Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kim była nieszczęśliwa dziewczyna z portretów Wyspiańskiego? Dlaczego większość mitycznych postaci na obrazach Malczewskiego ma twarz jednej i tej samej kobiety o niepokojącej urodzie? Kto stał za desperackim czynem młodego Podkowińskiego, kiedy ten zdecydował się pociąć nożem swoje najsłynniejsze płótno?
Na te i inne pytania odpowiada w swojej najnowszej książce Iwona Kienzler, zabierając czytelników w krainę polskiego malarstwa. Autorka przekonuje, że za kobietami ze znanych polskich obrazów kryją się często dramatyczne, ale zawsze ciekawe i warte poznania historie. To właśnie paniom widniejącym na najsłynniejszych płótnach Matejki, Wyspiańskiego, Malczewskiego czy Styki, znanych nawet tym, którzy nie są entuzjastami sztuki, poświecona jest tak książka. Publikację wzbogacają kolorowe reprodukcje opisywanych obrazów. To ciekawa pozycja nie tylko dla wielbicieli malarstwa.
Boskie, natchnione, przeklęte… Przekonaj się, kto na nas zerka ze znanych polskich płócien.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 323
Konsultacja: Sylwia Łapka-Gołębiowska
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Marek Kowalik
Skład: Igor Nowaczyk, Kaja Mikoszewska
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji:
Muzeum w Nieborowie i Arkadii, Muzeum Narodowe w Warszawie,
Muzeum Narodowe w Krakowie, Muzeum Narodowe w Kielcach,
Muzeum Sztuki w Łodzi, Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu, NAC, Wikimedia Commons
Zdjęcie autorki: ©Maciej Zienkiewicz Photography
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
©Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020
Wydanie pierwsze
Warszawa 2020
ISBN: ): 978-83-66503-88-5 (EPUB); 978-83-66503-89-2 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Malarstwo polskie nas urzeka,
na obrazach cudny świat czeka.
Najbardziej wśród obrazów znana –
Matka Boska Niepokalana.
Malarze przedstawiają damy,
żony, często muzy i flamy.
Podziwiamy Annę Orzelską
i muzę Elizę Pareńską.
Podkowiński Ewę malował,
a potem zniszczył – czy zwariował?
Matejce pozowała żona,
Kobieta – zarówno jej twarz, jak i ciało – jest bardzo wdzięcznym tematem dla wielu rzeźbiarzy i malarzy. I to od wieków. Wszak już około 25 tysięcy lat przed naszą erą na obszarze Eurazji, od Atlantyku aż po Bajkał, pojawiły się rozmaite, stosunkowo niewielkie, figurki nagich kobiet. Pierwsi artyści w dziejach ludzkości wykonywali je z kamienia, wapienia, tufu, krzemienia, a czasem po prostu z kości zwierzęcych. Przez historyków sztuki ochrzczone wspólnym mianem „paleolitycznych Wenus” są dalekie od dzisiejszego kanonu piękna, mają bowiem bardzo rozbudowany korpus, z nadnaturalnie bujnym biustem i dużymi pośladkami. Wątpliwe jest, żeby ich twórcy wzorowali się na naszych przodkiniach. Badacze sądzą, że ten przerysowany wygląd związany jest raczej z kultem płodności i boginią sprawującą opiekę nad kobietami w okresie ciąży i połogu, której imię zaginęło w mrokach dziejów. W późniejszych, już historycznych czasach przedstawicielki płci pięknej na dobre zagościły w świecie sztuki: widzimy je na sumeryjskich naczyniach i wazach jako boginie, a także na ścianach piramid i egipskich świątyń, gdzie występują jako bóstwa lub małżonki faraonów, a czasem jako samodzielne królowe. Bez rzeźb i fresków pięknych dam i jeszcze piękniejszych bogiń nie sposób wyobrazić sobie sztuki starożytnej Grecji i Rzymu.
Bardzo często wizerunki kobiet unieśmiertelnionych przez artystów w rzeźbach czy na obrazach – znanych wszystkim z galerii sztuki czy tylko z reprodukcji – niejako żyją własnym życiem. Wystarczy wspomnieć Monę Lizę, Wenus z obrazu Botticellego czy damę z gronostajem. Ich postaci i twarze są bezustannie powielane, przerabiane na potrzeby popkultury, zdobią przedmioty codziennego użytku, takie jak kubki, torby, torebki, zegary, portfele, piórniki czy zeszyty. Zaciekawienie budzą także same kobiety, które zostały uwiecznione przez słynnych malarzy. I słusznie, gdyż nieprzypadkowo to właśnie one trafiły na płótna – były muzami, kochankami, wielkimi miłościami samych mistrzów i ich zleceniodawców, zamawiających u artystów owe konterfekty lub zlecających przedstawienie kobiet jako antycznych bogiń, alegorycznych postaci, a niejednokrotnie także Madonn. Okazuje się, że poznanie historii samej modelki jest równie pasjonujące jak dzieje powstania obrazu, na którym widnieje, a czasem nawet ciekawsze. Często bowiem kryją się za tym wielkie namiętności, miłość, żądza, a nawet zbrodnia. Kobiety portretowane przez mistrzów były niebanalne i warte tego, by poznać je same i ich, często skomplikowane, pełne dramatów życie. I to nawet wówczas, kiedy – jak to ma miejsce w przypadku najsłynniejszej kobiety z obrazów, Mony Lizy – ich prawdziwa tożsamość wciąż pozostaje tajemnicą.
Także polskie malarstwo może się poszczycić wspaniałymi wizerunkami kobiet. Aby się o tym przekonać, wcale nie trzeba iść do muzeum, wystarczy trochę poszperać w internecie. Okazuje się, że nasi wielcy artyści malowali kobiety niezwykłe, piękne i o nieszablonowej osobowości. To właśnie Polkom widniejącym na najsłynniejszych płótnach, znanych nawet tym, którzy nie są entuzjastami sztuki, poświęcona jest niniejsza publikacja. Czasami podziwiana na obrazie kobieta zawdzięcza swoją sławę malarzowi, któremu pozowała, a czasem jest na odwrót. O wielu damach znanych z obrazów polskich mistrzów malarstwa nikt zapewne by nie usłyszał, gdyby nie zostały uwiecznione na ich płótnach. Z kolei niemal każdy zna piękny portret wielkiej polskiej aktorki, która podbiła nie tylko Europę, ale i Stany Zjednoczone, Heleny Modrzejewskiej, i potrafi coś o niej powiedzieć. Niewielu za to słyszało kiedykolwiek nazwisko Tadeusza Ajdukiewicza, autora jej najsłynniejszego portretu. A przecież w czasach, kiedy żył, był wziętym i bardzo znanym malarzem. Podobnie jest z Polą Negri, jedyną Polką, która zrobiła wielką karierę w Hollywood, stając się w swoich czasach symbolem seksu. Uwieczniono ją dla potomnych nie tylko w niemych filmach, ale także na obrazie Styki. I to właśnie na tym portrecie, bardziej niż na zachowanych kopiach jej filmów, których estetyka rzadko przemawia do współczesnego widza, da się dostrzec urodę i urok tej nietuzinkowej kobiety. A jednak autor tego obrazu, który można oglądać w warszawskim Muzeum Narodowym, nader często przez nieobeznanych z historią polskiego malarstwa laików jest mylony ze swoim ojcem, Janem, jednym z twórców Panoramy Racławickiej. Tymczasem Tadeusz Styka za życia słynął jako portrecista wytwornych kobiet, jak nikt inny umiejący uchwycić ich urodę i wdzięk, nawet jeżeli matka natura nie była wobec modelek zbytnio łaskawa. A ponieważ obracał się w wyższych sferach i nie narzekał na brak klienteli, za swoje obrazy liczył niemało, mógł więc żyć w dostatku i wygodzie, zaś jego dzieła wystawiano w najlepszych galeriach Paryża, Londynu i Nowego Jorku. Do jego klientów należały takie sławy jak Enrico Caruso, Ignacy Jan Paderewski czy Sarah Delano Roosevelt, matka prezydenta USA, oraz trzej prezydenci tego kraju: Herbert Hoover, Franklin Roosevelt i Harry Truman.
Niniejsza praca poświęcona jest najsłynniejszym kobietom z polskich obrazów, począwszy od Barbary Radziwiłłówny, która według popularnej legendy miała pozować do jednego z najbardziej znanych wizerunków Madonny – Matki Boskiej Ostrobramskiej. Dowiemy się, kim była Anna Katarzyna Orzelska, po dziś dzień zachwycająca urodą, strojem i elegancją w salonie pałacu w Nieborowie; dlaczego większość mitycznych postaci widniejących na obrazach Jacka Malczewskiego ma twarz jednej i tej samej kobiety o niepokojącej urodzie; a także dlaczego Jan Matejko tak często malował swoją żonę, przedstawiając ją jako Barbarę Radziwiłłównę czy Jadwigę Andegaweńską. Prześledzimy, co, a raczej kto stał za desperackim czynem młodego malarza, Władysława Podkowińskiego, kiedy ten zdecydował się pociąć nożem swój najsłynniejszy obraz – Szał uniesień. Poznamy też bliżej koleje losu młodopolskiej muzy, Elizy Pareńskiej, kilkakrotnie portretowanej przez Stanisława Wyspiańskiego, i zajrzymy za kulisy sławy dwóch wspomnianych polskich aktorek, Heleny Modrzejewskiej i Poli Negri. Jak się przekonamy, za kobietami ze znanych polskich obrazów kryją się często dramatyczne, wręcz tragiczne, ale zawsze ciekawe i warte poznania historie.
1. Obraz Matki Bożej Ostrobramskiej w złotej szacie wiszący w wileńskiej kaplicy Ostrobramskiej, ok. XVII w.
2. Obraz Matki Bożej Ostrobramskiej, ok. XVII w.
Portret królowej Barbary Radziwiłłówny, według obrazu Lucasa Cranacha Młodszego,Aleksander Lesser, 1830-1884
Każdy turysta przybywający do Wilna, zwłaszcza jeżeli przyjeżdża z Polski, kieruje swoje kroki ku Ostrej Bramie, gdzie na nadbramnym wzniesieniu, w oknie mieszczącej się tam kaplicy widnieje jeden z najsłynniejszych, przynajmniej w tym rejonie, wizerunków Matki Boskiej. Trudno zresztą go przeoczyć – blask złotych szat, w które odziano wizerunek Marii, widoczny jest z daleka. Jest to zresztą jeden z niewielu na świecie obrazów, na których Najświętsza Panienka została uwieczniona sama, bez towarzyszącego jej na zdecydowanej większości dzieł Dzieciątka Jezus.
Wileńska kaplica Ostrobramska jest pozostałością po murach obronnych zbudowanych za panowania króla Aleksandra Jagiellończyka w celu obrony przed panoszącymi się wówczas Tatarami, zagrażającymi wschodnim rubieżom kraju. Od momentu wzniesienia tych obwarowań do miasta można było wjechać przez pięć bram miejskich, do których w czasach późniejszych dobudowano cztery kolejne. Dość osobliwa nazwa bramy z kaplicą, w której możemy po dziś dzień oglądać słynny obraz, nie wzięła się bynajmniej od ostro zakończonych wież czy też otworów strzelniczych, ale od nazwy południowego przedmieścia potocznie zwanego Ostrym Końcem. Co ciekawe, pomimo że była najsłabszym ogniwem w wileńskim łańcuchu obronnym – to właśnie od wschodu na miasto z reguły nacierał nieprzyjaciel – Ostra Brama jest jedyną bramą, która przetrwała do czasów współczesnych. Resztę murów obronnych spotkał ten sam los, co fortyfikacje okalające niegdysiejszy Kraków – w XIX stuleciu zostały po prostu zburzone. Kiedy jeszcze istniały, w czasach Rzeczypospolitej szlacheckiej, to właśnie przez Ostrą Bramę większość przybyszów wjeżdżała do miasta, tu też miejskie władze witały najznamienitszych gości odwiedzających Wilno.
Niegdyś nad bramami wiodącymi do ośrodków miejskich powszechnie wieszano obrazy z wizerunkami świętych, najchętniej – Madonny bądź jej Syna. Wierzono, że stanowią one najskuteczniejszą ochronę przed najazdem wroga i że uchronią miasto przed innymi nieszczęściami, jak pożary czy zarazy. I tak było w Wilnie: w pierwszej połowie XVII stulecia na Bramie Miednickiej od strony miasta zawieszono obraz Matki Boskiej, a od zewnętrznej – Chrystusa Zbawiciela. Z czasem pierwsze z wymienionych dzieł powierzono opiece zakonowi karmelitów bosych, który w 1626 roku rozpoczął budowę klasztoru oraz kościoła pod wezwaniem św. Teresy z Ávili. Kiedy jednak zakonnicy zorientowali się, że wizerunek Marii wiszący w niewielkim wgłębieniu wewnętrznej strony murów jest narażony na niekorzystne działanie warunków atmosferycznych i zniszczenie, wystąpili do władz miasta z prośbą o wybudowanie specjalnej kaplicy umieszczonej na bramie, gdzie mogliby zawiesić obraz. I tak się rzeczywiście stało, 12 kwietnia 1671 roku w procesji pod przewodnictwem ówczesnego biskupa wileńskiego Aleksandra Sapiehy obraz został wniesiony do nowo wzniesionej kaplicy. „Kiedy kaplicę ukończono, zgotowano bardzo uroczystą procesję, aby wspomniany Wizerunek umieścić na Bramie. Sami Wojewodowie, Kasztelanowie, Wodzowie i różni Senatorowie najpierw na własnych rękach donieśli Go [do] bramy, następnie wyciągnięty na górę na linach, został umieszczony na miejscu”[1] – czytamy w kronice prowadzonej przez zakonników. Z tym że nie był już to ten sam obraz, który wcześniej wisiał nad bramą – spełniły się bowiem obawy zakonników i wizerunek Madonny uległ tak dużym zniszczeniom, że trzeba było namalować nowy. Właśnie wówczas powstało malowidło wiszące po dziś dzień w nadbramnej kaplicy – namalowano go techniką temperową, na podkładzie klejowo-kredowym, na deskach dębowych, a współcześni badacze datują powstanie dzieła na lata 1620-1630.
Zdaniem znawców tematu twórcą obrazu jest krakowski artysta Łukasz Porębski, zwany również Porenbius, Porhebius lub Porębowicz, wzięty malarz, wykonujący liczne prace dla kościołów i klasztorów. Jego dziełem jest między innymi znajdujący się w krakowskim kościele św. Marka obraz przedstawiający ukrzyżowanie, na którym obok Chrystusa konającego na krzyżu malarz uwiecznił także Matkę Boską Bolesną, św. Jana Ewangelistę oraz Marię Magdalenę. Zdaniem historyków sztuki jest to najwybitniejsze dzieło pędzla tego artysty, uznawanego współcześnie za wybitnego kolorystę, dość sprawnie operującego światłocieniem. Jako jednemu z pierwszych udało mu się zerwać z wciąż żywym w siedemnastowiecznym Krakowie nurtem gotyckim. Niestety nie mamy stuprocentowej pewności, czy wizerunek czczony przez katolików w wileńskiej Ostrej Bramie rzeczywiście wyszedł spod jego pędzla, co więcej, w biogramie artysty zamieszczonym w Internetowym Polskim Słowniku Biograficznym znajdziemy wpis zadający kłam tej teorii, która ma jednak wielu zwolenników. Ówcześni malarze rzadko sygnowali swoje dzieła, Porębski w zasadzie podpisał tylko jedno – wspomniane Ukrzyżowanie z kościoła św. Marka, na którym widnieje łaciński napis: LVCAS PORHEBIUS AD 1618 PINXERAT. Na innych, których autorstwo jest mu przypisywane, znajdujemy czasem tylko jego imię, a przecież nie był jedynym Łukaszem parającym się w owym czasie malarstwem sakralnym. Zwolenniczką tezy przypisującej mu autorstwo wizerunku z kaplicy osobliwego wileńskiego „ulicznego sanktuarium” jest prof. Maria Kałamajska-Saeed, była wykładowczyni Europejskiej Akademii Sztuki w Warszawie i emerytowana pracownica Polskiej Akademii Nauk. W jej opinii Porębski wzorował się na bliżej nieznanym płótnie flamandzkiego malarza Martina de Vosa. Zdaniem wielu obraz pierwotnie miał formę dyptyku, który ze strony wewnętrznej przedstawiał Zbawiciela, natomiast z zewnętrznej – Matkę Bożą. Z nieznanych już dzisiaj przyczyn wizerunki rozdzielono, a ten ukazujący Maryję trafił do kaplicy Ostrobramskiej.
Wprawdzie w powszechnej świadomości utrwalił się obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej w złotej sukience i koronie, ale kiedy dzieło prezentowane jest bez owego stroju, co się czasem zdarza, widzimy na nim postać Marii odzianej w czerwoną tunikę z podwiniętymi rękawami, z szyją owiniętą szalem i chustą na głowie. Jej ramiona okrywa zielono-niebieski płaszcz, głowę otacza płomienna aureola, natomiast tło obrazu jest brązowe. Ponieważ Maria ma ręce skrzyżowane w charakterystyczny sposób, pod sercem, zdaniem niektórych badaczy może to być jeden z nielicznych wizerunków Matki Boskiej przedstawiający ją w stanie brzemiennym. Zwolennicy tej tezy wskazują także na szeroką suknię, w którą odziana jest Madonna, a która miałaby skrywać jej odmienny stan. Inni widzą tu Marię ze sceny Zwiastowania, z uwagą i pokorą wysłuchującą Boskiego Posłańca przekazującego jej wieść o poczęciu przez nią Zbawiciela. Nie brakuje też zwolenników tezy, że obraz przedstawia „Niewiastę obleczoną w słońce” z Apokalipsy św. Jana.
Kult ostrobramskiej Madonny rozpoczął się w 1655 roku, kiedy car Aleksy I Michajłowicz na czele swoich wojsk triumfalnie wjechał do Wilna, pokonawszy oddziały litewskie dowodzone przez hetmana Janusza Radziwiłła i Wincentego Korwina Gosiewskiego. Walczący pod jego sztandarami Kozacy, z Iwanem Zołtareńką jako wodzem, złupili miasto i dokonali rzezi mieszkańców. Zdaniem historyków Wilno już nigdy nie odzyskało swojej dawnej świetności i chwały, ale to właśnie wówczas narodził się kult Marii z Ostrej Bramy, którą ludność zwykła odtąd nazywać Matką Miłosierdzia.
W 1671 roku, kiedy otaczany już wówczas wielką czcią obraz przeniesiono do drewnianej kaplicy, wzniesionej staraniem karmelitów, po raz pierwszy w historii widniejący na nim wizerunek Najświętszej Panienki został ozdobiony wspaniałą srebrno-złotą szatą, wykonaną przez miejscowych złotników. Z kolei spoczywające na skroniach Maryi dwie nałożone jedna na drugą korony, wykonane ze złoconego srebra i podtrzymywane przez aniołki, pochodzą z różnych okresów: pierwszą wykonano pod koniec XVII wieku, a drugą w połowie XVIII stulecia. Tradycja głosi, że starsza, barokowa, była przeznaczona dla Maryi jako Królowej Niebios, natomiast druga, rokokowa – była darem dla Królowej Polski. W XIX wieku barokową koronę ozdobiono dodatkowo klejnotami ofiarowanymi jako wota, natomiast do dziś nie wiadomo, jaką rolę pełnią i co mają symbolizować widniejące na obrazie kokardy.
W 1715 roku dzieło, otaczane czcią przez wilnian, omal nie spłonęło na skutek pożaru, który doszczętnie strawił drewnianą kaplicę. Przed zniszczeniem uratował je pewien młody zakonnik. Całe zdarzenie szybko zyskało miano cudu – obraz był tak ciężki, że zwykle musiało go dźwigać aż czterech dorosłych mężczyzn, tymczasem ów karmelita do siłaczy nie należał, a jednak wyniósł go na własnych ramionach bez większego wysiłku. Kaplicę stosunkowo szybko odbudowano, ale tym razem był to znacznie solidniejszy, bardziej odporny na działanie ognia budynek murowany. Pod koniec XVIII stulecia pod Bramą Ostrobramską powstał swoisty kościół pod gołym niebem. Odbywały się tam nabożeństwa ku czci Matki Bożej, które przetrwały do naszych czasów. Tak zrodziło się, bodaj jedyne na świecie, „uliczne sanktuarium”.
Kiedy na przełomie XVIII i XIX stulecia podjęto decyzję o wyburzeniu murów obronnych okalających Wilno, jedynie Brama Ostrobramska, z istniejącą tam kaplicą, w której znajdował się obraz powszechnie uznawany za cudowny, uniknęła zniszczenia, co nie znaczy, że nie dotknął jej ząb czasu. Dlatego w latach 1829-1830 przeprowadzono remont polegający na odbudowie zniszczonej galerii ze schodkami, a samą kaplicę ozdobiono napisem wykonanym z mosiężnych liter: „MATKO MIŁOSIERDZIA, POD TWOJĄ OBRONĘ UCIEKAMY SIĘ”. Niestety karmelici opiekujący się wizerunkiem Matki Boskiej zostali w dobie rozbiorów usunięci z Wilna, natomiast kościół pod wezwaniem św. Teresy wraz z przynależną do niego kaplicą w Ostrej Bramie przekazano księżom parafialnym. Sam wizerunek Matki Boskiej właśnie w czasach zaborów był otoczony wielkim kultem, stając się jednocześnie symbolem polskości i niepodległości zniewolonego zaborami państwa. Tu modlili się filareci i filomaci w 1823 roku, zanim wywieziono ich na Sybir, o cudownym obrazie wspominał też Adam Mickiewicz w inwokacji do Pana Tadeusza, pisali o nim Juliusz Słowacki, Władysław Syrokomla i wreszcie – Józef Ignacy Kraszewski, który w okresie, gdy był studentem Uniwersytetu Wileńskiego, mieszkał przy ulicy Ostrobramskiej i z okien swego mieszkania obserwował ludzi gromadzących się przed obrazem umieszczonym nad bramą. A wierni przychodzili pomodlić się nawet w nocy.
Wielkie nabożeństwo do Matki Boskiej Ostrobramskiej żywił też Stanisław Moniuszko, który w Wilnie poznał swoją przyszłą żonę Aleksandrę z Müllerów, poślubioną przez niego w 1840 roku w wileńskim kościele Trynitarzy pw. Pana Jezusa. W Wilnie też urodziły się wszystkie jego dzieci, których doczekał się aż trzynaścioro. Kompozytor, mający na utrzymaniu liczną rodzinę i borykający się z kłopotami finansowymi, zapewne często prosił Madonnę w Ostrej Bramie o opiekę, zwłaszcza że kopia obrazu wisiała u niego w domu. Zarówno sam artysta, jak i cała jego familia uczestniczyli w nabożeństwach maryjnych, szczególnie uroczyście obchodzonych w trakcie Dni Opieki, które od XVIII wieku odbywają się co roku w listopadzie. „Najuroczystszym i szczególnie rozrzewniającym jest ośmiodniowy obchód opieki najświętszej Panny Maryi, poczynający się trzeciej niedzieli listopada. Przez osiem dni kościół i ulica przepełnione są ludem, wieczorna litania, bez względu na przykrą porę roku, liczy co dzień po kilka tysięcy modlących się. Ludzie obojej płci, różnego wieku i różnych klas towarzystwa zlewają się u stóp wspólnej Matki, w jedną chrześcijańską rodzinę, stroją serca we wspólny akord, aby błagać o obronę Matkę miłosierdzia. Ostatni dzień, a raczej ostatni wieczór, w którym się odbywają konkluzyjne nieszpory, mało ma sobie podobnych w całym chrześcijaństwie w Europie. Cała niemal ludność Wileńska wysypuje się na ulicę, zajmuje kościół, galerię i zalewa ogromną przestrzeń od Ostrej Bramy prawie aż do ratuszowego placu. A cała brama i cała ulica rzęsiście iluminowana zdają się przez te ognie wyrażać powszechny zapał serc ku Tej, której opieki święto się obchodzi. Nieszpory odbywają się w kościele. Po ich ukończeniu Kapłan celebrujący, zwykle biskup Wileński, pontyfikalnie ubrany, wchodzi do Ostrobramskiej kaplicy. Artyści co przedniejsi, jakich Wilno posiada, wykonywają litanię przy towarzyszeniu orkiestry miejscowej. Modlitwa wznosi się pod niebiosa, bicie kilkunastu tysięcy serc jej wtóruje”[2]. Zaprzyjaźniony z Moniuszką Tomasz Zan, współzałożyciel Towarzystwa Filomatów, w jednym z listów do kompozytora zwrócił mu uwagę na niski poziom oprawy muzycznej owych nabożeństw, sugerując jednocześnie w liście z 8 grudnia 1846 roku napisanie „porządnego akompaniamentu” do śpiewanych przez wiernych pod Ostrą Bramą litanii. Moniuszce nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. W ten sposób powstały Litanie Ostrobramskie do tekstów w języku łacińskim, na chór i głosy solowe z towarzyszeniem orkiestry. Składają się na nie: I Litania F-dur, II Litania F-dur, III Litania e-moll oraz IV Litania C-dur.
Na fenomen kultu ostrobramskiego obrazu zwracał uwagę również Stanisław Tarnowski, pisząc: „Nie częstochowskie to bogactwa i wspaniałości, tam Matka Boska na swojej wysokiej górze, w swojej obronnej fortecy, w swojej wspanialej kaplicy, wygląda jak królowa w majestacie. Tu, w tych prostych białych murach, w tej ciasnej przestrzeni, w tym otoczeniu ubogim – wygląda jak w więzieniu, w ucisku, w prześladowaniu.
Nie matu ani marmurów, ani pereł, ni kamieni, ani lamp kosztownych. I wota skromne; nie ma częstochowskich buław hetmańskich, ani królewskich darów, srebrne blaszki przez biedaków zawieszone, wyobrażające to nogi, to ręce, to oczy, to serce. Niektóre mają napisy niezgrabne, jak gdyby szpilką wydrapane”[3]. Faktycznie, w kaplicy próżno szukać wspaniałości znanych wszystkim z jasnogórskiego skarbca, darów od królów, hetmanów i możnych tego świata – we wnętrzu kaplicy znajduje się osiem tysięcy wotów dziękczynnych, dosłownie wtopionych w ścianę, co ma uniemożliwić ich ewentualną kradzież. Uwagę zwraca jedno – plakietka z napisem „Dziękuję Ci Matko za Wilno”, będąca wotum złożonym przez samego Józefa Piłsudskiego, darzącego Ostrobramską Panią wielką czcią. Kiedy Marszałek przybył w 1920 roku do Wilna, zdobytego właśnie przez zbuntowanego Żeligowskiego, podobnie jak inni pielgrzymi i pątnicy, chcąc osobiście podziękować Matce Bożej za odzyskanie bliskiego jego sercu miasta, wspinał się na kolanach po stromych schodach do kaplicy z cudownym obrazem. Nie był to zresztą jedyny przejaw kultu dla Matki Boskiej Ostrobramskiej żywionego przez Komendanta: nad łóżkami jego córek wisiały dwa obrazki przedstawiające Matkę Miłosierdzia, zresztą pobłogosławione przez papieża Piusa XI, a do trumny włożono mu sygnet z wizerunkiem Pani Ostrobramskiej.
A przecież niewiele brakowało, by ten obraz, będący dla wielu symbolem polskości Wilna, znalazł się w jakiejś prawosławnej cerkwi. W 1839 roku wyznawcy prawosławia, mając oczywiście poparcie władz carskich, ogłosili tezę, jakoby wizerunek widniejący w kaplicy wileńskiej był bizantyjską ikoną, sprowadzoną na Litwę przez wielkiego księcia Olgierda, notabene ojca naszego króla Władysława Jagiełły. Pod tym pretekstem władze carskie podjęły, na szczęście nieudaną, próbę odebrania obrazu katolikom i przekazania go do którejś z cerkwi. Wystarczy jednak rzut oka na ukryty pod sukienkami wizerunek, by przekonać się, że z ikoną nie ma on nic wspólnego. Ikony bowiem pisze się – bo właśnie takim określeniem nazywany jest proces tworzenia tego typu obrazów – według ściśle ustalonych schematów, przestrzegając znaczeń kolorów i gestów, zasad cieniowania, proporcji twarzy i ciała, jak również odwróconej perspektywy. Wszystko po to, by stworzyć bardzo konkretny język, w którym ikona przemawia do wiernych i w którym litery i słowa zastępuje się kolorem bądź gestem. Znawcom wystarczy rzut oka, by stwierdzić, iż wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej z pewnością ikoną nie jest.
Kolejny „zamach” na otoczony czcią przez katolików obraz dokonany przez carskie władze miał miejsce już po upadku powstania styczniowego, kiedy widniejący na obrazie napis w języku polskim zmieniono na napis w języku łacińskim, co nie miało jednak żadnego wpływu na znaczenie Ostrobramskiej Pani dla polskich i litewskich katolików. Co więcej, wizerunek Marii widniejący nad Ostrą Bramą budził respekt nawet wśród carskich żołnierzy, którzy zbliżając się do kaplicy i widząc go w oknie, nabożnie kreślili znak krzyża. I zapewne dlatego nietknięty przetrwał czasy zaborów, chociaż polscy i litewscy patrioci modlili się pod nim o wolność i niepodległość.
W 1927 roku, kiedy Polska wróciła na mapę Europy, odzyskując Wilno, co stało się kością niezgody pomiędzy Drugą Rzeczpospolitą a władzami niepodległej Litwy, obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej został ukoronowany koronami papieskimi przez metropolitę warszawskiego kardynała Aleksandra Kakowskiego, a jednocześnie Maryi na wizerunku nadano oficjalny tytuł Matki Miłosierdzia. Sama uroczystość odbyła się na placu Katedralnym, przed wejściem do katedry, w obecności ówczesnego prezydenta Ignacego Mościckiego oraz, oczywiście, marszałka Józefa Piłsudskiego. Wówczas obraz został wyjęty z ołtarza w kaplicy, gdzie znajdował się na co dzień, a następnie umieszczony w specjalnym feretronie, jak nazywa się ozdobne ramy na podstawie, służące do przenoszenia świętych obrazów. Obramowaniem dla obrazu był baldachim z koroną królewską, a z drugiej strony widniał płaszcz z wyhaftowanym orłem. Cztery lata po tym doniosłym wydarzeniu do Wilna wrócili karmelici, by znów objąć opieką słynny wizerunek Madonny, przy okazji dokonując remontu kaplicy, ale kiedy w 1941 roku Wilno znalazło się pod okupacją niemiecką, zakonnicy trafili do obozów pracy. I na powrót pieczę nad kaplicą Ostrobramską przejęli księża diecezjalni.
Sam obraz przetrwał wojenną zawieruchę bez najmniejszego uszczerbku. Co ciekawe, kaplicę w Ostrej Bramie ominął los wielu innych wileńskich świątyń, z uporem godnym lepszej sprawy zamienianych po wojnie przez komunistyczne władze w muzea, magazyny, pracownie czy domy kultury. Zarówno sama kaplica, jak i kościół św. Teresy były otwarte dla wiernych, co więcej – to właśnie tu znajdowali schronienie katoliccy księża uciekający z innych terenów ZSRR. A dzisiaj, kiedy Związek Radziecki to tylko wspomnienie, a Litwa znowu jest niepodległa, do Wilna płyną strumienie pielgrzymów pragnących pokłonić się Ostrobramskiej Pani.
Malarze, tworząc wizerunki świętych, w tym także malując Matkę Boską, siłą rzeczy portretowali osoby znane im osobiście, nierzadko nawet nie zmieniając ich rysów. Bywa zatem, że modląc się do obrazów Najświętszej Panienki zawieszonych w kościołach, wierni nawet nie zdawali sobie sprawy, że wznoszą modły do portretów kobiet, które bynajmniej nie wiodły bogobojnego żywota, będąc często kochankami portretujących ich malarzy czy metresami możnych zamawiających płótna. Tak jak w przypadku Agnès Sorel, oficjalnej metresy Karola VI, uwiecznionej przez piętnastowiecznego malarza Jeana Fouqueta na wizerunku Madonny wśród aniołów. Słynny Caravaggio bardzo się naraził ówczesnym estetom i ludziom Kościoła, portretując w osobie św. Mateusza zwykłego włoskiego chłopa, na dodatek starego, łysego i z brudnymi nogami. Z kolei jego obraz Śmierć Marii, mający ozdobić ściany prywatnej kaplicy w rzymskim kościele karmelitów, został odrzucony przez zleceniodawcę, gdyż bogobojni braciszkowie w wizerunku umierającej Matki Boskiej dopatrzyli się rysów jednej z prostytutek...
W przypadku obrazu widniejącego w Ostrej Bramie, jak głosi popularna teoria, miała pozować sama Barbara Radziwiłłówna, druga żona ostatniego Jagiellona, Zygmunta Augusta, jedyna kobieta, którą ten monarcha kochał miłością szczerą i dozgonną. Wielu dopatruje się podobieństwa między pociągłą twarzą Najświętszej Panienki uwiecznionej pędzlem mistrza Łukasza a portretem Radziwiłłówny znajdującym się w Nieświeżu, gdzie jest on częścią całej galerii najznamienitszych członków zacnego magnackiego rodu Radziwiłłów. Jak argumentowali zwolennicy owej tezy, to właśnie ze względu na Barbarę Maria została przedstawiona samotnie, bez Dzieciątka Jezus. Wszak wiadomo, że Radziwiłłówna nie mogła zostać matką – portretując ją zatem jako Matkę Zbawiciela, starano się nie urazić jej uczuć...
Nie trzeba jednak być historykiem, by stwierdzić, że historia o Barbarze pozującej do obrazu Matki Boskiej jest wyłącznie legendą. Wystarczy zajrzeć do internetu, żeby sprawdzić datę śmierci ukochanej Zygmunta. Zmarła ona w 1551 roku, a więc sześćdziesiąt lat przed rozpoczęciem malowania ostrobramskiego wizerunku. Domniemany autor obrazu, Łukasz Porębski, przyszedł na świat zapewne w 1594 roku, a więc czterdzieści trzy lata po zgonie Radziwiłłówny. W żaden sposób nie mógł więc portretować ukochanej ostatniego Jagiellona, chyba że korzystał z usług maga pokroju Twardowskiego, który wywoływał jej ducha. Tyle że duchy, jak twierdzą wtajemniczeni, jako istoty nie z tego świata zjawiają się z reguły nagle i na krótko i raczej trudno byłoby je nakłonić do długotrwałego pozowania. Wprawdzie można postawić tezę, że mistrz, malując portret, wzorował się na tym częściowo zniszczonym, pierwotnie umieszczonym na Ostrej Bramie, ale jest to mocno naciągana hipoteza. Poza tym wspominany wizerunek wiszący w nieświeskiej galerii został namalowany dopiero około 1733 roku na zlecenie Anny z Sanguszków Radziwiłłowej i malujący go artysta z całą pewnością nie portretował Barbary – na wcześniejszych portretach królewskiej ukochanej Radziwiłłówna wcale nie przypomina postaci z Nieświeża. Wystarczy zerknąć na miniatury Barbary Radziwiłłówny z warsztatu Lucasa Cranacha Młodszego, dostępne chociażby w Wikipedii, powstałe wprawdzie po śmierci samej Barbary, ale jeszcze za życia ostatniego Jagiellona. I właściwie na tym należałaby zakończyć te rozważania, ale sprawa nie jest tak oczywista, jak by się z pozoru wydawało, zwłaszcza że podobieństwo drugiej żony Zygmunta Augusta uwiecznionej na obrazie z Nieświeża i rysów Matki Boskiej Ostrobramskiej jest wręcz uderzające. I nie jest to dzieło przypadku. Zgodnie z najnowszymi ustaleniami historyków to nie litewska piękność użyczyła rysów Najświętszej Panience, ale było dokładnie na odwrót: artysta, malując portret Radziwiłłówny, wzorował się na obrazie wiszącym w Ostrej Bramie. Właściwie więc należałoby powiedzieć, że to nie Radziwiłłówna pozowała do wizerunku Marii, ale Matka Boża użyczyła twarzy jednej z najsłynniejszych, a zarazem najbardziej kontrowersyjnych polskich królowych. Zanim jednak zajmiemy się wyjaśnieniem tej frapującej kwestii, przyjrzyjmy się samej Barbarze.
W maju 1551 roku z Krakowa ku Litwie ruszył żałobny orszak, wiozący zwłoki Barbary Radziwiłłówny, drugiej żony Zygmunta Augusta, która odeszła z tego świata na zawsze 8 maja. Zmierzano do Wilna, gdzie zgodnie z jej wolą miała zostać pochowana. Zresztą sam król nie zgodziłby się, by jego umiłowana małżonka spoczęła w krypcie królewskiej na Wawelu, bo wprawdzie spali tam snem wiecznym niemal wszyscy władcy Polski, na czele z jego dziadem, stryjami i ojcem, ale nieszczęsna Barbara była w Krakowie dosłownie znienawidzona. Nienawidził jej dwór, panowie szlachta, królewska matka, Bona wywodząca się z dumnego rodu Sforzów, oraz królewskie siostry, robiące wszystko pod dyktando swojej despotycznej rodzicielki, a nawet krakowscy mieszczanie – przecież karetę, którą jeździła, niejednokrotnie obrzucano kamieniami i błotem. Zdaniem zbolałego monarchy Kraków stanowczo nie był miejscem godnym pochówku jego najukochańszej małżonki, nieodżałowanej Barbary z Radziwiłłów, dlatego postanowił zawieźć ją do Wilna, które także było jego ukochanym miastem. To tam uciekał spod kurateli swojej zaborczej matki, tam uczył się trudnej sztuki panowania, kiedy ojciec powierzył jego władzy Wielkie Księstwo Litewskie, tam też przeżył najszczęśliwsze chwile swego życia u boku ukochanej Barbary, największej i zapewne również jedynej miłości jego życia.
Jak postanowił, tak zrobił. Jego ukochanej towarzyszył orszak, a sama trumna jechała na karecie zaprzężonej w czarne konie. Trwający bez mała miesiąc pochód z ciałem królowej był dla owdowiałego Zygmunta prawdziwą manifestacją jego przywiązania i miłości do zmarłej: kiedy przejeżdżano przez wsie i osiedla, monarcha schodził z konia i pieszo szedł za karetą, niezależnie od pogody – moknąc w deszczu i pocąc się w słonecznym żarze. W każdym mieście czy wsi kondukt witały milczące tłumy poddanych, a trumnę wnoszono do miejscowej świątyni, by odprawić w niej egzekwie. Wszystko to oczywiście kosztowało skarb państwa niemało, ale dla niemal oszalałego z rozpaczy króla nie miało to najmniejszego znaczenia. Trumnę z ciałem Barbary 23 czerwca złożono w katedrze wileńskiej, tuż obok pierwszej żony władcy, Elżbiety Habsburżanki. Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że romans władcy zaczął się jeszcze za życia jego poprzedniej, niekochanej małżonki. W ten sposób kobieta, z którą władca zdradzał swoją pierwszą żonę, spoczęła obok tej, której przysporzyła cierpień.
Pewnym usprawiedliwieniem niewierności Zygmunta Augusta może być fakt, że nigdy nie pokochał swojej pierwszej żony, Elżbiety Habsburżanki, córki Ferdynanda I, króla Czech i Węgier. Jego małżeństwo było starannie zaaranżowane i miało na względzie nie tylko interesy państwa, ale także... sentymenty rodzinne. Tak się bowiem złożyło, że Elżbieta była córką Anny Jagiellonki, bratanicy Zygmunta Starego, którą ten kochał jak własne dziecko. Wydawało mu się zatem, że córka kobiety uchodzącej w jego oczach za wzór cnót wszelakich potrafi dać szczęście jego jedynemu synowi, ale czas pokazał, że bardzo się w tej kwestii pomylił. Młody król, bo jak wiadomo, w owych czasach na skutek usilnych starań królowej Bony Rzeczpospolita miała dwóch koronowanych władców: Zygmunta Starego i Zygmunta Augusta, wyniesionego na tron jeszcze za życia ojca, nie potrafił pokochać wprawdzie ładnej, ale skromnej i nieśmiałej Habsburżanki. Na domiar złego dziewczyna wychowana niemal w klasztornej atmosferze sztywnego habsburskiego dworu nie miała najmniejszego pojęcia o ars amandi, a tymczasem jej małżonek, nauczony sztuki miłości przez jedną z Włoszek z fraucymeru królowej Bony, bardzo cenił sobie igraszki w łożu. I uwielbiał bezpruderyjne kobiety, które mogły zaoferować mu wiele w alkowie. Kto wie, może z czasem sprawy między Zygmuntem a jego żoną jakoś by się ułożyły, gdyby młody monarcha nie odkrył, że Elżbieta cierpi na epilepsję. Widok nieszczęsnej kobiety rzucanej drgawkami skutecznie go do niej zniechęcił i małżeństwo zmierzało ku totalnej katastrofie. A król, kiedy tylko nadarzyła się okazja, wraz z towarzyszącą mu kolaską frywolnych dam umknął na Litwę.
W wileńskim zamku, w którym przed laty przyszedł na świat, czuł się znacznie lepiej niż na Wawelu. Poza tym, z dala od wtrącającej się do wszystkiego Bony, wreszcie dane mu było zakosztować władzy. Wprawdzie formalnie rządy w Wielkim Księstwie Litewskim sprawował w imieniu swojego ojca, ale zły stan zdrowia starego króla, wynikający z jego podeszłego już wieku, sprawił, że praktycznie Zygmunt August był władcą samodzielnym. Nie musiał też zbytnio liczyć się z miejscową magnaterią, gdyż większość otaczających go możnowładców wprawdzie należała do potężnych litewskich rodów, ale byli to ludzie młodzi, nierzadko rówieśnicy króla, niemający żadnego doświadczenia politycznego – monarcha szybko znalazł więc z nimi wspólny język. Z ludźmi pokroju nieżyjących już wówczas Wojciecha Gasztołda czy potężnego hetmana Jerzego Radziwiłła nie poszłoby mu tak łatwo. Zdawał sobie z tego zresztą sprawę, dlatego otoczył się na Litwie radą, której członków wybrał według własnego uznania, przyjmując za główne kryterium wiek. Takie postępowanie nie podobało się w Polsce, gdzie uznano, iż Zygmunt znalazł sobie nie tyle doradców, ile kompanów zabaw. I trzeba przyznać, że nie był to zarzut bezpodstawny, członkowie rady bowiem nader często towarzyszyli monarsze w polowaniach i hulankach, od których Zygmunt nigdy nie stronił.
Wśród członków owej rady, którą w Koronie z lekceważeniem nazywano „płochą”, wyróżniali się dwaj mężowie z rodu Radziwiłłów, stryjeczni bracia noszący to samo imię: Mikołaj. Dla odróżnienia zwani byli od koloru włosów „Rudym” i „Czarnym”. Młody król ufał zwłaszcza drugiemu z wymienionych, którego znał od dawna, jako że spotkali się, kiedy młodziutki magnat pobierał nauki na królewskim dworze. Obaj Mikołajowie byli nie tylko ze sobą spokrewnieni, ale też łączyła ich silna więź i dążenie do osiągnięcia najlepszej pozycji na Litwie, co związane było z koniecznością usunięcia w cień rodów Gasztołdów i Chodkiewiczów. I wkrótce nadarzyła się ku temu wyśmienita okazja, król zakochał się bowiem w krewnej obu Radziwiłłów, siostrze Rudego, Barbarze, wdowie po Stanisławie Gasztołdzie, słynącej na Litwie nie tylko z wielkiej urody, elegancji, znamienitych strojów i słabości do pereł, ale przede wszystkim – z nader swobodnych obyczajów. I zdaje się, że to właśnie ta wątpliwa reputacja zaintrygowała Zygmunta Augusta pragnącego poznać kolejną bezpruderyjną i piękną damę. Zapewne nawet nie przypuszczał, że tym razem będzie to coś więcej niż tylko namiętny, przelotny romans.
Barbara Radziwiłłówna, bodaj najsłynniejsza Litwinka wszech czasów, przyszła na świat pomiędzy 1520 a 1523 rokiem, jako najmłodsze dziecko wojewody podolskiego, Jerzego Radziwiłła herbu Trąby i Barbary Koła (Kolanki) z Dalejowa. Jej ojciec, wielki hetman litewski, wyśmienity dowódca wojskowy, zapisał się wyjątkowo dobrze w historii Rzeczypospolitej, a jego współcześni, doceniając niemałe zasługi Jerzego na polu bitwy, nadali mu przydomek Victor – Zwycięzca. Nazywano go również Herkulesem. Swoje pierwsze wojenne laury przyszły hetman zdobył jeszcze w bitwie pod Orszą w 1514 roku, w znacznym stopniu przyczyniając się do zwycięstwa nad wojskami Moskwy, a potwierdzając swoje umiejętności w trakcie wojny pruskiej z Krzyżakami. Jerzy Radziwiłł zyskał uznanie Zygmunta Starego, za sprawą którego został hetmanem polnym, a w 1531 roku – hetmanem wielkim litewskim. Był pierwszym, ale nie ostatnim przedstawicielem tego rodu piastującym ten urząd. Mimo wielkich zasług Herkulesa Radziwiłłowie nie byli na Litwie poważani. W przeciwieństwie do litewskich kniaziów ród ten nie mógł poszczycić się pochodzeniem od Giedymina czy Ruryka, za to bardzo szybko dorównał innym możnowładcom pod względem majątku i prestiżu, co nie spodobało się litewskim magnatom. Radziwiłłów zaczęto nazywać pogardliwym mianem „paniąt”, a wkrótce także „królewiątek” i życzono im jak najgorzej.
Sami zainteresowani nic sobie z tego nie robili, a Jerzy sukcesywnie pomnażał rodowy majątek. Przy okazji planował związać swoją familię z najznamienitszymi rodami litewskimi, wydając za ich członków swoje dwie urodziwe córki, Annę i Barbarę. A było to niełatwe zadanie, nie tylko ze względu na niechęć innych możnowładców, ale także na wyjątkowo swobodne obyczaje pierwszej z wymienionych, która słynęła z niezaspokojonego apetytu seksualnego i zmieniała kochanków jak rękawiczki. Na Litwie, gdzie przedstawicielki płci pięknej cieszyły się znacznie większą wolnością i niezależnością niż w Koronie i w zasadzie wiodły żywot kobiet wyzwolonych, nikogo to nie powinno bulwersować. Anna Radziwiłłówna jednak dorobiła się kilkorga nieślubnych dzieci, a tego ród Gasztołdów, bo właśnie za członka tej rodziny planował ją wydać ambitny tatuś, zdzierżyć nie mógł. Do planowanego mariażu zatem nigdy nie doszło, na panewce spalił także kolejny projekt – wydania starszej Radziwiłłówny za księcia Ilję Ostrogskiego. Ostatecznie panna Anna stanęła na ślubnym kobiercu z marszałkiem ziemi wołyńskiej Piotrem Kiszką.
Znacznie lepiej poszło hetmanowi z małżeństwem młodszej córki, Barbary, którą udało mu się wydać za Stanisława Gasztołda. O jakichkolwiek protestach ze strony rodziny pana młodego kroniki milczą, historycy podejrzewają nawet, że Gasztołd najzwyczajniej w świecie zakochał się w Radziwiłłównie. I nie ma się czemu dziwić, gdyż piękność młodszej z córek Herkulesa podziwiała cała Litwa, a później urody nie odmawiali jej nawet najzagorzalszy przeciwnicy jej małżeństwa z Zygmuntem Augustem. Z zachowanych opisów wiemy, że była piwnooką blondynką, o lekko rudawym odcieniu włosów, miała idealną figurę, z wyjątkowym wcięciem w talii, które umiejętnie eksponowała, spinając swoje szaty w pasie. Ponieważ jej rodzice dosłownie pławili się w bogactwie, dorastała otoczona zbytkiem i niemal od dziecka obsypywana była klejnotami. Dość szybko się przekonała, że nic tak nie podkreśla jej niebanalnej urody jak perły, niemal nigdy nie rozstawała się z tymi kamieniami szlachetnymi, nosząc wyłącznie biżuterię z nich wykonaną. Kazała obszywać nimi również swoje stroje, zwłaszcza te w ukochanym przez nią czerwonym kolorze.
Wbrew temu, co potem wmówiła Polakom tradycja romantyczna, Barbara, wychodząc za Gasztołda, nie poślubiała zgrzybiałego starca, ale mężczyznę w pełni sił, gdyż Stanisław w dniu ślubu z Radziwiłłówną miał zaledwie trzydzieści lat. Można jednak domniemywać, że nie dorównywał swej pięknej, pełnej seksapilu żonie pod względem temperamentu, dlatego zdradzała go na prawo i lewo. Gdyby było inaczej, z pewnością nie doczekałaby się przydomka „największej nierządnicy Litwy”, którym ją wówczas obdarzono. Być może przyczyną domniemanych kłopotów w alkowie Gasztołdów był także charakter Stanisława, człowieka zamkniętego i zupełnie zdominowanego przez despotycznego ojca. Nie można jednak wykluczyć, że zła sława otaczająca panią Gasztołdową na Litwie była pokłosiem zachowania jej matki, owdowiałej w 1541 roku, której liczne romanse stały się tematem plotek nawet w tak tolerancyjnym wobec kobiet państwie. Co gorsza, Radziwiłłową posądzano o trucicielstwo i paranie się czarną magią. Reputacja wdowy po Herkulesie była tak zła, że kiedy jej córka wychodziła za mąż za Zygmunta Augusta, nie zaprosiła matki na swój ślub, a na pogrzeb hetmanowej ani Barbara nie przyjechała, ani nawet nie wysłano na Litwę oficjalnej delegacji. A przecież kiedy Radziwiłłowa umierała w 1550 roku, była już teściową monarchy i matką królowej!
Barbara owdowiała w 1542 roku, zaledwie po pięciu latach od zawarcia ślubu, i... została pozbawiona majątku. A wszystko przez obowiązujące wówczas przepisy, niebywale krzywdzące dla kobiet w takiej sytuacji. Otóż jeżeli ostatni męski przedstawiciel rodu, jakim był niewątpliwie Stanisław Gasztołd, umierał bezpotomnie, jego majątek, traktowany jak mienie wygasłej rodziny, przechodził w całości na rzecz skarbu państwa – i właśnie ten przepis zastosował Zygmunt I Stary jako wielki książę litewski, przejmując całą fortunę po Gasztołdach. Barbara została zatem z niczym, co jej krewni uznali za jawną niesprawiedliwość i zgodnie wystąpili w obronie pokrzywdzonej. Interwencja okazała się nader skuteczna, gdyż ostatecznie pani Gasztołdowa odzyskała część majątku, a przede wszystkim swoje nieruchomości wniesione w posagu, podobnie jak klejnoty. W jej posiadaniu znalazły się też znowu dobra, w skład których weszła również leżąca w połowie drogi między Nowogródkiem a Wilnem posiadłość Geranoje, gdzie Barbara zamieszkała wraz z matką. W Geranojach obie wdowy wiodły dość swobodny żywot, a młodsza z nich rozpustą miała dorównywać niesławnej cesarzowej Messalinie. Tak przynajmniej mówili wszyscy, nawet jej kuzyn Mikołaj Czarny, zdaniem którego w posiadłości Barbary miały się odbywać orgie! W czasach, w których żyli bohaterowie naszej opowieści, wierzono mu bez zastrzeżeń, ale obecnie większość historyków wątpi w owe rewelacje, zwracając uwagę, że Radziwiłł ujawnił je dopiero wówczas, kiedy poróżnił się ze swoją krewną. Gasztołdowa zapewne nie wiodła żywota pobożnej wdowy, pogrążonej w żałobie, i w swojej alkowie gościła niejednego mężczyznę, ale czy naprawdę miała aż trzydziestu ośmiu kochanków, których listę przedstawiono Zygmuntowi Augustowi, kiedy monarcha starał się o uznanie swego małżeństwa z Barbarą i prawo do jej koronacji? Wśród domniemanych partnerów przyszłej królowej wymienionych w tym osobliwym spisie znalazł się nie tylko pewien senator czy liczni przedstawiciele litewskiej szlachty, ale także masztalerz i braciszek klasztorny...
Jeżeli nawet w łożu pięknej wdówki gościli wszyscy wymienieni mężczyźni, to najwyraźniej zmieniła swe obyczaje, kiedy w jej życiu pojawił się Zygmunt August. Wiemy, że para poznała się w trakcie jego pobytu w Wielkim Księstwie Litewskim w 1543 roku, ale biografom i historykom nie udało się ustalić, czy kochankowie po raz pierwszy spotkali się w Wilnie, w rezydencji Radziwiłłów, czy, jak chcą niektórzy, w Geranojach. Niewykluczone, że władcy swoją siostrę przedstawił sam Mikołaj Rudy, który w najśmielszych marzeniach nie sądził, iż Barbara tak zawróci Jagiellonowi w głowie, że ten zapragnie pojąć ją za żonę i uczynić królową. Miał jednak uzasadnioną nadzieję, że jego siostra na dłużej zagości w monarszym łożu, umożliwiając jemu, Mikołajowi, odzyskanie dla rodziny przynajmniej części latyfundiów po zmarłym Stanisławie Gasztołdzie.
Para od razu przypadła sobie do gustu: Barbara oczarowała króla nie tylko urodą i wdziękiem, ale też stylem poruszania się, wymownymi spojrzeniami i łagodnym, pieszczotliwym sposobem mówienia. Z kolei Zygmunt ujął ją nie tylko urodą południowca, odziedziczoną po Sforzach, ale też nienagannymi manierami oraz elokwencją i poczuciem humoru. I pomimo że Radziwiłłównę i króla połączyła najpierw fascynacja erotyczna, to z czasem oboje odkryli, że mają wiele wspólnego: zamiłowanie do polowań, tańców i sztuki, kolekcjonowanie klejnotów, docenianie wykwintnej kuchni, przy równoczesnym unikaniu alkoholu. Jednym słowem – z czasem fascynacja przerodziła się w głębokie uczucie. Wszyscy, którzy znali ostatniego Jagiellona, zdumieni obserwowali, jak odprawia frywolne damy, bez których wcześniej nie mógł się obyć, i dosłownie zatraca się w miłości do Barbary. Sprawa była na tyle poważna, że zainteresował się nią nawet nuncjusz papieski, który chwycił za pióro, by poinformować o tej miłosnej aferze Rzym. Zbulwersowany donosił, iż młody król „uwikłany i usidlony tak bardzo jej powabami i pieszczotami [...], że prawie zaprzeczając rozumowi ludzkiemu, z zapałem jej pożądał”[4]. I faktycznie, Zygmunt August po raz pierwszy, a zarazem jedyny w życiu zakochał się miłością prawdziwą i szczerą. Frywolna pani Gasztołdowa, która owo uczucie odwzajemniała, była pierwszą partnerką monarchy, w której zobaczył nie tylko obiekt seksualny, ale też interesującą kobietę, dorównującą mu pod względem intelektualnym.
Jak się można było spodziewać, Radziwiłłowie umiejętnie skorzystali z tak niezwykłej szansy: spośród jedenastu członków nowo wybranej rady litewskiej aż sześciu wywodziło się z tego rodu, a Radziwiłł Czarny za sprawą monarchy otrzymał urząd marszałka ziemskiego. Jednak obu stryjecznym braciom marzyło się coś więcej – chcieli, aby monarcha poślubił Barbarę. Wprawdzie żona Zygmunta Augusta, nieszczęsna Elżbieta, była młoda i wciąż żyła, ale nawet na Litwie wiedziano o gnębiącej ją epilepsji, systematycznie niszczącej osłabiony już bardzo organizm królowej. Wszyscy, może poza ślepo kochającym ją teściem, starym królem, zdawali sobie sprawę, że dni młodej, niekochanej i bardzo nieszczęśliwej królowej są na tym ziemskim padole policzone. A dwaj Mikołajowie w skrytości ducha liczyli na jej szybką śmierć, łudząc się, że to otworzy drogę ich krewnej do poślubienia monarchy. I tak się rzeczywiście stało: 15 czerwca 1545 roku nieszczęsna Habsburżanka zmarła, wycieńczona kilkunastoma atakami padaczki. Obaj Radziwiłłowie zacierali ręce z zadowolenia, widząc już swoją krewną w koronie na głowie. Sama Barbara zapewne nic o tych knowaniach nie wiedziała, a jeżeli nawet była świadoma planów Czarnego i Rudego, to traktowała je z obojętnością. Kochała króla, była mu wierna i na niczym innym jej nie zależało.
Tymczasem monarcha, budząc powszechne zgorszenie, nie tylko nie rozpaczał po śmierci swojej żony, powszechnie lubianej przez poddanych, ale nawet zachowywał się tak, jakby jej zgon przysporzył mu wiele radości – oddawał się bowiem bezustannym zabawom na Litwie u boku ukochanej Barbary. O jego romansie plotkowano w całym państwie, pomimo że Zygmunt swój związek z Gasztołdową starał się utrzymać w sekrecie, a ich spotkania miało ułatwić, wykonane na jego rozkaz, tajemne przejście prowadzące wprost z wileńskiego zamku do sąsiadującej z nim rezydencji Radziwiłłów. Kochał Barbarę do szaleństwa, chociaż musiał zdawać sobie sprawę, że po upływie zwyczajowego okresu żałoby stary król znów wyśle swatów na któryś z europejskich dworów. O nowej synowej myślała też matka Zygmunta, Bona, ciesząc się z odejścia znienawidzonej przez nią Habsburżanki. Ale taki scenariusz nie odpowiadał ani Czarnemu, ani Rudemu, którzy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Wpadli na rozwiązanie godne Ulissesa czy – jak kto woli – pana Zagłoby. Pewnego dnia, latem 1547 roku obaj stanowczo zażądali od króla, by nigdy więcej nie spotykał się z ich krewną, gdyż naraża na szwank jej dobre imię. Monarcha z bólem serca się z nimi zgodził i przystał na ten warunek. Unikał odtąd Barbary, za którą jednak tęsknił, zwłaszcza że była tak blisko. Pewnej nocy nie wytrzymał i odwiedził swoją ukochaną, nad którą dyskretny nadzór sprawowali dwaj Mikołajowie, tylko czekając na odpowiednią sposobność. Zorientowawszy się, że Zygmunt właśnie gości w alkowie Barbary, dosłownie wtargnęli do jej komnaty i przyłapali nieostrożnych kochanków na schadzce. Z miejsca przypuścili atak frontalny na władcę, zarzucając mu, iż szarga dobre imię Barbary i nie dotrzymuje słowa. Wówczas król miał powiedzieć: „A kto wie, czy obecne moje przyjście do siostry waszej nie przyniesie wam wspomożenia sławy, czci i pożytków waszych”[5]. Na to tylko czekali krewni Barbary: ku niekłamanemu zdumieniu króla w sypialni dosłownie spod ziemi wyrósł kapłan, gotowy, by połączyć zakochanych małżeńskim węzłem. W ten oto sposób urodziwa Barbara została żoną ostatniego Jagiellona, a świadkami tego niecodziennego zdarzenia, które rozegrało się w Wilnie w pierwszych dniach sierpnia 1547 roku, byli nie tylko Mikołaj Czarny i Rudy, ale także matka panny młodej i szwagier Czarnego Mikołaj Kieżgajło. Taką wersję wydarzeń możemy znaleźć w Latopisie Wielkiego Księcia Litewskiego pióra anonimowego autora, aczkolwiek współcześni badacze wątpią, czy te dramatyczne wydarzenia rzeczywiście miały miejsce w rezydencji Radziwiłłów. Ze świadectw z epoki wyraźnie bowiem wynika, że słynący z odziedziczonego po przodkach ze strony ojca wielkiego uporu Zygmunt August nie należał do ludzi, których komukolwiek udałoby się do czegokolwiek zmusić. Radziwiłłowie musieli jednak użyć podstępu, wmanewrowując władcę w małżeństwo – zapewne przekonali go, iż Barbara spodziewa się dziecka. Kto wie, może ona sama była o tym święcie przekonana, a może rzeczywiście była w ciąży, którą straciła niedługo po ślubie?
Faktem jest, że królewskiego małżeństwa nie dało się utrzymać w tajemnicy, głównie za sprawą samych Radziwiłłów. Pogłoski o mariażu Zygmunta dotarły wkrótce także do Korony, ale tam nie uwierzono w nie tak łatwo. Wkrótce jednak młody król sam dowiódł ich prawdziwości. Pozostawiwszy swoją, jak mniemał, ciężarną żonę na zamku w Dubinkach, przyjechał do Polski, by zawalczyć o uznanie swojego małżeństwa z ukochaną kobietą. Jednak zakochany Zygmunt nie spodziewał się aż tak wielkiego oporu, zarówno ze strony dygnitarzy państwowych, jak i jego własnych rodziców. Zygmunt Stary czym prędzej rozesłał pisma do tych pierwszych, pisząc o „hańbie”, „nieprzyzwoitym małżeństwie” i „poniżeniu króla i państwa”, prosząc jednocześnie adresatów, by za nic nie uznawali związku jego syna. Zakochanego Zygmunta nie poparła ani szlachta, ani tym bardziej magnateria, a rodzinę jego małżonki zaczęto odtąd nazywać „Zdradziwiłłami”. Opór był tym większy, że szlachta widziała w samowolnym ożenku – było nie było – elekcyjnego władcy próbę wprowadzenia w kraju rządów absolutnych, na co reagowano wręcz alergicznie. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, iż Barbara cieszyła się opinią „wibiornej kurwy”, jak bez ogródek nazwał ją Piotr Tomicki. Z kolei kasztelan lwowski i senator stwierdził stanowczo: „Wolej na Wawelu widzieć Sulejmana II, wyznawcę sprośnego Mahometa i cesarza Turków, niźli ową Barbarę”[6].