Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Iwona Banach
Kocha, lubi, morduje
W miasteczku Strzygom wszyscy wierzą w strzygi, bo postarał się o to pewien przedsiębiorczy kapłan. Strzygi są mu potrzebne. Dzięki nim może manipulować swoimi wyznawcami na wiele sposobów. Kiedy jednak umiera, a jego miejsce zajmuje jego młodszy kolega po fachu, wszystko się zmienia. Strzygi przestają być potrzebne, bo ów przystojniak dzięki filmowej urodzie rozkochuje w sobie wszystkie okoliczne panny, wdowy i mężatki, czyniąc z tego doskonały biznes. Nagłe odnalezione jego zwłok powoduje w miasteczku spore zamieszanie. Nikt nie może pojąć, dlaczego taki piękny człowiek został zastrzelony. I to srebrną kulą. Nie przymierzając - jak jakaś strzyga. Przecież wszystkie kobiety go kochały… W Strzygomiu zaczyna się poszukiwanie mordercy. Trzeba go jak najszybciej znaleźć, bo w sprawę zamieszana jest siostra komendanta policji oraz pewna piękna i gibka Monika, która, nie jest dziewczyną nożownika… No może jedynie cudzołożnika.
Autorka serii o tym, że największym (zaraz po chciwości) grzechem jest głupota - w swojej najlepszej formie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Monika leżała na łóżku, nader śmiało wyginając smukłe, giętkie, fascynujące ciało, które ponętnie połyskiwało w pierwszych promieniach słońca, ale pewnie i w ostatnich blaskach księżyca. Cudownie zgrabna, niezwykle szczupła leżała na łóżku zasłanym jedwabną pościelą. Jej głowa wsparta była o nagą, umięśnioną, starannie wygoloną klatkę piersiową leżącego obok niej mężczyzny. Poruszyła się leniwie, przeciągnęła, przywarła do jego boku, potem podniosła głowę, ziewnęła i z nieodgadnioną miną spojrzała na leżącego.
Była prawdziwie piękna. Dla wielu, choć pewnie nie dla wszystkich.
Mężczyzna spał.
A może nie spał? Przysunęła się jeszcze bliżej. Tak blisko, że prawie się z nim splotła.
Trwali tak w uścisku przez dłuższą chwilę. Świt zaczynał wdzierać się przez okno i słońce coraz bardziej oświetlało łóżko, a wkrótce prawie cały pokój.
Było to pomieszczenie urządzone ze smakiem, bardzo gustowne i eleganckie. Królowały w nim kosztowne sprzęty, na łóżku leżała droga, jedwabna, bordowa pościel, przepiękne, eleganckie reprodukcje wisiały na ścianach, bo jednak musiały to być reprodukcje. Wszystko to świadczyło o zamiłowaniu do luksusu i o tym, że właściciela na ten luksus po prostu stać. Nic tu nie było przypadkowe.
Nawet kwiaty na parapetach. Ogromne, wciąż głodne muchołówki, zwane też rosiczkami, szczerzyły roślinne zęby i pięknie wybarwione na czerwono gardziele w oczekiwaniu na nieostrożne przekąski, które bzyczały to tu, to tam, ale w końcu przysiadały na tym czy innym żarłocznym kwiatku.
To wszystko dawało pojęcie o zamiłowaniach, guście i zasobności portfela leżącego w łóżku młodego mężczyzny.
Pokazywało, że nie był on zwykłym zjadaczem chleba, który zadowala się byle czym, ale mężczyzną z misją, charakterem i ego wysokości Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie.
Jego włości odzwierciedlały jego charakter.
Tak, właśnie jego, bo sypialnia była zdecydowanie męska. Raczej kawalerska, w każdym razie nie było w niej nic małżeńskiego.
Ktoś zapukał do drzwi, ale nie wywołało to żadnej reakcji, może dlatego po chwili ten ktoś otworzył je z delikatnym skrzypnięciem.
Stojąca w nich starsza pani zamarła w progu.
– Monika! Jezus Maria, Monika! Coś ty zrobiła?! – krzyknęła strasznym głosem, a potem zaczęła wrzeszczeć na całe gardło, co niewiele dało, bo z jej krzyku nikt nic sobie nie robił.
Nawet nie wiadomo, czy ktoś ten krzyk usłyszał.
Wcale nie dlatego, że krzyczała cicho, ale o tej porze wszyscy spali.
No, oczywiście poza Moniką, ale ona jakoś niczym się nie przejęła.
Kobieta weszła ostrożnie do pokoju. Chciała pomacać puls leżącego, ale spojrzawszy na niego z bliska zrozumiała natychmiast, że to bez sensu. Wycofała się, trzęsącymi się rękoma wydobyła z kieszeni spódnicy telefon komórkowy, jeden z tych dla seniorów – z wielką i wyraźną klawiaturą numeryczną – i wybrała numer kogoś, kto mógł jej pomóc. Mógł, choć nie zawsze chciał.
Za oknem, jakby piorun strzelił w żółtą miotłę, przemknęło coś, co wyglądało jak strzyga. Było chude, tyczkowate, trochę nieskoordynowane i bardzo brzydkie. Prawdopodobnie identyfikowało się jako rodzaj żeński i pewnie miało ku temu nawet biologiczne powody.
Sebastian i Paula właśnie siedzieli na półprywatnym spotkaniu u komendanta policji i załatwiali sobie urlop. Nie taki prawdziwy, ale w zasadzie tak jakby prawdziwy. A właściwie coś pomiędzy.
Sebastian miał zamiar odwiedzić dwie ciotki. Nie, nie robił tego ani z chęcią, ani z przyjemnością, ale takie rzeczy po prostu się robi. Każdy je robi, przymuszany w dzieciństwie do wysyłania listów dziękczynnych (teraz chyba już bardziej esemesów) za prezenty, które – delikatnie mówiąc – się nie podobały, do całowania wszelkiej maści wujków, ciotek, kuzynów, nawet jeżeli śmierdzą naftaliną i kłują wąsami, albo do składania różnorakich życzeń, które nie mają znaczenia, a czasem też sensu, ale muszą zostać złożone. Bo tak wypada.
Kto w życiu nie odwiedził krewnego tylko dlatego, że tak wypada, niech pierwszy rzuci tymi wszystkimi pierogami i wódką, jakie przy tej okazji skonsumował. Po prostu czasami tak bywa. Matka prosi, ojciec truje, zaległy urlop wisi nad głową, a obok jest dziewczyna, która pomoże nie zanudzić się na śmierć tudzież nie wymordować własnych ciotek, co niejednokrotnie Sebastianowi przychodziło do głowy, ale dzięki opanowaniu i wyszkoleniu nie dochodziło do skutku. Tyle że potem musiał brać raphacholin (o Boże, tylko nie raphacholin!) i leki uspokajające.
Czas, który spędzał u ciotek (dotąd u każdej oddzielnie), dłużył się jak koszmarna opera mydlana, a odpoczynek wcale odpoczynkiem nie był, no chyba że chodziło o rzadkie chwile, kiedy robił im jakieś zakupy albo sprzątał piwnice, żeby nie oszaleć. Teraz będzie pewnie rąbał drewno do kominka na zimę.
To znaczy do kominków.
Mogło się okazać, że każda będzie miała własny. W ogóle wszystko może się okazać, bo przecież mogły się zwyczajnie na przykład nawzajem wymordować albo wytruć, albo otruć niechcący, albo cokolwiek…
Matka wspominała, że stosunki między ciotkami, z racji pewnych zaszłości, są paskudne. Ciotki jednak żyły z dala od siebie i to im służyło. Niestety, teraz to się zmieniło.
– Rozumiesz, że w tej sytuacji, no wiesz, w tym wszystkim… – matka mówiła o każdej sprawie tak, żeby nic nie powiedzieć albo żeby on zupełnie niczego nie był w stanie zrozumieć.
Tak więc nie bardzo rozumiał, ale też nie za bardzo się tym przejmował. Nie chciał niczego wiedzieć. Rodzinne zawirowania zupełnie go nie interesowały, tym bardziej że były naprawdę zawiłe.
Ciotki to ciotki. Nie były zbyt miłe ani specjalnie normalne, nie były też młode, ale zupełnie już nie rozumiał, dlaczego nagle cała rodzina postanowiła go do nich wydelegować, a do tego wszyscy robili głupie miny, jakby chcieli coś powiedzieć, ale nie mogli. Czuł się jak ktoś, komu podano talerz grzybowej z muchomorów z zapewnieniem, że to dla jego dobra.
Choć kiedyś, kiedy nie mieszkały jeszcze razem, też je przecież odwiedzał. Niezbyt często, ale jednak. Trochę to było nudne, ale co zrobić.
Teraz, ponieważ był z Paulą, liczył, że będzie lepiej. Przynajmniej nie będzie się tak masakrycznie nudził.
Komendant oczywiście nie miał nic przeciwko jego pomysłowi, a nawet – co Sebastiana zdziwiło i powinno też zaniepokoić – ucieszył się z pomysłu chłopaka jakoś tak ciut za bardzo.
– I powiadasz, że jedziesz do Strzygomia? Poważnie? – zapytał z błyskiem w oku. I był to błysk niepokojący.
– Poważnie, komendant zna?
– Ale chodzi o ten na Dolnym Śląsku? Jeżeli tak, to komendant zna, nawet bardzo zna – odpowiedział z przekąsem.
– Jak bardzo?
Pytanie było retoryczne, ale w oczach komendanta pojawił się na ułamek sekundy wyraz bezbrzeżnego zniechęcenia, a potem doszło do tego sapnięcie. Nawet jeżeli ktoś go nie znał, to i tak wyczuwał, że nie jest to miejsce, które należy do jego ulubionych.
– Siostra – powiedział, kręcąc głową, jakby sam nie wierzył w to, co mówi. – Siostra wariatka – dodał po chwili z rezygnacją w głosie.
Takie postawienie sprawy nic nie wyjaśniało, ale Sebastian raczej nie miał ochoty na dalsze zwierzenia. Jak coś zahacza o rodzinę i to o rodzinę komendanta, a pada słowo na „w”, zazwyczaj określające osoby niezrównoważone psychicznie, zdiagnozowane czy też nie, to jednak wszystko może też zahaczyć o wielką, śmierdzącą kupę gówna albo wręcz ocean gnojówki. I naprawdę lepiej się trzymać od tego z daleka.
I możliwe, że na tym by się skończyło, bo już chcieli wychodzić, gdyby nie to, że zadzwonił telefon.
– Zaczekajcie chwileczkę – powiedział komendant, wygrzebując prywatną komórkę z szuflady biurka, która rozdzwoniła się Tańcem z szablami Chaczaturiana. – O wilku mowa – sapnął i dał im znać ręką, że nie powinni wychodzić, mają zaczekać.
Niby lepiej by było, gdyby wyszli i dali komendantowi załatwić sprawę na osobności, ale nie zdążyli się z nim pożegnać, a poza tym chyba miał im jeszcze coś do powiedzenia.
Nie mogli nie słuchać. Nie mogli też nie słyszeć.
– Jak to Monika? Jak to zabiła? – zapytał zaszokowany. – Niemożliwe?! I kim jest, do cholery, ta Monika?! – zawołał. – Dobra. Zaraz oddzwonię – rzucił. – Nic nie rób, przyślę tam kogoś. Tylko niczego nie dotykaj!
Przerwał połączenie i popatrzył na Sebastiana.
W jego oczach czaiła się groza.
– Siostra… – jęknął. – O Boże, co ja, do cholery, mam teraz zrobić?
Sebastian nienawidził takich momentów, był jednak profesjonalistą. Na dodatek, chociaż to trudne do uwierzenia, lubił komendanta. Oczywiście nienawidził go też, ale jako człowieka nawet lubił i szanował.
– Komendancie! Proszę się uspokoić – powiedział pojednawczo, wchodząc w tryb policyjnej interwencji na najwyższym stopniu – siostra kogoś zabiła czy ktoś zabił siostrę?
Teodora nienawidziła Teofili, Teofila Teodory, jednak nie to było najgorsze… Najgorsze i najstraszniejsze było to, że zamieszkały razem.
Zaczęło się całkiem niewinnie. Na parter bloku, w którym było mieszkanie Teofili, wprowadził się bardzo sympatyczny młody człowiek, cały pokryty tatuażami, a obok bloku, w którym mieszkała Teodora, otwarto dyskont: jeden z tych większych, do których o szóstej rano potrafią rzucić maszyny do pieczenia chleba, o ósmej dżinsy po dwanaście złotych, a o szesnastej – buty sportowe i tablety.
Teofila, chociaż nic tego nie zapowiadało, zapałała nienawiścią do muzyki, a Teodora zaś – do ludzi w kolejkach.
Nie bez znaczenia było to, że muzyka, której zmuszona była słuchać, była bardzo głośna i do tego odtwarzana nocą. Był to bardzo głośny, wręcz kakofonicznie jazgotliwy death metal, co wcale nie pomagało.
Teodora znienawidziła ludzi w kolejkach, ale tylko dlatego, że się bili, wyzywali, wyrywali sobie, co się dało, kopali, wrzeszczeli i charczeli oraz od czasu do czasu łamali (sobie nawzajem) kończyny, gdyż pragnęli upiec chleb w przeznaczonej do tego maszynie i tę chęć wyrażali (bardzo głośno i dobitnie) już o czwartej–piątej nad ranem.
Takie zmiany sytuacji życiowej to coś, na co nic nie można poradzić, można tylko zgorzknieć, ogłuchnąć lub zwariować, a jednak tym razem tak się nie stało.
Obie już były zgorzkniałe, lekko przygłuche i niezbyt rozsądne, ale nie chodziło akurat o to.
W międzyczasie zmarł ojciec Teofili, przypadkiem (prawdopodobnie) był on też ojcem Teodory. Prawdopodobnie przypadkiem był ojcem, a nie prawdopodobnie ojcem. To akurat było pewne. Siostry nawet tej śmierci nie zauważyły i pewnie by się o niej nie dowiedziały, bo nie utrzymywały z nim kontaktu od co najmniej półwiecza, ale zauważyły wezwanie do sądu, oraz to, że zapisał im w spadku dom, a właściwie domek.
Nie mogły w to uwierzyć.
Obie były córkami z niezbyt legalnego źródła, bo ojciec miał legalną żonę, która nie była matką żadnej z nich, a nawet dzieci. Tak więc nie były z prawego łoża. Nie były oczywiście też z lewego ani nieprawego, bo nie czuły się nielegalne czy nieprawe ani oczywiście lewe.
Były pozamałżeńskie, co jeszcze pół wieku temu miało znaczenie.
Ojca nie kochały, ale to już zupełnie inna historia. Siebie nienawidziły, bo zazwyczaj tak bywa. Córki z innych matek, tych zdradzonych, porzuconych, zaniedbywanych są tak wychowywane.
Często.
Nie wiedziały, co zrobić.
Kiedy zobaczyły dom, każda z nich miała co do niego inne plany. Teodora chciała w nim zamieszkać, Teofila chciała go sprzedać.
A dom był piękny. Zdecydowanie budził skojarzenia. Dziwne i odrobinę mroczne. Wcale nie był ani stary, ani gotycki, a jednak robił wrażenie.
Z zamieszkaniem w nim był problem, ponieważ żeby Teodora mogła w nim zamieszkać, musiałaby spłacić siostrę, a nie była w stanie.
Sprzedaż mieszkania wychodzącego na dyskontowy plac bitewny nie była możliwa. No, może kiedyś, ale nie od razu, a ona nie miała pieniędzy.
Sprzedaż domu po ojcu, choć Teodora tego nie brała pod uwagę, też nie była prosta.
Dlatego, chcąc nie chcąc, postanowiły zamieszkać w nim razem. Kiedy postanowiły pożegnać się z nocnymi koncertami i bitwami kolejkowymi, przyjrzały się dokładnie domowi, który od tej chwili miał być ich wspólnym miejscem zamieszkania.
– Przecież to jest jakiś pieprzony kościół – powiedziała Teofila z chęcią mordu w oczach. – Tu nie da się mieszkać! Będziemy miały koszmary!
I to była prawda. Nie że koszmary, choć te rzeczywiście się pojawiły, ale dużo później, nie niemożliwość zamieszkania, ale to podobieństwo do kościoła.
W Polsce jeszcze co prawda się nie zdarza, żeby ktoś chciał kościoły sprzedawać i zamieniać na domy mieszkalne, ale mówimy tu o kościołach katolickich, a przecież istnieją jeszcze inne. Ten dom wyglądał właśnie jak taki nie do końca kościelny kościół. Był strzelisty, miał okna witrażowe i jakąś taką dziwną atmosferę, która jeszcze się pogłębiała, kiedy weszło się do wnętrza.
I porażała, kiedy wyszło się z tyłu do ogrodu, w którym był…
– Jezus Maria, to cmentarz?! – wrzasnęła Teofila, łapiąc się za serce.
Nie miała racji, to nie był cmentarz, najwyżej jakiś prywatny cmentarzyk i to na tysiąc procent nie dla ludzi. Może dla zwierząt. I był dziwny, taki jakiś amerykański, bez nagrobków, ale z tablicami, takie miejsce, z którego w horrorach wychodzą z ziemi zombie. Na szczęście zombie to jednak nie nasze klimaty.
Mamy wiele własnych, słowiańskich, swojskich strachów, które trochę już wyblakły, i raczej nikogo ostatnio nie przerażają. Zazwyczaj.
Zresztą one chyba nie wyłażą z grobów.
Tak czy siak, siostry postanowiły zamieszkać w tym eleganckim przybytku budzącym grozę i mistyczne skojarzenia.
To dawało im możliwość uniknięcia deathmetalowej masakry i ciągłych przejawów agresji w sklepowych walkach o dobra doczesne.
Niestety, coś za coś.
Dom budził w nich pewne nie do końca sprecyzowane emocje, one wzbudzały w sobie nawzajem o wiele bardziej sprecyzowane i o wiele gorsze.
Wbrew pozorom, kiedy mieszka się w dużym domu z kimś, kogo się nie lubi, wcale nie jest tak źle, jak się wydaje. Poważnie. Weźmy mycie naczyń, okien, łazienki. Jeżeli kogoś się lubi, trudno mu zwrócić uwagę, że zostawił, że nie umył, że zapaskudził i to się w człowieku zbiera, kotłuje i gniecie, a duszone emocje potrafią być nieprzyjemne.
Oczywiście nie chodzi o duszone emocje jako propozycję kulinarną.
Jeżeli się kogoś nie lubi, to bez zbędnych emocji zwraca mu się uwagę, a ten też wcale się nie obraża, tylko wzrusza ramionami i robi, co do niego należy.
W domu czysto, w głowie przyjemnie.
Dom był na tyle duży, że każda miała swoją część tak jakby dla siebie. Jedyne, co było wspólne, to kuchnia, salon i drzwi wejściowe.
Latem do takich miejsc należał też taras i ogród, ale trzeba sobie to powiedzieć wyraźnie, one się nie lubiły, tylko tyle. Nie było w tym nielubieniu jakiejś zapiekłej nienawiści, zbrodniczych zamiarów, szaleństwa czy latania po nocach z siekierą albo nożykiem do warzyw. Z tym do kartonu też nie, choć oczywiście nie można było liczyć na miłe pogaduszki przy grillu. Nie były miłe, ale były.
Są jednak sytuacje, kiedy wróg jest najlepszym przyjacielem, chociażby dlatego, że innych nie ma.
Jeżeli od miesięcy się nie dosypia, warczy nawet na widok sąsiadek, telefon trzyma się w zamrażalniku, żeby nie dzwonił, bo może uda się na chwilę zasnąć, i nie ma się siły na uśmiech, to przyjaciele uciekają.
Pozostają więc wrogowie, bo nic tak nie cieszy, jak widok pognębionego – choćby nawet tylko przez los – wroga, ale tego typu wrogowie po przeprowadzce się nie sprawdzają.
Dlatego Teodora i Teofila były skazane na siebie. Nowe miejsce, nowy dom, nowa sytuacja, kiedyś znajdą oczywiście i nowych wrogów, ale to potrwa.
Obie naprawdę nie rozumiały, dlaczego ojciec właśnie im zapisał ten dom. Może chciał się zrehabilitować za lata bez kontaktu? A może czuł wyrzuty sumienia? Były pewne, że nic z tych rzeczy. Uważały, że po prostu reszta jego rodziny, ta bardziej legalna, domu nie chciała.
Bo to ani wziąć, ani sprzedać, a zresztą nie miały zamiaru się nad tym jakoś szczególnie i zaciekle zastanawiać.
No i był Sebastian.
– Komendancie! Proszę się uspokoić – powtórzył Sebastian, starając się zabrzmieć łagodnie, profesjonalnie, ale nie protekcjonalnie, a to było trudne jak cholera – pańska siostra kogoś zabiła czy ktoś zabił siostrę?
Takie postawienie sprawy to była nierozważność i zwykła głupota, ale nie wiedział, co powiedzieć.
Jeżeli siostra kogoś zabiła, to komendant ma przechlapane, jeżeli ktoś ją zabił, to komendant też ma przechlapane, może bardziej emocjonalnie, ale zawsze. W pierwszym przypadku kłopoty w pracy, w drugim też – chociażby odsunięcie od sprawy i patrzenie na ręce. Żadna przyjemność. Zresztą w ogóle nie ma co mówić o przyjemności, to najzwyczajniej w świecie masakra, nawet jeżeli siostra była wariatką.
– Pomyśl – warknął komendant – jak ktoś mógł ją zamordować, skoro dzwoniła? Znalazła zwłoki. Twierdzi, że faceta zabiła jakaś Monika. Może gładko pójdzie. Jak szybko możecie tam być?
W tym momencie urlop trochę im się zdezaktualizował. To znaczy owszem, pojadą tam, dokąd mieli jechać, zamieszkają tam, gdzie mieli zamieszkać, ale zamiast się użerać z ciotkami (dzięki Bogu!) będą się użerać z jakąś Moniką (szlag by ją trafił) albo z innym mordercą, bo przecież nie wiadomo. Niewykluczone też, że będą się użerać z siostrą komendanta, która jawiła im się teraz jako paskudne zgniłe jajo, do którego lepiej nie podchodzić, a które jednak trzeba będzie choć trochę obłaskawić, żeby nie powiedziała na nich do brata złego słowa. Paskudnie, ale takie właśnie jest życie.
W każdym razie jest morderstwo.
– Czy ci ludzie naprawdę muszą się tak mordować? Przecież dopiero co zakończyliśmy dwie sprawy.
– Nie jest powiedziane, że tym razem to będą ludzie – westchnął komendant, pokręcił głową i zamilkł, jakby nie wiedział, czy powinien coś powiedzieć.
– Czyli? – zapytał zdziwiony Sebastian, bo jednak mało było morderców, którzy nie byliby ludźmi. To znaczy czasami zdarzyło się, że psy kogoś pogryzły, ale raczej nie zagryzły, koty odpadały, niedźwiedzie w tamtych okolicach chyba nie występowały, a wilki? No niby bardziej, ale też nie do końca. Rekin ludojad? Zamierzał wyrazić swoje wątpliwości, ale na szczęście tego nie zrobił.
– Sryli – komendant się zdenerwował. – Jedziecie tam i nawet tego nie wiecie? Przecież to główne miejsce jakiegoś tam pradawnego kultu czy jakoś tak… Ta durna baba, moja siostrunia od lat tam mieszka, za nic w świecie nie chciała się wyprowadzić. W każdym razie coś tam jest… było… Miało być…
– Ale co? – zdziwiła się Paula, bo o niczym takim nigdy nie słyszała, a – będąc obeznana w portalach społecznościowych – zazwyczaj wiedziała dużo.
Wyglądało na to, że komendant też nie wiedział zbyt dużo, bo tylko się skrzywił i wzruszył ramionami.
– Niestety, ta wariatka kocha tamten dom. W dodatku uparła się, że bada wpływy tego kultu… To znaczy, gówno bada, taka z niej badaczka jak ze mnie baletnica – obruszył się. Mimowolnie na niego spojrzeli i zupełnie niechcący wyobrazili go sobie w różowym tutu i w baletkach. Z jego brzuchem (a nawet brzuszyskiem), podwójnym podbródkiem i wąsami à la Stalin (bo chciał takie à la Piłsudski, ale mu nie wychodziło albo – co bardziej prawdopodobne – ludzie sobie z niego żartowali) na tancerkę baletową zdecydowanie się nie nadawał, na tancerza zresztą też nie.
– Jakiego kultu? – zapytał Sebastian, odpędzając od siebie wizję komendanta na różowo, właśnie zabijającego się o szafę pancerną.
– Jaka wariatka? – dołożyła Paula, za co Sebastian kopnął ją w goleń. Była, niestety, cywilką, nie rozumiała, jak to działa, jak należy się zachowywać wobec kogoś takiego jak komendant. A był to ktoś. Naprawdę. Charyzmatyczny, wspaniały, dzielny i zdolny – niestety, w zakresie utrudniania życia podwładnym – do wszystkiego.
– Moja siostra – odburknął niechętnie.
– No ale co z tym kultem? – Sebastian o żadnym kulcie nie słyszał. W każdym razie nie tu, nie teraz, nie ostatnio. Wiedział, że w Polsce działa około trzystu sekt, ale to chyba nie o to chodziło.
Komendant wzruszył ramionami. On też niewiele wiedział.
– Tam był jakiś kościół i chowali tam strzygi czy coś? Jakieś bzdury, i ten ich kapłan chyba zmarł, Teodoryk miał na imię, i teraz tam mieszkają jakieś dwie straszne baby. I podobno kult znów zaczął się odradzać. I widziano strzygę, akurat pewnie siostra kłamała, ale twierdziła, że widziano.
Imię kapłana przytłoczyło Sebastiana i bardzo zdenerwowało.
– Miałem wujka Teodoryka. To znaczy mówiliśmy na niego Teo, niedawno zmarł, ale to byłoby naprawdę dziwaczne. Choć on tam mieszkał. Ale przecież wujek Teo nie był kapłanem? – jęknął Sebastian, któremu gdzieś, kiedyś coś dzwoniło, ale nie wiedział, w którym kościele.
– Nie wiem, a był? Nie był? – komendant popatrzył na Sebastiana z naganą w oczach, jakby wujek Teo był jakimś problemem. – I co to za wujek Teo? Bliska rodzina? Ty chyba nie jesteś… Nie zamierzasz… Nie będziesz… Ty jesteś z nimi spokrewniony? Z tymi tam?
– To znaczy nie wiem, ale jakiś Teodoryk był moim wujkiem, a te dwie, co tam mieszkają, to właśnie moje ciotki, do nich jedziemy. Ale sekta? Strzygi? Cmentarz? Niemożliwe…
Paula popatrzyła na Sebastiana wielkimi oczyma.
Rzeczywiście coś było na rzeczy.
– Tak czy tak, żadnego spania w kościele! – warknęła Paula.
Ludzie źle reagują na takie rzeczy. Istnieje pewne sacrum, które sprawia, że ludzie w kościołach, szczególnie w tych katolickich, nie sypiają, a innych kościołów trochę się boją, więc też im trudno w nich spać. Jeżeli natomiast weźmiemy pod uwagę sektę i do tego czcicieli… No, może nie szatana, ale strzyg, to jednak sen z powiek ucieka, jak z bicza strzelił.
Kiedyś na wsiach dużo się o nich słyszało, a teraz zastąpiły je bardziej amerykańskie stwory, hollywoodzkie, może i bardziej fotogeniczne, ale za to mniej straszne.
Imiona Teodora i Teofila były hołdem miłości złożonym przez matki do ich ojca i były koszmarne. W szkole miały przechlapane. Nienawidziły ich, dlatego nie używały na co dzień. Teodora miała łatwiej, bo jej imię dało się sprowadzić do eleganckiej Dory i nikt o nic jej nie pytał. Teofila też tak chciała, ale było z tym więcej kłopotu.
Mogła mieć na imię Fila, ale nie chciała z powodu firmy obuwniczej. Tea – z powodu herbaty. Mogła też nazywać się Teofilka, Teofilcia, Teofilunia, Teofilusia, Filka, Filcia, Filunia, Filusia, Fileczka, albo Filifionka jak z Muminków. Brrr. Nienawidziła wszystkich po równo. Postanowiła, że będzie miała na imię Todzia.
Tak więc Teofila i Teodora, już jako Todzia i Dora, wprowadziły się do domu, który przyprawiał je o dreszcze.
Był częściowo umeblowany, ale i tak nie miały czego tu ze sobą przywieźć – w ich mieszkaniach królowała sklejka, a tutaj jednak nie pasowała.
Kuchnia była umeblowana po staropolsku, cudnie, tak że nawet Magda Gessler by pochwaliła, bo była cała w drewnie, miedzi i w kafelkach.
Salon był wyłożony kamiennymi płytami i miał w centralnym miejscu kominek.
– Zawsze w kościołach są takie podłogi – stwierdziła Todzia, kręcąc z niedowierzaniem głową, jakby nie wierzyła, że to w ogóle możliwe.
– Nie ma ołtarza.
– Jeszcze tego brakowało! Tyle że ten kominek jakiś taki masywny. Jakby monumentalny? Tak czy siak, trzeba tu jakiś dywan położyć, bo zimą zamarzniemy.
Ich sytuacja był dobra o tyle, że dom był obszerny i podzielny, a salon i kuchnia też duże. Gotować miały razem. Sprzątać lubiły, jedynym kłopotem był cmentarzyk.
– Co z nim zrobimy?
Pytanie to przeleciało przez obie głowy i wydarło się z ich ust prawie w tym samym momencie, ale…
Stanowiło kłopot. Bo bały się coś lub kogoś zbezcześcić, sprofanować, wkurzyć i w ogóle cmentarzyka się bały.
– Nie może być ludzki! – zawyrokowała Todzia, stojąc na tarasie i przyglądając się temu miejscu z zalęknioną dezaprobatą.
– Ludzki, nieludzki, nawet koci, to jednak ktoś kogoś pochował i tam są szczątki. Może psie? – Dora, nie mniej zaniepokojona, wzruszyła ramionami, bo też nie wiedziała, co z tym fantem zrobić.
Coś zaszeleściło, za ogrodzeniem pojawiła się jakaś postać w czerwonej plamie sukienki.
– A nie, to nie są psie szczątki – stwierdziła przechodząca z drugiej strony płotu kobieta.
– Nawet wolę nie wiedzieć czyje – mruknęła Todzia, ale trochę zbyt późno.
– Kapłan strzygi tam chował – powiedziała kobieta, burząc spokój obu sióstr.
– Aaaale jakie strzyki? – zapytała nieopatrznie Dora. Powinna była chyba zapytać o kapłana, ale ją zatkało.
– Nie strzyki, strzygi! Takie no, strzygi! To nie wiedzą? To niech sobie poczytają w internetach – obruszyła się kobieta, jakby ta niewiedza osobiście ją obraziła.
O ile pochówki ludzkie byłyby bardzo problematyczne, zwierzęce jakby nieco mniej, to jednak strzygi pochowane jakoś tak w ogródku za domem bardzo, ale to bardzo skomplikowały ich sytuację emocjonalną.
Po pobieżnym przejrzeniu internetu przestraszyły się jeszcze bardziej.
– To tak jakby wampiry, tylko bardziej.
– Co bardziej?
– Bardziej tutejsze, nie noszą wieczorowych ciuchów i chyba zmieniają się w sowy, a nie w nietoperze, ale reszta tak jakby to samo. Krew, flaki, takie wiesz…
– Czy one wyłażą z grobów?
– Oby nie!
Krzyki, karetka oraz wezwany przez komendanta na miejsce patrol policji, bo jednak na dojazd Sebastiana nie mogli czekać, wzbudziły zainteresowanie okolicznych mieszkańców. Wioski, no nie wioski. Osiedla, bo było to już jednak osiedle. Podmiejskie, nawet dość eleganckie osiedle domków jednorodzinnych. Nie całkiem jeszcze miasto, ale już nie bardzo wieś. I to zaważyło właśnie na mieszkańcach. Najpierw, kiedy była to jeszcze wieś, budowali się tu zamożni ludzie, licząc na sielski spokój, potem, kiedy miejscowość przyłączono do miasta, posprzedawali domy i odeszli w poszukiwaniu lepszej sielskości, a w ich miejsce sprowadzili się ludzie też zamożni, ale jakby mniej nobliwi.
Teraz wszyscy stali pod bramą posesji, na którą wjechały służby, i liczyli na ciekawe informacje.
Nie byli to ludzie, którzy znali się z dziada pradziada, oni właściwie prawie w ogóle się nie znali, bo nie mieszkali w sąsiedztwie wystarczająco długo, żeby musieli się poznać, a chęci do zacieśniania dobrosąsiedzkich stosunków nie mieli. Złosąsiedzkie same się zacieśniały, bo o to zawsze łatwiej, ale teraz to nie miało znaczenia.
– Zabiło faceta – powiedziała jedna z sąsiadek.
– Strzyga – dodała druga.
– Ale on za młody był, żeby w strzygi wierzyć – wyjaśniła trzecia nie bez racji, mimochodem stwierdzając, że strzygi to domena starych bab i wiejski zabobon.
– A bo to trzeba wierzyć, żeby cię zeżarło? Ja tam na przykład w lumbago nie wierzę, a żre mnie już od tygodnia.
– A co on jest, ten lumbago, że tak żre? Świerzb jaki? – sąsiadka odsunęła się od kobiety, nie chcąc się zarazić.
– A nie tam, zara świerzb, lumbago, no. Ale to tera nieważne, chłopa tego, jak mu tam było? Kornel on był? O wiem, Kornel Kociubek, to jego baba jakaś załatwiła. Słyszałam, jak mówili, że Monika.
– No, strzyga!
– Ale że Monika?
– A przepis jest, że nie może być i strzyga, i Monika naraz?
Nikt oczywiście nie wiedział, czy strzyga ma prawo mieć na imię Monika ani czy w ogóle może mieć imię… Ale że strzygi mają dwie dusze i dwa serca, a czasami od tego się robią, że ochrzczona została tylko jedna dusza, więc może?
Na zewnątrz kłębił się tłum, w środku trwały czynności policyjne.
W jednym z pomieszczeń stała siostra komendanta. Była zdecydowanie starszą panią, dość elegancką i kolorową starszą panią, której w żadnym wypadku nie można było nazwać staruszką, choć pasowała do tej kategorii wiekowej. Wszyscy oczywiście traktowali ją z należytym szacunkiem, bo jakżeby inaczej. Część traktowała ją z szacunkiem, bo była elegancka, część, bo była siostrą ważnego komendanta, a część, bo byli kulturalnymi ludźmi, którzy wszystkich traktują z szacunkiem, choć tacy ludzie są już na wymarciu.
– Jak to się stało, że pani tu przyszła tak rano? – zapytał posterunkowy. Na ustach błąkał mu się szalony uśmiech, bo właśnie sobie wyobraził, że pyta ją: „Dlaczego pani go zabiła?”, a zaraz potem ma kłopoty…
Układy rodzinne to paskudna sprawa, naprawdę lepiej je omijać szerokim łukiem, choć nie zawsze się da i czasami, ale to naprawdę rzadko, zdarzają się układy normalne. Takie, kiedy – nadepnąwszy na odcisk temu czy innemu członkowi rodziny przełożonego – nie ląduje się automatycznie na dywaniku. Problem polega na tym, że nikt nie wie, jakie te układy są, dopóki tego nie sprawdzi, a to w trzech przypadkach na cztery kończy się paskudnie, więc nie warto nawet próbować.
W sypialni było czysto.
Na łóżku leżały zwłoki i Monika. Ona nic sobie nie robiła z całej sytuacji, leżała wtulona w mężczyznę, raz po raz podnosiła głowę i beznamiętnie patrzyła na to, co się działo.
– Jezu, przecież trzeba stąd… – przerwał niepewnie – ją zabrać! Zaraz zadzwonię.
Po chwili przed domem pojawił się mężczyzna w kombinezonie ochronnym. Na pierwszy rzut oka nie było wiadomo, co to za kombinezon, mógł równie dobrze służyć do rozbrajania bomb, jak i do usuwania gniazd szerszeni. Był czerwony i jakiś taki całościowy, z czarną szybą zamiast twarzy.
– A te strzygi to skażone są? Bo on jakiś taki chemiczny jest – zapytała stojąca przy furtce kobieta po sześćdziesiątce – albo atomowy.
Niektórzy nawet widzieli w tym ubranku kombinezon kosmiczny. Nie można powiedzieć, naprawdę robił wrażenie.
– I o to chodzi! – jęknęła jedna z sąsiadek. – Na strzygi. Takich to przecież nie mogą, tak o, łapać gołymi ręcami, bo jeszcze pogryzie czy co? No, a jak pogryzie, to chyba zaraża, że się człowiek jakby też w strzygę zamienia?
Facet w kombinezonie do domu wszedł bokiem, bo przodem się nie mieścił, a w ręku miał kij z pętlą na końcu.
– Ło, i za łeb ją weźnie i złapie – ucieszyła się jedna z sąsiadek.
Strażak wszedł do pomieszczenia bardzo niepewnie i przyjrzał się Monice.
– I ona tak tu leży? Przez cały czas? I w czasie zbrodni też leżała?
Łóżko zasłane bordową pościelą było bardzo zakrwawione. Mężczyzna blady, leżał na wznak, a jego szyja była potwornie… rozszarpana.
– Ona mu to zrobiła?
– Nie no… To pyton, one nie zagryzają ludzi, a on wygląda, jakby został zagryziony.
– I wyssany – dodała starsza pani, zadowolona, naprawdę zadowolona, że nikt jej nie wyrzuca. Wyrzucanie siostry komendanta skądkolwiek jest niebezpieczne, wszyscy więc liczyli, że sama się zorientuje, że powinna wyjść, ale ona nie miała najmniejszego zamiaru się orientować, choć owszem – orientowała się.
– No właśnie, po co pani przyszła tak rano i jak pani weszła? Miała pani klucze?
– Nie, było otwarte. Kornel miał jechać do Warszawy, miał mi przynieść Monikę, żebym się nią zajęła.
– Monikę?
– No, tę wężycę. I nie przyszedł, a wiedziałam, że musi jechać, więc pomyślałam, że zaspał i poszłam go obudzić. I było otwarte. I Monika tu leżała.
– Była pani z nim w takich dobrych stosunkach?
– W stosunkach? Oszalał pan?! Nie puszczam się na prawo i lewo, poza tym nie był w moim typie – kobieta poczuła się zdecydowanie dowartościowana. – Ale nie, najpierw to zajrzałam przez okno, było zasłonięte, ale zobaczyłam Monikę, to pomyślałam, że znów śpią razem…
– Jezus Maria, to on ze strzygą spał?! – podsłuch pod drzwiami i oknem działał jak należy. Wszystko było skrzętnie przesyłane w dalsze kręgi, a nawet esemesowane dalej, tak więc wszyscy za chwilę wiedzieli, że Kornel sypiał ze strzygami.
Oczywiście takie postawienie sprawy nie byłoby może gdzieś indziej brane w ogóle pod uwagę, o ile strzygami nie nazywano by wychudzonych tirówek pracujących w niedalekim lasku albo zniszczonych prochami, a zawsze chętnych na zarobek narkomanek, ale tutaj to było coś innego. To miejsce miało ze strzygami wiele wspólnego. Od dawien dawna i ostatnio też.
Zaczęło się oczywiście gdzieś, kiedyś i trwało jakoś tak w podświadomości, dopóki ktoś nie postanowił tego spieniężyć.
Są ludzie, którzy sprzedadzą ci tonę piasku na pustyni. Są ludzie, którzy wcisną każdy kit, każdy śmieć, każde gówienko, i każą sobie zapłacić krocie, a ty jeszcze im dziękujesz, że dałeś się naciągnąć.
Są też tacy, którzy nawet niczego ci nie dają, a ty i tak wciskasz im pieniądze, i jeszcze jesteś zachwycony.
I taki był właśnie kapłan, który skomercjalizował strzygi, choć kiedy zaczął, nie był nawet kapłanem.
Zresztą on w ogóle nie był kapłanem, a strzyg nie było, ale ludzie z talentem potrafią wszystko.
Wykorzystał potencjał.
Strzygi naprawdę się rozpleniły, choć oczywiście ich nie było. Tak jakby.
– Ale że ze strzygą można? – bo ja żem nie myślał – one mają wszystko tak jak u bab?
– A tam, no widać można, skoro go zagryzła!
– No ale jak to? Że on… i że ona… No cycki mo? I te no, dupę mo? I te no… te no… – mężczyznom trudno nazywać pewne części kobiecego ciała po imieniu, zwłaszcza przy kobietach i bez wspomagania alkoholem, a tu o siódmej rano wspomagania nie było skąd wziąć. To znaczy wziąć to by i wziął, ale wtedy całą akcję szlag by trafił. Na wspomaganie będzie czas potem.
– No, chyba ma? – zgodziły się niepewnie kobiety, jako że żadna jeszcze strzygi nie widziała, a tym bardziej nagiej.
– A to dopiero – mruknął z podziwem, a nawet z zazdrością sąsiad – się Kornelek ustawił, pociupciać pociupciał, tyla że go zjadła.
– Zamknąłbyś się, stary – szturchnęła go żona. – Jakie pociupciał!? Napadła go, on był porządny, jego narzeczone wszystkie mówiły, że on porządny! Ty się zamknij, chamie!
Przed domem, ale nie pośród ludzi, z żółtą miotłą, w która piorun strzelił, przemknęło coś, co wyglądało na strzygę. Oczywiście, gdyby ktoś na to patrzył, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Było chude, tyczkowate, ubrane dziwacznie i bardzo brzydkie. Prawdopodobnie mogło być kobietą, bo miało wybrzuszenia w miejscu, gdzie kobiety mają piersi. Ludzkie kobiety. Nikt jednak nie sprawdzał, czy to coś było człowiekiem.
Lutosław Wyciorek był dziadkiem. W sensie wieku i w sensie wyglądu, i w sensie rodzinnym, bo miał wnuczkę. Jedną jedyną, ale średnio ukochaną, choć zdecydowanie źle się prowadzącą.
Nie lubił tego miejsca, w którym mieszkał, a mieszkał tu od samego początku, kiedy jeszcze Strzygom był wsią. Oczywiście nie mieszkał tu cały czas. Trochę pomieszkiwał gdzieś indziej. Tak czy siak, po kilku latach nieobecności wrócił i jeszcze bardziej znielubił to miejsce. Kiedyś jakoś to jeszcze było, ale teraz już coraz mniej. Powstały nowe, eleganckie domy, do których sprowadziło się sporo nowych, eleganckich sąsiadów, z którymi nie dało się pogadać, a nawet wypić.
Byli z wyższej półki.
Potem co prawda domy posprzedawali, ale na ich miejsce sprowadzili się inni, równie wredni ludzie, toteż Lutosław Wyciorek nie miał nawet z kim pogadać.
Początkowo próbował.
Przyszedł z ćwiarteczką, ale zamiast zachwytu widział oburzenie.
Myślał, że chodzi o rozmiar.
Wpadł z półlitrówką, oburzenie wcale nie było mniejsze.
Po dwóch zrezygnował.
Nie musiał nikogo częstować własnym bimbrem. I w sumie nie powinien, bo to był bimber z kopytami, ale amatorów znajdował, tyle że w mniej eleganckich kręgach.
Todzia i Dora też oczywiście, choć z niejakim opóźnieniem, pojawiły się pod domem denata. Opóźnienie wyniknęło ze sprzątania. Wczoraj do późnej nocy obie, ale każda z osobna, sprzątały dom z powodu przyjazdu Sebastiana.
– On z dziewuchą przyjeżdża – oświadczyła Dora, niebyt zadowolona z tego, że nie dość, iż nie będzie miała Sebastiana dla siebie i będzie zmuszona dzielić się nim z Todzią, to jeszcze on przywlecze jakąś siksę.
– Pora mu się żenić, nie?
– O nie! Żadnego ciumciania w moim domu! – warknęła Dora.
– No, nie jest tylko twój! U mnie tam mogą się pieprzyć nawet jak króliki – postanowiła Todzia, widząc, że tak może wygrać. – Biorę ich do siebie. Niech mają, a co tam… – uśmiechnęła się złośliwie.
– O nie! Nie pozwolę ci na to! Dzień u ciebie, dzień u mnie! Ja im dam dwa pokoje! Żeby wstydu nie było, ale do łóżka nie będę im zaglądać.
– Niech sam wybiera! A co? Zobaczymy, czy bardziej spodoba mu się u mnie, czy u ciebie.
Takie dictum sprawiło, że rzuciły się z jeszcze większym zapałem do sprzątania i zaczęły się przerzucać groźbami.
Nie doszło do rękoczynów, bo padły. Nie że coś im się stało, ale w pewnym wieku mycie witrażowych okien, szorowanie marmurowych podłóg, wycieranie kurzu na szafach trochę męczy.
Dom tych szaleństw nie wymagał, ale one miały to zakorzenione, ugruntowane, wręcz wyssane z mlekiem matek, że „gość w dom, gospodarz na ostry dyżur” z przepracowania, inaczej gościnności nie widać.
Nie były w tym odosobnione, większość kobiet tak ma. Wystarczy usłyszeć, kiedy się do kogoś przyjdzie: „Wchodźcie, wchodźcie, przepraszam za bałagan”, a można się przejrzeć nie tylko w klamkach i garnkach, ale też w wieszaku na ścierki do podłóg.
Rano jednak wszystko wzięło w łeb, bo obudził je esemes od Sebastiana (do każdej wysłany osobno), że już dojeżdża, ale najpierw musi coś załatwić w domu obok.
I tak zorientowały się, że w domu obok dzieje się coś ciekawego.
Pukanie do drzwi zdziwiło Todzię, ale i Dora natychmiast pobiegła do drzwi. Ani jedna, ani druga nie spodziewała się niespodziewanych odwiedzin, ale ciekawość zwyciężyła, zwłaszcza że ktoś, kto stał przed drzwiami, najpierw grzecznie zapukał, a potem już tylko walił w nie i dzwonił, jakby się paliło. Myślały, że to znów ten niedorobiony alkoholik Wyciorek, który usiłował się do nich wprosić z dwoma butelkami bimbru, co było widać, bo były usmarowane, a kolor alkoholu przypominał wodę z zardzewiałej rury.
Przeprosiły go elegancko i stwierdziły, że z byle kim i byle czego pić nie będą, ale jak się umyje i ogoli, to może zaproszą go na herbatę.
Teraz obawiały się, że wrócił.
Coś, co zobaczyły przez szybę, było łyse. Nie podejrzewały, że staruszek się ogoli aż tak bardzo, ale nawet im to zaimponowało.
Kiedy jednak otworzyły, nie zobaczyły małego staruszka z bimbrem, a dużego, łysego, wytatuowanego mężczyznę, którego nie tylko nie znały, lecz nawet nie powinny były znać.
– Gdzie Boruta? – zapytał bez wstępów i to takim głosem, jakby Boruta był brakującym masłem we właśnie kupionej kanapce z szynką.
– Aaaaa – ciotki nie bardzo wiedziały, co odpowiedzieć, bo żadnego Boruty, oczywiście poza diabłem, nie znały, a i diabła nie osobiście.
– Ale…
– Gdzie się podział Boruta?! Kurwa, chcę wiedzieć! – nie wyglądał na kogoś, kto zrezygnuje. Wtedy Dora zastosowała jeden ze swoich genialnych pomysłów. Jeden jedyny, który w tym momencie wpadł jej do głowy.
– Boruta? W Łęczycy jest chyba, w drzewie siedzi – odparła, mówiąc całkowitą prawdę, choć też całkowicie kłamiąc. No, chyba że facet naprawdę szukał diabła Boruty.
To, że siostry Todzia i Dora, choć przyrodnie, nosiły nazwisko jednego ojca i nazywały się Borucińskie, jakoś wszystkim umknęło.
– Pojechał? Do Łęczycy? – zapytał osiłek niepewnie.
– A może i poleciał, co ja tam wiem?! – Dora szła w zaparte, bo facet nie wzbudzał zaufania.
– A to chuj złamany! Ja go, kurwa, dopadnę! – zwyzywał Borutę osiłek i postanowił pojechać do Łęczycy.
Kiedy tam dotarł, odwiedził kilka przedsiębiorstw zajmujących się drewnem i podpalił tartak. Dostał też łomot, bo jednak ktoś, kto ostrym tonem pyta o Borutę w Łęczycy (a ton osiłka kojarzył się z brzytwą pradziadka), naraża się na wielkie nieprzyjemności.
Boruty nie znalazł.
Dzielnica nie była bardzo scalona z miastem, nie była też oddzielna, stanowiła coś w rodzaju wysypki na zdrowej tkance osiedla. Tą wysypką były zbudowane niegdyś przez lekarzy i biznesmenów domy, które to tu, to tam wyłaziły spomiędzy typowych gierkowskich klocków, które burzyły krajobraz i wizję, ale miały przecież zostać sprzedane i przebudowane, niestety, nie zdążyły, bo miejsce przestało być modne.
Moda to podstępny morderca. Niszczy miejsca, ciuchy, kariery, a nawet i ludzi, a zwłaszcza kobiety, które za bardzo zapatrzą się w lustra.
Todzia i Dora patrzyły przez czyściutkie kawałki kolorowych witraży w korytarzu i zauważyły, jak Sebastian przejeżdża obok – w końcu znały jego samochód – i parkuje przy sąsiednim domu.
Sam ten fakt może nie byłby niczym szokującym, gdyby nie tłum ludzi, facet (bo musiał to być facet, żadna kobieta nie zgodziłaby się ubrać w tak pogrubiający ciuch) w czerwonym kombinezonie oraz karetka, straż i policja.
Coś tam się działo, a one nie wiedziały co.
Co prawda zobaczyły jakiegoś stracha na wróble, chudego jak diabli, ze snopkiem żółtych włosów na głowie, o ile to coś było głową, ale ponieważ tylko przebiegł przed oknami, nie zwróciły na to uwagi.
Mieszkały tu od niedawna, jeszcze nie wprowadziły w życie akcji z pożyczaniem soli czy cukru, niewiele wyściubiały nos poza swój nowy, odrobinę niepokojący dom i nikogo tu prawie nie znały.
Co nie zmieniało faktu, że natychmiast zapragnęły wmieszać się w tłum i zapoznać ze wszystkimi oraz dowiedzieć się, o co chodzi.
– O widzę, że panie też są – powiedział do nich zupełnie im nieznany strach na wróble, który chyba był kobietą – kościół będzie dalej działał? Która z pań będzie go prowadzić? Czy może obie? Bo pracy dużo…
Nagle zdały sobie sprawę, że nie wiedzą nic na temat tego miejsca, domu, ojca ani jego działalności.
Zupełnie nic.
Strach na wróble był tyczkowaty i chudy, ubrany okropnie i brzydki. Chyba był kobietą, ale nie były w stanie rozpoznać jego wieku. Już chciały zadać mu kilka pytań, kiedy odczłapał i skrył się w krzakach.
Czegoś musiały się dowiedzieć. Niestety, nie wiedziały, kogo zapytać, ale w tej kwestii liczyły trochę na Sebastiana, jako na policjanta i jako na człowieka, który może po prostu od niechcenia zapytać kogoś o dom ciotek, nie robiąc ani temu komuś, ani sobie kłopotu.
I o Teodoryka.
Ale teraz ważniejsze były zwłoki. Bo ciotki właśnie dowiedziały się, że zwłoki zaistniały.
Zwłoki były zwłokami już od jakiegoś czasu. W chwili, kiedy Sebastian dołączył do zespołu policjantów jako policjant niezależny, ale upoważniony, właśnie zamierzano je wynieść.
Facet w czerwonym kombinezonie szarpał się z Moniką, co wzbudzało uśmieszek politowania u siostry komendanta.
– Przecież ona ma terrarium, włóżcie ją tam i będzie z głowy – wyjaśniła. – Jakiś kretyn zdjął pokrywę, to wylazła. Ona jest bardzo łagodnie usposobiona. Podobno.
Monika walczyła z czerwonym kombinezonem i trudno było powiedzieć, jak jest usposobiona, bo jej twarz?, pysk?, głowa?… w każdym razie to coś z przodu potężnego cielska, co miało zakrzywione zęby i rozdwojony język, nie wyrażało żadnych emocji. A wąż to wąż, ludzie się boją, strażacy też są ludźmi.
Oni zresztą wolą pożary, są bardziej przewidywalne od węży.
Ten nieco odczłowieczony strażak w kombinezonie dodatkowo potwornie nie lubił tych paskudnych gadów, ale praca to praca, kazali mu, to musiał rozkaz wykonać.
W końcu siostra komendanta wściekła się, złapała Monikę za głowę, potem jakoś tak jakby za ogon, podniosła i bez większego trudu włożyła węża do terrarium, które stało z tyłu pomieszczenia.
– No, może pan zdjąć te kosmiczne majtki z kapturem. Ludzi pan straszy.
Strażak jak niepyszny wyszedł się przebrać, ale po chwili wrócił z kolegą, żeby zabrać Monikę już upakowaną w terrarium, które było jednak bardzo ciężkie. Musieli ją zabrać, gdyż niechcący stała się dowodem rzeczowym, choć żywym i gadzim. Zastanawiali się, czy na jej cielsku nie będzie włosów, naskórka, czy nie połknęła czegoś… W każdym razie chcieli ją zbadać na okoliczność.
– Co tu się stało? – zapytał Sebastian policjanta stojącego niedaleko łóżka. – Mamy jakieś wskazówki? Poszlaki? Coś? Jakiś punkt zaczepienia?
– Ofiara to Kornel Kociubek, lat trzydzieści sześć. Otwarta rana szyi i rana postrzałowa.
– Poważnie? – Sebastian aż się żachnął. Rany postrzałowe to była jednak rzadkość, to znaczy nie w ogóle, a w takich miejscach, domach, wioskach… No, chyba że chodziło o porachunki mafijne, ale to tutaj raczej na coś takiego nie wyglądało. Wiadomo, pierwszy rzut oka nie zawsze jest miarodajny, ale żadnych zniszczeń, żadnego włamania, nic. No i kto strzela do faceta, a potem go… Zagryza?
Nieopatrznie powiedział to na głos.
I, niestety, uzyskał odpowiedź.
– Kto zagryza? No oczywiście, że strzyga – wyjaśnił policjant, wzruszając ramionami.
– Znaczy, że strzyga? Jaka strzyga? Taki stwór, który nie istnieje? I co z postrzałem?
Policjant się zmieszał.
Wyciorek stanął niedaleko całego zamieszania i bardzo uważnie przyglądał się, kto i co. To znaczy, co się dzieje i kto jak reaguje. To mogło mu dać pewne pomysły co do późniejszych wizyt. Nie lubił pić wódki… Nie, nie tak! Nie lubił pić sam. Nie lubił też wódki, bo to sama chemia, paskudztwo! Miała nawet symbol chemiczny, a jedzenie nie powinno, wnuczka mu powiedziała, że to C2H5OH, dlatego zdecydował się wdrożyć starą recepturę z roku bitwy pod Grunwaldem: 1410 – woda, cukier, drożdże, i właśnie sam zaczął produkować własny alkohol, który chemią nie był. Nie mógł, bo on się na chemii zupełnie nie znał. Co nie zmieniło faktu, że pić nadal nie lubił sam, dlatego szukał chętnych.
Kiedy wieś była jeszcze wsią, chętni byli zawsze, ale teraz, kiedy stała się eleganckim osiedlem, niestety nie. Zostało ledwie kilku, no kilkoro, czasami kobiety też coś chlapnęły, a potrafiły nie wylewać za kołnierz.
Choć picie z kobietami to jednak nie to samo.
Ludzie zgromadzeni przed domem zobaczyli, jak dwóch strażaków wynosi terrarium. Zresztą nie, zobaczyli jedynie dwóch ludzi, którzy wynoszą coś dużego, prostokątnego i ciężkiego. Terrarium było przysłonięte kapą, bo nikt nie chciał zbyt dużo pokazywać gapiom, ale czasami za mało to jednak za dużo. Albo za mało. Ludzie natychmiast wpadli w panikę. Nie ma nic lepszego na pożywkę dla wyobraźni jak podłużny, ciężki przedmiot jak nic podobny do trumny.
Nikt nie zwrócił uwagi na stojącego za domem stracha na wróble albo może strzygę. W tej chwili w ogóle się nie rozglądali. Byli skupieni na makabrze.
Gdyby ludzie zobaczyli terrarium z wężem, pomyśleliby, że wąż to wąż. Nie, zresztą nie. Ludzie w zasadzie nie myślą.
– Niosą strzygę! – jęknęła sąsiadka – W trumnie.
– Tam w trumnie, skąd by wzięli trumnę?! Tak o, na już? W klatce ją niosą.
– A klatkę to skąd wzięli?
– A oni na strzygi zawsze wożą. U nas zawsze. Toż wiadomo.
– A ona martwa?
– A kto ją tam wie?
– To w końcu kto nie żyje, Kornel czy strzyga? A może oboje?
– Nie, no facet nie żyje. Ona go zagryzła. Dlatego ją złapały i niosą. Gdzieś tam, gdzie te strzygi trzymają. No przecież chyba nie do więzienia?
Siostra komendanta, która Sebastianowi wyglądała coraz mniej na wariatkę, popukała się w czoło.
– Gdzie zagryzła? Jak zagryzła? Przecież to wąż! One nie zagryzają. Węże połykają w całości.
– Znaczy Kornela połknęła? Ta strzyga? Jezu, ale czad!
Sebastian wyszedł za nią z pomieszczenia.
– Pani jest siostrą naszego komendanta – zagadnął, chcąc się upewnić. Z daleka machały do niego obie ciotki i robiły to tak spektakularnie, jakby właśnie były w szkole i znały odpowiedź na supertrudne zadanie z matematyki.
– Tak, jasne, komendanta – westchnęła kobieta, która teraz, w świetle dnia, wydała się Sebastianowi, może nie młodsza, ale zdecydowanie normalniejsza.
Była ubrana w trochę szalone ciuchy w abstrakcyjne wzory, które tu, na wsi stawiały ją bardzo daleko od fartucha w groszki, nieśmiertelnego stroju pewnej kategorii kobiet, nie rzadkiej i nie czystej.
Była czymś w rodzaju szalonego motyla, bo jej ubrania były kolorowe, szerokie i zwiewne. Wyglądała jak współczesna czarownica, a obok niej, prychając i pomiaukując, plątał się wielki czarny kot, tak spasiony, że ledwie się ruszał. Wyraźnie pokazywał, czyją jest własnością ta kolorowa kobieta.
– Tak, tak, jestem Leokadia, a mój brat, no cóż… On nie jest całkiem, no wiecie… – zamilkła i nie powiedziała tego, co chciała powiedzieć. – Ale w sumie nie powinnam tak mówić, nie przy was. Dzwonił, że przyjedziecie. Czy macie gdzie mieszkać? – zapytała, wyraźnie chcąc ich zaprosić do siebie.
– Mamy mieszkać u ciotek, o tam stoją – wskazał głową obie szarpiące się w tłumku ciotki, ubrane jak przystało na panie w pewnym wieku, czyli szaro, buro, nijako i brzydko. – A poza tym mamy uczulenie na koty – dodał na wszelki wypadek.
Leokadia popatrzyła na ciotki. Jej brwi uniosły się wysoko do góry, a potem na twarzy pojawił się grymas zdziwienia.
– Będziecie mieszkać w kościele?! – zawołała, czym znów przeraziła Paulę, a i trochę Sebastiana, bo on, choć kościoła jako budynku się nie bał, to jakoś obawiał się o zdrowie psychiczne ludzi, którzy mieszkają w kościołach. No nie w takim sensie, że kościół to coś złego, nie, ale w takim, że nie powinno się w kościele na przykład brać prysznica, a to przecież tylko jeden z przykładów, tych zresztą łagodniejszych.
Czyli ciotki, które się na coś takiego porwały, nie mogą być za bardzo zdrowe na umyśle. Owszem, liczył się z tym, że trochę je przerosło to wszystko, ale i tak źle o nich świadczyło.
Paula miała atawizm pohorroralny, bała się budynków typu kościoły, kiedy działo się w nich coś, co nie powinno, na przykład grasowali w nich mordercy, duchy, upiory albo przedstawiciele sekt.
– To nie jest kościół – Sebastian chwycił Paulę za rękę i ścisnął bardzo mocno, tak żeby się nie odzywała, ale też żeby nie wierzyła w to, co mówi siostra komendanta, która choć wariatką się jawiła coraz mniej, mogła nią jednak być. – To ich mieszkanie, całkowicie prywatne. Odziedziczyły po ojcu, to znaczy nie moim – dodał, bo zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało. – Po swoim ojcu, a moim wujku.
– Teodoryk był ich ojcem? – znów zdziwiła się bardzo wyraziście siostra komendanta i aż sapnęła zaintrygowana. – Ależ to straszne – dodała po chwili – Przecież tam…
Sebastian natychmiast postanowił kuć żelazo, póki gorące, to znaczy umówić się z kobietą na jakąś rozmowę oraz nie dopuścić do tego, aby jeszcze bardziej przeraziła Paulę.
Kiedy jest się policjantem, trzeba rozmawiać z ludźmi, i właśnie takie rozmowy są najważniejsze. Jest dobrze, kiedy jest się na swoim terenie, bo wtedy zna się ludzi i wie, od kogo zacząć, o co pytać, z czym lepiej nie wyskakiwać. Taka zwykła ludzka psychologia – wiedza, której nabywa się z czasem, ale dotyczy tylko pewnej oswojonej przestrzeni. Bo nie ma sensu pytać faceta handlującego bimbrem o nielegalny handel bimbrem, kiedy ma się ochotę dowiedzieć czegoś choćby o włamaniu do knajpy. Zapytany w nieodpowiedni sposób, po prostu nic nie powie. Trzeba wiedzieć, kiedy i jakie tematy lepiej omijać. No ale żeby wiedzieć, trzeba wiedzieć.
To nie jest trudne, ale też nie jest proste, tego trzeba się uczyć latami i to najczęściej na własnej skórze.
O wiele gorzej jest, kiedy jest się w takiej sytuacji jak Sebastian. Wyglądało na to, że komendant zaczął go traktować jak lotną brygadę kryminalną, ale co robić…Dlatego musiał wszystkiego się dowiedzieć.
Tylko jak?
Leokadia wydała mu się do tego idealna. Raczej inteligentna, raczej obeznana i raczej chętna do pomocy.
Ktoś tutejszy, kto zna układy, wie, kto, co i dlaczego oraz z racji rodzinnych jest po właściwiej stronie barykady.
Oczywiście siostry komendantów też, jak każdy, mogą stać się morderczyniami, nikt im tego nie zabrania, ale jednak nie zdarza się to często.
One wolą pomagać.
I to się liczy.
Trzeba przecież rozumieć, że policjantów nikt za bardzo nie kocha i prędzej poczęstuje siekierą niż herbatą i ta siekiera to nie będzie wcale bardzo mocna kawa.
– Ciociu! Zaraz do was idziemy, muszę tylko coś jeszcze załatwić – zawołał Sebastian z daleka, żeby uniknąć powitań na oczach ludzi, ale i tak wszyscy się zainteresowali i nim, i ciotkami. Zresztą ciotki cały czas były wyraźnie obiektem dyskretnego zainteresowania wszystkich.
– O Boże! O Boże! Kornel! – zza domu wybiegła kobieta w fikuśniej podomce, w chustce na grubaśnych wałkach i wielkich okularach. – Co się stało?!
Była młoda, ładna, chaotyczna, na wpół naga i na wpół umalowana, jakby robiła sobie zdjęcie na Instagrama zatytułowane: „Właśnie wstałam”. Było w niej dużo sztuczności.
– Zabili! Zabili – krzyczała, biegnąc za nią druga kobieta, nie mniej poranna, w kapciach i w maseczce na twarzy. Ta też była chyba ładna, z naciskiem na „chyba”, ale – co było widać na pewno – młoda i zgrabna.
Za nimi truchcikiem na szpilkach biegła trzecia.
Ona też chyba była młoda. Wszystkie były młode.
Trudno było w tym momencie jakoś odnieść się do ich urody, ale raczej nie należały do najbrzydszych czy zaniedbanych.
Kobieta na szpilkach ledwie sobie radziła, biegnąc. Była ubrana w piżamę w słoniki.
– Kornelku! – krzyknęła, po czym zachwiała się, zamachała rękoma jak wiatrakami i padła, łamiąc obcas. – O ja pierdolę! – dodała po chwili z poziomu dróżki. Wstała, potknęła się i znów upadła. – Kornelku! – zawyła, wstając, upaprana, podrapana, przerażona.
Po chwili wszystkie trzy zaczęły przebijać się przez tłumek, dzielnie walcząc z sąsiadami, którzy wcale im tego przebijania się nie ułatwiali. Byli pierwsi, zdobyli swoje miejsca i nie mieli zamiaru nikomu ich oddawać.
Sebastian stanął przed nimi i zagrodził im drogę. Nie miał zamiaru ich wpuścić do domu, choć już dotarły do furtki.
– Ja muszę tam wejść! Ja muszę! – krzyknęła ta w okularach histerycznym głosem.
Tego typu reakcje Sebastian spotykał bardzo często i znał ten typ ludzi. Często wcale nie musieli, po prostu liczyli, że im się uda. Często byli to dziennikarze, ale ta kobieta na dziennikarkę nie wyglądała. Dziennikarze są zazwyczaj kompletnie ubrani.
– Nie, nie musi pani. Nikt nie musi, a nawet nie może tam wejść! – powiedział twardym głosem – Prowadzimy czynności służbowe!
– Ale, ja… Ja jestem z rodziny! – powiedziała płaczliwym głosem. Co nie spodobało się tej w piżamie.
– Z rodziny?! Z rodziny? Ty wywłoko! Ja jestem z rodziny! – zawołała, jakby ktoś naprawdę ją obraził.
Ponieważ biegły razem, a nawet prawie razem dobieg-ły, Sebastian spodziewał się, że są razem albo choć razem działają po jakiejś jednej stronie, a jednak się pomylił.
– Zamknijcie się obie! – krzyknęła trzecia. – Proszę pana, one kłamią. Obie kłamią! To ja. Ja jestem z rodziny! – pisnęła walecznie, zamachała rękoma i ruszyła w końcu, usiłując przedrzeć się przez furtkę.
– Zamknij się! – rzuciła pierwsza. – Ona kłamie! – zwróciła się do Sebastiana. – Kłamie jak napięta! Tfu, nawzięta! Namięta czy jakoś tak – wzruszyła ramionami. – No, kurwa, kłamie i już!
Sebastian przez chwilę patrzył, jak kobiety zaczynają się integrować bojowo. Na ziemię najpierw padły okulary. Potem ostre słowa, tylko że one nie padały na ziemię, a w tłum, i były naprawdę zdecydowanie nieparlamentarne. Co trochę go zdziwiło, jakoś tak – mimo negliżu – sądził, że kobiety były z nieco wyższych i lepiej się wysławiających sfer.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki