku z lufy lub elementu ją zastępującego i przez to zdolne do rażenia na odległość, a energia kinetyczna pocisku opuszczającego lufę lub element ją zastępujący przekracza 17 J”.
Sławek głośno i nawet trochę rozpaczliwie zamuczał, a Tomek parsknął śmiechem.
– Pola posiedzi sobie w cieple i sprawdzi rejestry broni pneumatycznej, rusznikarzy i sklepy z militariami – zarządziła Anna.
– Zaopatrzyłabym się jeszcze w spis lombardów – powiedziała czarnowłosa aspirantka.
– Dlaczego? – miauknął Sławek.
– Bo to często pasernie.
– Pola wytypujesz te twoim zdaniem najsensowniejsze, potem Sławek je przejrzy. Ma większe życiowe rozeznanie.
Pola opuściła głowę. Została skarcona.
– A wy, panowie, nim się zmyjecie, opowiecie mi jeszcze o innych tamagotchi i ich ukrytych atrakcjach: Air Soft Gun…
– Kolekcjonowanie i strzelanie z replik broni klasycznej – Pola podniosła głowę.
Anna roztrzepała grzywkę.
– Paintball, gry terenowe, pokoje gier.
– A co pokoje gier mają z tym wspólnego? Niech ci Tomek poopowiada, ja idę zadzwonić do drogówki, czy koleś z wiaduktu nie przemazał się na jakiejś kamerze przemysłowej – stwierdził Sławek. Już nie był w humorze.
Następnego dnia o tej samej porze policjanci mieli już coś więcej do powiedzenia, ale dla Anny to było za mało. Przez cały czas czuła narastającą irytację.
– Co ze strzelcem? – zapytała Sławka.
– Oficjalnie rusznikarze mówią, że jak mają pneumatyki do przeróbki, to standardowe gówna, nie careery.
– Pola, a jak w lombardach?
– Sprzęt AGD i wędki.
– Tomek, fora internetowe? Co piszą użytkownicy?
– Wywiązała się dyskusja, czy jak ktoś sięgnął po pneumatyka, to może przerzucić się na broń ostrą. I w drugą stronę: czy jak ktoś nie ma do niej dostępu, to czy – aby spuścić z krzyża – sięgnie po sportową.
– I?
– Uważają, że pneumatyki to zabawa dla bogoli. A jak trzeba zrobić porządek ze światem, to zawsze jakiegoś obrzyna się znajdzie – zameldował podkomisarz Tomasz Bargiel.
– I oni to tak z legalnych kont? – Sławek się uśmiechnął.
– Tak. A później dyskusja zeszła na hamburgery.
– Co proszę? – zapytała Anna.
– Na ich rozmiar. Wszyscy kochają Michaela Douglasa. Wiecie, ten film Upadek…
– We Francji w zeszłym tygodniu – zaczęła Pola – ktoś strzelał do obsługi w bistro, bo za długo czekał na zestaw śniadaniowy.
Anna pomyślała, że są takie dni, kiedy tylko myśli o tym, żeby zastrzelić cały świat. Ze sobą na końcu. Pozostawiła służbowe dyrektywy, zabrała Sławkowi kluczyki do nieoznakowanego policyjnego volvo. Nie lubiła prowadzić, a komisarz nie lubił jej na to pozwalać. Jednak dziś postąpił odwrotnie niż zwykle.
Anna nie lubiła prowadzić i nie lubiła ćwiczyć na strzelnicy. Powiedziała wszystkim „ciao” i wybrała się do Rembertowa, gdzie prowadzono dla policji kursy strzeleckie.
Już od całych dziesięcioleci nie używano naboi z kordytem. Anna nie pamiętała, bo i nie mogła pamiętać, innych nabojów jak te bezdymne, ale gdyby ją ktoś zapytał, mogłaby przysiąc, że na strzelnicy unosił się dziwny chemiczny, cierpki smród. Podeszwy jej sportowych butów tarły o matowe linoleum, a w dłoniach czuła ciężar broni, z której wyraźnie biła woń smaru. Pamiętała, kiedy po raz pierwszy wzięła do ręki pozaregulaminowe magnum. Było takie ciężkie… Prawdziwa maszyna do zabijania. Cudo w porównaniu z każdą inną bronią krótką, którą znała i której używała na służbie. Szacunek i wilgoć pomiędzy udami, tak wtedy zareagowała. Magnum leżało potem na okrągłym przedwojennym stoliku, w cieniu, bo zasłony mieszkania w kamienicy były zasunięte. A Anna popatrywała na nie z zapadniętej kanapy, na której kopulowała z rusznikarzem i instruktorem strzeleckim w jednym.
Zdjęła nauszniki i zaczęła wygrzebywać watę z uszu.
– Na pewno chcesz zobaczyć tę katastrofę? – instruktor Janusz Zawadzki trzymał rękę na wajsze. Jeśli ją opuści w dół, po szynach z końca sali podjedzie karton z celem.
– Obejdzie się – wiedziała, że strzela fatalnie. Janusz skrzywił się lekko. Wciąż nie był bardzo stary. A nadkomisarz wiedziała, że ma jędrny tyłek, a jego lędźwie potrafią pracować jak tłoki.
– Sprawdzałem, nie masz odpowiedniej liczby wystrzelanych godzin – powiedział z udawaną troską.
– Rok niedawno się zaczął.
– Mówię o zeszłym – uściślił.
– Robiłeś na nielegalu careera? – dopytywała się nadkomisarz.
– Jak ktoś ściąga careera, to go nie osłabia.
– A pomagałeś w ściąganiu?
– A dlaczego miałbym ci o tym powiedzieć, Anno? Bo inaczej na mnie doniesiesz?
– Z sentymentu.
– Z sentymentu to ja leczyłem grzyba, którym mnie zaraziłaś.
– Może ty mnie? Po drugie, prawie ci się oświadczyłam, w domu uczono mnie, że jak chłopak wpędzi dziewczynę w ciążę, to jej się oświadcza. A jak dziewczyna jego w grzyba, to ona jemu.
Zmniejszył dystans. Anna pomimo chłodu była w za dużym podkoszulku, gwarantował jej swobodę ruchów. Janusz zaczął głaskać jej pierś. Złapała go za kciuk i odsunęła. Kurwa, jak to jest, że faceci zawsze uważają, że jak poszło się z nimi do łóżka, to zyskują dożywotni abonament na twoją cipkę? A przynajmniej do czasu, kiedy ona się im nie znudzi.
Starała się być miła i ostrożna. Kolejna strategia.
– Gangusy upodobały sobie pneumatyki czy może to złote dzieci z Konstancina?
– Złote dzieci z Konstancina są jak wyprane pieniądze. Wyprane pokolenia…
– Może nie do końca idealne.
– Rodzice wolą, żeby zabawiały się gumowymi kulkami. Boli, ale jest bezpieczniej – stwierdził Janusz.
– Bez osłony gumowe kule są bardzo niebezpieczne.
– Jeśli zajumali z magazynu prewencji gumowe kule, to i dobrali kilka osłon.
– Tak???
– Nie pamiętasz tej sprawy sprzed kilku miesięcy, kiedy zabito kadeta na ćwiczeniach broni długolufowej? Inny kadet uzbroił karabinek w pociski mieszane. Są identyczne z wyjątkiem koloru kryzy. Wtedy się rypło, że w ogóle była jakaś kradzież.
– Umorzone?
– Nie wiem. Może poszło wyżej. Wiesz, nie ma co robić sprawy…
Pocałowała go w usta.
– Ja po prostu chcę wiedzieć, kto był na wiadukcie – zapewniła jego i siebie.
Przecież jest cicho, ale ona ma wrażenie, że noc na nią ujada. Obudziła się przed chwilą, cała mokra od potu. Nie musi sprawdzać na zegarku, że jest gdzieś pomiędzy drugą a trzecią. W pustce. Anna Wilk wbiła wzrok w czarną dziurę nad sobą, wierząc, że gdzieś tam jest sufit, a wyżej niebo. Ona sama, a wokół niej, w tych domach, pudełkach na ludzi, tysiące innych samotności i koszmarów sennych, które – chwała Bogu – nie potrafią się zsumować. Czy raczej: sumują się raz na kilka pokoleń i wtedy przychodzi kataklizm. Odrzuciła mokrą grzywkę z czoła, była pewna, że to, co jej się śniło, nie było koszmarem sensu stricto, więc co takiego ją przeraziło? I dlaczego, choć sen powtarzał się regularnie, wybudzając się, nie pamiętała go już?
Wstała i zadrżała z zimna. A przecież kaloryfer miała odkręcony na full, aż wieczorami szyby zachodziły mgiełką. Zima nie chciała odpuścić, Anna czuła się zatrzaśnięta w tej parszywej porze roku jak w Cube. Nasłuchiwała, ale oddechu Kasi nie było. Nie potrafiła się przyzwyczaić do tego, że najmłodsza, przyrodnia siostra już z nią nie mieszka. Wystarczyło kilka tygodni razem, aby Anna w jakimś stopniu się od Kasi uzależniła, i teraz z bólem, którego w ogóle się nie spodziewała, przyjmowała nieobecność tamtej. Nieznośnej, zaniedbanej narkomanki z potężną głową i charakterem bezpańskiego psa, któremu jest dobrze wszędzie, gdzie czeka kocyk i parówka… Źle, gdy czułości lub wrzaski zaczynają przenikać przez wygarbowaną doświadczeniem skórę. Anna zbyt dużo wrzeszczała czy zrobiła się zbyt czuła? Nawet o tym nie pomyślała, choć była drugą z sióstr Wilk, cierpiącą na patologiczny lęk przed bliskością. Nawet teraz, w tej rozdzierającej samotności, mogłaby go doświadczyć, choć brzmiało to jak absurd. Jedyną wolną kobietą od tej przypadłości była najstarsza z Wilkówien – Ewa. Nie żeby była ideałem. Może ominęły ją złe geny ojca, generujące dzikość, brutalność i uzależnienie, a także nadmiernie rozwinięty intelekt; za to po matce Marii, którą dzieliła z Anną, wzięła głodną seksualność, a przede wszystkim zasłaniającą cały horyzont prozaicznego życia wybujałą potrzebę, aby oto być królową dramatu. Anna nienawidziła za to siostry. I trochę też za to, że teraz Kasia przeprowadziła się do niej.
Wstała, poruszała się ostrożnie, bo jej ciało wciąż było na nieświadomym poziomie karmione myślą, że tutaj wprost na podłodze, w kokonie z kołdry może polegiwać Kasia. Zapaliła światło: wąska przestrzeń taniego dywanu, który prosił się o odkurzanie. Nadkomisarz Anna Wilk już nie zaśnie. Pora na to, aby zaparzyć kawę, wziąć prysznic i przebimbać czas pozostały do służby, oglądając pornochy na tablecie albo czytając płaczliwe wpisy na kobiecych forach, przez które ma, kurwa, tyle pracy. Nie żeby mężczyźni byli lepsi, niewiniątka – te skurwiele nie dawały jej żyć ani dniami, ani nocami. A jeśli którykolwiek z nich – policjant, prokurator, kochanek, syn, ojciec, przechodzień – nazwałby ją Anią albo spódnicą (jak zwyczajowo nazywano gliniarki), zabiłaby gnoja, tak prędko, że nie dostrzegłby nawet, że umiera.
Tymczasem kilkadziesiąt kilometrów dalej, w małym białym domku w podmiejskim siole dla nowobogackich, Kasia też nie mogła spać. Rękami, które jeszcze nie drżały, zwijała skręta. Wcześniej posypała gównianej jakości trawę pokruszonym przeterminowanym oksykodonem, który znalazła w łazienkowej apteczce obok zaśniedziałych cążek do paznokci. Apteczka była w łazience, w której obecnie Kasia rezydowała. W zasadzie nie była to łazienka, a raczej krzyżówka pomieszczenia z wielką pralką, małą kabiną prysznicową i składzikiem na szczotki, którego jedne drzwi – drewniane i ciężkie, ze sztabą – wychodziły wprost na ogród. Drugie zaś – do sypialni z balkonowym przeszkleniem otwierającym się na brukowany podjazd. Obok był – o stopień wyżej – nieużywany gabinecik i dopiero potem drzwi, z których wychodziło się na rodzinny parter, w pierwszej kolejności reprezentowany przez kibelek, a w drugiej przez wielką szafę regałową wypełnioną od góry do dołu kompletami naczyń. Topografia domu była bardzo ważna, a przynajmniej taka wydawała się Kasi. Ewa umieściła ją w czymś, co nie było niczym innym jak dobudówką. Miejscem, do którego zsyła się niewiernego męża, aby go pognębić, ale jednocześnie mieć w zasięgu krzyku. Miejscem, które może zajmować siostra narkomanka – niby przyjęta do rodziny, a jednak na pewnych warunkach… Kasia wsłuchała się w trzeszczącą jarzeniówkę: u Anny nigdy nie pozwoliłaby sobie na jaranie i nie dlatego, że tamta była policjantką. U Anny wszystko było dziwne, ale do tamtego M-3 hipokryzja nie miała dostępu. A tutaj hipokryzja po prostu dusiła. Dusiła wszystkich – dwie małoletnie córki, męża ciągle poza domem, a nawet Ewę, która próbowała zerwać z nią niby z nałogiem.
Kaśka nie zdążyła odsunąć zasuwy i wziąć pierwszego bucha w swoim małym nocnym ogrójcu, kiedy zorientowała się, że ma gościa. Jej siostrzenica Klaudia stała w przepisowej piżamce z H&M i gapiła się – nocna zmora – na ciotkę ze skunem przygotowanym do odpalenia łącznie z marzeniami o błogiej obojętności.
– Dasz macha?
Kaśka nie raczyła nawet odpowiedzieć. Te gówniary oglądają zbyt wiele agresywnych kreskówek. I jeszcze jest cukier dosypywany do wszystkiego. Zaćpane towarzystwo.
– Idziesz do ogrodu? – zapytała dziewczynka, patrząc na szczerbatą, wysoką ciotkę okutaną w wojskowy płaszcz, w czapce z pomponem i… pantoflach. – Lepiej to zdejmij, bo się zapocisz.
– Czego chcesz, dziecko?
– Nie będę budzić Zośki – wspomniała o młodszej siostrze. – A matka znowu gdzieś pojechała… Nie chcę być sama.
– Nie słyszałam.
– Samotności się nie słyszy – powiedziała młoda rezolutnie. – Ona po prostu jest.
– Nie słyszałam samochodu ani bramy.
– Czasem tak masz. Czasem jesteś, ale w ogóle cię nie ma.
Ile lat mogła mieć ta mała istota, młode ludzkiego gatunku? Siedem czy jednak osiem?
Kaśka zrzuciła płaszcz, pod nim miała koszulkę z Garfieldem i napisem: „My Valentine”. Usiadła.
– Ja postoję, skoro starym nie chciało się tutaj stawiać klozetu – powiedziała Klaudia.
– Jesteś pewna, że niczego nie jarałaś?
Młoda z dziecięcym namaszczeniem pokręciła głową.
– Czyli Ewa wyjechała…
– Ale po nocy to ona do swojego faceta nie jeździ.
– Skąd wiesz o facecie?
– No przecież od Laury. Naszej opiekunki, przed którą się chowasz.
– Przed nikim się nie chowam.
– Jak wróci ojciec, będzie wściekły – i o ciebie, i o chłopaka matki. Ty pewnie się wyprowadzisz, ale jak matce nie przejdzie, to co…?
– To co… – powtórzyła Kaśka na ułamek sekundy przed tym, jak zaciągnęła się blantem.
– I co z nami będzie? – poczuła, jak siostrzenica się do niej przytula.
I co z wami będzie?
Wanna… Kiedy była w żałobie po Mateuszu – po synu, który utonął na jej oczach w basenie, musiała zdobyć się na jedną rzecz… Pomimo odrętwienia… Pozbyć się z domu wanny. Wiedziała, że nie zniesie widoku żadnej stojącej wody. Nawet kałuże doprowadzały Annę Wilk do mdłości.
Teraz miała prysznic. Ciemne kafelki. I nawet duże lustro, w którym obserwowała zmiany, jakie zachodziły w jej ciele. Po nocnej kąpieli lustro zaszło mgłą, przetarła je dłonią. Oto ona. Średniego wzrostu, wysportowana, ale bez przesady. Raczej bonus od natury niż efekt zamierzonego wysiłku. Proporcjonalnie zbudowana. Ciało lalki, ale bez zniekształceń, jakich oczekuje się po Barbie. Do długonogich kobiet należały Ewa i Kasia, Anna nie. Zwyczajne piersi. Okrągłe biodra, dzięki którym talia wyglądała na bardziej wciętą, niż była. Nie miała rozstępów na brzuchu, ciąża rozłożyła je na krzyżu i pośladkach. Jasna szatynka z grzywką. W zasadzie to jest coraz bardziej siwa. Zimny odblask włosów, ta ludzka patyna pokrywająca miniony czas.
Ramiona zdecydowanie pochylone. Wyprostowała się. Opuszczone ramiona są jednym z psychofizycznych objawów przejścia głębokiej traumy. Anna ją przeszła, i to niejedną. Gapiła się na siebie, na cały ten bagaż mięśni, kości, skóry, smutków. Nie chciała być smutna, chciała być obojętna. Jednak nie da się stworzyć człowieka z kamienia, zawsze tylko z popiołu, gliny i śliny.
Zarejestrowała, że podobnie pochylone ramiona ma jej podwładna, starsza aspirantka Pola. Nie znała niskiej, wytatuowanej brunetki zbyt dobrze. Komendant Bohdan Hwierut przyjął ją ledwie rok przed tym, nim poszedł na przedłużające się zwolnienie. Było to przeniesienie, mówiło się o protekcji. Pola zachowywała się, jak na razie, całkiem normalnie. To znaczy zdarzały jej się okresy wycofania, a od czasu do czasu przychodziła na posterunek zła, ale dla Anny to właśnie oznaczało normalność. Była przekonana, że Pola jej nie lubi. Brak sympatii kobiet, przykre, ale w końcu daje się znieść. Gorsze było oczekiwanie, aż starsza aspirantka coś wywinie i w końcu Anna przekona się, czemu dziewczynę przeniesiono z Cieszyna do Warszawy. Miało to znamiona awansu, ale może awansem w ogóle nie było? Anna w każdym razie czekała.
Nadkomisarz wiedziała, że – w przeciwieństwie do mężczyzn, wytresowanych do wspólnych łowów – kobiety tak naprawdę gwiżdżą na hierarchię. Zdają się podległe, ale to kwestia socjalizacji. Kiedy tamy wychowania, wgranych kompleksów niższości i przemocy puszczą, są nie do opanowania. Jak niewolnicy Spartakusa.
Anna zdawała sobie sprawę, że najlepiej tę specyfikę kobiecego zarządzania grupą i wzajemnych interakcji oddają kobiece więzienia. Bunty w kobiecych więzieniach zdarzają się bardzo rzadko. Kobiety pilnują kobiet.
Prędko wywąchują zmiany, które mogą doprowadzić do katastrofy. W kobiecych więzieniach pozwala się więźniarkom i klawiszkom na całą masę pierdół. Byle się rozładowały. Inaczej… Żeby ogarnąć bunt w więzieniu męskim, wystarczy dogadać się z przywódcą albo go odstrzelić. Zniszczyć jego autorytet przywódcy stada. U kobiet przywództwo jest bardziej labilne i bardziej podzielone. I kobiety są okrutniejsze, kiedy im na to pozwolić. A czasem się pozwala, jak i na firaneczki, poduszeczki, herbatkę w ulubionym kubku… Często własną odzież. Zniszczysz przywódczynię, na jej miejsce zaraz pojawią się dwie, trzy następne i będą cię tak zalewać fala za falą, fala za falą. A dyrektorowi, co ciekawe – rzadziej dyrektorce, pozostanie tylko czekać, aż się zmęczą… Tak, rzadko kiedy wybuchają bunty w kobiecych więzieniach.
A czy kobiety lubią być więzione? Lubią być ofiarami? Rozprzestrzeniła się taka powszechna bzdura. Powszechna bzdura ma zaś moc zaklęcia. Ale jest i przeciwzaklęcie. Znajdziecie je w baśni Andersena: Król jest nagi!
Anna była naga i przypominała sobie, kiedy nago widziała komisarza Sławka Jarosińskiego. Siedzieli razem w jego wannie. Anna była odprężona. Lekko nawalona po winie. Lekko nasycona po kolacji, którą mężczyzna sam przygotował. „Co jest grane?”, zastanawiała się. „Kiedy on mi przypierdoli? A może już to zrobił, zmuszając mnie, żebym weszła do wanny? Żebym klęczała w wannie, pomiędzy jego rozsuniętymi nogami, i obciągała mu fiuta? Prychała wodą, traciła oddech, ssała i miała z tego przyjemność”. Nie pozwolił jej doprowadzić sprawy do końca. „Białko się ścina” – szepnął jej chłopięcą tajemnicę prosto na uszko. Wyszedł, otrzepał się jak pies, a później wyciągnął ją z wanny. Śmiała się.
Zabrał ją do pokoju, położył na łóżku i takiej czystej, takiej wymytej, wymoczonej, aż porobiły jej się „praczki” na opuszkach palców, zafundował minetę życia. Krzyczała. Wszedł w nią gwałtownie, kiedy była cała lepka i śliska. Ściskał jej ręce, które wyciągnął za poduszkę ku górze. Kiedy znowu doszli, nie klepnął jej zwyczajowo w biodro i nie kazał wyjść. Ewentualnie kawa i „pa, dzwoń, Anno, po Ubera”. Pozwolił jej leżeć obok. Pozwolił zasnąć. Powiedział: „Śpij, co będziesz wracać po nocy?”. Zupełnie jakby tyle razy wcześniej miał z tym jakiś problem. Pozwolił zasnąć, ale Anna długo nie zasypiała. Słuchała, jak Sławek oddycha, wąchała go, uczyła się oddechu. Niby akurat to znała z hoteli, ale teraz było jakoś inaczej… Zresztą, bądźmy szczere, i z hoteli potrafił ją wypraszać albo ulatniał się, kiedy ona się myła. W końcu zmorzył ją sen. I nie śniła żadnego koszmaru. A rano patrzyła, jak on się goli i słońce za oknami było jakieś jaśniejsze. I zjedli razem śniadanie, jak normalni ludzie. Ponieważ była to niedziela, na upartego mogliby ją spędzić razem.
– To ja już sobie pójdę – powiedziała Anna, kiedy dwie godziny dzieliły ich od południa.
Gdzie w tym wszystkim był haczyk?
Ewa jak zwykle musiała zatrzymać czerwoną mazdę przed kutą bramą. Ta była zepsuta i trzeba ją było otwierać ręcznie z panelu ukrytego w załamaniu muru, który latem porastał roślinnością. Kobieta aż sapnęła z irytacji. Miała ochotę zakryć sobie uszy, z takim skrzypieniem – godnym taniego horroru, drzwi przed nią się otwarły. Wróciła do auta. Nie ruszała jednak, oparła głowę na kierownicy. Kiedyś byli bogaci. Teraz wszystko się sypało. To znaczy jej życie małżeńskie sypało się już wcześniej, ale mogła zaszpachlować ten fakt remontem pokojów, nowym meblem, nawet jakąś sztuką nabytą w jednej z cudownie aroganckich warszawskich galerii. Teraz nic. Przejechała przez bramę. I nie wysiadła, aby ją zamknąć. Zerknęła w boczne lusterko. W ledwo co rozjaśnionym światłami podwórku majaczyła rozwarta gęba jej posesji. Nie mieli psów, więc Ewa nie bała się, że uciekną i pójdą w wieś, którą nuworysze uparcie nazywali wiejskim siołem, a tak naprawdę była to nowsza część Józefosławia. Córkami się nie martwiła. Czyż nie było z nimi Kasi? Ta to poradzi sobie wszędzie.
Ewa miała ochotę wrzeszczeć, ale tylko pojechała przed siebie. Jeszcze nie pora wracać. Potrzebowała czasu dla siebie. Przez moment miała wrażenie, że w cieniu pokrzywionego drzewa majaczy jakiś ludzki cień, ale uznała, że to nie może być prawda. Przewidzenie. Albo to tylko włóczęga Julian. Okoliczny dziwak.
Julian był suchy jak pień, a jego skóra tak szara, że aż niebieska, jak drelich, który nosił w piątek i świątek. Julian skończył czterdziestkę, ale Ewa roześmiałaby się, gdyby ktoś zasugerował, że są rówieśnikami. Nie żeby się genialnie trzymała (ale na pewno, biorąc pod uwagę metryki, lepiej od swoich sióstr – wciąż była zadbana), ale Głupi Julian wyglądał na sześćdziesięciolatka. Głupi Julian – tak nazywali go miejscowi, bo obok „sioła” żyły sobie niedobitki ze wsi, na którą miasto rozpoczęło najazd po upadku komuny. Głupi Julian, tak mówili w sumie już wszyscy, także świeżaki. Ewa niewiele więcej o nim wiedziała, tylko to, że jest zniszczony i cierpi na jakiś niedorozwój. Miał być też łagodny, a przynajmniej tak utrzymywała wieś. Jedyne co, to czasem, nawet w taki ziąb jak teraz, potrafił się snuć nocą po wsi. Po „siole”! A co, ona też się snuła. Tak, Juliana można było bezpiecznie zignorować.
Co innego najbliższego sąsiada, Wojtka Mazowieckiego. Ten trudnił się zakupem i sprzedażą mieszkań oraz dystrybucją win. Poza tym stale znajdował się na liście najbogatszych Polaków. Jego trudno było zignorować. Mógł stanowić dla Ewy deskę ratunku. Sympatyczny facet, nie wywyższał się, ani on, ani jego żona. Blondynka w kosztownym kolorze blondu, który pojawia się na włosach bogatych pań gdzieś po trzydziestce… Nie mieli dzieci, za to trzy ogromne psy. Ewa starała się przejechać obok ich muru cicho, cichuteńko, ledwo tocząc koło za kołem. Niepotrzebnie. Cisza. Niby banda mastiffów, a pewnie każdy z nich teraz rozłożony swobodnie i wiernie przy łożu pańci i pańcia.
Wystrzeliła do przodu, do głównej drogi, po której jeździły mikrobusy, a nawet od czasu do czasu kursował autobus. Nie miała żadnego określonego celu przed sobą. Nie mogła jednak – pieniądze! – wyjeździć zbyt wiele z baku. Za jakiś czas zatrzyma się i tak sobie posiedzi. Odkąd Kasia była w domu, Ewa skróciła o połowę dyżury Laury. Była pewna, że tamta za chwilę zrezygnuje z pracy. Teraz to Kasia, a nie opiekunka, prowadziła dziewczynki na mikrobus, który podwoził je wprost pod szkołę. A później wychodziła na przystanek, kiedy miały wracać. Ewa prawie w ogóle dała sobie spokój z odwożeniem mazdą córek do szkoły i szkolnej zerówki. Nie chciała stykać się z innymi rodzicami. Szkoła była społeczna, Ewa nie miała hajsu, żeby rywalizować z ambitnymi matkami. Wciąż miała jeszcze męża fantastę, w wersji łagodniejszej zwanego mężem z pomysłem – od jego wycieczek survivalowych na odległe kontynenty. Jak kolorowych ptaków w ogrodzie, spodziewała się go na wiosnę. Wtedy pomyśli… Wtedy…
Długo nie docierało do niej, że faktycznie zostali bez pieniędzy. Te banki, te kredyty, te marzenia… Jest drożyzna na marzenia. Andrzej długo nie puszczał farby. W sumie to zrozumiała, że jest naprawdę źle, kiedy odmówił jej sześciu tysięcy na nową szafę do przedpokoju. „Podobno jesteśmy bogaci, a mój mąż nie chce mi dać 6 000 pln na nową szafę do przedpokoju”. Pamiętała słowo w słowo to, co napisała na FB. Co ją napadło? Chciała Andrzeja upokorzyć? Myślała, że się nie dowie? Liczyła na współczujące komentarze? Nie doczekała się. Czując po równo wstyd i rozczarowanie, zlikwidowała profil. Ale Andrzej i tak się dowiedział… Próbowała się przed nim bronić, krzyczeć, że ma depresję, że bogate kobiety też mają depresję. Awantura skończyła się w ten sposób, że Laura została wyproszona z dziewczynkami na spacer wokół sztucznego jeziora, a Ewa – klęcząc na podłodze w kuchni – robiła mężowi loda. Krztusiła się i myślała o tym, że musi znaleźć odpowiednio duże ciemne okulary, żeby zakryć puchnący policzek przed perfekcyjnymi mamami, kiedy jutro… Tak się na tym problemie zakręciła (najpierw na problemie, dopiero potem na fiucie), że przez chwilę nie rozumiała, co – sapiąc – cedzi Andrzej. „Nie jesteś już bogatą kobietą… Nie jesteś już bogatą kobietą…”. Dobra, depresji też nie miała. Umarła ze szczęścia, kiedy znajoma, żona prokuratora Mikołajczyka, załatwiła jej pracę psychologa na komisariacie. Miała wspierać ofiary przestępstw i nie podlegać policji. Tym bardziej super, że p.o. komendanta komisariatu okazała się jej rodzona siostra Anna. Cóż, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby… A później pojawił się Witek… Przekroczył drzwi jej gabinetu wielkości schowka na miotły. I Ewa się zakochała. Ciekawe, czy pozostawiona w domu Kasia, zaprawdę gówniara i zaprawdę przyrodnia siostra, pomyślała, że ten nocny rajd był rajdem do kochanka? Bo nie był.
Ewa zatrzymała się w jakiejś drogowej zatoczce. Nic. Nikogo. Zgasiła silnik. Wolałaby, żeby padało. Żeby jeśli nie śnieg z deszczem, to żeby chociaż lał deszcz… Wtedy na pewno nikt by nie zobaczył jej twarzy, której sama nie chciała oglądać.
Witek – co ciekawe: były sportowiec jak jej mąż – okazał się cudowny w łóżku. Wszystko, co dla Ewy z Andrzejem było obrzydliwe, z Witkiem stawało się romantyczne… Przy seksie otwierała oczy szeroko… szeroko! W innych sytuacjach zdrowiej byłoby je zaciskać. Była psychologiem, nie mogła sobie wmawiać, że nie zauważyła, że Witek może jest tak trochę fiutem. Choć czy potrzeba posiadania czyni z mężczyzny fiuta? Czy od razu należałoby go nazwać żigolakiem? Może to była jednak zła diagnoza, w końcu nie pożyczyła mu dotąd złamanego grosza. Może dała jakiś komputer, o którym Andrzej zapomniał, a który pozostał z tak zwanych dobrych czasów, ale nowego mu nie kupiła! Bo żywej, świeżej gotówy nie miała. Po drugie, to było takie romantyczne: kupować jako para telefony dla par… Zapłaciła kilka razy za kolacje i kino, ale tylko dlatego, że sama miała ochotę pójść, a nie zdobyłaby się, by iść do kina w pojedynkę. Jakaś wystawa w Zachęcie… Wszystko dyskretnie, wszystko z obawą, wszystko z radością. Z urazą i miłością. Och, dlaczego była taka biedna?! Dlaczego była zakochaną biedną kobietą! Wrzasnęła, a wrzask odbił się od blachy samochodu i jazgotliwie powrócił, wbijając się jej niby potłuczonym szkłem prosto w bębenki.
Chciała go uszczęśliwić.
Wrzasnęła po raz wtóry, ale już ze strachu, nie z frustracji. Ominął ją samochód w pełnym pędzie. Za nim drugi. Poczuła kołysanie w szoferce. Gnojki ścigały się, korzystając z mroku i pustej przestrzeni. Jeszcze chwila i ściągną Ewie na głowę drogówkę, jakby była winna czemukolwiek więcej poza miłością. Policję. Czy ona się boi policji? Nie może się bać policji, skoro pięć dni w tygodniu melduje się całkiem ochoczo na komisariacie…
Z Witkiem spotyka się już z mniejszą radością. Czuje gniew poprzedzający wykorzystanie. Co może zdarzać się tylko psychologowi albo ofierze przemocy domowej. Nawet tej incydentalnej.
Przypomniała sobie, jak stanęli przed jubilerem w Złotych Tarasach. To nie była witryna z pierścionkami zaręczynowymi albo innym pożądanym kobiecym drobiazgiem. Męskie zegarki. Witek wbił wzrok w sportową omegę za pięćdziesiąt tysięcy złotych. A później przeniósł spojrzenie na Ewę. W jego oczach było pytanie: jak by mi w nim było? Niedorzeczność i pożądanie. „Jak mi w nim jest?” – zapytał, kiedy podczas seksu założył pierścień erekcyjny. Boże, ale on wtedy Ewę długo ruchał, zaruchał prawie na śmierć!
Chodziła do niego do domu, do tej luksusowej, ale małej kawalerki. Zdejmował z niej płaszcz i całował, a później od razu zabierali się do rzeczy… Jednak nie tamtego razu. Zamachał jej przed nosem kluczem.
– Wyprosiłem od ciecia. Choć pokażę ci… – wziął ją za rękę, wyszli na korytarz. Klucz pasował do mieszkania na tym samym piętrze.
– Sto osiemdziesiąt metrów. Cudo. Nie rozumiem, czemu się jeszcze nie sprzedało – stąpała głucho po wycyklinowanym parkiecie, a on kolejno otwierał drzwi do pokojów. Miasto majaczyło za wielkimi oknami. – Taka okazja. Taka okazja dla nas… Ja nigdy nie dostałbym kredytu bez wkładu własnego… Ale ty… Ale my…
Pokręciła głową.
– Mogłabyś się rozwieść. Czy nie należałaby ci się jakaś spłata?
Czy gdyby się rozwiodła, Witek ożeniłby się z nią? Kiedy zorientuje się, że na domu ma hipotekę?
Udawała, że to przemyśli. Udawała też podczas seksu na tej nowiutkiej podłodze. Powiedział jej, że jest sucha. Prawie się rozpłakała.
Rozpłakała się naprawdę, kiedy zaparkowała swoją mazdę i szła do niego z zakupami. Wychodziła właśnie zza węgła i raptem musiała się cofnąć… Z apartamentowca wyłonił się Witek. Opierał dłoń w cienkiej rękawiczce na łopatce rachitycznego chłopca. Za nimi kroczyła bardzo młoda blondynka. Podjechała taksówka. Otworzył blondynce drzwi, a dzieciaka uściskał. Odjechali.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki