Nie otwieraj drzwi - Izabela Szolc - ebook + książka

Nie otwieraj drzwi ebook

Izabela Szolc

2,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Komisarz Anna Hwierut, samotnie wychowywana przez ojca policjanta, nie wyobrażała sobie dorosłego życia bez słodkiego odoru komendy miejskiej. Wiadomo: praca ta miała łączyć się z staniem na straży sprawiedliwości plus bonus w postaci pewnej, choć miernej pensji z budżetówki. Życie zweryfikowało te marzenia… Anna Hwierut nie wyobrażała sobie też życia bez odnalezienia drugiej połówki. Bycia z kimś razem do grobowej deski. I ich gromadką dzieci...Życie zweryfikowało i to marzenie… Anna Hwierut ma trzydzieści parę lat, sama wychowuje trudnego syna. A trudni dorośli mężczyźni z warszawskiej komendy też przyprawiają ją o ból głowy. I ból serca. Wiadomo: krew nie woda. Płynie szerszą strugą niż saski odcinek Wisły. Nastolatki z myślą o samobójstwach, ktoś znajduje martwe pokiereszowane dziewczęta, nieżywych kloszardów oraz żony, spalone w samochodzie niby na średniowiecznym stosie… To nie napawają optymizmem, ale budzi w Annie wolę walki. Agnieszka Osiecka napisała: „To był maj, pachniała Saska Kępa/ Szalonym, zielonym bzem…” Z szaleństwem możemy się zgodzić, ale Saska Kępa komisarz Anny Hwierut pachnie barbecue z człowieka… A Anna, piekielnie ludzka Anna, wciąż „jest na zakręcie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 288

Oceny
2,9 (20 ocen)
2
4
6
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grubaska1969

Z braku laku…

beznadziejna
00
psionic

Dobrze spędzony czas

Moje pierwsze spotkanie z tą autorką. Nie wiem, jak to określić? Przeczytałam kryminał czy mroczną poezję?Inna, fascynująca i poruszająca lektura.
00

Popularność




Cichy zabójca

Znam sto spo­so­bów umie­ra­nia,

Czę­sto myślę: może bym spró­bo­wała,

Rzucę się pod cię­ża­rówkę,

Gdyby aku­rat prze­jeż­dżała.

Albo sko­czę z mostu

Tyle że pracy dołożę

Wszyst­kim tym,

Co czysz­czą morze.

Znam tru­ci­znę do wypi­cia,

Czę­sto korci mnie skosz­to­wać,

Ale mama kupiła ją do zlewu

I nie chcę jej mar­no­wać.

Edna St. Vin­cent Mil­lay (prze­ło­żył Tomasz Bie­roń)

Roz­dział 1.

1.

Zapach pasty do pod­łóg, kredy i dzie­cię­cego potu – wszyst­kie szkoły pachną tak samo. Wszyst­kie i zawsze.

Anna odru­chowo się­gnęła do wid­mo­wej blond kitki. Zdu­miał ją ten gest, ta pamięć, jaką ma ciało – prze­cież włosy ścięła dwa­na­ście lat temu, zaraz po uro­dze­niu Kuby. Chłopca, który jest na tyle duży, aby zro­bić coś, za co dyrek­cja wzywa matkę do szkoły. Anna od zawsze miała pro­blem z wła­ści­wym opa­no­wa­niem układu wła­dza–pod­władny. I nie zno­siła prze­sia­dy­wać w jakich­kol­wiek anty­szam­brach, a szcze­gól­nie takich z twar­dymi ławami. Wes­tchnęła i wycią­gnęła dłu­gie nogi, któ­rych kształt – wart uwagi – masko­wały obszerne bojówki. Cmok­nęła, bo pomadka na ustach była jedy­nym odstęp­stwem od codzien­nej normy – czy raczej ustęp­stwem na rzecz pani dyrek­tor. Wcią­gnęła zapach szkoły. Czuła ulgę, że przy­naj­mniej ten etap życia ma za sobą. Co prawda, wciąż nie mogła uwie­rzyć, że jest matką nasto­latka. Sama niczym uczen­nica trzy­mała ala­skę zwi­niętą w kłąb na kola­nach – tylko taka kurtka kryła obszerną mary­narkę, a tylko obszerne mary­narki masko­wały zawo­dową wypu­kłość pod lewą pachą.

Anna się­gnęła po gazetę porzu­coną przez kogoś na końcu ławy; jej blada twarz o regu­lar­nych rysach od razu nabrała rumień­ców. Tytuł arty­kułu gło­sił: Testy zbyt trudne dla poli­cjan­tów. Anna przy­gry­zła wargi, nie zda­jąc sobie sprawy, że roz­ma­zuje pur­pu­rową pomadkę na zębach. Test składa się z dwóch czę­ści – kil­ku­dzie­się­ciu pytań oraz roz­mowy z psy­cho­lo­giem poli­cyj­nym. Oprócz tego przy­szły poli­cjant musi roz­wią­zać test wie­dzy ogól­nej.

– Pani Hwie­rut? – drzwi gabi­netu otwo­rzyła nie­młoda kobieta, pasu­jąca ide­al­nie do wyobra­żeń Anny. Loki, ciemny puder, bluzka ze sztucz­nego jedwa­biu opięta na impo­nu­ją­cych kulach biu­stu. Tylko łoso­siowy lakier na paznok­ciach, które trzy­mały klamkę, sta­no­wił zasko­cze­nie. Naj­wy­raź­niej w 2008 roku róż był passe. Dyrek­torka wska­zała dło­nią krze­sło.

– Zde­ner­wo­wana?

– A nie powin­nam być? – spy­tała Anna, sia­da­jąc na miej­scu petenta. Wzrok zare­je­stro­wał żółk­nącą palmę w głębi ciem­nego gabi­netu i popier­sie Jana Pawła II na biurku wiel­ko­ści gale­onu – dwa­dzie­ścia lat temu z pew­no­ścią nie stał tutaj brąz księ­cia Ponia­tow­skiego, tylko kogoś zupeł­nie innego. Gdy­bym zara­biała wię­cej, posła­ła­bym Kubę do pry­wat­nej szkoły.

– Jakub nie zaszczy­cił nas dziś swoją obec­no­ścią.

– Podobno pani dyrek­tor zawie­siła go w pra­wach ucznia, aż do ferii.

– Powie­dział dla­czego?

– Nie. Miał za to opa­tru­nek na ręku.

– A pod opa­trun­kiem ślady zębów. Ude­rzył kolegę w usta. Na lek­cji. Na mojej lek­cji mate­ma­tyki.

– Mój Kuba?!

– Matki ni­gdy nie wie­rzą. Wie pani cho­ciaż, o co poszło?

– Kuba mi nie powie­dział.

Dyrek­torka mil­czała, prze­rzu­ca­jąc leni­wie jakieś papiery. Na ścia­nie tykał ana­chro­niczny zegar z kukułką.

– Pani pra­cuje?

– Tak – odpo­wie­działa Anna, doda­jąc w myślach: Wysoki Sądzie.

– Może powin­nam poroz­ma­wiać z ojcem Kuby?

– Nie utrzy­mu­jemy ze sobą kon­tak­tów.

I znowu chwila mil­cze­nia. Zater­ko­tał wybaw­czy dzwo­nek na prze­rwę.

– Poroz­ma­wiam z nim… Nie­stety, bar­dzo się spie­szę… – Anna wstała, popra­wia­jąc mary­narkę.

– Rozu­miem – nie podały sobie dłoni. Paznok­cie Anny były poob­gry­zane, ale ręce mocne, bar­dzo mocne.

– Jesz­cze jedno. Musi pani pokryć koszty den­ty­sty. Tam­ten chło­piec stra­cił dwa zęby.

Na kory­tarz wyle­wał się roz­wrzesz­czany tłum uczniów. Omi­jał wysoką syl­wetkę Anny niczym skałę i pły­nął dalej. Naj­wy­raź­niej dyżu­ru­jące dwójki nauczy­ciel­skie nie robiły na dzie­cia­kach wra­że­nia. Ani reje­stru­jące kamery, podob­nie jak przy­cia­sne mun­durki… Anna była pewna, że takiej szkoły nie byłaby w sta­nie ukoń­czyć. Szkoły z gli­nia­rzami – bo oto minął ją patrol mło­dziut­kich poli­cjan­tów, cza­tu­ją­cych na szkol­nych han­dla­rzy nar­ko­ty­ków. Poli­cjanci roz­po­znali ją, jeden się uśmiech­nął, drugi uniósł brew na widok jej uma­lo­wa­nych ust.

Bez kło­potu zna­la­zła odra­pane drzwi uczniow­skiej toa­lety i zanu­rzyła się w siwe smużki nie­le­gal­nego tyto­nio­wego dymu. Z nie­zwy­kłą czuj­no­ścią szczęk­nęły zasuwy dwóch kabin. Anna Hwie­rut pochy­liła się nad zma­to­wia­łym lustrem i chu­s­teczką higie­niczną zaczęła ście­rać szminkę.

– Wcze­śniej było lepiej – ode­zwała się jedyna odważna: dziew­czynka, co naj­wy­żej czter­na­sto­let­nia, która z wyso­ko­ści sze­ro­kiego mar­mu­ro­wego para­petu obser­wo­wała dys­kret­nie Annę, paląc cien­kiego papie­rosa. Para­pet pamię­tał czasy przed­wo­jenne, podob­nie jak cała szkoła, która oca­lała jedy­nie cudem, sto­jąc na lewym brzegu Wisły.

– Doprawdy?

– Ja ni­gdy nie kła­mię.

Mimo wszystko pora­nek był piękny. Anna celowo nie ruszyła swo­jego fiata uno z blo­ko­wego par­kingu (mały, zie­lony, łatwy do odku­rze­nia – jako kobieta Anna nie cier­piała na żaden freu­dow­ski kom­pleks i nie musiała wzo­rem kole­gów roz­bi­jać się vanami). Po pro­stu chciała roz­ru­szać kości. Ostat­nio za dużo czasu spę­dzała za biur­kiem albo na kana­pie, a nie była prze­cież gwiazdą popu jak J.Lo i nie powinna hodo­wać dużych poślad­ków. Wci­snęła ręce do kie­szeni i ruszyła do pracy. Mocne buty kru­szyły cienki lód na kału­żach. Minęła widmo Sta­dionu Dzie­się­cio­le­cia, jesz­cze bar­dziej wylud­nione niż zwy­kle. Znik­nęli nawet Afry­ka­nie, któ­rzy z tury­stycz­nych łóżek sprze­da­wali spor­towe buty – oczy­wi­ście „ze skóry anty­lopy, bo dziew­czyny na takie lecą”.

Spo­strze­gła, że poli­cyjny radio­wóz zawija pod przę­sło mostu Ponia­tow­skiego, a dwa inne par­kują w oko­li­cach rzecz­nych chasz­czy. Latem koczo­wali tam rosyj­scy han­dla­rze, któ­rzy oszczę­dzali na czyn­szach. Ale zimą? Nie miała żad­nych złych prze­czuć. W ogóle jakby zro­biło się spo­koj­niej. Jar­mark Europa zatrza­snął swe podwoje i mniej było kra­dzieży kie­szon­ko­wych. Odpły­nęły pie­nią­dze, a z nimi pomniej­sza mafia. Ostatni „spła­wik” wypły­nął z Wisły trzy mie­siące temu. Bada­nia DNA ziden­ty­fi­ko­wały w topielcu chło­paka, który zagi­nął w zeszłego syl­we­stra. Od tygo­dnia nie pokłó­ciła się przez tele­fon z ojcem, jej mały nie skoń­czył jesz­cze w popraw­czaku, ustą­piły eks­plo­zje na Słońcu, a ona sama prze­stała zabi­jać samot­ność, kocha­jąc się nocami sama ze sobą… Po co więc te węszące radio­wozy? Przy­spie­szyła kroku, choć wie­działa, że i tak nie ma szans zdą­żyć na poranną odprawę.

Komenda – niczym potiom­ki­now­ska wieś – z zewnątrz pre­zen­to­wała się cał­kiem nie­źle. Przed fron­tem bia­łego budynku powie­wały flagi: pań­stwowa i unijna. Pogrze­bowe cyprysy ktoś zaradny pró­bo­wał prze­ro­bić na cho­inki, obwie­sza­jąc je kolo­ro­wymi lamp­kami. Dawno było po Trzech Kró­lach, ale Anna wie­działa, że świa­tełka skoń­czą kaden­cję może na Wiel­ka­noc albo nawet po lip­co­wym Świę­cie Poli­cji. Poza lipiec nie zaglą­dała do kalen­da­rza, bo wła­śnie pod koniec tego mie­siąca wypa­dały jej uro­dziny. Trzy­dzie­ste trze­cie. Chcia­łaby mieć czter­na­ście lat i popa­lać w szkol­nym kiblu. Nie, nie czter­na­ście. Dwa­na­ście – dwa lata póź­niej paliła w szpi­tal­nej toa­le­cie, razem z prze­żartą przez raka matką. „Nie­długo wrócę do domu, sło­neczko”. Świerz­biło ją, żeby kop­nąć w meta­lową popiel­nicę, ale drzwi komendy były całe prze­szklone, a poli­cja musiała dbać o swój image.

Komi­sarz Anna Hwie­rut prze­kro­czyła próg budynku. Parę głów pod­nio­sło się na jej widok: petenci, któ­rzy przy­szli zgło­sić kra­dzież samo­chodu albo samo­cho­do­wego radia. Ci, któ­rzy nie wie­dzieli jesz­cze, jakie plamy na tapi­cerce zosta­wia pro­szek do zbie­ra­nia odci­sków pal­ców.

Dokład­nie pomię­dzy auto­ma­tami z kawą i cze­ko­ladą stra­szyły szare zbro­jone drzwi, pro­wa­dzące do serca komendy. Anna prze­su­nęła prze­pustkę przez czyt­nik i zna­la­zła się pośród bogactw sezamu. Pie­nię­dzy z dota­cji mia­sta wystar­czyło, by zro­bić szybki lifting na zewnątrz budynku, poło­żyć kafelki w pocze­kalni, uzbroić recep­cję w dwa kom­pu­tery i uwić dzie­cięcy pokój prze­słu­chań. Im dalej, tym bar­dziej wszystko było po sta­remu. Strzę­piące się lino­leum, pista­cjowa lam­pe­ria na ścia­nach, widoczna w miej­scach nie­za­sta­wio­nych roz­chy­bo­ta­nymi szaf­kami na akta. Anna sły­szała mia­rowe stu­ka­nie prze­my­sło­wych maszyn do pisa­nia marki Łucz­nik i poczuła, że jest w domu.

Lisia głowa sekre­tarki Marioli poja­wiła się w drzwiach, nim Anna zdą­żyła zrzu­cić kurtkę.

– Nie było cię na odpra­wie.

– Byłam w szkole. Kuba naroz­ra­biał.

– Naresz­cie. Bałam się, że wycho­wasz mamin­synka.

Anna skrzy­wiła się nie­znacz­nie.

– W każ­dym razie Pie­trzak czeka na cie­bie. Ten Wie­niaw­ski…

– Wień­kow­ski.

– Moż­liwe, że w końcu będzie zezna­wał. Ale posta­wił waru­nek – zawie­siła głos – że go odwie­dzisz na Kam­czatce. Sama. Leci na cie­bie. Stary chce, żebyś to wyko­rzy­stała.

– Inspek­tor Pie­trzak ogląda zbyt dużo fil­mów.

– Za chwilę jadą na Bia­ło­łękę po aresz­tanta, powiem, żeby pocze­kali, możesz się z nimi zabrać. No bo prze­cież zro­bi­łaś sobie spa­cer, prawda?

– Skąd wiesz?

– Sekre­tarce szefa nic nie umknie… – zna­cząca pauza. – I w co ty się ubie­rasz? Nie masz chło­paka czy co?

Starsi sze­re­gowi Stra­szew­ski z Bry­zie­wi­czem mogli zapro­po­no­wać Annie jedy­nie kanapę radio­wozu. Żaden nie oka­zał się na tyle rycer­ski, aby zamie­nić się z nią miej­scami. Prze­pisy. Stra­szew­ski trza­snął drzwiami, a Anna zna­la­zła się w czymś w rodzaju klatki, oddzie­lo­nej od kie­rowcy i mun­du­ro­wego pasa­żera szybą z pleksi. Kanapa była niczym innym jak sza­rym pla­sti­ko­wym kata­fal­kiem plus uchwyt na szlauch – za pomocą wody i hydrantu czę­sto budzono (a przy oka­zji myto) nie­jed­nego trupa.

Wpa­dła w oko socjo­pa­cie. Kle­ili się do niej też pijacy, klo­szar­dzi i despe­raci. Jej dzi­waczne kon­takty z pół­świat­kiem ruj­no­wały poli­cyjną sta­ty­stykę. Zni­ko­mym pocie­sze­niem było, że bez obaw lgnęły też do niej małe dzieci i duże zwie­rzęta. Bar­dzo zni­ko­mym.

Wień­kow­ski zyskał ksywę Wie­niaw­ski, bo jesz­cze do nie­dawna towa­rzy­ska śmie­tanka sto­licy miała go za uta­len­to­wa­nego mło­dego skrzypka. Póź­niej uta­len­to­wany skrzy­pek z nie­wzru­szoną miną (patrz, jak on się trzyma!) na cmen­ta­rzu na Wólce Węglo­wej przyj­mo­wał liczne kon­do­len­cje jako młody wdo­wiec. Teraz sie­dział w aresz­cie śled­czym i praw­do­po­dob­nie roz­grze­wał duszę przed doży­wo­ciem w chłod­nej celi, wybie­lo­nej z braku farby pastą do zębów. Tobiasz Wień­kow­ski. Skur­wiel. Tobia­szowi z Biblii, który oca­lił dzie­wicę od śmierci z ręki demona, towa­rzy­szył anioł pod posta­cią psa. Wień­kow­skiemu chyba tylko psia wesz.

Wokół wię­zien­nego muru stali straż­nicy z krót­ko­fa­lów­kami. Nie zwra­cali uwagi na gryp­su­ją­cych, któ­rzy – sto­jąc pod oknami wyż­szych od muru kon­dy­gna­cji – krzy­czeli coś po swo­jemu do cieni na wyso­ko­ściach. Igno­ro­wali rów­nież kobiety, które w gra­nej na opak sce­nie bal­ko­no­wej z Romea i Julii piel­grzy­mo­wały do swo­ich zatrza­śnię­tych kochan­ków.

Straż­nik spraw­dził wjaz­dówkę, powie­dział coś do nie­wi­dzial­nego zwierzch­nika, radio zater­ko­tało i wię­zienna brama z mito­lo­gicz­nym namasz­cze­niem god­nym toczo­nego pod górę kamie­nia Syzyfa zaczęła sunąć w bok. Anna zawsze czuła się tu nie­swojo. Nie wie­rzyła w reso­cja­li­za­cję, sta­rała się nie wie­rzyć w prag­ma­tyczne odosob­nie­nie (rów­nie obec­nie nie­modne jak różowy lakier do paznokci i były mini­ster spra­wie­dli­wo­ści, nazy­wany tu potocz­nie ZZ Topem). Już przez pierw­sze dni tym­cza­so­wego co bar­dziej pojętni aresz­tanci uczyli się otwie­rać (przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie) zamki samo­cho­dów, choć w celi wylą­do­wali za zwy­czajny włam: kamień w szybę, radio i w nogi. Nie było też tajem­nicą, że straż­nicy wię­zienni i poli­cjanci nie prze­pa­dali za sobą. Testy dla przy­szłych poli­cjan­tów były prze­cież „za trudne”. Ten, kto je oble­wał, a jed­nak szedł w zaparte jak naj­lep­sza recy­dywa, z reguły lądo­wał na eta­cie kla­wi­sza. Oglądu pol­skiego wię­ziennictwa nie polep­szyła Annie opi­nia wydana przez uko­cha­nego wuja. Wuj poznał je od pod­szewki, a w końcu umarł na wię­zien­nym bloku ope­ra­cyj­nym. Pokój jego duszy. Pokój duszy żyją­cemu ojcu Anny, który w ramach pokuty za grzech star­szego brata został poli­cjan­tem. A ja?, prze­mknęło Annie przez głowę, za co ja się umar­twiam?

Wewnątrz się­gnęła do lewej pachy i odpięła kaburę z pisto­le­tem, ale wykry­wacz metalu i tak zaczął ponuro buczeć.

– Ona ma gwoź­dzie w nodze – straż­nik uspra­wie­dli­wił Annę przed nie­oby­tym kolegą. Tam­ten zagwiz­dał, a ona poczuła się bar­dzo zmę­czona.

Prze­mie­rzała pokój prze­słu­chań wiel­kimi kro­kami. Ściana i ściana. Lustro. Głową w mur. Wpro­wa­dzono aresz­tanta.

– Zdjąć mu kaj­danki, pani komi­sarz?

– Nie – odpo­wie­działa swo­bod­nie.

– Pani komi­sarz mnie nie lubi – stwier­dził Tobiasz Wień­kow­ski, jesz­cze zanim straż­nik zamknął drzwi. – Albo się mnie pani boi.

Jego czarne, wciąż dłu­gie włosy ostro kon­tra­sto­wały z jasną cerą. Był zbyt ładny jak na męż­czy­znę. Może musiał urodę dopra­wić okru­cień­stwem?

– Chciał pan ze mną poroz­ma­wiać.

– Chcia­łem popa­trzeć. Mówić to mogłem i z pani brzyd­kim part­ne­rem.

Kochany Sze­lig – jakże on się jeżył, kiedy wcho­dził do tego pokoju.

– Na­dal pan myśli, że się z tego wywi­nie?

– Lubię grać.

– Jak wielu.

– Ja jestem wir­tu­ozem, pani komi­sarz.

– I zagra mi pan pięk­nie na wizji lokal­nej?

– To wła­śnie chcia­łem pani oznaj­mić.

– Już się szy­kuję na bis. A gdyby pan wtedy zabi­so­wał, na­dal grzałby pan krze­sło w Fil­har­mo­nii Naro­do­wej.

Mil­czał przez chwilę.

– Pani komi­sarz, czego nie robi się dla sztuki. Nie prze­wi­dzia­łem, że uko­chana Klau­dia wydo­sta­nie się z pło­ną­cego samo­chodu. Oczy­wi­ście mógł­bym wró­cić… Ale wtedy spa­lił­bym sobie ręce skrzypka.

– Pan nie może się docze­kać, żeby to wszystko opo­wie­dzieć.

– A wy nie dość długo cze­ka­li­ście?

– Więc kiedy?

– Wizja może być choćby jutro.

Ski­nęła głową i ruszyła ku drzwiom, żeby wezwać straż­nika, choć i tak musiał widzieć jej ruch w wenec­kim lustrze. Dobrze, że starła pomadkę.

– Pani komi­sarz – usły­szała za sobą – jesz­cze momen­cik. Wie pani, co chcą zro­bić moi teścio­wie? Ode­brać mi wła­sność grobu, w któ­rym pocho­wa­łem Klau­dię. Grobu głę­bi­no­wego, dodam. Dwójki. Dwójki dla nas obojga.

– Zamor­do­wa­łeś im córkę i się dzi­wisz?

– Co Bóg złą­czył, niech czło­wiek nie pró­buje roz­dzie­lić.

Straż­nik nie przy­cho­dził, więc musiała jed­nak zastu­kać.

Roz­dział 2.

2.

„Zło wynika z oko­licz­no­ści”, prze­czy­tała Anna w jakimś kry­mi­nale.

W domu kalo­ry­fery były odkrę­cone na mak­si­mum, a Kuba snuł się po miesz­ka­niu na bosaka, w luź­nych spodniach od dresu i w T-shir­cie z kotem Gar­fiel­dem. Widząc matkę, natych­miast zało­żył kap­cie. Anna w pierw­szej chwili chciała podejść do okna i sze­roko je otwo­rzyć. Nie­na­wi­dziła zadu­chu. Zimno, chłodny wiatr – to utrzy­my­wało ją w for­mie. W sta­nie kon­cen­tra­cji. Wyśmia­łaby każ­dego, kto by powie­dział, że się umar­twia. Była dużą, silną kobietą, typem skan­dy­naw­skim. Ina­czej niż Kuba… Kiedy była nie w sosie (rzadko, za to zawsze po drinku), zasta­na­wiała się, czy jakiś troll nie zaklął jej syna, tak jak trolle zakli­nają szcze­nięta. Kuba wro­dził się w dziadka i ojca. W dwóch męż­czyzn, któ­rzy prze­orali Annie życie wszerz i wzdłuż. Miał gęste czarne włosy dziadka Andrzeja i jego ciemne oczy. Usta, kształt pod­bródka były nato­miast maską zdartą z bio­lo­gicz­nego ojca. Podob­nie nad­garstki, ramiona, nawet stopy. Anna musiała nauczyć się patrzeć na nie bez zło­ści.

– Jak minął dzień? – zapy­tał Kuba tonem, jakim dziecko naśla­duje doro­słego.

– Bywało lepiej – poszła do łazienki umyć twarz. Stał w progu i patrzył, jak igno­ruje tonik, się­ga­jąc po kostkę mydła. Obser­wo­wał matkę, prze­no­sząc cię­żar ciała z pal­ców na pięty. Z pięt na palce.

– Żad­nej tele­wi­zji, kom­pu­tera ani pizzy – powie­działa, się­ga­jąc po ręcz­nik.

Poki­wał głową, choć nie mogła tego zoba­czyć.

– Na­dal mi nie powiesz, o co poszło?

– Mamo…

– Musia­łeś ude­rzyć tego chłopca aku­rat na mate­ma­tyce? – jakie nie­do­rzeczne pyta­nie.

– Z mate­ma­tyki jestem dobry – ukryła uśmiech. Dzieci i ich obraz świata. „Zło wynika z oko­licz­no­ści”. – Pomóc ci przy kola­cji?

– Tylko nie baw się nożem.

Się­gnął po chleb tostowy, a matka otwo­rzyła lodówkę. Na osob­nych pół­kach leżały wędliny i sery. Kuba był wege­ta­ria­ni­nem. Na drzwiach zamra­żalki przy­cze­pił magnes z rysun­kiem cie­lątka i napi­sem „Kochasz. Nie jedz”. Anna kon­se­kwent­nie igno­ro­wała ten komu­ni­kat. Jej świat nale­żał do dra­pież­ni­ków.

Tele­wi­zor mil­czał.

– Joss Stone czy Ayo? – Kuba poma­chał pły­tami kom­pak­to­wymi. Wciąż czuł się nie­pew­nie, ina­czej pró­bo­wałby prze­for­so­wać Eva­ne­scence. Anna zasta­na­wiała się, czy jest bar­dzo roz­cza­ro­wany, że jego matka nie wygląda jak woka­listka tego zespołu. Drobna, blada driada, z czar­nymi wło­sami do poślad­ków… A póź­niej przy­szedł jej na myśl kom­pleks Edypa.

– Ayo.

– Mamo, nie chcę jechać na ferie do babci do Kra­kowa. Chcę jechać do dziadka do Łodzi.

– Ty naprawdę lubisz ranić ludzi.

– Nie, mamo… Możemy powie­dzieć babci, że jestem chory albo coś… Wymy­ślić jakieś alibi.

– Kuba!

– Ja naprawdę nie mogę tam teraz poje­chać! – trza­snął tale­rzem.

– Ale dla­czego?

– Bo to mama ojca!

– O to pokłó­ci­łeś się z kolegą? O ojca?

Znowu dopa­dły ją wyrzuty sumie­nia. Znane wszyst­kim samot­nym mat­kom. Gdy­bym ja… Gdyby on… Gdy­by­śmy…

– Dobrze, zadzwo­nię do dziadka.

– Super!

– Pod warun­kiem, że poga­damy poważ­nie po powro­cie.

– Stoi.

– A teraz idź do swo­jego pokoju. Idź do pokoju, bo chcę włą­czyć tele­wi­zor. I trzy­maj się z daleka od kom­pu­tera.

Oglą­dała wia­do­mo­ści, by za moment prze­łą­czyć kanał na Ani­mal Pla­net. I TVN Style. I Fashion. I… Nie potra­fiła zna­leźć sobie miej­sca. Miała ochotę na kon­cert skrzyp­cowy. Sze­roko otwo­rzyła okno.

„Zło to nie­obec­ność dobra”. Święty Augu­styn? Wykrę­ciła kie­run­kowy, a póź­niej numer do ojca.

– Słu­cham – brzmiał trzeźwo, ale Anna pod­świa­do­mie szu­kała w jego gło­sie tego zała­ma­nia, a póź­niej cha­rak­te­ry­stycz­nego dla pija­nych pod­bi­cia nuty. Utrzy­my­wał, że nie pije od pię­ciu lat, od kiedy prze­szedł drugi zawał.

Utrzy­my­wała, że mu wie­rzy. Żeby pić z baj­pa­sami, musiałby być samo­bójcą, a gdyby był samo­bójcą, ze swoim cha­rak­te­rem zakoń­czyłby życie szybko i spraw­nie.

– Anna? Dzwo­nisz z pracy? Co u mojego wnuka?

– Jeste­śmy w domu. Kuba przy­wa­lił komuś w szkole.

– Popatrz, popatrz.

– Ma opa­tru­nek na ręku.

– Wywa­lili go?

– Jesz­cze nie. To zna­czy zawie­sili.

– I sie­dzi sam w domu?

– Nie. Tak. Zabiorę go do pracy.

– Naucz go pisać raporty.

Ojciec zaczyna grać dobrego dziadka. Jakby nie pamię­tał, że jego wła­sna córka bie­gała po podwórku z klu­czem na szyi, a kiedy zni­kał nocami, prze­no­siła pościel do sta­rej gdań­skiej szafy i w jej wnę­trzu ukła­dała się do nie­spo­koj­nego snu.

– Kupu­jesz mu kro­jony chleb? Masz w domu czaj­nik elek­tryczny? Powie­dzia­łaś, żeby nikogo nie wpusz­czał?

– Tato, on chce przy­je­chać do cie­bie na ferie.

– Myśla­łem, że wysy­łasz go do Kra­kowa.

– Też tak myśla­łam.

– Na­dal chce być poli­cjan­tem?

– Kuba?

– Ostat­nio chciał.

– Dosyć poli­cjan­tów w rodzi­nie.

– Skoro i tak nie cho­dzi do szkoły, to może zabiorę go do Łodzi wcze­śniej.

– Nie ma pośpie­chu. W pracy mam teraz pokój dzie­cięcy, tam będzie mu dob…

Wszedł jej w pół słowa:

– Przy­jadę po niego jutro.

– Jutro mam wizję lokalną, tato.

– Przy­jeż­dżam po wnuka – odło­żył słu­chawkę.

W pokoju syna było ciemno, nie licząc nikłej poświaty, jaką dawała pod­świe­tlana figurka Sno­opy’ego.

– Kuba?

Odrzu­cił koł­drę, którą miał nasu­niętą na głowę. Błysk latarki. Ści­skał w gar­ści książkę.

– Co czy­tasz?

– Puc, Bursz­tyn i goście.

Jakoś jej nie zdzi­wiło, że nie był to Harry Pot­ter.

– Też to czy­ta­łam.

– Wiem. Zresztą to twoja książka. Przy­wio­złem ją z Łodzi.

Przez myśl prze­mknął jej obraz małej, puco­ło­wa­tej blon­dynki uwiel­bia­ją­cej psy. Ni­gdy żad­nego nie miała. Te z ksią­żek musiały jej wystar­czyć.

– Dzwo­ni­łam do dziadka. Przy­je­dzie po cie­bie już jutro. Po co masz się kisić sam w domu. – Zapa­liła lampkę nocną. – Popsu­jesz sobie oczy.

– Dzięki.

– Wstaję wcze­śnie rano. Nie będę cię budzić. Dzia­dek ma klu­cze. – Pauza. – Daj mamie buziaka.

Przy­legł do niej, a ona irra­cjo­nal­nie pró­bo­wała wyczuć w jego wło­sach woń talku dla nie­mow­ląt.

Została poli­cjantką, bo Kuba za wcze­śnie się uro­dził, a raczej nie dał na sie­bie cze­kać. Marzyła, żeby stu­dio­wać arche­olo­gię. Ale została sama z dziec­kiem – ojciec zała­twił jej zaję­cie przy obsłu­dze kse­ro­ko­piarki na nie­ist­nie­ją­cym już komi­sa­ria­cie. Z nudów kopio­wała na maszy­nie zdję­cia zachod­nich gwiaz­do­rów z nie­miec­kiego „Bravo”. Póź­niej wszystko poto­czyło się wła­snym torem. „Nie mów, co życie może dla cie­bie zro­bić, zasta­nów się, co możesz zro­bić dla życia” – to para­fraza z Ken­nedy’ego, zastrze­lo­nego w 1963 roku. Jej nie było jesz­cze na świe­cie.

– Kuba, bądź miły dla dziadka. Nie jest już taki jak kie­dyś.

– To zna­czy jaki?

– Silny. Nie jest taki silny.

Odkrył uczu­cia.

Roz­dział 3.

3.

Leżała nie­ru­chomo i pró­bo­wała prze­bić wzro­kiem gęst­nie­jącą ciem­ność.

Nie myślała o sobie. Myślała o żonie Wień­kow­skiego. Mło­dej kobie­cie o imie­niu Klau­dia, któ­rej życie – wszyst­kim tak się wyda­wało – przy­po­mi­nało histo­rie z kolo­ro­wych, lśnią­cych maga­zy­nów. A zakoń­czyło się burymi foto­gra­fiami w bru­kow­cach. Na grób ktoś rzu­cił białe róże – przy­naj­mniej, prze­gry­za­jąc się przez całą sza­rość, można się było tego domy­ślać. Białe róże dla mar­twej księż­niczki.

Co było szklaną trumną? Może namiot tle­nowy na oddziale opa­rzeń? Trzy tygo­dnie Klau­dia była zawie­szona w tej gorz­kiej prze­strzeni pomię­dzy zie­mią a nie­bem. Padały kolejne dia­gnozy: szok, śpiączka, drogi odde­chowe nie­drożne. Zatrzy­ma­nie akcji serca.

Annę wręcz cho­ro­bli­wie inte­re­so­wało, czy Klau­dia choć na chwilę odzy­skała przy­tom­ność? A jeśli zoba­czyła swo­jego czar­no­wło­sego księ­cia zaba­wia­ją­cego się zatru­tym jabł­kiem?

Pamię­tała, co kie­dyś powie­dział ojciec: „Poli­cjant, który zbyt­nio zbliża się do ofiary, sam zamie­nia się w jej mor­dercę”.

Anna musiała napić się wody. Cichutko, aby nie obu­dzić syna, puściła Kasię Nosow­ską. Głos woka­listki spra­wiał, że nie czuła się tak samotna.

Nie jestem z tych co bez lęku patrzą w ciem­ność,

Co sły­sząc szmer, jak w fil­mach scho­dzą do piw­nicy.

Ja jestem z tych co nakry­wają głowę koł­drą.

Z tych, któ­rym strach unie­moż­li­wia oddy­cha­nie.

Ja jestem z tych, któ­rzy się boją zamknąć oczy,

By prze­spać noc, zapa­lają wszyst­kie świa­tła.

Ja jestem z tych, co sami z sobą roz­ma­wiają,

By nie lękać się, cichutko sobie nucą.

W nocy każdy przed­miot oczy ma.

Anna znała tekst na pamięć, dużo czasu minęło od momentu, kiedy usły­szała go po raz pierw­szy. A czas wciąż pły­nął.

Żało­wała tylko, że prze­stała wie­rzyć w bajki.

– Jedyne, co widzimy, to następ­stwo zda­rzeń – mruk­nął komi­sarz Woj­tek Sze­lig. Anna z poli­cyj­nym part­ne­rem sie­dzieli w samo­cho­dzie zapar­ko­wa­nym na wysepce. Mgła dopiero co zaczęła uno­sić się znad drzew. Szosę ota­czał las. Cze­kali na kon­wój, który miał dowieźć Wień­kow­skiego na wizję lokalną. Daw­niej grza­liby ręce o kubki cierp­kiej kawy z ter­mosu. Czasy się zmie­niły, teraz ści­skali puszki ener­ge­ty­zu­ją­cego burna – tyle że od tego jesz­cze bar­dziej cier­pły palce.

– Nie spie­szy im się, co?

– To ty chcia­łaś przy­je­chać wcze­śniej.

– Sama nie wiem po co.

– Nie przy­zna­waj się do tego. Pamię­taj o zło­tej zasa­dzie: Never com­plain. Never explain.

Wień­kow­ski opa­no­wał ją do per­fek­cji.

– Jego adwo­kat będzie wno­sił o nie­po­czy­tal­ność klienta. Ta wizja lokalna bar­dziej potrzebna jest im niż nam.

– Mnie w ogóle nie jest potrzebna – Anna odsta­wiła puszkę.

– Po czymś takim od razu myślisz, że wszy­scy męż­czyźni to świ­nie.

– Woj­tek…

– Może i świ­nie, ale nie mor­dercy. Ja zamor­do­wa­łem tylko paprotkę.

Anna pocią­gnęła nosem: papie­rosy, cho­inka zapa­chowa o aro­ma­cie wani­lii, która ostat­nimi siłami sta­rała się zabić woń niko­tyny. Koci mocz cią­gnący gdzieś od poli­cyj­nego swe­tra. To zapach Kle­mensa – zazdro­sny rudy kocur obsi­kał kie­dyś jej porzu­cone wie­czo­rowe buty. Woj­tek i Kle­mens: dwóch nie­wy­ka­stro­wa­nych kawa­le­rów – może nie sprze­czają się o łowi­ska, ale jeden dru­giego utrzy­muje w sta­nie wol­nym.

– Kogo szu­kają nad Wisłą? – Anna pró­bo­wała zmie­nić temat.

– Jakie­goś chło­paka z Otwocka. Matka mar­twi się, że mógł sko­czyć z mostu Ponia­tow­skiego. Dobrze, że nie pra­cu­jemy w cie­niu Gol­den Gate.

– Cho­lerny gów­niarz.

– Swoją drogą dzi­wię się, że Pie­trzak nas do tego nie przy­dzie­lił. W końcu co „spła­wik” to i my.

Minął ich poli­cyjny fur­gon w towa­rzy­stwie dwóch radio­wo­zów. Woj­tek Sze­lig wrzu­cił kie­run­kow­skaz i ruszył.

Anna myślała o dwóch żywio­łach. Wodzie i ogniu.

Jed­nak ktoś musiał wstać wcze­śniej od nich. Na lawe­cie stał zwę­glony seat, któ­rego ruszono z poli­cyj­nego par­kingu. Seat Klau­dii. Poli­cyjny polo­nez miał grać samo­chód Tobia­sza, Anioła Śmierci. Przy­le­śne miej­sce wypadku odgro­dzono żółtą taśmą, którą bez­sku­tecz­nie rwał wiatr. Wypa­lona trawa zdą­żyła się już odro­dzić, zwięd­nąć i znowu cze­kała na wio­snę. To, że śnieg już stop­niał, cie­szyło na równi ją, jak i poli­cjanta z kamerą do reje­stra­cji wizji lokal­nej. Za taśmą, opie­ra­jąc się o duże drzewo, stała dwójka papa­raz­zich. Jed­nego, z długą siwą brodą jak u pro­roka i pocią­głą twa­rzą Chry­stusa, Anna znała lepiej, niż by chciała.

Tobiasz Wień­kow­ski prze­stał roz­cie­rać nad­garstki podraż­nione kaj­dan­kami i poma­chał Annie:

– Nie podej­dzie pani bli­żej, pani komi­sarz?

Czu­jąc, że się czer­wieni, pokrę­ciła głową.

– Będę mówił więc gło­śno. Co za piękna sala kon­cer­towa – rozej­rzał się, roz­kła­da­jąc ramiona.

– Pajac – mruk­nął ktoś.

– Na co jesz­cze cze­kamy?

– Pan mece­nas się spóź­nia…

Z piskiem opon pod­je­chał srebrny mer­ce­des. Ptaki pode­rwały się z drzew z krzy­kiem. Annie wyda­wało się, że ptasi chór brzmi jak krzyk kobiety.

– Widzia­łaś jej zdję­cia? – zapy­tał Sze­lig.

– Tak.

– A takie sprzed wypadku?

Jedno było wpięte w akta. Bru­netka z nie­na­gan­nym maki­ja­żem, pomimo upału pozu­jąca na tle pira­mid. Oku­lary zsu­nęła na czoło. Mruży oczy. To ich podróż poślubna.

– Jesteś do niej podobna.

– Prze­stań do cho­lery! To nawet nie jest śmieszne.

– Gdy­byś wło­żyła perukę… Mam nadzieję, że zamkną tego skur­wiela i wyrzucą klucz. Do Wisły. I nie każą nam go wyła­wiać.

Pierw­sza wer­sja tej histo­rii była do znie­sie­nia. Dostaw­czy polo­nez z praw­do­po­dob­nie pija­nym kie­rowcą ude­rzył w seata. Seat sta­nął w pło­mie­niach. Pasa­że­rowi, męż­czyź­nie, udało się wysko­czyć. Nie był przy­pięty pasami, siła ude­rze­nia nie wyrzu­ciła go przez szybę, drzwi szczę­śli­wie się nie zakli­no­wały. Jedyne, o czym pomy­ślał, to by biec po pomoc.

W samo­cho­dzie pło­nęła jego żona. To ona pro­wa­dziła.

Gdy przy­je­chała poli­cja i straż pożarna, pło­nęły krzewy, a iskry ska­kały po drze­wach. Tutaj nastą­pił cud, krót­ko­ter­mi­nowy, a jed­nak cud – na chłod­nej ziemi leżała kobieta. Wydo­stała się z pło­ną­cego wraku. Pie­kącą twarz zdo­łała poma­zać bło­tem. Była nie­przy­tomna, jej oczy wołały w niebo.

– Każdy prze­żywa ból po swo­jemu! – wrza­snął Tobiasz.

Jego żona była ubez­pie­czona na pięć­set osiem­dzie­siąt tysięcy zło­tych. Tobiasz sfin­go­wał dwa pod­pisy na trzech poli­sach swymi dro­go­cen­nymi pal­cami. Wpadł w długi – wyścigi, karty, walki psów, czy to ważne? Miał obie­cane, że jeśli nie odda forsy, to ktoś poła­mie mu te palce.

Kupił polo­neza (trucka z dużą paką), poda­jąc fał­szywe dane. Do kom­pletu parę litrów ben­zyny oraz te dwie cho­lerne jede­na­sto­li­trowe butle z gazem, które osta­tecz­nie nie wybu­chły.

I bato­nik na innej sta­cji, bez limitu mini­mal­nej war­to­ści zaku­pów, za które można pła­cić kartą.

Polo­nez plus gaz plus bato­nik. Jazda.

Powie­dział Klau­dii przez tele­fon, że odwo­łano mu kon­cert, ten spoza War­szawy (co było prawdą, wie­dział o tym od paru dni), więc to dobry moment, żeby poka­zać jej pre­zent. Och, drugą rocz­nicę ślubu mają za mie­siąc? Dopiero? Nic nie szko­dzi. Czeka tu i tu, pod lasem. Jak doje­chał? Auto­bu­sem oczy­wi­ście, niech ona, Klau­dia, weź­mie seata. Musi skrę­cić w lewo przy takim i takim znaku… Czy ma wziąć wino? Czy ma wziąć pre­zer­wa­tywy?

Trza­snął polo­ne­zem w seata. Widział, jak Klau­dia ude­rza głową o kie­row­nicę. Cof­nął, odje­chał. Wró­cił pie­chotą.

Wcze­śniej z polo­neza ścią­gnął gaz i ben­zynę, ukrył w krza­kach. Ben­zyna pięk­nie wsią­kała w swe­ter żony, nie zosta­wiała plam jak wino z roz­bi­tej butelki. Co zro­bił z butlami? Coś, kurwa jego mać, źle. Nie jest z kamie­nia, było nie było, stra­cił żonę, w gło­wie mu się mąci.

Ode­brać pie­nią­dze z polis i żyć. Wymy­ślił już białe róże na pogrzeb, tego będą ocze­ki­wali teścio­wie (rodzi­ców już nie miał).

„Byłeś i jesteś naszym synem. Przy­chodź do nas, kiedy będziesz chciał”. Pomy­śleć, że ta suka konała przez trzy tygo­dnie. Wszystko zepsuła. Wszystko mu zepsuła!

– Poczę­stuj mnie papie­ro­sem – popro­siła Anna Sze­liga.

– Prze­cież ty nie palisz.

– Dawaj.

Wycią­gnął z ust camela (cie­szył się jak dziecko, kiedy wró­ciły po prze­rwie do kio­sków) i wło­żył jej mię­dzy wargi. Przy­trzy­mał. Anna wzięła głę­bo­kiego macha, ode­pchnęła twarde, zna­jome ciało.

– Ni­gdy wię­cej tak nie rób – wark­nęła i ode­szła, roz­ko­pu­jąc ściółkę i roz­bite szkło. Tobiasz patrzył zamy­ślony.

Na kartce pozo­sta­wio­nej w kuchni na stole: „Kocham Cię, Mamo. Jakub”. I ani słowa od ojca.

Anna spraw­dziła, czy na pewno zabrali ręka­wiczki, sza­lik, chło­pięcą czapkę.

Puc, Bursz­tyn i goście leżący na porząd­nie nacią­gnię­tej (to ojciec) pościeli. Goście, jak nazy­wali się goście? Mikado i Thus­deyek. Pekiń­czyk i pie­sek rasy angiel­skiej uro­dzony we wto­rek.

Kuba uro­dził się nad ranem w nie­dzielę.

Anna posta­no­wiła, że się nie roz­pła­cze. Długo stała pod prysz­ni­cem. Łez i tak nie byłoby widać pośród spły­wa­ją­cych strug gorą­cej wody.

Roz­dział 4.

4.

– Upo­rząd­kuj chaos w gło­wie – mam­ro­tała, kiedy suszyła włosy. Mam­rotka, która uro­dziła się w gło­wie Zenona z Cypru i miała opa­no­wać chaos wokół nas. „Opa­nuj ciem­ność swo­ich trzewi, a spo­koj­nie wyj­dziesz w ciem­ność nocy…”. Zenon? Każ­dego żula nazy­wano teraz Zeno­nem.

Zało­żyła sta­nik spor­towy (miała duże piersi, co w tej robo­cie aku­rat nie poma­gało). Zatal­ko­wała pachy, wbiła się w koszulkę z dłu­gim ręka­wem, jakie noszą alpi­ni­ści – z tka­niny pochła­nia­ją­cej pot. Nad sinia­kami zebra­nymi w cza­sie służby nie mogła zapa­no­wać, ale nie chciała mieć obtarć od kabury pisto­letu. Pie­kły jak dia­bli, w dodatku bez żad­nej sen­ty­men­talno-miło­snej satys­fak­cji. Kiedy ostat­nio spała z face­tem? Bóg raczy wie­dzieć.

Uwiel­biała noc i nocne dyżury. Cie­szyło ją, że junior poje­chał do dziadka. Może iść do roboty, nie zasta­na­wia­jąc się, czy mały wysa­dzi kuchenkę. Opie­kunka? Kogo stać na opie­kunkę. Poli­cjantki musiały nauczyć się nagi­nać zapisy Kodeksu rodzin­nego. Wła­śnie one. Kiedy roz­ma­wiała z mło­dymi mat­kami zatrzy­ma­nymi przez patrole za rodzi­ciel­ską nie­od­po­wie­dzial­ność, czuła, że to, co płyn­nie cytuje, to zwy­kła mowa-trawa. Znowu zna­leźli nowo­rodka ze srebr­nym sznu­rem pępo­winy, wci­śnię­tego jak krę­pu­jąca paczka do ujścia wiśla­nego kanału wodo­cią­go­wego. Zatrzy­mał się na kratce sepa­ra­tora. To lep­sze niż abor­cja?

Bar­dzo, bar­dzo kochała Kubę, a kie­dyś – jego ojca.

Noc była cicha. W week­endy dys­ko­teka na Wale Mie­dze­szyń­skim prze­ko­ny­wała, że „jesteś sza­lona”. W pobli­skim przej­ściu pod­ziem­nym pełno było póź­niej ludz­kiego gówna i ludz­kiego szkła. Noc kryła te odpadki miło­sier­nie. Matka – noc, pora­nek – stróż prawa. Anna pomy­ślała, jak to dobrze, że dziś nie jest week­end. I że druga sek­cja (prze­stęp­stwa prze­ciwko mie­niu) upo­rała się ze sprawą szczura. Zwie­rzak na pobli­skiej budo­wie przez trzy kolejne dni włą­czał sys­tem alar­mowy, syreny wyły nad rzeką: wsta­waj­cie, wsta­waj­cie! Zde­spe­ro­wani poste­run­kowi chcieli już strze­lać do nie­ru­cho­mych urzą­dzeń. Na szczę­ście zmą­drzał zarówno szczur (uciekł), jak i admi­ni­stra­cja budowy, która wzięła się za prze­pro­gra­mo­wa­nie sys­temu zabez­pie­czeń. Noc i cisza.

Rzeka pod pły­tami mostu lśniła jak skóra węża. Tuż za ple­cami Anny, przy brzegu, zaświe­cił poli­cyjny reflek­tor. Masze­ro­wała, gwiż­dżąc.

W komen­dzie było pusto. Dyżurny roz­wią­zy­wał krzy­żówkę wci­śniętą pomię­dzy karty księgi zgło­szeń.

Annie nie chciało się sie­dzieć za roz­huś­ta­nym biur­kiem w „gabi­ne­cie”. W pokoju do dzie­cię­cych prze­słu­chań, na półce za rzę­dem iden­tycz­nych miś­ków, które spre­zen­to­wała hur­tow­nia zaba­wek (miś­ków made in China, szy­tych przez chiń­skich ska­zań­ców), miała ukrytą paczkę papie­ro­sów. Odnaj­dy­wała je po ciemku…

– Prze­pra­szam!

Ktoś tu był. Serce pod­sko­czyło Annie do gar­dła. Strach jest naj­lep­szym przy­ja­cie­lem poli­cjanta. Bły­snęły jarze­niówki. Na dwóch zesta­wio­nych fote­lach, mru­żąc oczy, pół­le­żała jakaś kobie­cina.

– Ten star­szy poli­cjant. Duży i łysy… – zawa­hała się, nie wie­dząc, czy może powie­dzieć „łysy”, a prze­cież inspek­tor Pie­trzak istot­nie był łysy jak kolano – …pozwo­lił mi się tu prze­spać. Późno przy­je­cha­łam z Otwocka. Mam w War­sza­wie sio­strę, ale tak budzić kogoś po nocy…

– Niech pani śpi – Anna obró­ciła się na pię­cie. Adre­na­lina na równi z nie­za­do­wo­le­niem roz­le­wała się jej po mię­śniach.

Znisz­czona przez życie kobieta pod­nio­sła się jed­nak i, zbie­ra­jąc swoje rekla­mówki, poszła za nią.

– Przy­je­cha­łam, bo szu­ka­cie pań­stwo mojego syna.

– Nie musiała pani przy­jeż­dżać.

– Musia­łam się napro­sić… Poli­cjanci powie­dzieli mi nawet, że w końcu sam wróci. A do czego on ma wra­cać? Dziew­czyna wyje­chała mu do Anglii, kole­dzy z bloku też.

– Pani się prze­śpi.

– Nie mogę spać. Szcze­gól­nie przy rzece. Boję się, że Tomasz przy­je­chał się tu uto­pić.

Ach, samo­bójca z Gol­den Gate.

– Zosta­wił list? – Idio­tyczne pyta­nie. Gdyby zosta­wił list, to prze­cież zaczę­liby go szu­kać od razu.

– Nie. Ale Tomek nie jest zbyt bystry. Jesz­cze nie opóź­niony, ale nie­zbyt bystry – powie­działa to otwar­cie, choć była zawsty­dzona.

– Pani mąż?

– Został w Otwocku.

– Niech pani śpi. Znaj­dziemy Toma­sza – mowa-trawa – pew­nie sam wróci, mło­dzi mają swoje wła­sne ścieżki.

– Wyszedł w nocy. Wła­ści­wie to o czwar­tej nad ranem.

– Skąd pani wie?

– W Otwocku też cza­sem nie mogę spać. A jemu zda­rzało się tak wycho­dzić. Nosiło go.

– Osoby – Anna odpo­wie­działa pod­ręcz­ni­kowo – które popeł­niają samo­bój­stwo, są czę­sto bar­dzo silne psy­chicz­nie.

– No to dla­czego zosta­wił to?

Anna spoj­rzała na gaze­towy wyci­nek. Linie noży­czek przy­le­gały ide­al­nie do linii podziału kolumny.

– On to wyciął?

– Ja.

– I nie ma pani reszty?

– A mam – ucie­szyła się, się­ga­jąc do rekla­mówki. – Jakoś nie chcia­łam wyrzu­cić.

Anna spoj­rzała na datę wydru­ko­waną u góry strony.

– To z lipca.

Długo to trzy­mał, pomy­ślała. Nie­do­brze.

– Miał to pod łóż­kiem. Pod poduszką zna­la­zła­bym szyb­ciej, bo sama mu sła­łam. Ale wejść z odku­rza­czem, o nie, nie wolno było!

Powinni to dołą­czyć do akt. Wydru­ko­wane wspo­mnie­nia ojca po zmar­łym synu. Namiastka zmar­twych­wsta­nia? Zmar­twych­wsta­nie jest nadzieją dla żyją­cych, ale jaką nadzieją jest samo­bój­stwo dla mar­twych? Wró­ciło do niej wspo­mnie­nie: nie jest w pokoju peł­nym misiów, tylko w szpi­tal­nym kory­ta­rzu pach­ną­cym lizo­lem. Pie­lę­gniarka coś do niej mówi. Coś osta­tecz­nego. Nie może przy­po­mnieć sobie, gdzie był wtedy ojciec. Za to pamięta, jak bie­gła scho­dami, bio­rąc po dwa, trzy stop­nie, na kobiecy oddział onko­lo­giczny. Salowa – u szczytu klatki – puco­wała obdarte z pościeli, pokryte dermą łóżko na kół­kach. Wtedy już wie­działa, że matka umarła.

– Pani wła­dzo?

Był cudow­nym dziec­kiem. (…) Z chłopca prze­ista­czał się w męż­czy­znę. (…) Posta­wił sobie dia­gnozę. (…) W nocy sko­czył z mostu Ponia­tow­skiego. (…) Nie skoń­czył 23 lat (…).

– Ile syn ma lat?

– Skoń­czone sie­dem­na­ście.

Skoń­czone sie­dem­na­ście. (…) Jesz­cze nie opóź­niony, ale nie­zbyt bystry. (…) Srebrny sznur pępo­winy. (…) Mąż w Otwocku. (…) Sio­stra śpi w War­sza­wie (…).

– Zna­leź­li­śmy topielca – zamel­do­wał aspi­rant, bło­cąc trak­to­rami butów cały kory­tarz.

Kobieta zbla­dła, jeden kącik ust runął w dół i tak pozo­stał. Pot, nie­oswo­jona ciem­ność, udar.

Anna z tru­dem ją przy­trzy­mała. Z potrą­co­nych rekla­mó­wek poto­czyły się cebule i kon­serwa tury­styczna.

– Dzwoń po karetkę – powie­działa, kła­dąc kobietę na pod­ło­dze. Była bar­dzo spo­kojna.

Zadud­niły męskie kroki.

Weszli z Sze­li­giem do miej­skiego pro­sek­to­rium. Za ple­cami zosta­wiali śnieg. Anna cie­szyła się, że pogoda się zepsuła. Miała wciąż odbite w duszy uczu­cie dziew­czynki wcho­dzą­cej wprost z roz­sło­necz­nio­nego dnia w docze­sną kra­inę śmierci. Jako doro­sła poli­cjantka zauwa­żyła, że teraz bar­dziej chyba rusza ją sytu­acja odwrotna: porzu­ce­nie wnę­trza kost­nicy na rzecz roz­ja­śnio­nego świata. Świata, który toczy się dalej, w ogóle nie zwa­ża­jąc, że ktoś został zamor­do­wany. „Nikt nie jest samotną wyspą”? Bzdura, nie­stety.

Szli kory­ta­rzem, który wyda­wał się mroczny, pomimo że nad ich gło­wami trzesz­czały jarze­niówki.

Pchnęli drzwi do biura.

– Mogli­ście zapu­kać – Luiza, dosko­nały ana­to­mo­pa­to­log, z którą Anna od zawsze miała na pieńku, wcie­rała krem w dło­nie. Na nie­ska­zi­tel­nie czy­stym biurku paro­wała kawa.

– Poczę­stu­jesz nas? – bły­snął uśmie­chem Sze­lig.

Annę ten uśmiech zabo­lał. Nie dla­tego, że Woj­tek i Luiza krę­cili kie­dyś ze sobą… „Dla­czego ty tak jej nie lubisz?”, docie­kał Sze­lig, podej­rze­wa­jąc bab­ską zawiść. Bo Luiza Pod­wy­socka, kiedy zsu­wała oku­lary, była ude­rza­jąco podobna do Nicole Kid­man. Jak Anna miała wytłu­ma­czyć męż­czyź­nie coś, co według jej spo­strze­żeń zda­rza się tylko pomię­dzy kobie­tami. Tą odwrot­ność zako­cha­nia. Jedna spoj­rzy na drugą, prze­ska­kuje iskra i …nic. Nic na wieki wie­ków. Nie dogada się z Luizą. Kropka.

– Kawa jest z auto­matu.

– O, wresz­cie go wsta­wili…

– Jest szó­sta rano. Nie spo­dzie­wa­łam się o tej godzi­nie gości.

– Masz tro­chę roboty – bar­dziej stwier­dziła, niż spy­tała Anna.

Luiza wzru­szyła ramio­nami. Anna była prze­ko­nana, że tylko ze względu na Wojtka nie dodała: ja jestem zajęta, bo wy odpo­czy­wa­cie.

– Śmierć nie wybiera, wybierz Pro­pera – zanu­cił Woj­tek. Okno było do połowy zama­lo­wane, zakra­to­wane i wpusz­czone w zie­mię. Może ktoś mógł doj­rzeć czu­bek głowy Luizy, ale ona nie mogła zoba­czyć śniegu top­nie­ją­cego na tro­tu­arze.

– Lubisz tę swoją piw­nicę?

Luiza uśmiech­nęła się sze­roko do Anny.

– Jeśli chce­cie wejść dalej, musi­cie zało­żyć klapki i far­tu­chy. Cho­dzi wam pew­nie o tego „spła­wika”, któ­rego przy­wieźli w nocy? To powin­ni­ście zało­żyć rów­nież maseczki. Ostat­nich parę dni było cie­plej­szych i gazy wypchnęły go na powierzch­nię.

– Męż­czy­zna?

– To był męż­czy­zna – zamru­czała, dopi­ja­jąc kawę.

– Uto­nął?

– Praw­do­po­dob­nie. Jesz­cze się do niego nie zabra­łam. – Prze­pu­ściła ich przo­dem, zamknęła biuro na klucz. – I dzi­siaj się nie zabiorę. Mam tu zacza­dzone bliź­nięta oraz inne sma­ko­wi­to­ści.

Omi­nęli główną salę sek­cyjną, pro­wa­dziła ich do chłod­nej kan­ciapy.

– Trzy­mam go tutaj, żeby… – mach­nęła ręką – tro­chę odpa­ro­wał.

Ciało pod prze­ście­ra­dłem było roz­dęte.

– Młody, stary?

– Tak namo­czony, że gładki jak po liftingu. W dodatku cały naskó­rek odszedł. – Wło­żyła rękę pod pista­cjowe prze­ście­ra­dło, wysu­wa­jąc tru­pią znie­kształ­coną dłoń. Kolor sza­rego mydła, błę­kit paznokci i coś jakby roz­sy­pany ziar­ni­sty pieprz. – Widzi­cie to? Prze­bar­wie­nia. Coś wię­cej niż plamy wątro­bowe. Założę się, że gdy­bym go obró­ciła, całe plecy miałby w tych fał­szy­wych zna­mio­nach. Ten gość to sta­ru­szek. Dobrze po osiem­dzie­siątce. A zmiany barw­ni­kowe suge­rują, że zbie­rało mu się na raka.

– Samo­bójca?

– Nic wam teraz nie powiem. A tu – kop­nęła w sza­ro­nie­bie­ski worek – są jego ubra­nia. Jak na razie grze­bał się w nich tylko asy­stent pro­sek­to­ryjny, który roz­bie­rał ciało – z żela­znej nereczki sto­ją­cej na alu­mi­nio­wym ste­lażu wyjęła nożyczki, podej­rza­nie podobne do tych, któ­rych mani­kiu­rzystka używa do skra­ca­nia paznokci.

Anna chciała już stąd iść. W masce i klap­kach czuła się idio­tycz­nie. Powinna popro­sić o poka­za­nie całych zwłok, ale nie chciała.

– Wysu­szysz je i pose­gre­gu­jesz?

– Od tego mam ludzi… Jesz­cze jedno, przy­wieźli go w jed­nym bucie, drugi pew­nie utknął w mule. Męski pół­but był znisz­czony, ale robiony na zamó­wie­nie. Mój dzia­dek – Luiza zamy­śliła się – mógłby takie nosić… Aha, podobno miał też na sobie dwie pary kale­so­nów, dwie koszule, dwa swe­try…

– Klo­szard? – zapy­tał Woj­tek.

– Moż­liwe.

– Ilu bez­dom­nych mamy w War­sza­wie? – Anna z wyraźną ulgą wyszła na śnieg.

Jej part­ner wzru­szył bez­rad­nie ramio­nami.

– Pięć, dzie­sięć tysięcy?

– Mógł zna­leźć się wśród nich chory sta­ru­szek samo­bójca. Tylko jakiego klo­szarda stać na pro­fe­sor­skie buty?

– O czym myślisz?

– Cóż za kobiece pyta­nie, Sze­lig. Teraz zasta­na­wiam się chyba nad dziad­kiem Luizy.

Roz­dział 5.

5.

Anna i Sze­lig zapar­ko­wali na wysepce przy Wale Mie­dze­szyń­skim. Tuż obok stała dys­ko­teka Silver Moon. Anna znała ją i jej nie lubiła. Wyglą­dała jak barak oblany kubłami kolo­ro­wych farb. Muzyka też była jak z kubła. W soboty wewnątrz nie dało się wci­snąć igły. Ani na zewnątrz. Samo­chody oble­piały dys­ko­tekę przez całą noc, a nad ranem par­king zaczy­nał zapeł­niać się mło­dymi, oszo­ło­mio­nymi ludźmi. Anna miała nadzieję, że przy­naj­mniej kie­rowcy byli w miarę trzeźwi, ale nadzieja matką głu­pich. Matką tych dzie­cia­ków, któ­rzy cze­ka­jąc, aż o brza­sku War­szawa wypu­ści ich ze swo­ich macek, po pię­ciu, sze­ściu, cza­sem sied­miu łado­wali się do aut i odjeż­dżali. Silver Moon była wrzo­dem na amba­sa­dor­skim ciele Saskiej Kępy. Co week­end wrzód pękał, roz­rzu­ca­jąc pokru­szone butelki. Ich mozaika potra­fiła roz­ro­snąć się aż pod eli­tarne Liceum Fran­cu­skie. Kie­dyś Anna marzyła, żeby jej syn tam cho­dził…

Tamte dzieci i tamta mło­dzież: nocą wszyst­kie koty są czarne, ale od razu można było zoba­czyć, że do Silver Moon nie przy­cho­dzą dzie­ciaki urzęd­ni­ków. Chłopcy mieli na sobie spor­towe ubra­nia albo gar­ni­tury żyw­cem zdjęte z grzbie­tów akwi­zy­to­rów. Dziew­czyny, dziew­częta – żadna nie pre­fe­ro­wała czerni. To były tanie księż­niczki ubrane jak lalki w pastele. Róż, błę­kit, dużo bieli. Biel świe­ciła we flu­ore­scen­cyj­nym świe­tle dys­ko­te­ko­wego wnę­trza. Świe­ciły twa­rze pokryte bro­ka­tem. Dziew­czyny bawiły się, dziew­czyny się kochały. Anna bała się o nie, choć gar­dziła ich mało­mia­stecz­ko­wym gustem. Dla nich była za pięć dwu­na­sta. Przez rok, dwa. A kiedy kurant wybił pół­noc, wszystko się koń­czyło. Księż­niczki sta­rzały się, rodząc hała­śliwe dzieci, gotu­jąc obiad dla męża mecha­nika, bie­ga­jąc ze świę­conką do kościoła i czy­ta­jąc „Życie na gorąco”. Disco­po­lowe Jesteś sza­lona było hitem tej dys­ko­teki.

– Idziesz? – zapy­tał Woj­tek. Roz­pięła pas bez­pie­czeń­stwa.

Scho­dzili na dół, do Wisły. Krzaki cięły ich po kola­nach. Tu i ówdzie Anna widziała zaska­ku­jąco świeżą trawę. Już pogo­dziła się z tym, że nie będzie śniegu tej zimy. Śniegu, który potrafi wszystko zakryć i roz­grze­szyć swoją bielą. Gdzieś w oddali roz­le­gło się szcze­ka­nie psa. Do Anny docie­rał dziwny dualizm tego miej­sca. Uwiel­biała dziki brzeg Wisły. Roz­cho­dzące się tu zapa­chy. Czy­ste, jakby jasne powie­trze, które oczysz­czało jej mózg. Jed­no­cze­śnie spo­dzie­wała się, że zrobi krok dalej i zamiast wyga­szo­nego ogni­ska znaj­dzie odrą­baną głowę. Dziki brzeg rzeki był ide­al­nym miej­scem na popeł­nie­nie zbrodni.

Wyszli na plażę. Woda zażół­cona po roz­to­pach, a na hory­zon­cie wspi­na­jące się ku niebu mia­sto. Widok nie do pogar­dze­nia. Jedyny w swoim rodzaju. Jej widok.

Na pia­sku odbite były jesz­cze ślady po poli­cyj­nych reflek­to­rach. Oraz ślady psich łap. Pozo­sta­wiona żółta taśma sze­le­ściła. Anna pochy­liła się, popra­wiła ją. Wojtka nie było za nią. A więc to tu woda wyrzu­ciła ciało starca. Pogrze­bała pal­cem w mule. Pod jej kola­nem zazgrzy­tał pla­sti­kowy, żółty numer, jakim ozna­cza się poło­że­nie zwłok i dowo­dów foto­gra­fo­wa­nych na miej­scu prze­stępstw. Zupeł­nie jakby zwłoki nie były osta­tecz­nym dowo­dem na ist­nie­nie zła. Tak, tech­nik się wku­rzy, jak spo­strzeże, że pogu­bił swoje numerki. Bingo! W poli­cji coraz gwał­tow­niej bra­ko­wało pie­nię­dzy.

Anna powinna myśleć o topielcu, ale krnąbrna pamięć przy­wo­ły­wała obraz jej pierw­szego nie­bosz­czyka. To było na zwy­kłym osie­dlu, w zwy­kłym M4. Krew zakrze­pła na lino­leum. W czymś, co było utaj­nioną meliną, doszło do bójki. Śmier­działo poha­ra­ta­nymi wnętrz­no­ściami i prze­tra­wio­nym alko­ho­lem. Pan Zenon dziab­nął pana Józefa kosą. A pan Józef oddał mu nie­for­tun­nie. O tak, na swój pierw­szy raz Anna nie miała jed­nego, ale od razu dwa trupy. I docho­dze­nie, które mogło trwać co naj­wy­żej tydzień. I pierw­szy raport do napi­sa­nia. Kiedy wów­czas roz­glą­dała się po miej­scu zbrodni, czuła iry­ta­cję – i nie dla­tego, że marzyła o wiel­kiej spra­wie (a marzyła; marzyła, choć ozna­czało to cudzą śmierć). Czuła oddech, męski oddech na szyi. Jakiś mun­du­rowy cho­dził za nią krok w krok. Odwal się, chciała wrza­snąć. Łaził za nią, żeby pod­trzy­mać, gdyby Annie zda­rzyło się zemdleć na widok pierw­szego denata. Nie mogła się uło­żyć obok nich i spa­prać roboty tech­ni­kom. A jeśli mia­łaby wymio­to­wać, to nale­żało ją odcią­gnąć na bok. Chwy­cić za głowę i… Zapy­tała wtedy gło­śno, czy ktoś z kole­gów poli­cjan­tów ma odstą­pić kanapkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki