Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tajemnice księży, poczucie winy, zmowa milczenia od nauki w seminarium aż po duszpasterstwo. Oto pogłębione studium o najmniej znanych skutkach sakralizacji postaci kapłana.
Dlaczego Kościół katolicki broni ślubu czystości księży? Jak podchodzi do drażliwego zagadnienia życia uczuciowego członków kleru? W jaki sposób lata spędzone w seminarium decydują o życiu seksualnym przyszłych księży?
Oto pytania, na które stara się odpowiedzieć Marco Marzano w studium udokumentowanym ścisłą analizą literatury fachowej oraz dziesiątkami wywiadów z księżmi i osobami, które stan duchowny opuściły. Wyłania się z niego obraz intymnego życia kleru formowanego – poczynając od seminarium – przez obejmującą go instytucję tak, aby ukrywał część swojej egzystencji zamiast w pełni, swobodnie z niej korzystać. Zebrane w ciągu kilkuletnich badań w terenie słowa składają się na osobiste historie przepełnione bólem, udręką i poczuciem samotności. Ujawniają też oparty na kłamstwach i sekretach system, który powoduje dramatyczne konsekwencje dla samych kapłanów i dla całej wspólnoty chrześcijańskiej.
Marco Marzano – profesor zwyczajny, wykładowca akademicki Uniwersytetu w Bergamo, uznany eseista, socjolog religii, ateista. Autor wielu książek o Kościele katolickim: Cattolicesimo magico (Katolicyzm magiczny), Quel che resta dei cattolici (Co pozostaje z katolików), La societa’ orizzontale (Społeczeństwo poziome), La chiesa immobile. Francesco e la rivoluzione mancata (Kościól nieruchomy. Franciszek i nieudana rewolucja). Współzałożyciel czasopisma „Etnografia e Ricera Qualitativa” i współpracownik portalu Domani.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 220
Wstęp do polskiego wydania
Trudno wyobrazić sobie moment bardziej odpowiedni na polskie wydanie Kasty nieskazitelnych. Księża, seks, miłość autorstwa Marca Marzana, gdyż polski czytelnik jest do odbioru tej książki przygotowany jak żaden inny. Jeszcze kilka lat wcześniej jej publikacja mogłaby się spotkać ze wzruszeniem ramion. Może tak jest we Włoszech, Stanach Zjednoczonych czy w Europie Zachodniej, ale nie u nas. Nasi księża są inni i wiadomo, że cały świat nam ich zazdrości, są też od lat jednym z najatrakcyjniejszych „towarów eksportowych” polskiego Kościoła katolickiego. Wiadomo, wszędzie seminaria świecą pustkami, a w naszych brak miejsc dla wszystkich chętnych. Biskupi polscy chętnie dzielili się kandydatami do kapłaństwa z mniej zasobnymi diecezjami w innych częściach świata. Tak w każdym razie było przed laty, ale już tak nie jest. Przepełnione seminaria to przeszłość, w tej chwili i one zaczynają pustoszeć, a niektóre są po prostu zamykane. Tak więc braki kadrowe to rzeczywistość, która dopadła również nadwiślański kraj, już tylko nominalnie katolicki. A zatem rok 2022 jest czasem wprost wymarzonym dla autora, który nigdy w Polsce nie był, ale opisana przez niego rzeczywistość seminaryjna przylega do polskich realiów w sposób wręcz podręcznikowy. Źródła kryzysu są wielorakie, w tym krótkim tekście mogę zwrócić uwagę tylko na niektóre.
Niewątpliwie największym wstrząsem była dla polskiego katolicyzmu fala ujawnień przypadków pedofilii z udziałem przestępców w sutannach. Przez wiele lat wydawało się, że to nie nasz problem, tylko oddalonych od naszego katolickiego i cnotliwego kraju zdeprawowanych społeczeństw zachodnich. Wystarczy sobie przypomnieć, jak polskie media reagowały na doniesienia dziennikarzy „The Boston Globe” na początku XX wieku czy nawet na oparty na tych materiałach film Spotlight z 2015 roku. Również kolejne raporty komisji z różnych krajów badających przypadki pedofilii w Kościele wydawały się doniesieniami z innych planet. Świadczy o tym także stosunek polskich biskupów do powstałej w końcu i w Polsce w roku 2019 Państwowej Komisji do spraw Pedofilii. Zamiast ją wspierać w wyjaśnianiu przypadków pedofilów w sutannach, robią wszystko, co w ich mocy, by utrudniać jej pracę, o czym wielokrotnie publicznie mówił jej przewodniczący Błażej Kmieciak. To samo dotyczy całej serii książek związanych z tą problematyką, z których tylko nieliczne ukazały się w polskim tłumaczeniu, jak Śluby milczenia. Nadużywanie władzy za pontyfikatu Jana Pawła II amerykańskich autorów Jasona Berry’ego i Geralda Rennera, której pierwsze wydanie opublikowano w 2004 roku, czy Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie Frédérica Martela z 2019 roku.
Głośny przypadek księdza pedofila z Tylawy, o którym media rozpisywały się w 2001 roku, został szybko wyciszony, w czym główne role odegrali prokurator Stanisław Piotrowicz i ówczesny biskup przemyski Józef Michalik. Ten pierwszy mówił o niewinnych „ciumkaniach”, a ten drugi Lucynę Krawiecką, która powiadomiła go o przestępstwach proboszcza pedofila, nazwał „dzieckiem szatana”. Ani jeden, ani drugi nie ponieśli żadnej odpowiedzialności za tuszowanie przestępstw dokonanych na dzieciach z Tylawy. Co więcej, obaj do dzisiaj cieszą się opinią ludzi zasłużonych dla Kościoła i państwa.
Owszem, pamiętamy książkę Lękajcie się z 2013 roku autorstwa holenderskiego dziennikarza Ekkego Overbeeka, który jako pierwszy pisał o społecznym problemie pedofilii w Kościele, czy filmy braci Sekielskich Tylko nie mów nikomu z 2019 roku i Zabawę w chowanego z 2020 roku, które obejrzały miliony Polaków. W ostatnich latach nastąpił prawdziwy wysyp książek byłych księży i kleryków, nie brak reportaży o życiu w seminariach. Ciągle pojawiają się przed nami kolejne bulwersujące obrazy skandalicznych zachowań księży, jak ostatnio Andrzeja Dębskiego, byłego już rzecznika kurii białostockiej, czy Łukasza Gołębiewskiego, sekretarza biskupa seniora drohiczyńskiego Antoniego Pacyfika Dydycza. I nic. Kościół katolicki w Polsce milczy jak zaklęty i uważa, że nic się nie stało. Jedynym widocznym znakiem, że jednak „coś się stało”, są pustoszejące seminaria. Jednak oburzenie i skandal to dopiero początek. Tak naprawdę potrzebna jest pogłębiona refleksja nad całą grupą społeczną, jaką stanowią żyjący w celibacie (przynajmniej teoretycznie) księża katoliccy, którzy są bohaterami wspomnianych materiałów dziennikarskich. Owszem, znamy opracowania Józefa Baniaka, który w wielu książkach analizował społeczny odbiór księży w Polsce, czy Eugena Drewermanna, którego książka Kler stanowi wzorcowy wręcz przykład psychologicznej analizy księdza katolickiego. Jednak brakowało nam kompleksowej analizy życia emocjonalnego księży, zwłaszcza ich seksualności. Na to zapotrzebowanie odpowiada książka Marca Marzana.
Kasta nieskazitelnych to rzecz właśnie o księżach katolickich i ich życiu emocjonalnym. A ściślej rzecz ujmując, o ich życiu seksualnym. Autor jest ateistą, choć odebrał solidne katolickie wychowanie w jednym z włoskich miast. Jak dowiadujemy się z autobiograficznych napomknięć w książce, księża mieli poważny udział w odejściu Marzana od religii. Choć jego ojciec był ateistą, to matka, rodzaj nowo nawróconej katoliczki, chciała, by jej syn uczył się w szkole katolickiej. Tak też się stało, ze skutkiem jednak przeciwnym do oczekiwań matki. Marzano odwołuje się do osobistych doświadczeń, gdy jako nastolatek spotykał się wielokrotnie z próbami molestowania ze strony księży nauczycieli, zdecydowanie przez niego odrzucanymi. Nigdy o nich nie wspomniał swoim rodzicom. Dzisiaj już wiemy, że są to naturalne reakcje dzieci, które po prostu nie mają odpowiedniego języka, by o swojej traumie opowiedzieć. Wracają do traumatycznych doświadczeń dopiero po wielu latach, czasem nawet po kilkudziesięciu. Wspomina też o bezczelnych próbach podejmowanych przez przypadkowych księży wobec niego, gdy był już osobą dorosłą. Pyta, czy to przypadek. To pytanie retoryczne, bo zbyt wiele przykładów takich zachowań każe myśleć o problemie systemowym.
Nastolatek po burzliwych doświadczeniach księżowskiej indoktrynacji nie tylko pożegnał się z katolicyzmem, ale w ogóle z religią. Światopogląd ojca wygrał. Dziś Marco Marzano jest uznanym socjologiem religii. Napisał na jej temat, a szczególnie na temat Kościoła katolickiego, wiele książek, a niektóre z nich zostały przetłumaczone na wiele języków. Wspomnijmy trzy bodajże najważniejsze książki w dorobku socjologicznym Marzana: Cattolicesimo magico (Katolicyzm magiczny) z 2009 roku i Quel che resta dei cattolici. Inchiesta sulla crisi della Chiesa in Italia (To, co pozostaje z katolików. Analiza kryzysu Kościoła we Włoszech) z 2012 roku – obie te książki to precyzyjne analizy postępującej sekularyzacji społeczeństwa włoskiego. Trzecia książka to La Chiesa immobile. Francesco e la rivoluzione mancata (Kościół nieruchomy. Franciszek i rewolucja, której nie było) z roku 2018, w której krytycznie przygląda się on pontyfikatowi papieża Franciszka. W każdej z nich uderza skrupulatność w przedstawieniu złożonych i debatowanych publicznie zagadnień. Marzano nie kryje swoich lewicowych poglądów i irytacji, jaką budzi w nim uprzywilejowana pozycja zarówno instytucji kościelnych, jak i samego kleru. Również w swoich częstych wystąpieniach publicznych Marzano opowiada się za państwem demokratycznym i świeckim, w którym rozdzielenie Kościoła i państwa powinno być oczywistą oczywistością.
Jego najnowsza książka jest jednak pewnym zaskoczeniem. Dotyczy bowiem nie struktury instytucji religijnych czy ich przywództwa, ale życia intymnego księży katolickich. Tyle że Marco Marzano pisze inaczej, niż zwykli to robić sami księża czy katoliccy apologeci. Nie interesuje go teologia czy wzniosła duchowość „żyjących w czystości” mężczyzn. Stara się dotrzeć nie do doktrynalnych czy dyscyplinarnych tekstów, ale do codziennego życia najpierw kleryków, a potem konfrontowanych z codziennością księży. Jako socjolog pyta, rozmawia. Czasem są to rozmowy wielokrotne, długie i pogłębione. Wtedy nie jest łatwo zbyć rozmówcę zgrabnym cytatem z Biblii czy umiejętnie dobranym dokumentem z bogatej tradycji kościelnej. Klerycy i księża są zachęcani, by powiedzieć, jak to tak naprawdę jest „z tymi sprawami”.
Co ciekawe, rozmówcy są nader chętni. Wprawdzie dla celów badawczych ich imiona i tożsamość zostały ukryte, jednak czytelnik od razu zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z prawdziwymi historiami. Często dramatycznymi, a nawet tragicznymi. Nie brak również opowieści zabawnych, jednak ich śmieszność wcale nie śmieszy, tylko wskazuje zarówno na archaiczność samej instytucji kapłaństwa związanego z celibatem, jak i bezwzględne posłuszeństwo przełożonym, a zwłaszcza biskupom. Jak się bowiem okazuje, to ten układ zależności nie tylko zwalnia od odpowiedzialności, lecz także generuje osobowości zdziecinniałe, a często po prostu kalekie i wymagające długotrwałej terapii. Niestety wielu nigdy się na nią nie zdecyduje i nie tylko sami są nieszczęśliwi, ale też swoim nieszczęściem zarażają innych ludzi, którzy przychodzą do nich po pomoc i pociechę zarówno religijną, jak i czysto ludzką. Owszem, można sięgnąć do bogatej tradycji antyklerykalnych facecji, znanych chociażby z Dekameronu Giovanniego Boccaccia czy Opowieści uciesznych Poggia Braccioliniego, popularnych również w polskim tłumaczeniu. Jednak zamysł Marzana jest odmienny. Jak wyjaśnia w zakończeniu pierwszego rozdziału, napisanie książki zrodziło się „z głębokiej chęci zrozumienia natury związku seksu z formacją kleru, z chęci zrozumienia, dlaczego duchowni publicznie nie okazują zainteresowania seksem, a w życiu prywatnym są nim dręczeni. Wreszcie pragnę wyjaśnić, czy to przypadkiem seksualność nie jest jednym z kluczy umożliwiających zrozumienie natury tej wielowiekowej instytucji, która nader starannie wychowała i uformowała księży”. Przyznać muszę, że zamysł zakończył się pełnym sukcesem, książka rzuca bowiem potężny snop światła na mroczną rzeczywistość totalnej instytucji, której najbardziej widocznym skutkiem jest głęboka demoralizacja poddanych socjalizacji młodych mężczyzn. Większość z nich pozostaje zupełnie nieświadoma operacji, jakiej jest poddawana, a co gorsza, w swoim późniejszym życiu reprodukuje negatywne wzorce, w jakich została wyćwiczona.
A oto jak wygląda struktura interesującej nas książki. Cztery pierwsze rozdziały to wejście w egzotyczny świat, który zazdrośnie strzeże swoich tajemnic. A więc poznajemy w pierwszej odsłonie „Autobiograficzne korzenie badań: tajemnica seksualności duchowieństwa”. Tu Marzano dzieli się z czytelnikiem traumatycznymi doświadczeniami, które na szczęście nie wpłynęły na jego życie. Zdołał je nie tylko przepracować, ale i twórczo wykorzystać w swoich kolejnych książkach. Następny problem, na jaki natrafia badacz życia intymnego księży, to wszechobecne zakłamanie i niechęć dzielenia się faktycznym doświadczeniem życiowym. To praktycznie uniemożliwia zbliżenie się do prawdziwego życia i faktycznie przeżywanej seksualności. Stąd tytuł drugiego rozdziału: „W poszukiwaniu prawdy: historia trudnych badań”. Następne dwa rozdziały dotykają tematu tabu, a mianowicie związku między celibatem i władzą. To związek absolutnie nienaruszalny, jak nas informuje kolejny rozdział: „Katolickie kapłaństwo i władza duszpasterska: nienaruszalna jedność”. Mimo socjologicznego ujęcia nie sposób uciec od teologii, więc i ona się pojawia, jako swoista ideologiczna rama wiążąca celibat z sakramentami, w tym zwłaszcza samego kapłaństwa, jak i tych sprawowanych przez kapłanów, jako jedynych zdolnych do tej czynności. Tę sprawę zgłębia rozdział zatytułowany „Czystość i świętość w katolicyzmie: celibat kleru katolickiego”. Uzbrojeni w te pierwsze podstawowe, ale jednak konieczne informacje, możemy przejść do konkretu.
Przede wszystkim wychowanie kleru, czyli utworzone na mocy dekretów soboru trydenckiego w XVI wieku seminaria duchowne. Ich życie codzienne, dynamika różnych grup, relacje między przełożonymi i klerykami to temat fascynujący, choć zupełnie nieznany. Nie dziwi więc, że te sprawy zajmują większą część książki, od rozdziału piątego aż do trzynastego. Każdy z nich to mały traktat o łamaniu osobowości, promowaniu lizusostwa i powstawaniu osobliwych charakterów nastawionych na karierę wewnątrzkościelną, ale również wrogich wobec jakichkolwiek przejawów niezależnego myślenia. Krótko mówiąc, to jedno wielkie oskarżenie pod adresem instytucji totalnej, która posługując się religijną frazeologią, depcze podstawowe prawa człowieka. Co gorsza, ubiera ten niszczący mechanizm we wzniosłą retorykę świętości i bezkompromisowej służby Panu Bogu.
W ostatnich dwóch rozdziałach Marco Marzano w pełni potwierdza tezy wspomnianej już książki francuskiego socjologa Frédérica Martela Sodoma. Chodzi oczywiście o szczególne miejsce homoseksualizmu pośród kleru katolickiego. Traktujący o tym rozdział nie pozostawia wątpliwości. Jego tytuł brzmi: „Potrzeby uczuciowe i seks niepohamowany: kler homoseksualny”. Ostatni rozdział stawia kropkę nad „i”: „Reżim kłamstwa i szczęście ogółu”. Każdy z wymienionych rozdziałów to wnikliwe studium kolejnego etapu zakłamywania rzeczywistości i zgody na wszechobecną hipokryzję. Ta książka nie spodoba się większości katolików konserwatywnych, którzy lubią myśleć o swoich księżach i biskupach jako o wyroczni niemal we wszystkich sprawach, bo dotyczących nie tylko „wiary i moralności”. Jej lektura nie jest jednak przygnębiająca. Zaliczyłbym ją do kategorii poznawczych objawień. Przecież my to wszystko wiemy, ale nie mieliśmy odwagi tak po prostu tego nazwać. Dobrze się stało, że znalazł się autor, który to zrobił w imieniu nas wszystkich. Teraz będziemy rozumieć więcej i mniej nas będą dziwiły „niestandardowe zachowania” wielu księży katolickich. Z tego prostego powodu, że poznaliśmy źródła takich zachowań (seminaria duchowne). Niestety nie są to źródła czyste. Autor zdaje sobie jednak doskonale sprawę, że jego książka to głos w toczącej się debacie. Jedni ją odrzucą jako jednostronną i tendencyjną, innym jednak może dostarczyć argumentów w dążeniu do zmian. Dodajmy – do zmian radykalnych, które są wręcz niezbywalne, jeśli katolicyzm chce przetrwać paroksyzmy kryzysów, których on sam jest źródłem.
Ważnym dopowiedzeniem do książki Marca Marzana Kasta nieskazitelnych i Frédérica Martela Sodoma jest teologiczne studium teologa i filozofa amerykańskiego Marka D. Jordana The Silence of Sodom. Homosexuality in Modern Catholicism (Milczenie Sodomy. Homoseksualizm we współczesnym katolicyzmie). Jordan, który podobnie jak Martel jest gejem i byłym katolikiem, odsłania hipokryzję teologii katolickiej, która z jednej strony jest homofobiczna, a z drugiej – przymyka oczy na rozpowszechniony homoseksualizm wielu księży. Zresztą sam Jordan wielokrotnie pisał o opresyjnym charakterze teologii katolickiej na temat homoseksualizmu, a o Kościele katolickim jako o instytucji homofobicznej o wyraźnym zabarwieniu homoerotycznym. Jego zdaniem wcale nie chodzi o rewizję czy zmianę doktryny kościelnej, ale o transformację struktur władzy. Dla Jordana obecność tego paradoksu (homofobia teoretyczna i praktykowany przez kler homoerotyzm) stała się powodem odejścia od Kościoła. Jednak znajomość historii dziejów tego paradoksu pozwala mu pisać kolejne książki dekonstruujące hipokryzję katolicyzmu.
Istotnym dopełnieniem powyższych intuicji mogą być książki amerykańskich autorów. Donald Cozzens napisał o zmieniającej się twarzy kapłaństwa (The Changing Face of the Priesthood, wydana w roku 2000). Obliczył on, że od 30 do 58 procent amerykańskich duchownych to osoby o orientacji homoseksualnej. Podobne wyliczenia przedstawił duchowny, który zajmował się księżmi pedofilami – Richard Sipe. Według tego byłego benedyktyna 30–50 procent amerykańskich duchownych to osoby o orientacji homoseksualnej, a w przypadku biskupów może to być nawet 70 procent. Sipe, który w latach 70. pracował z księżmi pedofilami na Bahamach, mimo że zrzucił sutannę, do końca życia prowadził zaawansowane studia nad życiem seksualnym duchownych i ich zdrowiem psychicznym. Wnioski, które przedstawił, nigdy nie zostały podważone. Co ważne, Sipe twierdził, że nie ma dowodów, by uważać, iż księża o orientacji heteroseksualnej zachowywali wstrzemięźliwość seksualną w większej mierze niż osoby homoseksualne.
Równie istotna jest opublikowana dwa lata później książka Eugene’a Kennedy’ego, będąca pogłębionym studium psychologicznym kryzysu, w jakim znalazło się kapłaństwo kleru katolickiego. Kennedy już w tytule książki wskazuje, że seksualność jest dla kleru katolickiego ciągle krwawiącą raną, z którą nie potrafi się on uporać (The Unhealed Wound. The Church and Human Sexuality). Zdaniem tych autorów to powstałe wskutek obrad dokumenty soboru watykańskiego II sprawiły, że wielu księży przekonanych o historycznym i względnym charakterze celibatu kapłańskiego zdecydowało się na odejście od kapłaństwa i zawarcie związków małżeńskich. Ten fakt sprawił, że większość tych, którzy pozostali w kapłaństwie, ma skłonności homoseksualne i traktowała oraz traktuje celibat jako rodzaj kamuflażu dla swojej orientacji seksualnej.
I już całkiem na koniec chciałbym wspomnieć o pewnej osobliwości, jaką jest swoista obsesja wielu księży katolickich na punkcie gender, co jest trudne do wytłumaczenia. Jedynym wiarygodnym wyjaśnieniem tej obsesji jest wyparta i niezaakceptowana orientacja seksualna. Tak więc jednym z głównych demonów, z jakimi zmagają się katoliccy księża, jest ich własny brak dojrzałości i brak pewności odnośnie do własnej orientacji seksualnej. Nie są jednak w stanie o tym ani mówić, ani otwarcie rozmawiać, dlatego wybrali krucjatę przeciwko gender, które odsłania im prawdę o nich samych, a tej nie są w stanie przyjąć. Oczywiście wyparcie własnej seksualności czy brak zgody na nieuświadomioną orientację seksualną niektórych z głównych antygenderowych rycerzy to tylko jeden i być może wcale nie najważniejszy problem, z jakim mamy tutaj do czynienia. Tak naprawdę chodzi o destrukcyjną obecność w przestrzeni publicznej takich ludzi jak prominentni przedstawiciele polskiego kleru, na przykład arcybiskup Marek Jędraszewski i ksiądz Dariusz Oko, a nawet mniej znani bohaterowie skandali obyczajowych, o których była już mowa, na przykład księża Dębski czy Gołębiewski. W przypadku tych dwóch ostatnich tylko zbieg okoliczności sprawił, że opinia publiczna dowiedziała się więcej o ich aktywności seksualnej. Czy nie należy zachęcić dziennikarzy, by nie stosowali taryfy ulgowej wobec prominentnych hierarchów katolickich, którzy niszczą życie wielu ludzi, a sami nie są konfrontowani z ciemną stroną własnego życia? Bo przecież tylko dzięki wytrwałości i bezkompromisowości ofiar takich hierarchów jak były amerykański kardynał Theodore McCarrick czy były szkocki kardynał Keith O’Brien zostali oni społecznie napiętnowani i odeszli w niesławie. To samo można powiedzieć o wielu bohaterach książki Martela Sodoma czy książki, której jestem współautorem razem z Arturem Nowakiem, a którą nie bez powodu zatytułowaliśmy Gomora. Pieniądze, władza i strach w polskim Kościele.
Na koniec warto podkreślić, że tłumaczenie Kasty nieskazitelnych Marca Marzana jest w istocie nieskazitelne i znakomicie oddaje wartki nurt prozy autora, znanego i cenionego pedagoga oraz poszukiwanego intelektualisty. Jego wypowiedzi na temat religii, a zwłaszcza katolicyzmu, odznaczają się błyskotliwością i celnością ujmowania w krótkich frazach skomplikowanych zagadnień. Dołączone do książki przypisy i bibliografia mogą stanowić znakomity materiał do dalszych studiów nad tą niezwykle ponurą, ale też fascynującą problematyką.
1
Uporczywie powracało do mnie pytanie, które postawił mi przyjaciel psycholog podczas spaceru po wzgórzach opodal Bergamo. Dotarliśmy już prawie na szczyt wzgórza San Vigilio, a ja zdążyłem przedstawić mu swoje pierwsze osiągnięcia badawcze, o których poniżej opowiem. Wtedy on spytał mnie nagle: „Z przyjemnością usłyszałbym kiedyś od ciebie, co cię skłoniło do zajęcia się takimi sprawami”. Od tamtej chwili zacząłem rozmyślać nad tym nieustannie: z jakich powodów od lat zajmowałem się duchowieństwem katolickim, a zwłaszcza zagadnieniami dotyczącymi seksualności i życia uczuciowego księży? Nie urzeka mnie pozytywistyczny mit o koniecznym braku związków badacza z tematami, które opracowuje – mogę więc bez trudu przyznać, że owe powody bez wątpienia wykraczają poza ramy czysto naukowej problematyki i w znacznej mierze powiązane są z moim życiorysem.
Musimy cofnąć się do 1974 roku. Mieszkałem wtedy w Turynie, moim rodzinnym mieście. Rodzina należała do wykształconego drobnomieszczaństwa: ojciec uczył matematyki w gimnazjum, matka zaś, pragnąc zadbać o mojego nowo narodzonego brata, od niedawna pełniła obowiązki gospodyni domowej, a wcześniej przepracowała ponad dziesięć lat jako urzędniczka w przedsiębiorstwie powiązanym z Fiatem. Ojciec był ateistą w zasadzie obojętnym wobec zasad wychowywania potomstwa. Natomiast matka stała się od pewnego czasu żarliwą katoliczką. Właśnie ów przypływ religijności, połączony z naleganiem starszej od niej znajomej parafianki z synem w moim wieku, a przede wszystkim tak bardzo rozpowszechnione wśród drobnomieszczaństwa wielkich miast północnych Włoch obawy przed rzekomym szerzeniem się przemocy i narkomanii w szkolnictwie publicznym – skłoniły moją matkę do zapisania mnie do katolickiej szkoły średniej1. Była to ta sama szkoła, do której niefortunnie trafił dwadzieścia pięć lat wcześniej jej brat, uczeń dość mierny i leniwy.
Przeszedłem test wstępny, przyjęto mnie w poczet uczniów i wskutek okrutnego żartu losu zaliczono do tej samej sekcji co mojego wuja przed trzydziestoma laty. Trafił mi się więc na nieszczęście ten sam nieubłagany i gwałtowny nauczyciel włoskiego, który dręczył go w drugiej połowie lat czterdziestych. Don2 Carlop1 nosił zawsze długą czarną sutannę, miał tłuste, kruczoczarne włosy pełne zmieszanego z brylantyną łupieżu i złośliwy uśmiech wymalowany na twarzy. Ten ksiądz żywił krańcową, autentyczną pogardę wobec bliźnich, a zwłaszcza wobec nas, chłopców, w których widział na ogół stworzenia podłe, niższego gatunku. Torturował nas psychologicznie, zmuszając do pisania pod dyktando całymi godzinami i sprawdzając potem szczegółowo efekty. Znieważał nas systematycznie, a niekiedy – gdy jego zdaniem czara cierpliwości się przepełniła – chwytał się fizycznej przemocy w sobie tylko właściwy sposób: przykładał dłoń do czoła nieszczęśnika i gwałtownie uderzał jego głową o ścianę, nazywając go niezmiennie i wielokrotnie crapone (czyli zakutym łbem – w dialekcie piemonckim crapa znaczy „głowa”). Podczas przerw podchodził do grupek uczniów na podwórzu i pytał groźnym tonem, kpiąco i szyderczo zarazem, o czym rozmawiamy, jaki jest temat naszej rozmowy. Krótko mówiąc, był don Carlo człowiekiem bezlitosnym. Broniłem się przed nim przez trzy lata szkoły średniej, usiłując być całkowicie niewidzialnym, starając się nigdy niemal nie pokazywać. Sądzę, że podświadomie zrozumiałem wtedy – a pojąłem to dopiero po upływie dziesięcioleci – iż życzliwą lub wrogą uwagę don Carla przyciągali zarówno uczniowie bardzo gorliwi i pilni, lizusy, jak i ci mniej pracowici i mniej zdolni, w jego języku – zakute łby. Ze względu na konsekwencje z pewnością nie chciałem okazywać się krnąbrny, lecz nie zamierzałem również być „pieszczochem”, jednym z faworytów „czarnego kruczyska”, jak go nazywaliśmy. Złoty środek, anonimowa przynależność do licznej grupy pośredniej stały się moim podstawowym celem, elementarną strategią zapewniającą przeżycie w tym ponurym i przerażającym otoczeniu. „Nie przyłączać się i nie bojkotować” – takiej reguły zasadniczo się trzymałem. Przyłączanie się budziło we mnie wstręt, do bojkotowania brakowało mi stanowczo sił w sensie fizycznym i psychicznym. Dzisiaj zdaję sobie sprawę, że znajdowałem się już wtedy w idealnej sytuacji obserwatora, badacza, etnografa, którymi miałem zostać. Nie byłem ani in-, ani outsiderem, ani zbyt oderwany, ani zbyt zaangażowany.
Systemowi nieskończenie silniejszemu ode mnie i skłonnemu do przemocy rzucałem wówczas wyzwanie w milczeniu, często dzięki współpracy z innymi „więźniami” tej ponurej instytucji. Na strasznych lekcjach pisania pod dyktando i kaligrafii z don Carlem bawiłem się na przykład z kolegami w podnoszenie siedzeń naszych dwuosobowych ławek tak, aby móc przynajmniej przez kilka minut udawać, że się siedzi, w rzeczywistości nie siedząc. Zabawa wymagała rozmaitych umiejętności: podnieść siedzenie tak, aby nikt tego nie zauważył, siedzieć, chociaż się nie siedzi, wreszcie w dalszym ciągu nie zwracając na siebie uwagi, opuścić siedzenie i ponownie usiąść. Było to ćwiczenie nader ryzykowne, a także dość bolesne, jak dobrze wiedzą sportowcy, którzy je wykonują, przygotowując się do zjazdu na nartach. Było bolesne, lecz przynajmniej w tym wypadku ból zadawaliśmy sobie sami, niezależnie od woli naszego srogiego dręczyciela.
Don Carlo odczuwał wyrafinowaną przyjemność, nękając nas, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa nie był pedofilem. Sądzę, że żywił tak głęboką nienawiść wobec całego rodzaju ludzkiego, iż nie było go już stać na żadne pragnienie intymności – nawet perwersyjnej intymności z chłopcami. Był mizantropem tak wielkim, że mszę odprawiał samotnie, zamknięty w pustej kaplicy na pierwszym piętrze budynku. Zawsze bez udziału wiernych, co najwyżej w towarzystwie jednego lub dwóch konfratrów. Dziś jeszcze z trudem udaje mi się wyobrazić sobie tak doskonałego sadystę, który mówi o miłości, bożym miłosierdziu, wybaczeniu i łasce.
Inaczej było z pozostałymi nauczycielami w tej szkole. Wśród nas, uczniów, krążyły opowieści o ich erotycznych wyczynach z niektórymi z naszych kolegów. Nie ulegała na przykład wątpliwości pedofilia don Maura, pasjonującego się mierzeniem w odbycie temperatury ciała gorączkujących uczniów. Równie chętnie opowiadano o nauczycielu muzyki, porywczym don Carmine, który w klasie wybuchał gniewem i policzkował chłopców, ale w odosobnieniu okazywał się namiętnym „wielbicielem” uczniów: wciągał ich za szkaradne przepierzenie, gdzie mieli jakoby grać na pianoli. W ciągu tych trzech jakże smutnych lat straciłem na zawsze wszelką religijność i podświadomie – to także pojąłem dopiero później – zastosowałem również wobec owych potencjalnych gnębicieli strategię wypróbowaną już z powodzeniem wobec don Carla: stałem się niewidzialny, zamieniłem się w stworzenie bezimienne, bezwolne i milczące, w ucznia słabego i biernego, ale nie aż tak niedobrego, aby zostać zauważonym i ukaranym.
Przyznaję, że sam nie byłem nigdy napastowany i nie pamiętam, od kogo i w jakich okolicznościach dowiedziałem się o don Maurze i don Carmine (trzeba do nich dodać jeszcze jednego księdza, don Alberica, którego perwersji bliżej sobie nie przypominam). Pamiętam jednak dobrze, że ofiary ich poczynań nie były z pewnością zachwycone tym, co je spotkało, i że każdy z nas, uczniów, życzył sobie z całego serca, aby nigdy nie musiał doświadczyć „szczególnych względów” naszych nauczycieli. Krótko mówiąc, bawiło nas może to, że podobne rzeczy zdarzają się innym, ale pragnęliśmy gorąco, aby nie nadeszła kolej na nas samych, a wiedzieliśmy doskonale, że czyhające niebezpieczeństwo ma dwa lub trzy określone źródła i że nie wszystkich kapłanów cechuje takie samo upodobanie do molestowania seksualnego nastolatków. W każdym razie wydaje mi się jednak oczywiste, że nie chodziło o bezpodstawne bajanie, o chłopięce urojenia. Skąd mielibyśmy zaczerpnąć taki pomysł? Jak bez żadnego związku z rzeczywistością mogłyby się w naszych niewinnych chłopięcych głowach zrodzić historie o termometrze albo o pianoli (oraz inne, których nie pomnę). Dodam jeszcze, że w tamtych czasach spędzałem miesiące letnie w ośrodku wypoczynkowym prowadzonym przez duchownych z tego samego zakonu, który zarządzał szkołą – otóż nie dostrzegłem tam nic podobnego ani o niczym podobnym nie słyszałem. A przecież okazji nie brakowało, mieszkaliśmy razem przez wiele tygodni.
Oczywiście ani wtedy, ani nawet znacznie później nie nazwałbym „nadużyciem” księżych pocałunków i obmacywań. Wraz z moimi kolegami wyobrażałem je sobie jako zachowania bez wątpienia nieprzyjemne dla tych, którzy ich doświadczali, ale w jakiś sposób nieuniknione, podstawowe składniki owego klaustrofobicznego, zamkniętego, autorytarnego i wyłącznie męskiego świata. Bardzo szybko mi on obrzydł i gdy tylko stało się to możliwe – czyli w klasie odpowiadającej czwartej państwowego gimnazjum – oddaliłem się od religii i zanurzyłem w podniecający klimat kontestacji lat siedemdziesiątych. Pamiętam jeszcze dokładnie, że już jako ucznia niższych klas urzekały mnie okrzyki i hasła, które podczas ulicznych manifestacji docierały do nas z wielkiej, obsadzonej drzewami alei pod naszymi oknami. Szyby dziewiętnastowiecznej sali były starannie zamalowane, aby uniemożliwić oglądanie tego, co działo się na zewnątrz, i abyśmy nie mogli oderwać się ani na chwilę od udręki, którą codziennie musieliśmy znosić – ale krzyków i haseł z ust dziesiątek tysięcy ludzi na ulicy spod okien księża nie byli w stanie wyciszyć, słyszeliśmy je. Szybko stały się dla mnie ekscytującą muzyką wolności, w której serdecznym uścisku gorąco pragnąłem wkrótce się znaleźć.
W następnych latach doznałem rzecz jasna innych form ucisku, lecz nie były one nigdy równie perfekcyjne i opresyjne jak ta, której poddano mnie w tej szkole. Zrobiłem wszystko, aby nie trafić w podobne miejsce w późniejszym okresie młodości – na przykład zamiast służby w wojsku wybrałem służbę cywilną, chociaż z ideologicznego punktu widzenia wcale nie byłem radykalnym pacyfistą.
Dzisiaj widzimy, że nadużycia seksualne, których wówczas właściwie nie pojmowałem, stanowiły część bezlitosnego systemu dyscyplinowania dorastającej młodzieży, obejmującego również inne formy gnębienia: przymusowe modlitwy, kaligrafowanie pod dyktando, okazywanie głębokiej pogardy psychicznej, niezdolność księży do odczuwania i okazywania uczuć, programowo „surowy” (a nigdy stymulujący) charakter udzielanego nam nauczania, aż po rękoczyny. Dzięki całkowitemu odebraniu nam osobowości, pozbawieniu uczniów jakichkolwiek praw, upodobnieniu nas do roślinek mających rosnąć pod presją przeróżnych sankcji – stawały się możliwe także nadużycia: obmacywania, wciskany siłą w odbyt termometr, język starego księdza wkładany do ust. Zdyscyplinowanie i uległość obowiązywały też oczywiście poza szkołą, docierały do naszych domów i zmuszały nas do milczenia o tym przykrym dotykaniu, nie pozwalały donosić rodzicom o tym, co nas spotkało lub o czym wiedzieliśmy. Milczeliśmy może również z obawy, że dostaniemy po buzi, że usłyszymy, iż mamy nie wygadywać głupstw, nie opowiadać otwarcie o sprawach, które dorosłym wydawały się bzdurami, dziecięcymi urojeniami, kretyńskimi wymysłami nastolatków. Gdybym to, co tu napisałem, opowiedział wtedy moim rodzicom, prawdopodobnie nie potraktowaliby mnie poważnie, powiedzieliby, że mam siedzieć cicho i pilnie się uczyć, bo tylko nauka naprawdę ma znaczenie – wysłali mnie przecież do tej szkoły kosztem poświęceń i oczekiwali, że okażę wdzięczność i wynagrodzę ich dobrymi wynikami w nauce, których nigdy nie osiągnąłem przez wszystkie te trzy lata ciemności, najgorsze chyba w moim życiu.
Oddaliłem się wówczas od religii i od księży jeszcze z innego powodu. Mój ojciec, nauczyciel matematyki, przeniósł się do innej szkoły. Nasz dom zaczęło regularnie odwiedzać wielu jego nowych kolegów i ich przyjaciół. Byli to bez wyjątku artyści i intelektualiści żyjący zgodnie z hasłami wolności, antykonformizmu oraz systematycznej negacji drobnomieszczańskich kodeksów i wartości, którym przedtem hołdowała moja rodzina. Zbędne byłoby podkreślać, jak bardzo pod wpływem tego nieznośna i nienawistna wydała mi się szkoła, do której musiałem uczęszczać. Do owej różnobarwnej grupy zapełniającej nasz dom należał także ksiądz – człowiek nietuzinkowy, inteligentny, ironiczny, dowcipny, zdolny przeciwstawić się różnym konwencjonalnym poglądom. Don Federico stał się dla mnie ważnym dorosłym, człowiekiem, którego szczerze lubiłem przez wiele lat aż do jego śmierci. Raz tylko doszło między nami do spięcia. Latem 1975, może 1976 roku rodzice wysłali mnie na krótki wypoczynek do plebanii w jego parafii, w zapadłej wiejskiej miejscowości. Był z nami także jego siostrzeniec Valerio, który po kilku dniach zaprosił mnie do obejrzenia tego, co nazywał „skarbem”, czyli ogromnego zbioru pism pornograficznych, należącego do wuja księdza. Zbiór ten znajdował się w starej szafie ściennej obok jego łóżka. W ten sposób odkryłem seks przedstawiony i opowiedziany. Nieco później kilka z tych pisemek przechowywanych przez nas pod materacem znalazła gospodyni i doniosła o tym księdzu. Kapłan obrzucił nas wyzwiskami i zagroził odesłaniem do rodziców. Raz jeszcze spotkanie z księdzem oznaczało spotkanie z erosem, a zarazem ukrywanie się, zakazy i represje.
Opuściłem tę szkołę z radością w 1977 roku. Dwa lata później – miałem już wtedy piętnaście lat – zetknąłem się z don Pietrem, moim nauczycielem religii. Był człowiekiem wykształconym, obdarzonym żywym umysłem, ale szpetnym, fizycznie odrażającym, tłustym, często śmierdział, nosił brudne ubrania, miał długą, szorstką, zmierzwioną brodę prawosławnego popa, pełną resztek pokarmu i śliny. Prawicowiec, zażarty tradycjonalista, zawzięty konserwatysta. Ja zdążyłem już całkowicie stać się ateistą oraz aktywistą komunistycznym, więc często toczył ze mną zacięte boje – jego lekcje zamieniały się nieraz w słowne pojedynki między nami dwoma, szybką i ostrą wymianę zdań, która z pewnością pozwalała mi pogłębiać znajomość dialektyki, uczyć się przeciwstawiania „nieprzyjacielowi”. Don Pietrowi te dyskusje ze mną przypadły do gustu tak dalece, że zaczął zapraszać mnie do domu – delikatnie, ale uporczywie. Mówił mi: w sobotę po szkole niech pan (zwracał się zawsze per pan do nas wszystkich) do mnie zajrzy, zjemy razem, pokażę panu moje książki, porozmawiamy wreszcie do woli o sprawach najważniejszych, którymi obaj się pasjonujemy. Ustąpiłem wreszcie, ale pod warunkiem, że zaprosi także mojego kolegę. Nie chciałem znaleźć się z nim sam na sam, coś mi podpowiadało, żeby zachować ostrożność. Pamiętam doskonale wszystkie szczegóły tego dnia. Wspaniały apartament w śródmieściu, wielki, okrągły przedpokój z wejściami do co najmniej sześciu pokoi, ogromny księgozbiór tego bogacza, skromny posiłek – niewiele ponad porcję sałatki – który spożyliśmy w przestrzennym salonie. Po obiedzie don Pietro poprosił mnie i kolegę, abyśmy usiedli na trzyosobowej kanapie. „Trzeba się zdrzemnąć” – powiedział. Usadowiliśmy się, a on przyłączył się do nas, pozostawiając mnie pośrodku. Nasze nogi przykrył wełnianym kocem. Potem zamknął oczy, ale na pewno nie spał, gdyż jego prawa ręka sięgnęła mojego uda i zaczęła łagodnie je głaskać, przesuwając się coraz wyżej. Dwukrotnie stawiłem opór i odsunąłem się na kanapie w stronę przyjaciela. Za trzecim razem wstałem i powiedziałem, że niestety musimy już iść, bo zrobiło się późno i w domu czekają na mnie rodzice. Kiedy myślę dzisiaj o tym epizodzie, jestem doprawdy skonsternowany, bo nikomu nie wspomniałem o nim nawet słowem – ani ojcu, ani matce, ani żadnemu koledze (może z wyjątkiem tego, który mi towarzyszył, ale tylko w pośpiechu i „na gorąco”, zaraz po tym zdarzeniu), ani nikomu innemu. Mało tego: ja, heteroseksualny komunista i ateista, zadawałem się nadal z tym podłym i odrażającym księdzem jakby nigdy nic, jakbym nigdy nie poczuł jego ręki przesuwającej się wolno po moim udzie w poszukiwaniu genitaliów dość naiwnego jeszcze piętnastolatka w stanie dziewictwa. Dyskutowałem i spierałem się z don Pietrem przez wszystkie moje lata w liceum, aż do matury. Dopiero o wiele później, właściwie niedawno, uświadomiłem sobie w pełni straszliwe znaczenie owego ruchu ręki, wagę tego, co mogłoby się zdarzyć, gdybym nie dość szybko zareagował lub tylko okazał się bardziej psychicznie podporządkowany księdzu. Kiedy dziś usilnie zastanawiam się nad tym, czego dowiedziałem się z tak wielu zasłyszanych historii o nadużyciach duchownych wobec nastolatków, uświadamiam sobie, że w rzeczywistości wstydziłem się opisanego zdarzenia i że w stosunku do don Pietra złamałem regułę, którą przyswoiłem sobie wcześniej w szkole salezjanów: być niewidzialnym, zniknąć w anonimowości. Na jego lekcjach zbyt często wysuwałem się na pierwszy plan, stając się natychmiast celem jego pragnień, pociągającym obiektem seksualnym. Postępowałem tak, ponieważ prawdopodobnie myślałem, że jestem już silniejszy, niż kiedy uczyłem się w niższych klasach. Byłem przecież starszy, byłem otwarcie ateistą i komunistą, interesowały mnie kobiety, a ponadto uczęszczałem do szkoły państwowej. Czułem się więc pewnie. Dziś myślę, że nie byłem wtedy dość silny, aby pójść do mojej matki lub do dyrektora i donieść o zachowaniu księdza – a robiąc tak, nie oszczędziłem innym nastolatkom podobnego losu, w wielu przypadkach może nawet gorszego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
We Włoszech szkoła podstawowa obejmuje okres od 6. do 11. roku życia; średnia niższa albo po prostu średnia – od 11 do 13 lat; średnia wyższa, czyli odpowiednik gimnazjum i liceum – od 14 do 19 lat. [wróć]
Don – od łac. dominus, pan; tytuł grzecznościowy przysługujący we Włoszech księżom. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W odróżnieniu od opisywanych faktów wszystkie imiona własne w niniejszej książce są wytworem wyobraźni, zostały całkowicie zmyślone. [wróć]