Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie podnoś ręki na kobietę, bo możesz pożałować – to morał z najnowszego kryminału Izabeli Szolc, autorki powieści o hardych kobietach, które nie pozwolą robić z siebie ofiar.
Komisarz Anna zostaje wezwana do liceum: w szkolnej toalecie znaleziono martwego noworodka. To nie będzie łatwe śledztwo, bo jak to w szkole – wszyscy dobrze wiedzą, jak ukryć prawdę. Okrutna, budząca obrzydzenie zbrodnia, a w tle życie pani komisarz i jej sióstr – to napisana gniewem opowieść, wobec której nikt nie pozostanie się obojętny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Była jednocześnie spokojna i sprężona do skoku. Ona jedna to potrafiła. Krople deszczu, niezwykle duże krople zimowego deszczu, biły o karoserię samochodu.
Anna Wilk nie lubiła prowadzić, z radością dawała się obwozić partnerowi. Zmatowiałe światła ulicznych latarni przeglądały się w kałużach, odbijały od asfaltu, który wyglądał teraz na rozmiękły. Nie było wcale późno. Półmrok okaleczył kolory. Najchętniej przyłożyłaby głowę do chłodnej szyby i odleciała do wspomnień. Nie mogła.
Ulica przed liceum była zakorkowana przez samochody zaniepokojonych rodziców. „Krawężnik” nie rozpoznał w granatowym volvo nieoznakowanego samochodu policyjnego i zaczął się awanturować. Anna ziewnęła. Popatrzyła na swoje ręce złożone na udach, wnętrzem do góry. Zaczerwienienia od kajdanek już zaczęły ciemnieć i wylewać się wrzosowym cieniem na te delikatne ptasie kosteczki nadgarstków i opuszek dłoni.
Komisarz Sławek Jarosiński zawsze zakuwał Annę za mocno, ale ona to lubiła. Nie wiedziała już tylko: czy to rozkosz, czy pokuta? Volvo zatrzymało się pomimo wrzasków policjanta:
– Proszę odjechać, ale to już!
Silnik umilkł, Sławek zwolnił pas bezpieczeństwa.
Anna przeczesała palcami jasnobrązową grzywkę ze śladami siwizny, westchnęła i… wysiadła. Nie była wysoka. Jej koloru oczu tylko się domyślano, za to miała pełne, pięknie wykrojone usta, a podbródek jak u laleczki. Ciężko pracowała na to, aby uznano ją za sukę. Inaczej świat by ją, bezbronną, zgładził, a tak tylko mordował po trochu.
– Pani nadkomisarz… Nie widziałem pani… – zająknął się policjant.
Dała mu znak ręką, że wszystko jest okej. Słyszała, że trzasnęły drzwi volvo od strony kierowcy. Zakręciła tyłkiem w ciemnych dżinsach, wiedząc, że jej młodszy partner podąża za nią. Uśmiechnęła się do sekretu swojego serca i sekretu swojej cipki. Od wielu lat Anna była sama, samotna, ale również przekonana, że potrafi się chronić przed złym. Była uważna, chociaż wolałaby już – nie.
Przeszła przez szkolny hol z portretem, Bóg jedyny wie jakiego patrona, i tablicami informacyjnymi. Rzuciła okiem na kamery monitoringu. Kawałek dalej, gdzie korytarz rozszerzał się w klatkę schodową, zobaczyła grupki „odstrzelonych”, rozgadanych dzieciaków, choć jeszcze nikt jej nie powiedział, że ma przesłuchiwać uczestników dyskoteki. Słyszała rozpraszające brzęczenie smartfonów. Tomek, jej podkomendny, kędzierzawy młody blondyn z blachą na piersi, oderwał się od dwóch nauczycielek i podszedł do Anny.
– Zabierz dzieciakom wszystkie komórki. Dzwoń do Poli, niech budzi rzecznika prasowego, pewnie i tak już jesteśmy na Facebooku. I wypuść ich do domu. Wyślemy im powiastki – rozkazała.
Jakiś tatuś, tatusio-dziadek, z twarzą przypominającą golonkę i resztką włosów jak łabędzi puch, krzyknął do nich:
– Ile nas tu będziecie trzymać?!
– Stoimy tu od godziny! My też mamy pracę – poskarżyła się śniada, farbowana blondynka w getrach i włochatym swetrze, którą można było podejrzewać o to, że jedyną pracą, jaką zna, jest robienie loda korpomężowi. Anna łaskawie ją zignorowała.
– Na obecność substancji psychoaktywnych nie sprawdzamy. Szkoda czasu – powiedziała Anna do Tomka.
Była już na schodach prowadzących na piętro z salą gimnastyczną, gdzie rozpoczęła i skończyła się impreza, kiedy do Anny podeszła koścista kobieta w okularach, w których plastik żałośnie imitował skorupę żółwia.
– Jestem dyrektorką tej placówki.
– Była pani tutaj podczas zajścia? – zapytała Anna.
– Byłam w domu.
Słysząc to, Anna od razu przestała się nią interesować. Komisarz Jarosiński, brunet o miodowych oczach, z dłońmi porośniętymi czarnym włosem, natychmiast przechwycił i uspokoił panią dyrektor.
– Nie potrzebujemy takiej sensacji…
Anna zatrzymała się. Tkwiła na stopniach podrzędnego liceum, o którym wiedziała, że nieomal każdy słoik z prowincji zakasuje na starcie do uniwersytetu jego warszawskich absolwentów.
– Kto tutaj dowodzi? – zapiszczała dyrektorka.
– Ja – powiedziała Anna bardziej do siebie niż do tamtej.
W łazience na piętrze ktoś głośno wymiotował. Anna generalnie mogła to zrozumieć. Nawet jeśli trzymała to głęboko w środku, aby nikt się nie domyślił, były rzeczy, przy których jej też się chciało rzygać. Na przykład kiedy myślała o starości, śmierci i miłości. Albo wyobrażała sobie, że kiedyś, w jednej chwili, krótszej niż strzał z końskiego bicza, przestanie istnieć. Chciało jej się rzygać, kiedy myślała, że może nie ma życia po śmierci i nigdy już nie spotka istot, które za ich życia kochała. Wreszcie chciało jej się rzygać, umierać i wyć, kiedy wspominała urojone, niezrealizowane miłości. I Mateusza.
Sześć kabin, a naprzeciwko sześć umywalek. Lustra. Ślady krwi na szachownicy podłogi. Niewiele, jakby ktoś już posprzątał. Nie patrz, Anno, w swoje odbicie!
Na spotkanie Anny wyszedł wysoki, przypominający niedźwiedzia mężczyzna. Miał na butach ochraniacze, a na dłoniach rękawiczki. Lat około sześćdziesięciu. Uśmiechnął się na widok komisarz, a jego oczy złagodniały. Dawno, dawno temu, kiedy Anna była nie w formie, a patolog Darek Mróz nie zbliżał się tak gwałtownie do wieku emerytalnego, mieli „romans”. On to wspominał z rozrzewnieniem, ona z ironią i coraz częściej z odrobiną zażenowania. Wstydzili się oboje.
Mróz wskazał na kabinę, z której wydobywał się zapach czegoś żelazistego i pierwotnego.
– Martwy noworodek. Matka urodziła tutaj. Dziecko już pojechało do kostnicy.
– Żywe urodzenie?
– Będę wiedział po sekcji, ale to na pewno wcześniak.
– Mało krwi – mruknęła.
– Próbowała posprzątać… Ale w kabinie nie. – Mróz podał Annie jednorazowe rękawiczki. Nie omieszkał przy tym złapać ją za rękę. Nie patrzyła w jego twarz, kiedy lustrował jednoznaczne otarcia na jej przegubach. Nie sądziła, by jej współczuł, że poszła akurat w taki seks, a nie inny. Może raczej zainteresował się, jaka część jej życia była katalizatorem dla takich praktyk?
Anna Wilk wyrwała dłoń i z niechęcią naciągnęła lateks. Zajrzała do kabiny, w której odbył się poród. W jednej chwili gwałtowną falą wspomnień zalała ją woń talku i oliwki. Wróciła pamięć o malutkich paznokciach i skórze, tak cienkiej i delikatnej, że zdawała się opalizować. I te słowa kołysanek, śpiewanych ochrypłym głosem: „Aaa, kotki dwa…” i „Ach śpij, kochanie…”.
– Udział osób trzecich? – zapytała Anna.
– Ty mi powiedz. To mogło trwać przez kilka godzin.
– A pępowina?
– Przecięta ostrym narzędziem.
– Przygotowała się – powiedziała nadkomisarz Anna. W takich chwilach nienawidziła być kobietą. Czuła, jak Mróz i reszta zgromadzonych gapią się na nią. Jedyną cipkę tutaj. I gdzie są teraz te wszystkie inne dziewczyny zaciągające się w owczym pędzie do policji?
– Dlaczego w toalecie? – Mróz myślał głośno.
– Może czuła się bezpieczniej. Proszę, zrób jak najszybciej analizy. A jeśli dziecko urodziło się żywe, to sprawdź zawartość żołądka. Chcę wiedzieć, czy matka je nakarmiła.
– A po co ci to? – Patolog Darek Mróz spojrzał na nią zdumiony.
Wyprostowała się, znowu miała ochotę poprawić grzywkę, ale w porę przypomniała sobie o rękawiczkach. Nie chciała czuć pachnącego kostnicą lateksu na twarzy, wolała ten bananowy. „Gdzie jest Sławek? Czemu go tutaj nie ma?”, pomyślała.
– Głodne dzieci płaczą – powiedziała spokojnie.
– Była dyskoteka. Nie uwierzysz, jaki łomot.
– Nie uwierzę. Jeszcze sama pamiętam. – Uśmiechnęła się szeroko do Mroza.
Zatrzymał wzrok na jej ustach dłużej, niż powinien.
– Figlara – powiedział ponuro. Teraz jej nie kochał, tylko nienawidził.
Sławek stał na korytarzu szkolnym i bacznie przyglądał się dziewczynie, która znalazła martwego noworodka. Ta kołysała się na stopach, jednocześnie tak trąc twarz, że istniało ryzyko, iż za chwilę wciśnie sobie do mózgu gałki oczne. Alicja Michno drżała, mimo że ktoś przyniósł jej srebrną kurtkę z szatni. Kiedy przestawała pastwić się nad twarzą, patrzyła błagalnie na Jarosińskiego albo próbowała się do niego uśmiechać z zakłopotaniem. Jej oczy były małe, krzywe, tworzyły brzydki komplet ze złamanym nosem, ale trzeba przyznać, że były również pełne blasku i ewentualnej psiej wierności, która tylko czekała na przebudzenie.
Sławek znał takie dziewczyny: przylepiają się, stymulując słabość i udając zabawne, ponieważ nie są ładne. Czujesz litość i relaks, a za chwilę jesteś załatwiony.
Anna podeszła do nich.
– Nagrałaś martwe dziecko na telefon? – Panna wyglądała na laskę zapełniającą swoje puste życie bzdurnymi filmikami, próbującymi aspirować do rangi sztuki, skoro autorka nie mogła się pochwalić ani piersią, ani tyłkiem, ani choćby kotem. Wszystko to zalane sentencjami: What? Be or not to be. Dzisiaj jest tak (nijak), zobaczymy, co przyniesie jutro (nic).
– Nie!
– Brałaś coś?
– Nie biorę.
– Piłaś? – Wystarczyło pociągnąć nosem…
– Trochę.
– Oddaj telefon.
– Już mi oddała – powiedział Sławek łagodnie.
– Zadzwoniłaś do rodziców? – zapytała policjantka.
Alicja milczała.
– Gdzie są twoi rodzice?
– W domu. Oni nawet nie przychodzą na wywiadówki.
– To akurat nie jest takie złe. – Sławek raz-dwa wskoczył w rolę „dobrego policjanta”.
– Czy chcesz, żeby zbadał cię nasz lekarz? – zapytała Anna uprzejmie, widząc narastający rumieniec na twarzy dziewczyny.
– Nie, dziękuję. – Lekarz mógłby stwierdzić, że jest zdrowa jak byk i nie tak przerażona, jak mała zamierzała grać, i grała.
– Czy wiesz, kogo było to dziecko?
– Nie moje – powiedziała Alicja.
Anna pokiwała głową:
– W porządku. Komisarz Sławek Jarosiński dopilnuje, żeby ktoś z naszych odwiózł cię bezpiecznie do domu. Ja nazywam się Anna Wilk i będę prowadziła tę sprawę. I nie dam się nabrać na żadne twoje sztuki, a jak spróbujesz się postawić… Ech, niunia, co ja ci wtedy zrobię…
– Złożysz zeznania u nas na posterunku. – Alicja na słowo posterunek, które nieuchronnie kojarzyło się ze słowami „odpowiedzialność” oraz „problemy”, na dobre zaczęła ryczeć.
Anna przesunęła kartę przez czytnik identyfikacyjny i popchnęła ciężkie drzwi. Jak zwykle poczuła szarpnięcie w nadwyrężonym łokciu. Splunęła gumą do żucia w garść i wyrzuciła ją do kosza za progiem.
Pozostawiła za sobą poniedziałkowych nieszczęśników, którzy przyszli poskarżyć się na zły los „panu władzy”, pechowo ucieleśnionemu w postaci ziewającego całą gębą dyżurnego. Był tu starszy facet, któremu najwyraźniej zatrzymano samochód sprowadzony z Dojczlandu, oraz matka z twarzą szarą i zmęczoną, na której tylko świeże limo nabierało kolorów. Jej dziecko, śmierdzące kaszką i olejkiem, wierciło się w wózku, znacząco odbiegającym standardem od wózków kupowanych dla swoich pociech przez ikony polskiej popkultury, takie jak Ania Lewandowska. Był także alimenciarz i ćpun z kitką o wzroście karakana, który czekał pokornie, żeby w książce dozoru policyjnego złożyć wyuczony na lekcjach polskiego podpis, kiedy był jeszcze złotym chłopcem, a nie kutasiną. Jestem! Obecny!
Anna westchnęła.
Jej sportowe buty nie wydawały żadnego dźwięku, kiedy szła po zielonym linoleum. Popchnęła następne drzwi, już niezabezpieczone kartą, znalazła się w dużym pokoju, przypominającym openspace. Boksy i jej ekipa. Lubiła władzę. Lubiła i w dodatku potrafiła wziąć odpowiedzialność i za siebie, i za ludzi, którzy dla niej pracowali. Poza tym nie wiedziała, kim była. A lustro codziennie rano pokazywało oblicze coraz bardziej obcej dla niej samej kobiety. Miała trzydzieści osiem lat i gdyby nie ta praca, to by się zabiła, bo dotąd nie udało jej się znaleźć ani choćby określić swojego miejsca na ziemi.
Cisza. Ta jedna chwila ciszy, kiedy podwładni odnotowywali przybycie Anny Wilk. Czekała na to. Syciła się tą chwilą. Podobnie jak ukradkowymi spojrzeniami. Wiedziała, że nie jest lubiana. Ale była szanowana. Niezły wyczyn jak na samotną, bezdzietną kobietę, urodzoną i żyjącą w Polsce – krainie miodem i mlekiem płynącej, krainie miasteczek i wsi. Sztuczne perełeczki, sukieneczki, pokora i tania ambicja, to tutaj było w cenie.
Anna nigdy się nie malowała, a sukienki zostawiała wyłącznie na seks. Długo ich nie prała, dlatego w jej skromnej szafie po równo pachniało lawendą i spermą.
– Dzień dobry, pani nadkomisarz. – Zameldował się podkomisarz Tomek Bargiel, a jego włosy wyglądały na jeszcze bardziej kędzierzawe niż zwykle.
– Jak telefony? – zapytała Anna, myśląc o zawartości smartfonów odebranych wczoraj pechowym małolatom.
– Robi się.
– Coś ciekawego?
Tomek skrzywił się. Nie każdy musiał być tak zepsuty jak ona. Potrzebowała w drużynie tych niewinnych z nienagannie działającym kompasem moralnym. Niewinnych, naiwnych i wystraszonych. „Ale bez przesady…”, odnotowała w myślach, kiedy podeszła do nich aspirantka Pola. Niska o ufarbowanych na czarno włosach i kwiatowych tatuażach biegnących w głąb rękawa munduru.
Pola popatrzyła na Annę. „Never, never nie będzie taka jak szefowa, nawet jeśli do końca życia ma nie awansować!”. Pola podziwiała Annę, ponieważ nasłuchała się wiele o jej profesjonalizmie, widziała sposoby zarządzania i ambicję, która nie szumiała w głowie. Ale przecież Anny nikt nie obdarzał czułością, Anny nikt nie lubił, jej życie było jak puste pudełko po czekoladkach. Trzeba być bardzo odważną, żeby znosić takie życie i się nie dać. W dodatku Anna nigdy nie byłaby jej szefową, dokładniej p.o. szefową, gdyby komendant komisariatu policji Bohdan Hwierut, korzystając ze znajomości i prawnych kruczków, nie obsadził Anny Wilk na swoim stanowisku. Tymczasowo – dopóki nie wróci ze zwolnienia lekarskiego, które miało być krótkie, a zdawało się niepokojąco przedłużać.
Hwierut na wakacjach w Bułgarii złapał gruźlicę, co gwarantowało mu rok pełnopłatnego urlopu. Liczył na to, że wróci na stare śmieci wcześniej, ale nie minęło wiele czasu, jak jego podkomendni poddali się szczepieniom BCG, kiedy u Starego wykryto nowotwór prostaty. Lekarz oznajmił Hwierutowi, że zdarza się, iż anestetyk używany przy operacji (usuwano mu kawałek płuca) uruchamia utajony dotąd proces nowotworowy. Gnił więc to w szpitalu, to w swoim domu w Aninie, doprowadzając do szału żonę, a Anna wciąż korzystała z niuansów artykułu 6d Ustawy o policji. Było w nim określone, że komendanta komisariatu policji powołuje komendant miejski po zasięgnięciu opinii – w wypadku stolicy – prezydenta m.st. Warszawy. Bohdan Hwierut dobrze się dogadywał z ratuszem, na tyle, że mógł zignorować niesnaski, jakie notorycznie miał z mundurowymi pracownikami pałacu Mostowskich.
Dalej rzeczona ustawa mówiła, że: „W razie czasowej niemożności sprawowania funkcji przez komendanta komisariatu policji komendant miejski policji, do czasu ustania przeszkody w sprawowaniu funkcji przez dotychczasowego komendanta, powierza pełnienie obowiązków komendanta komisariatu policji jednemu z jego zastępców, a w razie braku zastępców – innemu policjantowi”.
Hwierut zastępców nie miał, bo by ich nie zdzierżył. Potrzebował na cito p.o., czyli pełniącego funkcję, kogoś, kto będzie kompetentny, ale na tyle zafiksowany na „samej ulicy”, że nie odbije mu woda sodowa i ostatecznie nie wygryzie Starego ze stołka.
Ustawa uściślała, że ów tajemniczy „inny policjant” musiał mieć szarżę oficera lub aspiranta. Wiązało się to tyle z wiedzą, ile i ze stażem. Anna Wilk razem ze Sławkiem Jarosińskim i Tomaszem Bargielem należeli do Korpusu Oficerów Młodszych Policji. Anna była nadkomisarzem i osobą najwyższą stopniem po Bohdanie Hwierucie, który dorobił się młodszego inspektora (i jakoś nikt nie zamierzał dalej go awansować…), co stanowiło szarżę Korpusu Oficerów Starszych Policji. Jarosiński był komisarzem. A Bargiel podkomisarzem. Z Korpusu Aspirantów Policji mieli u siebie aspirantkę Apolonię Łódź, natomiast z Korpusu Podoficerów Policji – jednego sierżanta i „szeregowców”: starszych posterunkowych i posterunkowych. Jeden chuj! Ludzie przychodzący na komisariat i tak uporczywie zwracali się do gliniarzy słowami: „proszę pana” albo nostalgicznym zlepkiem „panie władzo”, a pokolenie wyrastające na serialach telewizyjnych – „inspektorze”. To ostatnie określenie wpieniało wszystkich, bo większość psów wiedziała, że „belki” inspektora zobaczy na swoich pagonach jak świnia niebo.
Anna Wilk jako nadkomisarz była oto kobietą „czterogwiazdkową”, o czym informowały jej epolety, a jeszcze bardziej postawa. Wiedziała, że już sama kobiecość sprawia, że w policji zyskuje ksywę „Spódnica”. Ale nawet najgłupszy „kot” policyjny z koszarową sraczką miał tyle instynktu, by dbać o to, żeby Anna tego określenia pod swoim adresem nie usłyszała. Przynajmniej tak się łudziła.
Tak czy siak, w wyniku splotu odpowiednich wypadków, znajomości i sprytu Starego Anna została p.o. komendanta komisariatu policji.
– W sprawie wczorajszych zajść wyznaczono konferencję prasową na trzynastą… Raporty są już częściowo wprowadzone w system. Prokurator Jan Mikołajczyk dostał kilka do parafowania – powiedziała Pola.
– Tak? – Zdziwiła się uprzejmie Anna, a Polę oblał rumieniec.
– Bo on w zasadzie to jest… w gabinecie pani nadkomisarz.
Anna skinęła głową aspirantce i Tomkowi. Bezszelestnie oddaliła się w stronę schodów prowadzących do gabinetu, który dzieliła ze Sławkiem Jarosińskim. Jej duże biurko stało pod oknem. Jego, niby biureczko ubogiego, zostało wciśnięte kątem za drzwi. Który mężczyzna by to zniósł, Anno?
Przed jej biurkiem, na niewygodnym krześle dla petenta, siedział, czy raczej próbował utrzymać równowagę, prokurator Jan Mikołajczyk. Anna uśmiechnęła się na ten widok.
Krzesło było czarne, metalowe, przeznaczone do ogrodu. Wystarczyło posiedzieć na nim przez kwadrans, żeby trzaskało w krzyżu. Prokurator wiercił się więc, a jego długie ciało o chudych kończynach falowało to w jedną, to w drugą stronę. Wyglądał młodziej niż na swoją czterdziestkę, choć łysiał w najlepsze. Serdeczne oczy, zaskakujące w tym zawodzie, i orli, wydatny nos pasujący jak ulał do fachu prokuratora – groźny i majestatyczny.
– Nie korciło cię, żeby mnie podsiąść? – zapytała Anna. Wmaszerowała do pokoju i klapnęła na swoim wygodnym, skórzanym fotelu z różnymi regulacjami – kupiła go za solidny kawałek pensji. Razem z ogrodowym krzesłem.
– Nie. – Obrócił się do niej. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął cienkopis Pilot Frixion Ball i zbyt gorączkowo zaczął podpisywać papiery, które przygotowała dla niego aspirantka Pola Łódź. – A ciebie czasem korci w podobnych sytuacjach?
– Dobrze mi tu, gdzie jestem – powiedziała Anna, rozpierając się w fotelu i delikatnie go głaszcząc.
Zobaczyła, że siniaki po kajdankach, nie do pomylenia dla ludzi robiących w przemyśle prawno-opresyjnym albo sadomaso, kwitną na kościach jej nadgarstków. Szarpnęła rękawami sweterka w dół tak, że było widać tylko wysuszone paznokcie.
– Z tymi telefonami to było konieczne?
Anna pomyślała ze zdziwieniem, że dla prokuratora telefony nastolatków z brudno-radosnymi filmikami wydają się teraz poważniejszym kłopotem niż zwłoki noworodka w szkolnym klozecie.
– Tam były co najmniej trzy klasy… Rodzice są oburzeni…
– …bo nie kazałam dzieciom dmuchać w balonik? – Pochyliła się w stronę mężczyzny. – Pola ustawiła konferencję prasową. Będziesz występował jako nasz gość.
– Ale gospodyni nie będzie?
– Po co? – powiedziała radośnie głosem, jaki znali tylko nieliczni. – Będzie pan prokurator.
– To jest paskudna sprawa – westchnął Jan. Sam miał trójkę dzieci. Anna milczała. Wiedział, że komentarza się nie doczeka. – O której ta konferencja? – zapytał pojednawczo, bo wyczuł w pokoju narastające napięcie, które w poniedziałkowy poranek w ogóle mu się nie spodobało.
– O pierwszej, panie prokuratorze. W Centrum Konferencyjnym Policji.
– Niech ci będzie.
– Dziękuję. – Twarz miała kamienną. Radość zniknęła równie szybko, co się pojawiła.
– Ty też musisz iść na ustępstwa. – Anna czasem naprawdę potrafiła Mikołajczyka zirytować. Ukrywał to. Jak jedną z wielu rzeczy. Cecha szczególna człowieka dojrzałego, liczącego na polityczną karierę. Kiedyś tam w przyszłości. Oby szybko. Póki jeszcze ciało nie odmawia.
– Oni mają teraz wychowanie seksualne, prawda? – zapytała Anna. Gdyby sama miała dziecko, to choćby o to jedno nie musiałaby pytać.
– Wychowanie do życia w rodzinie, tak.
„Czyli całkiem coś innego, prokuratorku”, pomyślała Anna, a głośno powiedziała:
– Mogła zadzwonić do jakiejś grupy psychologów typu „Ponton”. – Fundacja „Ponton” i wolontariusze w niej działający pomagali nastolatkom w tarapatach, tłumaczyli, że świeżo rozdziewiczona dziewica może zajść w ciążę, wytrysk w pępek nie zagraża niczemu, z wyjątkiem czystości prześcieradła, a na HIV się umiera.
– A tak przy okazji… – Jan nie chciał, ale znowu zaczął się kręcić na tym kurewsko niewygodnym krześle, wstawionym tu przez tę krnąbrną małpę, którą zasadniczo lubił… Bał się jej jedynie od czasu do czasu, na przykład teraz… – Przyszedłem w jeszcze jednej sprawie. – Nie czekając, aż Anna cokolwiek odpowie, schował cienkopis Pilot Frixion Ball, wyciągnął iPhone’a i mruknął do niego: – To zapraszam panią do nas. Do gabinetu komisarzy, na piętrze.
Poprawił kieszeń i całą marynarkę, po czym zaczął prędko mówić do Anny:
– Wiesz, że moja żona udziela się w tych wszystkich fundacjach powiązanych z polityką społeczną Unii Europejskiej. Udało jej się wciągnąć twój posterunek w niezależny program pomocy dla ofiar przestępstwa.
– Nie lubię profilerów.
– Żadnych profilerów! Pomoc dla ofiar.
– Nie stać mnie na to. Ani ciebie – powiedziała Anna spokojnie, starając się zignorować napięciowy ból, który raptem wlazł w jej kark.
– To z funduszu unijnego. Niezależne…
– Jak bardzo niezależne? – Anna szczeknęła. – Mówisz o projekcie „Sieci Pomocy Ofiarom Przestępstw” realizowanym do spółki przez Ministerstwo Sprawiedliwości i Komisję Europejską?
– Mówię, że to stanowisko nie podlega ani pod komendanta stołecznego policji, ani prokuratora okręgowego.
– Czyli, patrząc w dół hierarchii, ani ja, ani ty nie mamy kompetencji…? – zapytała spokojnie Anna, ale było to podłe posunięcie z jej strony.
Na korytarzu dało się słyszeć kroki. Dźwięki takie wydają przyzwoite skórkowe buty, na przyzwoicie niskim słupku. Oznajmiały: jestem profesjonalistką, ale i kobietą! Poukładaną kobietą. Żoną, matką i fachurą, a przynajmniej tak mi się wydaje. I tobie.
– Ty chyba kompletnie ocipiałeś, żeby mi tu „kreta” wsadzać! – wrzasnęła Anna. I była teraz nieodrodną ukochaną córką swojego ojca, komunistycznego prokuratora Jerzego Wilka. Jan mógł to przysiąc. Chodził do starego Wilka na wykłady z prawa rzymskiego.
– Ciszej, ona tu zaraz będzie – szepnął Jan do Anny tonem zwykle zarezerwowanym dla jego osobistej, wściekłej żony.
Klamka trzasnęła. Bez pukania do gabinetu weszła kobieta, rozsiewając wokół siebie sportowo-kiczowaty zapach Dolce&Gabbana Light Blue.
– Kiedy jest wściekła, milczy. Zawsze tak było. Tylko myśli, że nie panuje nad sytuacją. – Anna doskonale znała ten głos.
Jan podskoczył na krześle jak kukiełka, ale nie podniósł się. Niech sobie kobiety same wszystko wyjaśnią.
– Tak. Znacie się od dawna. Ewa to twoja siostra, ale ponieważ pozostaje poza twoją zwierzchnością, nie widzę tutaj konfliktu kompetencji.
Anna męskim gestem przeciągnęła ręką po nieumalowanych policzkach. Westchnęła. I wbiła Janowi szpilę:
– Panie prokuratorze, niech mi pan to, kurwa, wyjaśni, wszystko, jeszcze raz.
Ewa Wilk-Szewińska stała tylko i patrzyła na tych dwoje. Jedyne wolne miejsce było za uczniowskim biureczkiem wciśniętym za drzwi. A tam Ewa ani myślała wylądować. Była księżniczką.
Komisarz Sławek Jarosiński pomyślał, że szefowej spodoba się, jeśli z dyrektorką szkoły Anna porozmawia nie w gabinecie, ale w pokoju przesłuchań. Utrze nos temu babsku, które patrzyło ponad ramieniem policjanta i, poprawiając cienkie włosy, przeglądało się w lustrze weneckim. Sławek – patrząc na nerwowe gesty kobiety, ciągłe poprawianie okularów w szylkretowej, niby to eleganckiej oprawie, za którymi ziały oczy ryby – był przekonany, że tak naprawdę kobieta nic nie widzi. Starała się zachować pozory sukcesu, choć nerwowo szarpała apaszką, zza której wychylała się blizna po usunięciu tarczycy. Niby nastolatka strzepywała pyłki z granatowej sukienki. Za ciemną czerwoną pomadką ukazywały się wybielone, lśniące zęby. Wybielanie zębów, krem Nivea, a na gwiazdkę koszyczek kosmetyków marki Avon, rozprowadzanych przez jakąś kuzynkę, której mniej powiodło się w życiu…
– To jest sala konferencyjna? – zapytała dyrektorka szkoły, przerywając gęste milczenie.
Sławek podrapał się po głowie:
– Nie, proszę pani. To jest pokój przesłuchań.
– Czy to konieczne? – Wlepiła spojrzenie mulistego karpia w lustro.
– Chce pani iść do kuchni?
– Nie, ale… – Trzepnęła nóżkami w modnych botkach, do których zakupu namówiła ją córka. – Miałam skargi na postępowanie pana koleżanki.
– Mojej przełożonej – powiedział Sławek dobitnie. – Nadkomisarz Anny Wilk.
– Deprymujące nazwisko. – Dyrektorka próbowała strzelić focha. Sławek nieomal się nie roześmiał, widząc kropelki potu nad jej górną wargą.
– A ja myślę, że to nazwisko do niej pasuje – odpowiedział uprzejmie. – A lustro, które ma pani za plecami, to lustro weneckie.
– Czyli jestem obserwowana? – Jej podniecenie, poczucie ważności, małomiasteczkowe kompleksy i strach były dla Sławka widoczne jak na dłoni.
– Niestety, nadkomisarz Wilk nie mogła przyjść. Sporządziliśmy z wczorajszego zajścia notatkę służbową. Dostaliśmy od pani listę uczniów, jak i listę pracujących nauczycieli.
Dyrektorka, słysząc oficjalny ton, którego sama lubiła używać, wyprostowała się, położyła dłonie na blacie i, niczego nieświadoma, dała ujście swojemu syndromowi prymuski wyrobionemu w małym górniczym mieście, pośród czerwonych murów famuł.
– Trójka nauczycieli była wyznaczona do opiekowania się uczniami na dyskotece. I agencja ochrony miała patrolować…
Sławek przerwał, markując poirytowanie, jakby był jeszcze bardziej znudzony, niż był w istocie. Zabolało.
– Dwie nauczycielki, jeden nauczyciel.
– Wuefista. – Starała się podlizać Sławkowi. Ten szeleścił papierami.
– Ale on chyba nie był w ciąży? – powiedział Sławek sarkastycznie.
Pogubiła się. Na zeschniętej twarzy pojawił się rumieniec:
– No, chyba nie podejrzewają państwo ciała pedagogicznego.
– A to jest szkoła zakonna? – Sławek popatrzył na kobietę i uśmiechnął się łagodnie i jasno.
– To dziecko podobno było całkiem duże!
– Jest pani pewna, że zauważyłaby każdy rosnący brzuch? – Sławek wlepił w nią swoje niemęskie zielone oczy, okolone gęstymi czarnymi rzęsami.
Teraz siostry Wilk stały naprzeciwko siebie i patrzyły wilkiem, co zdarzało im się przez większość życia.
– Nawet nie myśl, że cię oprowadzę – warknęła Anna.
Ewa wzruszyła ramionami.
– Prokurator mi cię zostawił i zwiał – powiedziała Anna gorzko. I jednak z pewnym niedowierzaniem.
– Mężczyźni boją się kobiet – wypaliła tonem wyższości Ewa.
Anna zorientowała się, że przez te lata Ewunia stała się jeszcze większą nadętą pindą. Kompletnie straciła kontakt z rzeczywistością, chroniona przez dzianego męża, byłego piłkarza.
– Ewa, a czy ty wiesz, jak kobiety potrafią się bać mężczyzn? – powiedziała Anna cicho. – Tutaj się dowiesz.
A w myślach dodała: „I poczekam na twoje krokodyle łzy, twoje chore emocje i na to, jak zaczniesz się rządzić. Rządzisz, majstrując przy relacjach, wdzięcząc się do młodych i starych, odgrywając to swoje voodoo, machając kupnymi certyfikatami z coachingu, aż w końcu wylecisz na bruk, jak z każdej roboty odkąd pamiętam. O ile w ogóle pracowałaś, a nie lepiłaś garnki na drogich zajęciach ceramiki, ćwiczyłaś jogę, pływanie czy co tam jeszcze było po drodze…”.
– Chrześniaczka cię pozdrawia. Obie moje córki już zapomniały, że mają ciocię. – Odgryzła się Ewa, a Anna pomyślała, że dla siostry rodzina, wypisz, wymaluj jak z plakatu IKEA, była najważniejsza. Raz tylko Ewa otworzyła się przed Anną, kiedy ojciec odszedł od ich matki Marii do młodszej kochanki Jagody. I kiedy okazało się, że Jagoda spodziewa się dziecka. To dziecko, jeszcze nienarodzone, raptem stało się wrogiem numer jeden dla obu. Kasia. Trzecia siostra!
– Ucałuj je ode mnie. – Faktycznie, Anna powinna bardziej pamiętać o dzieciach. Ale jeśli to robiła, czuła trudny do ukojenia ból. Ból, który można ukoić tylko bólem… Albo przemocą. – A mężowi uściśnij dłoń.
– Co u taty? – Teraz Ewa starała się nabrać pojednawczego tonu, choć wybrała kontrowersyjny motyw. Ojcu odejścia nigdy nie wybaczyła. I wciąż od nowa pulsowało w niej poczucie odrzucenia. Żyła w silnym postanowieniu, że swoją rodzinę utrzyma w całości, za wszelką cenę. Na razie ową ceną były nuda i zapach obcych perfum na twarzy męża. Plus małżeński seks, do którego musiała się zmuszać.
– Siedzi na wsi. – Ojciec był synem wiejskiego kościelnego i na starość zaczęło go ciągnąć do zapachu trawy i końskiego łajna. Anna mogła przysiąc, że stary Wilk poleguje na trawie, gdy tylko przychodzą pierwsze ciepłe dni. – Chyba jest mu z tym dobrze. Ale martwię się o Kasię. Ani on, ani jej matka nie potrafią nad nią zapanować. A co u naszej mamy?
– Zapytam dziewczynek – wyrwało się Ewie. Poczuła dyskomfort. Marzyła o papierosie. – Zostawiam jej wnuczki i uciekam. – Uciekała, a później paliła w samochodzie, choć wiedziała, że tego smrodu nie sposób się pozbyć.
Matka sióstr Wilk, też prawniczka jak ojciec, studencka miłość tatusia, poszła w katolicki ciąg po romansie z komuną. Ciągle wybaczała córkom grzechy niezawinione, a za małżeństwo Ewy się modliła, o czym z bogobojną miną na pozbawionej wieku pulchnej twarzy wciąż pierworodnej przypominała.
Anna milczała przez dłuższą chwilę, a później wypaliła:
– Dlaczego mi nie powiedziałaś?! – Niepotrzebne pytanie, chodziło o władzę, element zaskoczenia i o to, żeby za wszelką cenę postawić na swoim oraz okazać się lepszą.
Anna postawiła na życie zawodowe? Ewa jej pokaże, że można mieć rodzinę i być zawodową profesjonalistką. Tak, „zawodową profesjonalistką” – w czymkolwiek. Byle być.
– Nie rozmawiamy ze sobą od dawna – ćwierknęła.
– Ja ciebie tu, kurwa, nie chcę! Rozumiesz?!
Na zewnątrz świeciło słońce, ale pozbawione tego złotego kolorytu, który w tej części świata przynosi dopiero czerwiec. To było zimne słońce. Człowiekowi natychmiast zaczynało lecieć z nosa przezroczystym, rzadkim płynem, a palce, nawet w rękawiczkach, przenikał chłód i zaraz potem ból. Płatek śniegu zawirował gdzieś i spadł. Powietrze było dziś całkowicie pozbawione wilgoci.
Pola Łódź i Tomek Bargiel palili papierosy, kuląc się jak czarne ptaki za donicami z jakimiś wyjątkowo odpornymi na zimno, nieznanymi im krzewami, które tworzyły szpaler przed komisariatem. Wokół rozchodził się smród (bo nawet według nich był to smród) Chesterfield Blue 100, zwanych po amerykańsku „więziennymi fajkami”. Były tanie, sycące, a gruby ustnik dobrze trzymało się w zębach. Tomek spojrzał w białe niebo i jakby przez przekorę idiotycznie powiedział:
– Kiedyś czasy były piękniejsze.
Pola wybuchła śmiechem i od razu zaczął dusić ją suchy kaszel.
– Nie żartuję sobie. Teraz trzeba być kryminalistą, żeby móc zapalić w środku. Bo oni są tacy ze-ze-ze-zestresowani!
Pola przestała kaszleć, a Tomek raptem spoważniał:
– Dlaczego nie powiedziałaś Annie?
– O czym? – Patrzyła na papierosa, który zwyczajnie zgasł. Wymacała po kieszeniach parki zapalniczkę. Była zielona, miała narysowaną gębę Nicolása Madury i napis po polsku, bynajmniej nie po hiszpańsku: „Zważcie, mamy tu nikczemnika”.
– Nie uprzedziłaś, że jej siostra jest u nas.
– Nie miałam czasu. – Papieros nie chciał się od nowa rozpalić.
– Kłamiesz!
Zgarbiła się, zasłoniła od wiatru i wreszcie się zaciągnęła.
– Też mogłeś jej powiedzieć.
Cisza. Tomek zrobił krok w tył.
– Te dzieciaki mają na komórkach wszystko, o czym można zamarzyć.
Pola najchętniej wróciłaby już do budynku.
Przed komisariat wyszła Ewa. Zapaliła i, wiedząc, że jest obserwowana przez nieżyczliwych jej ludzi, pretorian siostry, zwróciła się w ich stronę z uśmiechem.
– Cześć – powiedziała modulowanym głosem młodszej kobiety. Milczeli.
– Co? – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Było jej zimno i gdzieś głęboko w sobie traciła cierpliwość do tej całej szopki. Potrzebowała roboty ze względu na pieniądze. Koniec kropka. Nigdy się do tego nie przyzna.
– Wiecie, który papieros najlepiej smakuje? – zapytała Ewa.
– No? – Tomek miał dość tego mrozu.
– Wieczorny. Ten po umyciu zębów. – Świadczyło to o tym, że jest buntowniczką czy że wieczorami zasypia bez pocałunków?
Anna próbowała nie poddać się fali gniewu, która ją zalewała. Całe lata spędziła na trenowaniu swojej obojętności. Uczucie wyjałowienia, które w końcu do niej przyszło, potraktowała jako błogosławieństwo Boże.
Przez chwilę zastanawiała się, czy to, co czuje, to na pewno jest gniew, a nie strach? Obcy (paradoksalnie bardziej obcy, bo zrodzony z jednej macicy) wtargnął na jej osobiste terytorium. Chore poczucie rywalizacji z Ewą, z czym musiała się zmagać przez całe dzieciństwo, to jedno. Złość na nielojalność prokuratora Mikołajczyka, to, że wił się pod pantoflem żony, która po urodzeniu trójki dzieci postanowiła raptem modnie się „realizować”, to drugie. Najgorszy był niepokój, że oto nie jest bezpieczna na komisariacie, który stał się dla niej namiastką domu. Że jej wszystkie tajemnice wyjdą na jaw, jakże banalnie – przy automacie do kawy.
Oczywiście, Ewa też miała swoje tajemnice. Zaraz po maturze uciekła z domu, uprzednio wyjmując z szuflady z bielizną matki plik banknotów. Cudzoziemski kochanek, a były to jeszcze czasy, kiedy Polki marzyły z wytęsknieniem o perspektywicznych objęciach zagraniczniaków, już na nią czekał. Nie musiałaby nawet zabierać oszczędności matki, bo chłopak poznany na wycieczce do Krakowa był bogaty. Również dlatego biegła do niego nasza materialistka, obecnie skupiona na mindfulness. Syn bankiera z Genui, o imieniu Donato. Przystojniak, wielbiciel blondynek i, niestety, jak się okazało, wielbiciel faszyzmu, znacznie ostrzejszego niż ten prezentowany przez partię Fratelli d’Italia. Byli ze sobą dwa lata.
Dwa lata, które Ewa przedstawiała jako uwikłanie w sieć przemocy i strachu. Dwa lata, które skończyły się tym, że ojciec Donato, Paolo, wsadził Ewę w samolot do Warszawy. Ją, luksusowe ubrania i kopertę wypełnioną pieniędzmi na otarcie łez.
Anna patrzyła na powrót swojej siostry marnotrawnej. Na jej studia psychologiczne, podczas których zaszła w ciążę z pewnym Niemcem studiującym filozofię. Miał być ślub, ale kiedy Wolfgang wybrał się swoją czerwoną beemką do Berlina, aby przedstawić rodzicom sytuację, Ewa poroniła. Nocna skrobanka uszkodzonego płodu ostatecznie otrzeźwiła Ewę. Skończyła z polowaniem na facetów, z rewelacyjnymi wynikami ukończyła studia i najpóźniej ze swoich koleżanek z roku założyła rodzinę. Nikt już nie pamiętał jej przeszłości, bo wtedy miejsce czarnej owcy zajęła Anna.
„Szefowa” rozparła się wygodnie w fotelu. Tyle tajemnic, tyle brudów i nawet śmierć nie przyniesie rozgrzeszenia. Zadzwoniła komórka. Na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie Darka Mroza. Uśmiechniętego; z mordą posiwiałego psa golden retrievera, który odpoczywał w objęciach patologa.
– Słyszałem o twojej siostrze. – Z głośnika popłynął głęboki bas.
– Dobre wieści szybko się rozchodzą. – Anna nie potrafiła powstrzymać sarkazmu.
– Ano – potwierdził Darek, myśląc, że będzie chciała się wygadać. Anna mogła dzwonić do Darka ze swoimi sprawami w środku nocy, wiedziała o tym i dlatego nigdy tego nie robiła. Tęsknił za nią. Bał się przyznać, że brzydzi go myśl, że jeszcze trochę i jedyne, co mu pozostanie, to smętne walenie konia albo seks ze zużytymi „podlotkami” ze strony odloty.pl, zamawianymi tak, jak zamawia się tłustą, kiełbasianą pizzę, wiedząc, że zaszkodzi i pozostawi w gardle tylko niesmak.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki