Kolory zła. Biel. Tom 3 - Małgorzata Oliwia Sobczak - ebook

Kolory zła. Biel. Tom 3 ebook

Małgorzata Oliwia Sobczak

5,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Pewnego zimowego poranka z okna sopockiej kamienicy skacze studentka prawa. Ślady na jej ciele wskazują, że przed śmiercią młoda kobieta była krępowana i duszona. Na miejsce zdarzenia przybywa prokurator Leopold Bilski, który po sprawie w Kartuzach wrócił do Trójmiasta. Tropy wiodą do środowiska nocnych klubów, które kryją mroczne pragnienia i tajemnice głęboko osadzone w przeszłości.

Trzeci tom mrocznej serii Kolory zła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 454

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MAŁGORZATA OLIWIA

SOBCZAK

KOLORY ZŁA: BIEL

Copyright © by Małgorzata Oliwia Sobczak, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Rodzicom i Kajtusiowi, dzięki którym mój PRL ma ciepły odcień…

*

Otworzyła oczy. Przez firanki do pokoju wpadało nikłe światło latarni. Raptownie usiadła.

Kim jesteś?! – W głowie pojawiła się myśl. – Kim jesteś?!

Ogarniała ją panika. Wyciągnęła przed siebie dłonie. Nie dojrzała obrączki. Żadnych pierścionków. Paznokcie były zadbane – długie, starannie polakierowane.

Myśl! Kim jesteś?! Kim jesteś?!

Wypełniała ją pustka. Przerażająca i głęboka. Nie było żadnych wspomnień, obrazów, nic, czego mogłaby się złapać.

Roztrzęsiona rozejrzała się wokół. Przy łóżku stał nocny stolik. Dalej toaletka, włączony telewizor ze śnieżącym ekranem. Ścienny zegar wskazywał czwartą trzydzieści. Obok niego wisiała niewielkich rozmiarów ikona. Kobieta skupiła na niej wzrok. Z pustki zaczęły wyłaniać się kształty. Zauważyła leżącą na dywanie lalkę i odetchnęła.

Ewa Bielecka – pomyślała. – Nazywam się Ewa Bielecka.

Przed oczami zaczęło rysować się jej życie.

Mam trzydzieści jeden lat, urodziłam się w Białymstoku, mieszkam w Gdyni. Mam córkę Hanię. Gdzie ona jest? – Znów poczuła przypływ adrenaliny. – Gdzie jest Hania?

Pokój Hani mieścił się tuż za ścianą. Wyskoczyła z łóżka i wyszła na korytarz. Powoli uchyliła drzwi do przyległego pomieszczenia. Okazało się puste. Pościel na łóżku dziewczynki zakryto wzorzystym kocem.

Gdzie jest Hania?! – Nie mogła sobie przypomnieć. Zrobiło jej się gorąco. Starała się skupić. – Nazywam się Ewa Bielecka – powtórzyła. – Jestem u siebie w mieszkaniu. Jest noc. Ale Hani nie ma. Nie ma jej!

Osunęła się na podłogę, wsunęła palce we włosy i zamknęła oczy.

Hania jest na noc u koleżanki – przypomniała sobie. – Dziewczynka cieszyła się na tę wizytę od dawna.

Otworzyła oczy. Wszystko stało się jasne. Obrazy wychynęły z ciemności i powróciły na miejsce. Ponownie była sobą. Wiedziała o sobie wszystko. I nienawidziła siebie jak nikogo na świecie.

2015

1

Iwona Woch sięgnęła po pudrowy kocyk. Był leciutki i puszysty jak sypiący od rana śnieg, który grubą warstwą osiadał na chodnikach, maskach samochodów i podwórkowych trzepakach. Kobieta umieściła koc na zaścielonym materacu położonym na drewnianych paletach. Dołączyła do niego białą, wyszywaną koronką poduszeczkę. Obok znalazł się jasnoszary miś, jej własny z lat siedemdziesiątych z oczami zrobionymi z kremowych guziczków. Rozrzuciła jeszcze kilka płatków herbacianych róż – takie elementy zawsze dobrze sprawdzały się na fotografiach noworodków. Popatrzyła na przygotowane akcesoria. Wełniana czapeczka z dwoma pomponami, dziergane serduszko, opaska z kwiatkiem, kołyska retro. Na parapecie czekały trzy obiektywy Lki i Canon 5D Mark I – stara puszka, ale to nie miało znaczenia. Dla niej liczył się przede wszystkim klimat. Miała być magia, a nie technika.

Zerknęła na ścienny loftowy zegar wiszący na odkrywkowej, ceglanej ścianie. Klienci mieli przyjść dopiero za godzinę. Dobrze. Nie lubiła się spieszyć. Pośpiech zawsze wychodził na zdjęciach. A fotografie maluchów powinna przepełniać aura spokoju i bezpieczeństwa.

Wszystko było jak należy. Odetchnęła z zadowoleniem i postanowiła jeszcze zaparzyć herbatę. Przestronnym korytarzem przeszła do kuchni. W stojącym lustrze w rzeźbionej złotej ramie, którą wygrzebała kiedyś z antykwariatu, mignęły jej krwistoczerwone loki. Deski zaskrzypiały pod stopami. Uwielbiała ten dźwięk. Przypominał jej, że wszystko w tym wynajmowanym od lat za grosze stumetrowym mieszkaniu na ostatnim piętrze sopockiej secesyjnej kamienicy jest autentyczne. Wcześniej była tu rudera – zagrzybione ściany, sparciała podłoga, zatęchłe dywany. Ale ona od razu się w tym miejscu zakochała. W kilka miesięcy doprowadziła wszystko do porządku, a ostateczny efekt zadziwił wynajmującą lokal panią Krysię – z wdzięczności ani razu nie podniosła czynszu. Lubiła wspominać, że kiedyś przeżyła tu piękne lata ze swoim mężem.

Iwona wstawiła wodę w elektrycznym czajniku, nasypała herbatę na sitko i zalała wrzątkiem. Po pomieszczeniu rozszedł się intensywny aromat earl grey. Kobieta chwyciła parujący kubek i skierowała się z powrotem do amatorskiego studia. Znów w lustrze odbiła się jej twarz. Mimowolnie zatrzymała się i jedną ręką poprawiła burzę niesfornych włosów. Brązowe oczy spojrzały na nią przenikliwie, przesuwając się po wydętych ustach, prostym nosie, płytkich zmarszczkach wokół powiek. Na szyi, tuż pod uchem, znajdował się niewielki czarno-biały tatuaż przedstawiający pojedynczą klatkę zdjęciową, który zrobiła sobie w dniu, gdy zarobiła pierwsze pieniądze z sesji. Lubiła siebie. Oczywiście teraz. Bo wcześniej różnie bywało. Z czasem człowiek przekonuje się do wielu rzeczy, tych w sobie też.

Ruszyła dalej. Deski przyjemnie zaskrzypiały.

W studiu zrobiło się jasno. Biała ściana odbiła słońce, które w końcu wyszło zza chmur. Fajnie, nie będzie musiała doświetlać lampą. Naturalne światło zawsze daje lepsze efekty.

Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Widok z ostatniego piętra kamienicy usytuowanej w Dolnym Sopocie był imponujący. Ciągnące się na przestrzał zaśnieżone dachy, wieżyczki i kominy, nad którymi rozciągał się horyzont. Po niebie niespiesznie sunęły granatowe pierzaste chmury. W oddali rysowało się morze. Wytężając wzrok, można było dojrzeć wielopoziomowe dachy Domu Zdrojowego i wbijające się w wodę molo.

Kamienica stojąca naprzeciwko też niezmiennie ją zachwycała. Może była szara i obdrapana, z niezgrabnym czarnym graffiti zdobiącym wejście do klatki, ale miała też mocno urozmaiconą bryłę, eklektyczne detale architektoniczne i dekoracyjną snycerkę. Iwona lubiła łączenie tak znamiennego dla Sopotu stylu kurortowego z elementami secesji.

Wzięła łyczek herbaty i ostrożnie przyłożyła dłoń do ścianki kubka, by ogrzać zmarznięte palce. Oszczędzała na ogrzewaniu, bo stary piec ciągnął jak głupi, a zarobki fotografki nie były imponujące. Mimo to wszystko układało się dobrze. Robiła to, co kochała. W końcu! Wiele lat się miotała, nie wiedząc, co począć z własnym życiem. Najpierw chciała uczyć się w plastyku w Gdyni Orłowie, ale mama zadecydowała inaczej. ASP też nie wyszło, choć Iwona od zawsze malowała i rysowała. Poszła w końcu na zarządzanie, bo ojciec stwierdził, że po tym będą pieniądze, i przez kilka lat pracowała jako asystentka dyrektora firmy dostawczej. Ale ciągnęło ją gdzie indziej. Pewnego dnia sięgnęła po starego canona, którego odziedziczyła po dawnym przyjacielu, i doznała olśnienia. To było to – jej przedłużenie. Od tamtej pory nie ruszała się z domu bez aparatu. Nie lubiła jednak pokazywać rzeczywistości tak, jak widzieli ją wszyscy: jej świat był inny, pełen przedmiotów, których większość nie dostrzegała. Fotografowała w swój własny sposób: surowy i niedopowiedziany.

Teraz też coś przykuło jej uwagę. Jakiś ruch w oknie na klatce schodowej ostatniego piętra kamienicy czynszowej stojącej naprzeciwko jej budynku. Po chwili rozchylono firanki i szeroko otwarto skrzydła okna. Szyby odbiły słońce i na moment oślepiły Iwonę. Fotografka musiała przymknąć powieki. Kiedy znów je podniosła, w oknie stała kobieta. Mimo zimna miała na sobie jedynie skąpą, jedwabną nocną koszulkę. Proste blond włosy opadały na jej nagie ramiona.

Iwona bezwiednie się uśmiechnęła.

Byłoby dobre zdjęcie – pomyślała. Szybko odstawiła kubek na parapet i sięgnęła po leżący tuż obok aparat. Otworzyła okno. Przyłożyła oko do wizjera, zaczęła obracać pierścieniem, przybliżając obraz. Kobieta była młoda i piękna. Łańcuszek, który miała na sinej szyi, pięknie układał się pomiędzy obojczykami.

Fotografka znów przekręciła pierścień. Ostrość ciągle się gubiła – na obiektywie wylądował mały płatek śniegu. Pospiesznie przetarła soczewkę koszulką. Gdy podniosła wzrok, kobieta już stała na parapecie. Bez chwili zastanowienia zrobiła krok przed siebie i runęła w dół.

Iwona krzyknęła. Potrącony kubek z herbatą spadł na drewnianą podłogę. Roztrzęsiona wychyliła głowę przez okno.

Na podwórku, nieopodal wejścia do klatki, leżało ciało. Krew wokół głowy zdążyła już zabarwić otulający ją śnieg. Ale nie to najbardziej przyciągało wzrok. W doskonałej bieli pokrywającej wszystko wokół wyróżniały się przede wszystkim grube różowe skarpety na stopach samobójczyni.

Iwona patrzyła oniemiała. W końcu podniosła aparat do oczu i nacisnęła spust migawki.

2

W sali rozpraw było duszno i mrocznie. I dobrze. Ostra mowa końcowa Leopolda Bilskiego wybrzmiała jeszcze dosadniej.

– W ocenie prokuratury oskarżony dopuścił się zarzucanego mu czynu w warunkach recydywy z powodu przesłanek zasługujących na szczególne potępienie, dlatego też oskarżyciel wnosi o wydanie wyroku skazującego bez możliwości warunkowego zawieszenia kary. – Prokurator zamknął swój wywód i ostentacyjnie spojrzał na oskarżonego Mateusza Nowaka.

Osiemnastoletni rosły szatyn siedział zgarbiony obok swojego obrońcy. Teraz udawał niewiniątko, ale wyłudzając od starszej kobiety dziesięć tysięcy złotych metodą na wnuczka, nawet się nie zająknął.

– Panie mecenasie – zwróciła się do podstarzałego obrońcy z urzędu ścięta na pazia kobieta w czarnej todze, sędzia Marzena Jabłczyńska. Makijaż oczu wykonany fioletowym cieniem współgrał z żabotem w tym samym kolorze.

Ignacy Harasimowicz niemrawo wstał i wygłosił tonem pozbawionym emocji:

– Obrona podtrzymuje swoje dotychczasowe stanowisko w sprawie i wnosi o najniższy wymiar kary, wskazując na młody wiek oskarżonego.

Bilski był pewien, że wygraną ma w kieszeni.

Sąd zamknął rozprawę. Ogłoszenie wyroku miało nastąpić za dziesięć minut. Prokurator raźnym krokiem wyszedł na korytarz. Odpiął guzik togi, z ulgą rozchylając materiał, bo w sądzie w okresie zimowym grzali na potęgę. Za nim powoli wytoczył się z sali obrońca. Choć przed chwilą się widzieli, Ignacy Harasimowicz ostentacyjnie ukłonił się Leopoldowi i wraz z podsądnym usiadł na ławce pod ścianą. Toga z zielonym żabotem podwinęła się do góry. Bilski ogarnął przelotnym spojrzeniem obuwie mecenasa i lekko się skrzywił. Noski wizytowych półbutów nie tylko były zdarte, ale też ponad miarę długie, lekko skierowane ku górze. Najgorszy typ obuwia, niestety nadal bardzo powszechny nawet wśród młodszego pokolenia prawników. Leopold Bilski lubił zwracać uwagę na kryjące się pod togami buty swoich oponentów; dużo to o nich mówiło. Tak jak jego wyglansowane obuwie, na którym idealnie osiadały nogawki dobrze skrojonego garnituru.

Kieszeń marynarki prokuratora po chwili zaczęła wibrować. Bilski wydobył z niej telefon.

– Tak, Kita? – zapytał.

– Mamy jumping z okna – usłyszał w słuchawce głos nadkomisarza Adama Kowalewskiego.

– Pan Kleks? – upewnił się prokurator.

– Pani Kleks, niestety. I to pani całkiem do rzeczy – uznał policjant. – Przesyłam ci adres.

W drzwiach sali sądowej pojawiła się młoda protokolantka z prostymi, długimi włosami z grzywką. Obdarzyła Leopolda kokieteryjnym uśmiechem i wezwała wszystkich do środka. Prokurator wsunął komórkę do kieszeni i na powrót zapiął guzik pod czerwonym żabotem togi. Po chwili znów znalazł się w holu. Dopiero marzec, a Bilski zdążył już wygrać trzy sprawy. Płynął na fali.

Prężnym krokiem przemierzył korytarz, kłaniając się przechodzącej obok sędzi Helenie Boguckiej. Kobieta z lekkim uśmiechem skinęła mu głową. Na ustach jak zawsze miała karminową pomadkę. Podobno niedawno wyszła za mąż za jakiegoś inżyniera. Bilski czuł w związku z tym lekką satysfakcję. Po ujęciu Skalpela, który siedemnaście lat wcześniej zabił jej córkę, Boguckiej na pewno było łatwiej zacząć na nowo.

Przy szatni Bilski ściągnął togę i włożył zimową czarną bomberkę z charakterystyczną czerwoną smyczą na kieszeni rękawa. Zmienił półbuty na ciężkie trapery, które wyjął z plecaka. Na ogoloną po bokach głowę wsunął szarą czapkę. Znów był sobą.

Wypadł na zaśnieżony dziedziniec Sądu Rejonowego w Sopocie przy 1 Maja, przebiegł przez ulicę i skierował się na parking pod budynkiem Almy. Maskę czarnego saaba 9-3 aero pokrywała warstwa zamarzniętego śniegu. Bilski wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zakaszlał, lecz po chwili odpalił. Prokurator miał świadomość, że niebawem będzie musiał pożegnać się z ukochanym autem, jednak nie był jeszcze na to gotowy. „Saaby albo się kocha, albo się ich nie zna” – powtarzał zawsze. A on kochał swój egzemplarz miłością bezdyskusyjną, choć zdobycie części zamiennych do modelu szwedzkiej marki, która padła już kilka lat temu, było coraz trudniejsze.

Wnętrze saaba zaczęło się w końcu rozgrzewać. W tym czasie Bilski przejrzał notkę o zdarzeniu, która przed chwilą wylądowała w jego skrzynce. Wycieraczki przetarły zaśnieżoną przednią szybę, a prokurator ruszył z miejsca, zostawiając ślady kół w pokrywającej nawierzchnię warstwie białego puchu.

W kilka minut był przy Parkowej.

Zatrzymał się obok starej szarej skody Kity, którą policjant pieszczotliwie nazywał buickiem. Po drugiej stronie dostrzegł radiowóz. Na podwórze wjeżdżała właśnie elegancka czarna toyota, z której wynurzyła się blondwłosa kobieta. Bilski wysiadł z auta, a jego wzrok przyciągnęła biało-niebieska taśma rozpięta w kwadracie kilka metrów od wejścia do kamienicy. Leżące w samym środku ciało przykryto czarną folią, która kontrastowała z bielą pokrywającego wszystko wokół śniegu. Spod folii wynurzały się różowe wełniane skarpety z usztywnianą podeszwą w takim samym kolorze.

– Aneta Borowska. – Blondynka, która przed chwilą do niego podeszła, wyciągnęła dłoń. – Lekarz medycyny sądowej. Zakład Dębinki.

Bilski z trudem oderwał wzrok od różowych bamboszy. Mechanicznie pokręcił głową, jakby chciał strzepnąć obraz z umysłu, i dopiero wtedy dojrzał patolog. Długie, proste włosy, niebieskie oczy, różowa pomadka. Jej ciało opinała beżowa puchówka. Na stopach miała buty emu.

– Prokurator Leopold Bilski – przedstawił się. – Szybko pani dojechała – stwierdził.

– Byłam w pobliżu – poinformowała i z charakterystycznym odgłosem naciągnęła na dłonie lateksowe rękawiczki. Były jaskraworóżowe.

– Ciekawy wybór koloru – zauważył prokurator i znów skierował wzrok na wystające spod czarnej folii grube skarpety.

– Prawda? – Borowska ironicznie się uśmiechnęła. – Zawsze w takich pracuję. – Wzruszyła ramionami. – A więc co my tu mamy?

– Michalina Kajm. Lat dwadzieścia. Studentka drugiego roku prawa. Pochodziła z Przodkowa. Do Trójmiasta przeprowadziła się półtora roku temu. Lekarz orzekł zgon – zrelacjonował Kita, który już chwilę temu znalazł się u boku Bilskiego.

Spod czarnej, obcisłej czapki Adama Kowalewskiego wystawała charakterystyczna długa kitka, od której wzięło się jego przezwisko.

– Sama skoczyła czy ktoś jej pomógł? – zapytał Bilski.

– Wygląda na to, że sama. Sąsiadka z przeciwległej kamienicy wszystko widziała. To ona zadzwoniła po karetkę. Już spisałem zeznania. Zabezpieczamy też ślady traseologiczne i biologiczne z parapetu, gzymsu i szyb.

– Rodzice poinformowani? – dopytał prokurator.

– Nie żyją.

– Lepiej dla nich – skonstatowała cierpko Borowska. – To wszystko jasne. W takim razie załatwmy szybko formalności i…

– No właśnie nie takie jasne – przerwał jej Kita i znacząco wydął usta.

Leopold Bilski i Aneta Borowska zwrócili ku niemu głowy. Policjant nic więcej nie dodał i skierował się w stronę miejsca zdarzenia, którego pilnowali sierżanci. Prokurator i medyczka sądowa ruszyli za nim. Pod ich butami zachrzęścił zmrożony śnieg.

Weszli na wyznaczony teren. Kita stanął przy ciele zmarłej i jednym ruchem zdjął z niego czarną folię.

Kobieta leżała brzuchem do podłoża, głową w stronę przeciwległej kamienicy. Wokół jej częściowo odsłoniętej szyi, nadgarstków i kostek nóg rysowały się ciemne, grube bruzdy.

3

Anna Górska opadła na prześcieradło. Odsunęła brązowy kosmyk włosów przylepiony do wilgotnego czoła.

– Było cudownie, kochanie – sapnął leżący obok niej nagi mężczyzna.

Jego postać rysowała się na tle przeszklonej ściany z brązowymi, drewnianymi szprosami. Za oknem w zamarzniętej gdyńskiej przystani cumowały senne jachty, po zaśnieżonej plaży przechadzali się spacerowicze. Za zielonym, gęstym pasem drzew rosnących na klifie rozciągał się Hel.

Maciej Okoński uśmiechnął się zadowolony. Na ciemnych kręconych włoskach pokrywających klatkę piersiową osiadły kropelki potu. Jego imponująca męskość nadal znajdowała się w stanie gotowości.

– Może powtóreczka? – zapytał i kokieteryjnie zakręcił biodrami. Męskość poruszyła się wokół własnej osi.

– Dzięki – odparła Górska. – Było miło, ale muszę uciekać.

Kobieta wyskoczyła z łóżka. Włożyła koronkowe majtki, w drodze do łazienki zapięła czarny biustonosz. Zamknęła za sobą drzwi. W podświetlanym lustrze zawieszonym nad nowoczesną umywalką odbijały się białe połyskujące kafle. Szybko przeczesała włosy i spięła je w eleganckiego koka. Przejechała palcami linię dolnych rzęs, pod którymi lekko rozmazał się tusz. Spojrzała na zegarek na nadgarstku. Wskazówki na okrągłej tarczy bez żadnych cyfr pokazywały dwunastą.

– Szlag! – stęknęła pod nosem.

Była już prawie spóźniona. Rozprawa zaczynała się za czterdzieści minut, a musiała jeszcze dojechać z Gdyni Głównej do Sopotu. To nie było do niej podobne. Nigdy wcześniej nie wychodziła w czasie pracy nawet na lunch, tylko kupowała jakąś bułkę i sałatkę od Pani Kanapki, która chodziła popołudniami od pokoju do pokoju w prokuraturze. A teraz co drugi dzień wyskakiwała w południe na seks. Anna Górska z niedowierzaniem pokręciła głową, lekko się uśmiechając. Lubiła siebie taką. Mniej spiętą, za to spontaniczną, otwartą. Ale nadal świetnie zorganizowaną i przygotowaną. Nad aktami dzisiejszej sprawy siedziała wczoraj niemal do pierwszej w nocy i zamierzała roznieść swojego przeciwnika w pył. Jej linia ataku była niezawodna. Znów na twarzy Anny pojawił się uśmiech. Zielone oczy błysnęły. Bez dwóch zdań częste orgazmy czyniły z niej lepszego prawnika.

Energicznie wyszła z łazienki. Zaczęła namierzać spodnie.

– Nie tak szybko. – Maciej w jednej chwili znalazł się tuż za nią.

Przylgnął do jej pleców i wsadził jej rękę w majtki. Jęknęła.

– Przyjdziesz jutro na mecz?

– Na mecz – powtórzyła rozkojarzona i zdecydowanym ruchem wyswobodziła się z jego objęć. – Kiedy? – Zaczęła wkładać spodnie.

– Jutro. O osiemnastej. Mówiłem ci przecież już dawno.

– Ach, tak. – Rozejrzała się za bluzką. – Tylko że raczej się nie wyrobię. – Dojrzała ją na krześle.

– Nieee. Musisz być, mała!

– Nie mogę. Prowadzę teraz kilka ważnych spraw, naprawdę mi przykro.

– Okej, okej. Rozumiem. – Mężczyzna uśmiechnął się pojednawczo.

– Następnym razem, dobrze? – Ania posłała Okońskiemu buziaka, jednocześnie zapinając guziki koszuli.

To w nim lubiła. Przy nim nic nie było skomplikowane.

– Chciałem tylko, żebyś w końcu poznała ojca. – Maciej kilkakrotnie podniósł do góry brwi.

– Ojca – wydukała Górska.

– No ojca! – Zaczął się śmiać. – Pani prokurator! Czyżby się pani bała?

– Nie, oczywiście, że nie. Po prostu… nie jestem najlepsza w te klocki. – Górska zacisnęła usta. – I nie sądzisz, że to trochę za wcześnie?

– Spotykamy się od kilku miesięcy, mała. A ojciec wypytuje i bardzo chce cię poznać, nic z tym nie mogę zrobić. – Mężczyzna rozłożył ręce. – Jesteś pewna, że nie przyjdziesz na mecz?

– Tak, naprawdę nie…

– Dobrze, przyjmuję. Nie będzie cię na meczu – uspokoił ją Maciej. – Ale w takim razie idziesz ze mną na bal.

– Na co??? – Górska spojrzała na mężczyznę z niedowierzaniem.

– No dobra, przesadziłem z tym balem, to będzie raczej uroczysta impreza. Banda trójmiejskich zgredów, wykwintne dania, wieczorowe kreacje. I maski, wiadomo! Spokojnie, żartuję, żadnych masek – dodał szybko, widząc minę Górskiej.

Ze śmiechem przyciągnął ją do siebie.

– Uff, bo już myślałam, że chcesz ze mnie zrobić Anastasię Steele. – Górska przewróciła oczami.

– Kogo?

– Nieważne. Lecę. – Cmoknęła mężczyznę w usta.

– Przemyślisz?

– Przemyślę – westchnęła. – Serio! – krzyknęła jeszcze i pobiegła do wyjścia.

Wsiadła do windy i zjechała na parking podziemny. Grube obcasy czarnych skórzanych kozaków zastukały o betonową posadzkę. Górne reflektory to zapalały się, to gasły, goniąc jej kroki. W końcu dotarła do swojej bordowej mazdy CX5 i po chwili znalazła się przy Antoniego Hryniewickiego. Promienie słońca rozjaśniały biel leżącego wokół śniegu. Zmrużyła oczy i wjechała na ulicę. Koła auta prześlizgnęły się po oblodzonej nawierzchni, by po chwili złapać przyczepność. Wjechała w Jerzego Waszyngtona. Najwyższy budynek mieszkalny w Polsce, w którym miał lokum Maciej, zamajaczył po lewej stronie. Sea Towers sytuowane w Nadmorskiej Strefie Prestiżu Miejskiego wyglądały jak przeniesione żywcem z Gotham City i może dlatego Anna lubiła tego budowlanego potwora, choć ten budził w mieszkańcach Gdyni skrajne emocje.

Maciej… Asesor prokuratury uśmiechnęła się do siebie. Naprawdę go lubiła. Był szczery, niewymuszony, taki jakiś normalny. Nie nazwałaby uczuć do niego miłością, ale to nie miłości Górska obecnie poszukiwała. W relacji z Okońskim ważne były przyjaźń i seks, a Anna coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że tylko takie związki mają szansę na przetrwanie.

Poznała go późną jesienią. Wracała z przesłuchania i była w wyjątkowo parszywym humorze. Sprawa, nad którą pracowała, była naprawdę popaprana. Kobieta zabiła nożem poznanego kilka godzin wcześniej mężczyznę, który próbował ją zgwałcić. Działała w obronie koniecznej, a Górska musiała postawić jej zarzuty – zabójstwo uzasadnione silnym wzburzeniem spowodowanym okolicznościami. Oskarżonej groziło do dziesięciu lat więzienia.

Tamtego dnia padało. Wycieraczki uparcie walczyły z wodą wartko spływającą po szybie. Anna zbliżała się do skrzyżowania alei Grunwaldzkiej i Wojska Polskiego w Gdańsku. I wtedy na jej szybie wylądował liść. Czerwono-żółty, mokry liść. Na chwilę straciła widoczność. Nie zdążyła zahamować, gdy nie wiadomo kiedy zmieniły się światła.

Buuum.

Anną Górską zarzuciło do przodu. Wjechała w tył czarnego bmw.

Szybko włączyła światła awaryjne i wysiadła z auta.

Zielone światło. Klaksony z każdej strony. Deszcz spływający po twarzy.

– Nic się panu nie stało? – zapytała.

Mężczyzna, który wysiadł z samochodu, miał na głowie czarną oversize’ową czapkę bejsbolową z białym logo. Do tego pikowana kurtka, spod której wystawała szara koszulka, opadające na biodra ciemne dżinsy, fosforyzujące adidasy. Całość dopełniał kilkudniowy zarost i tatuaż z kijem do hokeja tuż przy uchu. Wyglądał prawie jak David Beckham na Pintereście.

– Nie, nic. A pani? Wszystko w porządku? – Uśmiechnął się.

Klaksony wokół się wzmogły. Z jednej i drugiej strony mijały ich oszalałe auta.

– W porządku, tak, dziękuję. Ale pana tył wygląda strasznie. – Ania zacisnęła usta.

Mężczyzna obrócił się wokół, starając się dojrzeć swoje pośladki.

– Mówi pani? – cmoknął, zabawnie się krzywiąc.

Górska mimowolnie się uśmiechnęła. W ustach poczuła smak deszczu.

– Przepraszam, naprawdę zmasakrowałam panu auto – powiedziała, przechylając głowę w stronę bagażnika bmw.

– To tylko samochód. – Wzruszył ramionami. – Może zjedziemy na parking Żaka? Bo zaraz ktoś nas tu staranuje.

Górska przytaknęła i wsiadła do mazdy.

Na parkingu spisali oświadczenia, jak nalegała Ania. Uprzejmie się pożegnali i każde pojechało w swoją stronę.

To, że się spotkali drugi raz, było całkowitym przypadkiem…

Wspominając, asesor prokuratury wjechała do Sopotu. Skręciła w Armii Krajowej. „I don’t sleep. I don’t eat. I do nothing but think of you. You keep me under your spell” – śpiewała w radiu wokalistka kanadyjskiego zespołu Desire. Górska podgłośniła radio. Sunęła przez białą zimę i czuła się wolna.

Zaparkowała przed budynkiem Sądu Rejonowego przy 1 Maja na trzy minuty przed rozpoczęciem rozprawy.

4

Po ekranie telewizora przesuwały się obrazy. Iwona Woch starała się na nich skoncentrować, lecz te nie łączyły się w logiczną całość. Zerknęła w stronę okna. Znów zawiesiła wzrok na ekranie. W końcu przycisnęła guzik pilota. Ekran pokryła ciemność. Postukała palcami w blat stojącego obok fotela stolika. Wstała. Rzuciła pilotem w głąb siedziska i znów ruszyła do okna.

Wyjrzała. Na podwórzu niewiele się zmieniło. Oprócz tego, że zaszło słońce, a z nieba sypał gęsty śnieg. Nie wiało. Duże płatki leciały w dół powoli i spokojnie; sunęły bez przeszkód w linii prostej na ziemię. Ciało kobiety przykryte folią nadal leżało w śniegu. Na czarnym worku zdążyła osiąść biała warstewka. Skarpety denatki nie były już jedynym abstrakcyjnym elementem monochromatycznej przestrzeni. Lekarka odziana w jasnozielony fartuch ochronny, tłumacząca coś mężczyźnie w czarnej szwedce i szarej czapie, miała na dłoniach jaskraworóżowe lateksowe rękawiczki. Wyciągnęła rękę do góry, narysowała palcem linię w powietrzu, wskazała na podłoże.

Iwonie znów przed oczami stanęła twarz kobiety w oknie. Miała łagodny wyraz, nie było w niej strachu. Nie mogła się bać, skoczyła przecież bez chwili zastanowienia. Czemu ludzie robią takie rzeczy? Z niespełnionej miłości, samotności, choroby, szaleństwa? Nie potrafiła tego zrozumieć. Nieraz miała chwilę załamania, a życie wydawało jej się do dupy. Ale nigdy nie przyszło jej do głowy, by ze sobą skończyć. I to w taki właśnie sposób! Nie łatwiej byłoby wejść do wanny wypełnionej ciepłą wodą i podciąć sobie żyły? Albo połknąć jakieś tabletki nasenne? Powoli odpłynąć w nieświadomość… A nie skakać z wysokości, ryzykując, że zamiast kilka metrów pod ziemią skończy się na wózku inwalidzkim, bo przecież i takie historie się zdarzały, nawet po skokach z wyższych budynków. No i to wystawienie na widok publiczny. Chyba że właśnie o to chodziło. Może blondynka chciała, by wszyscy zobaczyli jej ciało? Pragnęła współczucia? Może to miał być jakiś manifest, a może…

Jej rozmyślania przerwał ostry dźwięk dzwonka u drzwi. Nikogo się nie spodziewała. Klientów dawno odwołała. Policjant już z nią rozmawiał. Iwona przeszła korytarzem i wyjrzała przez judasza. Po drugiej stronie wizjera stał mężczyzna, którego widziała na dole. Rozpiął zamek czarnej bomberki. Szarą czapkę trzymał w dłoni. Brązowe oczy patrzyły prosto w wizjer.

– Prokurator Leopold Bilski – przedstawił się, gdy otworzyła drzwi.

Poprowadziła go do pokoju, którego okna wychodziły na dziedziniec.

– Zobaczyłam ją dokładnie stąd. Jak pan widzi, mam tu doskonały widok na przeciwległą klatkę. Rozchyliła firanę, szeroko otworzyła skrzydła, weszła na parapet i skoczyła.

Mężczyzna popatrzył na stojącą naprzeciwko kamienicę czynszową. Okno na ostatnim piętrze nadal było otwarte. Spojrzał w dół. Pracownicy zakładu pogrzebowego właśnie zamykali drzwi karawanu, do którego przeniesiono zabezpieczone ciało. Z podwórka odjeżdżał radiowóz, zniknęła też czarna toyota. Iwona podążała najpierw za wzrokiem prokuratora, a po chwili zaczęła przyglądać się jemu. Postawione do góry włosy były w lekkim nieładzie, a wygolone boki głowy wymagały odświeżenia. Ale trzeba przyznać, że był niczego sobie. Postawny, z ciemnym zarostem. Na pewno dobrze wychodził na zdjęciach.

– Tak po prostu? Bez chwili zawahania? – zapytał Bilski i tym razem to on badawczo zmierzył kobietę wzrokiem.

– Tak po prostu. Wzięła i wyskoczyła. – Iwona wzruszyła ramionami. – Nawet nie zdążyłam zrobić zdjęcia.

– Jest pani fotografką? – Leopold rozejrzał się po pokoju, w którym stały softboksy i sesyjne akcesoria.

– Tak, właśnie przygotowywałam się do sesji noworodkowej – wyjaśniła Iwona, wskazując na szarego misia. – Podeszłam do okna i zobaczyłam tę kobietę. Zaciekawiła mnie, bo była w kusej koszuli nocnej, kiedy za oknem minus pięć. Wzięłam do ręki aparat, ale zanim ustawiłam obiektyw, ona wyskoczyła.

– Na pewno była sama? Nie zauważyła pani nikogo za nią? Może w głębi?

– Nie. Na pewno nikogo tam nie było.

– A na klatce na innych piętrach? Jakiś ruch, coś?

– Niestety. Firany w oknach i słońce odbijające się w szybach uniemożliwiły mi dokładny widok. Nawet jeśli ktoś by tam był, nie byłabym w stanie tej osoby dojrzeć.

– Nikt nie wychodził z klatki na podwórze przed skokiem albo po nim?

– Nikogo nie widziałam. Ale nie, na pewno nikt nie wychodził, bo na śniegu, który przestał padać chwilę wcześniej, nie było żadnych śladów. Oczywiście jest jeszcze wyjście od ulicy.

– Oczywiście – potwierdził Bilski. – A czy widziała pani coś podejrzanego? Czy coś, oprócz nieadekwatnego do pogody ubrania, zwróciło jeszcze pani uwagę?

– Tak, w sumie tak. Szyja tej kobiety miała siny kolor. Nie myślałam o tym wcześniej, bo skoncentrowałam się na łańcuszku. A po chwili skoczyła i…

– Łańcuszku?

– No łańcuszku, tym na szyi.

– Denatka nie miała żadnego łańcuszka – stwierdził Bilski i znów uważnie przyjrzał się fotografce.

– Miała, na pewno miała. Odbijał promienie słoneczne. Niedługi taki. Kończył się tuż pod obojczykami. Najwyraźniej musiał się odpiąć i spaść gdzieś obok.

– Być może – uznał prokurator, kiwając głową. – A czy kojarzy pani denatkę Michalinę Kajm?

– Michalinę Kajm… – powtórzyła cicho Iwona. Dziewczyna stała się nagle dla niej realna. – Nie bardzo. Wejścia do budynków są od innych ulic, a na podwórko wychodzą przede wszystkim dzieci i starsze osoby. Tak że chyba mi nigdzie nie mignęła. Raczej bym ją zapamiętała.

Leopold Bilski posłał jej pytające spojrzenie.

– Mam oko do ludzi – wyjaśniła.

– Rozumiem. No dobrze. To chyba wszystko. Jeśli cokolwiek by sobie pani przypomniała…

– Tamten policjant już mnie poinstruował.

– Świetnie. Na wszelki wypadek zostawię też moje namiary. – Prokurator lekko się uśmiechnął i położył wizytówkę na parapecie.

Skierował się w stronę drzwi.

Iwona Woch odprowadziła go wzrokiem, po czym zerknęła w stronę przeciwległego budynku. Ludzie, którzy przez cały dzień wyglądali zaciekawieni z okien, wrócili już do swoich spraw. Opustoszały też balkony, na których wystawali niebojący się zimna palacze, komentujący na odległość przeprowadzaną akcję.

Po chwili na dole pojawił się prokurator Leopold Bilski. Brnął w ciężkich butach przez zaśnieżone podwórko. Śnieg pozostawiał malutkie jasne kropeczki na czarnym materiale jego kurtki. Mężczyzna dotarł do auta. Trzasnęły drzwi. Samochód zniknął za rogiem.

Fotografka ponownie zwróciła spojrzenie na miejsce, w którym przez wiele godzin leżało ciało martwej kobiety. Powoli pokrywało się bielą. Nie ograniczała go już taśma zabezpieczająca.

Na schodku prowadzącym do klatki leżały niedbale pozostawione różowe lateksowe rękawiczki.

5

– Od dawna ma pan te sny? – Psycholog Maria Zaręba zamarła z długopisem w ręku i spojrzała na niego znad okularów w czarnych, grubych oprawkach.

Lekarka była niczego sobie. Wpadające w szarość, lekko falujące włosy spływały na ramiona opatulone białym swetrem z angory. Duże, ładnie wykrojone usta, grafitowe oczy, których nie musiała podkreślać makijażem.

– Jakie sny? – Leopold Bilski uśmiechnął się kokieteryjnie.

– Niepokojące sny. – Młoda kobieta nie odwzajemniła uśmiechu. Z poważną miną zerknęła do notatek. – Powiedział pan, że nic panu nie jest. Czasami ma pan tylko niepokojące sny.

– No tak. Kompletnie nic mi nie jest – zauważył Bilski.

– Ale miewa pan niepokojące sny – naciskała Zaręba, znów taksując prokuratora wzrokiem.

– To nic takiego. – Bilski westchnął i rozejrzał się po gabinecie mieszczącym się w kamienicy przy gdyńskiej Świętojańskiej.

Beżowy dywan, szara sofa stojąca w rogu, zasłony w neutralnym odcieniu, uporządkowane biurko z jasnego drewna. Fotele, na których siedzieli naprzeciwko siebie, były w kolorze słońca. Psycholog zrobiła wszystko, by klienci czuli się tu komfortowo.

– W takim razie co pan tu robi? – Maria Zaręba odłożyła notatnik na kolana i wygodnie rozsiadła się w uszaku.

– Pani Marysiu – zaczął Bilski, przesuwając się na skraj fotela, by zmniejszyć dystans dzielący go z psycholog. – Mogę tak się do pani zwracać? A może Marysiu, bo co tak będziemy formalnie…

– Znajomi mówią do mnie Mania – zaznaczyła Zaręba spokojnym głosem. – Ale z pana strony preferowałabym zwrot „pani psycholog” – dokończyła nieporuszona. – A zatem jeszcze raz: po co pan tu przyszedł?

– Ach, wie pani, muszę mieć podkładkę dla szefa. Jestem prokuratorem i prowadziłem w ostatnich dwóch latach dwie dość… jak by to powiedzieć?… skomplikowane sprawy. Terapia była warunkiem ponownego przywrócenia na stanowisko w Sopocie – przyznał Bilski.

Twarz Marii Zaręby pozostawała bez wyrazu.

– A tym samym – kontynuował prokurator, nie dając się zbić z pantałyku – ta terapia to tak pro forma. Rozumie pani? Najzwyklej w świecie potrzebuję kilku piecząteczek…

– I dlatego pomyślał pan, że jak przyjdzie do prywatnego gabinetu poleconego przez znajomego, to piecząteczki nie będą problemem, tak? – przerwała mu psycholog monotonnym tonem.

– Ma mnie pani. – Bilski podniósł ręce i posłał lekarce przepraszający uśmiech.

Maria Zaręba postukała palcami w oparcie fotela, przeszywając prokuratora wzrokiem. Po chwili milczenia z gracją wstała i stukając obcasami, podeszła do wysokiego okna z widokiem na ciemne podwórko. Stanęła tyłem do Bilskiego. Na tle śniegu gęsto padającego na zewnątrz zaznaczyły się kobiece biodra opięte w ołówkową spódnicę. Leopold dostrzegł gruby szew ciągnący się pewnie przez całą długość nóg w matowych ciemnych rajstopach.

Kobieta po chwili odwróciła się do Bilskiego i obdarzyła go pierwszym lekkim uśmiechem.

– Oczywiście przybiję panu pieczątkę – powiedziała i przeszła za blat stołu.

Wyciągnęła z segregatora arkusz papieru i ostentacyjnie przyłożyła do niego stempel. Następnie, stukając obcasami o parkiet, wróciła na fotel. Założyła nogę na nogę.

– Pieczątka za każdą rozmowę. – Jej mina znów była poważna. – A więc sny. Od dawna je pan ma?

Zaskoczony Bilski podniósł wysoko brew i pokiwał głową. W końcu wsunął się głębiej w fotel.

6

Górne reflektory brzdęknęły. Pogrążoną w szarości poranka salę zalało ostre, zimne światło. Pracownik w zielonym fartuchu otworzył chromowane drzwi chłodni. Leżące na stalowej płycie, przykryte suknem ciało wjechało za pomocą przesuwanych zapadek na wózek. Mężczyzna przewiózł je do stołu, przeniósł na blat i odkrył. Bezgłośnie zniknął za drzwiami.

Lekarz medycyny sądowej Aneta Borowska w dwuczęściowym fartuchu chirurgicznym uśmiechnęła się szeroko do Leopolda Bilskiego. Blond włosy miała spięte w kucyk. Usta pociągnęła różową pomadką.

– Zapraszam bliżej. – Podniosła kokieteryjnie grube ciemne brwi, nie przestając się uśmiechać.

– Pani doktor dziś w wyśmienitym humorze – zauważył Bilski.

Zgodnie z przepisami również miał na sobie odzież ochronną. Zaszeleściła, gdy podchodził do stołu.

– A czemu nie? – Borowska z cichym plaśnięciem naciągnęła na dłonie jaskraworóżowe lateksowe rękawiczki. – W końcu to nie ja leżę martwa na stole – stwierdziła bezpardonowo.

Patolodzy sądowi mieli dość nietypowy sposób bycia. Bilski zdążył już do tego przywyknąć, dlatego tylko się uśmiechnął i przeniósł wzrok na ciało Michaliny Kajm.

Denatka leżała na plecach. Do palucha stopy przyczepiono kartonik z danymi osobowymi. Blond włosy jeszcze poplamione krwią wiły się wzdłuż ramion. Z prawej strony naskórek bladej, zamarłej twarzy był lekko zdrapany. Białka niebieskich oczu wpatrzonych w sufit nabiegły czerwienią. Jej spore piersi sterczały. Leopold przyznał w myślach, że chirurg plastyczny wykonał kawał dobrej roboty. Dziewczyna była zgrabna. Miała wyrzeźbiony brzuch, wyraźnie zarysowane żebra, długie, smukłe nogi. Ale to nie jej uroda przyciągała wzrok, tylko sine, regularne bruzdy wokół szyi, nadgarstków i kostek.

– No dobra – mruknęła Borowska. – Może nim zacznę sekcję, podsumuję wnioski z przeprowadzonych oględzin miejsca znalezienia zwłok? Zgodnie z ustaleniami mamy do czynienia z samobójczym rzuceniem się z wysokości. Ciało denatki, jak w przypadkach wyskoczenia, wypchnięcia lub wyrzucenia, upadło w znacznym oddaleniu od linii pionu ściany budynku. Przy wypadkach odległość ciała od krawędzi budowli jest mniejsza. Denatka niewątpliwie była przytomna w momencie zajścia. U osób niezdolnych do odruchów ochronnych, upadających zupełnie biernie, odnotowuje się bowiem obrażenia na powierzchni rąk, a także niemal zawsze uszkodzenia twarzy, bardzo często objawiające się złamaniem nosa lub szczęki. Między ziemią a ciałem nie było przeszkód, więc typ przestrzeni odpowiada warunkom wybieranym przez samobójców. Okoliczności na miejscu, z którego nastąpił upadek, w tym rozchylona firanka, otwarte okno oraz stołeczek ustawiony w celu bezkolizyjnego wyjścia na parapet, potwierdzają postawioną tezę samobójczą. Oczywiście kluczowe znaczenie stanowi dowód w postaci zeznania świadka. Wątpliwości budzi obecność obrażeń, których nie da się wytłumaczyć mechanizmem samego upadku, czyli wyraźne świeże otarcia i sińce na szyi, przegubach i kostkach denatki, wskazujące na krępowanie kobiety na kilka godzin przed śmiercią…

– A tym samym na popełnienie przestępstwa z przepisu dwieście siedem kodeksu karnego – przerwał biegłej Bilski. – Jeżeli następstwem psychicznego lub fizycznego znęcania się jest targnięcie się pokrzywdzonego na własne życie, sprawca podlega karze pozbawienia wolności od lat dwóch do dwunastu.

– Dokładnie tak. Proszę zerknąć na ślady na szyi. Mamy tutaj do czynienia z zadzierzgnięciem, czyli zaciskaniem szyi przez pętlę za pomocą rąk.

– Czy jest możliwość, że była to wcześniejsza próba samobójcza?

– W wypadku zadzierzgnięcia, tak jak tu, bruzda przebiega okrężnie na jednym poziomie, co różni ją od bruzdy wisielczej, której ramiona rozchodzą się ku górze do miejsca zaczepienia pętli. W historii kryminalistyki zdarzały się zadzierzgnięcia samobójcze, jednak tylko przy wykorzystaniu specyficznych urządzeń, na przykład kija włożonego w pętlę. Zacieśnia się ją za pomocą tegoż kija, który po utracie przytomności przez samobójcę nie pozwala na samoczynne rozluźnienie się pętli. Jego koniec bądź ramię oparte o ciało hamuje ruch powrotny. Podobny efekt wywołują szorstki, wilgotny i długi sznur albo taśma, które ograniczają rozkręcanie się zwojów. Ale takie przypadki są naprawdę bardzo rzadkie.

– Czyli niemal zawsze zadzierzgnięcie stanowi skutek działania zbrodniczego?

– Tak. Ale w tym wypadku śmierć nie nastąpiła wskutek zadzierzgnięcia, chyba że z okna skakało zombi. – Lekarka zaśmiała się. – Pętla musiała zostać rozluźniona w kluczowym momencie, nie pojawiła się bowiem sinica twarzy. – Borowska za pomocą stalowej łopatki otworzyła usta Michaliny Kajm. – Wprawdzie mamy niewielkie wybroczyny w błonach śluzowych jamy ustnej oraz w spojówkach oczu – stwierdziła – ale stawiałabym tezę, że są rezultatem silnego uderzenia ciała o podłoże.

– Jak długo pętla była zaciskana?

– Trudno powiedzieć. Niektóre osoby łatwiej od innych znoszą niedobór tlenu, bo na przykład mają dobrą kondycję fizyczną lub większą pojemność życiową płuc. Ponadto trzeba przyjąć kilka innych zmiennych, jak: wiek, wagę, rodzaj liny. Szacuje się, że odcięcie dopływu powietrza do płuc musi potrwać kilka minut, aby skutkowało stawieniem się przed bramą nieba. Przytomność traci się po jakichś dziewięćdziesięciu, góra stu dwudziestu sekundach. W wypadku tego rodzaju śladów, które ma denatka, nie pytałabym jednak o czas zaciskania pętli, ale liczbę serii zaciśnięć.

– Czyli celem było samo znęcanie się, a nie śmierć – skonstatował Bilski.

– Brawo – pochwaliła go Borowska. – W mojej praktyce sądowo-lekarskiej już kilka razy spotkałam się z podduszaniem jako formą znęcania się. Nierzadko sprawca polewał omdlałą ofiarę wodą, żeby przywrócić jej świadomość i zacząć od początku. Co ciekawe, pokrzywdzone często nie wiedziały, że w międzyczasie traciły przytomność. Luka pamięciowa – wyjaśniła. – To co, przejdźmy teraz do ustalenia bezpośredniej przyczyny śmierci. Jest pan gotowy?

– Gotowy – odpowiedział Bilski.

Patolog Aneta Borowska wzięła do ręki skalpel, nachyliła się nad ofiarą i przyłożyła go do klatki piersiowej. Zanim wykonała cięcie, zauważyła:

– Coś panu prokuratorowi chodzi po głowie.

– W zasadzie tak. Zastanawiam się, jak to możliwe, że po skoku z takiej wysokości nie widać niemal żadnych urazów zewnętrznych – zastanowił się Bilski.

– Gruba warstwa śniegu – odpowiedziała lekarka i wróciła do pozycji stojącej. Skalpel w dłoni w różowej rękawiczce zawisł w powietrzu. – Przypuszczam, że denatka uderzyła o ziemię w pozycji poziomej, choć muszę ją najpierw otworzyć, żeby ostatecznie to stwierdzić. Gdy ciało spada równolegle do podłoża, mamy przede wszystkim zmasakrowane tkanki miękkie twarzy. Pojawiają się też rozległe złamania kości, głównie żeber, jeśli to przednia część ciała zderzyła się z podłożem, a gdy ofiara upadła na plecy, to z wielokrotnym uszkodzeniem kręgosłupa. Ale… – zaakcentowała Aneta Borowska – jeśli osoba spadająca była grubo ubrana, skakała do wody lub… – znów zrobiła krótką przerwę – upadek nastąpił na stosunkowo miękkie podłoże, na przykład na ziemię pokrytą grubą warstwą puszystego śniegu – zmiękczyła głos, jakby opowiadała dziecku bajkę – może brakować wyraźnych obrażeń zewnętrznych.

– Wokół głowy była krew – zauważył prokurator.

– Obok leżał kamień. – Lekarz medycyny sądowej machnęła ręką. – Po prawej stronie czaszki odnotowałam uraz mechaniczny. – Możemy?

Leopold Bilski kiwnął głową, a Borowska przystąpiła do pracy.

– Wykonuję cięcie biegnące w linii środkowej ciała do spojenia łonowego. – Na bieżąco opowiadała prokuratorowi o swoich ruchach. – Odseparowuję płaty skórno-mięśniowe na przedniej powierzchni klatki piersiowej. Teraz nacinam w linii środkowej poniżej wyrostka mieczykowatego, delikatnie, by nie uszkodzić jelit. Ważne, aby nie dopuścić do wylania się treści jelitowej do jamy brzusznej. Proszę zobaczyć, jak pięknie otworzyła się jama otrzewna – komentowała.

Prokurator patrzył, jak lekarka swobodnie prowadzi skalpel, odgina na boki powstałe płaty skórne, przecina mięśnie, wyjmuje na wagę kolejne narządy wewnętrzne. Borowska pracowała bez pośpiechu, uważnie, jednocześnie jej ruchy były pewne, niemal mechaniczne. Bilski nie zauważył, by Borowska choć przez chwilę się zawahała. Była stworzona do tej pracy. Zupełnie pozbawiona emocji, które mogłyby zakłócić jej osąd.

– Tak jak przypuszczałam: kuka klaj – powiedziała, zdejmując w końcu rękawiczki ochronne. Wcześniej spięła zaszewkami powłoki brzucha. – No, jeden wielki bajzel, jak to po upadku z wysokości, czyli rozległe uszkodzenia narządów wewnętrznych stanowiące bezpośrednią przyczynę śmierci – wyjaśniła, widząc zdezorientowane spojrzenie prokuratora. – Ale raczej nic budzącego wątpliwości. No dobra, przejdźmy do narządów płciowych, bo pewnie w tych okolicznościach to dla pana prokuratora najbardziej istotne.

Lekarka założyła nową parę różowych rękawiczek i ponownie pochyliła się nad ciałem. Po chwili zaczęła relacjonować:

– Na powierzchni wewnętrznej ud otarcia naskórka i niewielkie sińce. Brak błony dziewiczej. Obrażenia w okolicy sromu sugerujące opór kobiety przed odbyciem stosunku płciowego. Na moje oko penetracja pochwy jakimś przedmiotem, ale więcej powiedzą wymazy. Na zewnętrznych narządach płciowych brak zanieczyszczeń w postaci krwi, nasienia męskiego czy kału. Brak nasienia na owłosieniu sromu. Pobieram treść z pochwy, z szyjki i jamy macicy oraz z obu jajowodów celem zbadania odczynu. Zbadamy go na obecność fosfatazy kwaśnej lub sperminy. Plemniki w pochwie zachowują żywotność tylko kilka godzin, a w zwłokach dwa, trzy dni. Jeśli nie uda się stwierdzić ich obecności, zastosuję metodę Florence’a. Myślę, że dobrze byłoby pobrać też materiał z odbytnicy i jamy ustnej. Oczywiście również treść zza paznokci.

– A zatem gwałt?

– Gwałt. Chyba że denatka lubiła naprawdę dziki seks. – Patolog sądowa wzruszyła ramionami.

Leopold Bilski zaczął się śmiać. Albo stawał się szaleńcem, albo zaczął rozumieć poczucie humoru Anety Borowskiej.

7

Prokurator Bilski podjechał na parking przy jednopiętrowym beżowym budynku z płaskim dachem. Tymczasowa siedziba sopockiej Prokuratury Rejonowej tuż przy Alfa Centrum na gdańskim Przymorzu była niewielka i mało klimatyczna, ale Bilski nie narzekał. Znów pracował w Trójmieście i tylko to się liczyło.

Zatrzasnął drzwi saaba i przebijając się przez nieodśnieżony podjazd, przeszedł przed budynek. Z czerwonej paczki wyjął papierosa i odpalił go srebrną zapalniczką Zippo. Jednym ruchem zatrzasnął górną obudowę i zerknął na widniejącego na jej froncie wilka. Zwierzę jakby wyło, z łbem skierowanym do góry, co przypominało Bilskiemu czas spędzony na Kaszubach. Mrok, z którym się zetknął, pracując nad sprawą Potwora z Kartuz, osiadł w nim głęboko, zmieniając patrzenie na świat. Z drugiej strony w jakiś niewytłumaczalny sposób go wyzwolił, umożliwił wyrwanie się ze szponów przeszłości, oczyścił głowę z posępnych myśli, które po dorwaniu Skalpela nie dawały mu spać.

Zaciągnął się gauloisesem i wypuścił dym w powietrze. Szary obłok powoli rozpłynął się wśród gęsto padającego śniegu, który osiadał na czarnej bomberce i szczeciniastej brodzie, stojących z boku samochodach, niskim płocie otaczającym galerię handlową oraz płytach chodnika. Mróz szczypał w policzki. Czuć było dym z kominów i spaliny przejeżdżających tuż obok samochodów.

Bilski znów zaciągnął się papierosem. Lubił tę markę. Może nie smakowały wybornie, ale kojarzyły się z paryskim światem Cortázara, w którym zaczytywał się w liceum. Palenie gauloisesów miało w sobie jakiś intelektualny wydźwięk sprawiający, że szkodliwy nałóg nabierał ukrytego znaczenia. Prokurator we wszystkim szukał drugiego dna i pewnie to sprawiało, że doskonale sprawdzał się w swoim fachu.

Na podjeździe pojawiła się bordowa mazda CX5. Leopold przyglądał się, jak Anna Górska wjeżdża na parking, staje tuż obok jego saaba, a następnie brnie przez wysoki śnieg w beżowych botkach na cienkiej szpilce. Siwy płaszcz z wełny, na którego kołnierz opadały rozpuszczone brązowe włosy, współgrał z zimową szarością południa.

– Cześć. – Uśmiechnęła się do Bilskiego promiennie.

Zieleń jej oczu była dziś wyjątkowo intensywna.

– Serwus – odpowiedział Leopold i wziął kolejnego macha.

Anna Górska wyglądała na szczęśliwą, co Bilskiego drażniło. Starał się tego nie pokazywać, ale dziany hokeista, z którym od jakiegoś czasu się umawiała, działał mu na nerwy. Wprawdzie nigdy faceta nie poznał, ale był pewien, że gość intelektualnie nie dorastał Górskiej do pięt. Bilski o hokeju wiedział niewiele, ale w jego przekonaniu żaden sport nie wymagał myślenia.

– Piękny dzień, co? – zagaiła asesor.

Bilski zerknął na szare niebo i przyjrzał się Ani.

Na jej policzkach widniał rumieniec, oczy błyszczały.

Jak nic przed chwilą uprawiała seks – pomyślał prokurator i poczuł się nieswojo.

– Taa, aura sprzyjająca samobójstwom – odparł i z satysfakcją wypuścił z ust kłąb gęstego dymu.

– Coś nowego w sprawie? – zainteresowała się Anna.

– Wszystko wskazuje na to, że dziewczyna została brutalnie zgwałcona. Czekam na wyniki laboratoryjne.

– Dwieście siedem – mruknęła asesor.

– Dwieście siedem – potwierdził Bilski.

Zdusił papierosa w czarnej popielnicy i wrzucił niedopałek do kosza.

– Mógłbyś to w końcu rzucić – powiedziała Górska, otwierając boczne drzwi do budynku.

– Mógłbym – potwierdził Leopold. – Ale nie chcę. Dzięki paleniu mam w końcu czas dla siebie.

Weszli na schody prowadzące na piętro.

– Jeśli potrzebujesz czasu dla siebie, to możesz znaleźć jakieś hobby.

– Na przykład hokej?

Górska spojrzała na Bilskiego spod oka.

– Na przykład hokej – potwierdziła.

– Ten twój wafelek pewnie nie pali? – prowokował.

– Nie pali.

Zatrzymali się przy drzwiach do wspólnego gabinetu. Jak na ironię wrzucili ich na Kołobrzeskiej do jednego pokoju. Asesor prokuratury miała go wcześniej tylko dla siebie, ale gdy Bilskiemu ponownie przyznano etat w Sopocie, zgodziła się z nim podzielić. Tym sposobem Leopold czuł się ciągle tak, jakby był u Anny, co stanowiło dość pokrętny zwrot akcji. Poustawiane w każdym kącie fikusy i paprotki przypominały mu, że powrót z banicji jest warunkowy.

– Taki w ogóle ciepły z niego typ – kontynuował Leopold.

– Bo?

– Bo w szatni na golasa siedzi z innymi byczkami, wiesz…

Górska podniosła lewą brew i lekko się uśmiechnęła.

– Wiesz, Leo, gdybym cię nie znała, tobym pomyślała, że jesteś zazdrosny. – Otworzyła drzwi i przestąpiła próg.

– O te byczki w szatni? – prychnął Bilski i szybko zmienił temat. – A wiesz, że Pająk nieszczęśliwie się zakochał?

– No co ty?

– Gruba akcja. Poznali się w Wigilię. Ona przyszła na komisariat i…

8

Ewa Bielecka wysiadła z auta. Obcasy jej butów zastukały o płyty chodnika posypanego solą. Brudny śnieg leżał odgarnięty po obu stronach ulicy Traugutta. Słońce ukryło się za ciężkimi szarymi chmurami. Kobieta szła przez siwy od dymu z kominów i rur wydechowych Wrzeszcz. Mroźny wiatr niósł specyficzny zapach ogrzewanych węglem domów. W Białymstoku zima pachniała tak samo.

Gdy Ewa podjęła decyzję, która na zawsze zmieniła jej życie, zima była równie sroga. Miała osiemnaście lat i była dziewczyną z ubogiej rodziny. Ledwo wiązali koniec z końcem, a ona marzyła o studiach na architekturze. „Dziecko, gdzie ty i studia!” – śmiała się matka, choć córka była wzorową uczennicą. Dobre oceny nie zmieniały przekonania rodziców, że Ewa, podobnie jak oni, nigdy nic nie osiągnie. „Musisz przyjąć to, kim jesteś” – mawiali. „Musisz pamiętać, skąd pochodzisz”. Ale Ewa chciała od życia czegoś więcej, nie nędzy. Pragnęła sukcesu, luksusów, blichtru. Chciała być zauważona. I od zawsze czuła, że nie jest taka jak rodzice, jak mieszkańcy białostockiej strefy robotniczo-przemysłowej pracujący od rana do nocy za grosze, by móc zjeść kiszkę ziemniaczaną.

Pewnego wieczoru wyszła z koleżankami do miasta. W klubie Metro podszedł do niej młody mężczyzna. Wysoki, szczupły, z burzą jasnych włosów. Znała go z widzenia, ale nie zamieniła wcześniej słowa. „Był z innej ligi” – powiedziałaby mama.

– Pięknie tańczysz! – Nachylił się do niej, przekrzykując głośną muzykę.

Akurat leciał modny w tamtym czasie kawałek Gigi D’Agostina. „Every day and every night. I always dream that you are by my side” – nuciła z tłumem, kręcąc biodrami.

– Dzięki! – Na jej bladej cerze pojawił się rumieniec.

Przejechała ręką po rudych, prostych włosach.

– Widziałem cię wcześniej. Często tu przychodzisz? – Mężczyzna nie odpuszczał.

– Co weekend!

– Lubisz to?! – Zaśmiał się.

– No pewnie. – Wzruszyła ramionami i beztrosko zniżyła się na zgiętych kolanach do samego dołu.

Mężczyzna pokiwał z uznaniem głową, również podrygując w takt muzyki.

– A nie chciałabyś na tym zarobić?! – Po chwili znów schylił się do jej ucha.

– Jak to? – Przystanęła i spojrzała na niego zdziwiona.

– Po co będziesz za darmo w klubach tańczyć, skoro możesz za pieniądze we Włoszech – odpowiedział i szelmowsko się uśmiechnął.

Rytmicznie przestępował z nogi na nogę, nie odrywając od niej wzroku.

Uśmiechnęła się uprzejmie i pomyślała: Wygląda jak koleś z wyższych sfer, a jednak czubek. Ciągle na takich trafiała. Przyciągała ich jak magnes.

Gdy wróciła do stolika, przyjaciółki od razu ją obległy.

– Czego chciał od ciebie ten tancerz?! – wypytywały przejęte.

– Tancerz? – zdziwiła się.

– No! Marek Iwanowicz z Super Dance’u! Totalne ciacho! – piały.

Ewa ponownie zerknęła na mężczyznę. Stał nieopodal chillout roomu. Jedną nogą podpierał ścianę. W zębach nonszalancko trzymał zapalonego papierosa. Raz po raz popatrywał na nią, a gdy w końcu obdarzyła go uśmiechem, puścił do niej oczko.

Marek Iwanowicz nie był czubkiem. Był zawodowym tancerzem i zwrócił na nią uwagę. Poczuła się wybrana. Miesiąc czekała na paszport. A potem leciała samolotem. Po raz pierwszy w życiu. Wierzyła, że już nigdy nie zazna nędzy. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że nie tylko nędza bywa upokarzająca. Gdy wylądowali w Toskanii, wypełniło ją niezwykłe uczucie. Wolność. Dokładnie zapamiętała jej niespotykany później smak.

Ewa odegnała wspomnienia i minęła niskie podniszczone domy. Zbliżyła się do żeliwnego płotu z filarami z pomarańczowej cegły. W głębi rysowały się cebulaste kopuły świątyni stojącej na stoku Szubienicznej Góry. Przekroczyła bramę. Zamarzniętą, twardą ziemię na byłym cmentarzu krematoryjnym pokrywała gruba warstwa śniegu. Przeszła wzdłuż szpalerów wysokich drzew i dotarła do dziewiętnastowiecznego poniemieckiego budynku cerkwi świętego Mikołaja. Uchyliła wrota i znalazła się w przedsionku. W środku świątyni panował mrok. Pachniało kadzidłem. Ewa usiadła w jednej z ław nieopodal ołtarza i z namaszczeniem wpatrywała się w skromny ikonostas składający się z trzech rzędów ikon. Odczytywała królewską bramę, wyobrażenia czterech ewangelistów, Zwiastowanie Najświętszej Maryi Panny, wieczerzę Chrystusa z apostołami. Po bokach rozpoznała wielkie święta cerkiewne, a wyżej ikonę Trójcy Świętej. „Ikona to moment zastanowienia się człowieka” – upominała ją mama, gdy jako mała dziewczynka nie mogła ustać w miejscu. Dopiero teraz rozumiała, co mama miała na myśli. Gdy czytała ikony, czuła, że świat się zatrzymuje, a ona znika. Nie istniała przeszłość, nie goniły jej żadne obrazy. Ewa Bielecka była czysta i niewinna. Nikt jej nigdy nie skalał.

Siedziała tak kilka chwil, po czym wstała i podeszła do pulpitu z ikoną. Na świeczniku postawiła świeczkę za żywych. Przeszła do tyłu i zapaliła kolejną. Udała, że twarz zmarłej kobiety nie stanęła jej przed oczami. W cerkwi nie było przecież przeszłości.

Spokojnie skierowała się w stronę wyjścia. Głęboko odetchnęła, nim znalazła się w siwej, mroźnej rzeczywistości.

Ty mała suko – wybrzmiał głos w jej głowie.

Należał do setek mężczyzn, którzy znali jej ciało, ale nie wiedzieli, kim była.

9

Leopold Bilski wjechał przez bramę na teren Uniwersytetu Gdańskiego przy ulicy Bażyńskiego i zatrzymał się na parkingu przed Wydziałem Prawa i Administracji. Jasny budynek z granatowymi przeszkleniami przypominający katamaran robił wrażenie. Prokurator słyszał, że ogromna powierzchnia obejmowała aulę, trzy audytoria, liczne sale wykładowe, a nawet dwie sale rozpraw przeznaczone do symulacji procesu. Gdy Bilski studiował prawo, wydział nie miał własnej lokalizacji. Leopold musiał kursować kolejką pomiędzy budynkami w Gdańsku i Sopocie.

Prokurator zamknął drzwi saaba, przeszedł zaśnieżonym podjazdem i wszedł do środka. Na siedzeniach przy fontannie z bambusowym ogrodzeniem zobaczył studentów. Młode, wesoło dyskutujące dziewczyny zerknęły w jego stronę, coś do siebie powiedziały i wybuchnęły śmiechem. Jeszcze ze dwa lata temu Bilski odczytałby to jako rodzaj podrywu. Dziś nie był pewien, czy studentki nie widziały w nim zgreda.

Przeszedł obok drzwi dużej prawniczej księgarni, rozejrzał się i dostrzegł to, czego szukał. Nad dwuskrzydłowymi drzwiami przymocowano złote litery z napisem „Aula”. Wszedł na piętro i odszukał wejście. Wykład już trwał, cichutko uchylił drzwi, przemknął się do środka i zajął miejsce w ostatniej ławie.

W pomalowanej na żółto przestronnej sali niemal w całości zajęto rzędy drewnianych ław opadających schodkowo jak w greckim teatrze. O dziwo, w większości przez płeć piękną, która z uwagą wsłuchiwała się w słowa dość młodego wykładowcy w czarnym, zapinanym na guziki sweterku, spod którego wystawała musztardowa koszula. Swój strój zwieńczył apaszką w geometryczne wzory, kolorystycznie zgrane ze spodniami w kratkę. Na nogach miał brązowe mokasyny.

– In dubio pro reo! – Doktor nauk prawnych Bartosz Brzozowicz podniósł palec i chwilę przytrzymał go w górze. – Zasada ta, wyrażona w artykule piątym paragraf dwa Kodeksu postępowania karnego, jest bezpośrednio skorelowana z zasadą domniemania niewinności. Mówi ona, że wątpliwości, których nie da się rozwiać w drodze czynności dowodowych, sąd musi rozstrzygać na korzyść oskarżonego. In dubio pro reo ma szczególne znaczenie w razie procesu poszlakowego, a zatem wtedy, gdy sąd może przyjąć kilka równorzędnych wersji przebiegu zdarzeń. W takim wypadku istnieje konieczność uniewinnienia oskarżonego.

Bilski powiódł wzrokiem po studentkach. Schylały się nad zeszytami i pilnie notowały, raz po raz zerkając na adiunkta Katedry Prawa Karnego. Jeszcze trzy dni temu, jak zdołali ustalić Pająk i Kita, policjanci sopockiego wydziału dochodzeniowo-śledczego, wśród nich siedziała Michalina Kajm. Ćwiczenia Brzozowicza w piątek o piętnastej były ostatnimi, w których uczestniczyła. Później dziewczyna nie pojawiła się na uczelni.

Co wydarzyło się pomiędzy piątkowymi zajęciami a poniedziałkiem, w który studentka prawa postanowiła odebrać sobie życie?

– A zatem – doktor prawa usiadł na podłużnym stole pośrodku podestu – jeśli szanowne panie nie będą mogły już wytrzymać przykładowo z małżonkiem i… – wykładowca udał, że podcina sobie gardło, co wywołało na sali ogólną wesołość – …obrońca udowodni, że nie potrafią się panie posługiwać nożem, wówczas sąd będzie zmuszony panie puścić wolno.

Studentki zachichotały.

Bilski się skrzywił i powiódł po auli ironicznym wzrokiem. Najwyraźniej Brzozowicz miał w sobie jakiś niebywały magnetyzm, którego prokurator nie potrafił dostrzec. Dziwne, że taki słaby żarcik, a jednocześnie totalnie nietrafiony, wywołał takie poruszenie. Z drugiej strony chyba każdy w środowisku prawniczym znał też żart o psie mającym zdolności aportowe. Pojawiał się niemal na każdej imprezie branżowej, wywołując salwy śmiechu, natomiast Bilski kwitował go zawsze jednym głębszym.

– No dobrze, to teraz zadanie domowe – kontynuował wykładowca. – Proszę podać przykłady zastosowania zasady domniemania niewinności w polskim orzecznictwie. Omówimy je na kolejnych zajęciach. Na dzisiaj to wszystko.

Adiunkt nonszalancko zeskoczył ze stołu i zaczął składać notatki. Studentki również zaczęły się zbierać, choć nie tak zdecydowanie jak na roku Bilskiego, gdy po każdym wykładzie pędzili na piwo do najbliższego baru. Tym razem adeptki się ociągały, powoli zbierając swoje rzeczy i obserwując spod rzęs wykładowcę. Na oko Bilskiego Bartosz Brzozowicz wolał seks od strony babci sąsiadki, ale co tam prokurator wiedział. Niewątpliwie mylne wrażenie musiała robić apaszka, której Leopold, jak również inni heteroseksualni znani Bilskiemu mężczyźni nigdy by sobie nie zawiązali.

Bilski sprężystym krokiem zbiegł na dół i podszedł do prawnika.

– Dzień dobry, Prokuratura Rejonowa w Sopocie. – Wybrzmiało tak pięknie, że prokurator mimowolnie się uśmiechnął.

Przez prawie półroczny okres zesłania do kaszubskiego miasteczka słowa: „Prokuratura Rejonowa Kartuzy” niemal nie przechodziły mu przez usta. Leopold znów był teraz na swoim miejscu, choć warunki powrotu stawiane przez szefa Prokuratury Rejonowej w Sopocie, Ildefonsa Ambroziaka, nie były idealne. Ale co tam, schował dumę do kieszeni i zgodził się na wszystko. Przynajmniej powrócił z tarczą, bo to dzięki niemu ujęto Potwora z Kartuz. Jego facjatę pokazywano w telewizji jeszcze przez kilka dobrych miesięcy po zamknięciu sprawy. Bilski był w końcu cholernym zwycięzcą tej sprawy.

– Dzień dobry – odpowiedział zaskoczony Brzozowicz.

Bilski zauważył, że z bliska blond włosy adiunkta lekko zafalowały. Inteligentne spojrzenie wpadało w żółć – jak u wilka.

– Mogę zająć panu pięć minut? Chciałem zadać kilka pytań dotyczących zmarłej Michaliny Kajm – wyjaśnił Bilski.

– Ach tak – odpowiedział adiunkt. – Strasznie przykra sprawa. – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Właśnie dzisiaj rada uczelni ma podjąć decyzję, czy nie ogłosić żałoby.

– Dobrze pan znał Michalinę Kajm?

– Czy dobrze? Raczej nie. Jak każdą studentkę. Przychodziła na wykłady, mieliśmy też razem ćwiczenia w grupach.

– Jakie sprawiała wrażenie?

– Kulturalna, sympatyczna, normalna studentka – wyliczał adiunkt. – Raczej z tych wesołych niż wycofanych.

– A w piątek na zajęciach o piętnastej? Zauważył pan coś specyficznego w jej zachowaniu?

– Nie, raczej nie. – Brzozowicz wzruszył ramionami. – To były pierwsze ćwiczenia po sesji, więc w sumie takie na rozgrzewkę. Nic szczególnego nie pamiętam.

– Może pani Kajm była bardziej milcząca niż zwykle, mniej uśmiechnięta, zamyślona, cokolwiek?

– Nie wiem… Siedziała pod ścianą, to na pewno. Notowała, jak wszyscy. Trudno mi powiedzieć, nie zwracałem uwagi. Gdybym wiedział, to może zdołałbym coś zrobić, może dałbym radę jakoś na nią wpłynąć, ale skąd miałem wiedzieć? – Brzozowicz westchnął i znów pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Wie pan może, z kim Michalina Kajm się przyjaźniła? Kto może wiedzieć o niej coś więcej?

– Zawsze siedziała z Kasią Adamczyk, ale czy się przyjaźniły? – Adiunkt rozłożył ręce.

– A która to Adamczyk? Była teraz na wykładzie? – Bilski rozejrzał się po auli, która nie wiedzieć kiedy opustoszała.

– Hm, nie, nie widziałem jej dzisiaj. Ale zważywszy na okoliczności, cóż, to chyba normalne.

– Tak, pewnie tak. Jeszcze tylko jedno pytanie. Michalina Kajm. Pana zdaniem, bystra dziewczyna? Byłaby dobrym prawnikiem?

– Hmmm… Obiecująca, że tak to ujmę.

– A na jaką ocenę zaliczyła zajęcia pana doktora?

– Musiałbym sprawdzić. – Brzozowicz się zamyślił. – Nie pamiętam teraz.

– Nie na piątkę? – Bilski beznamiętnie wpatrywał się w adiunkta.

Doskonale wiedział, że Michalina Kajm bardzo dobrze zaliczyła ćwiczenia z prawa karnego u Brzozowicza. Jako jedyna na roku. Reszta seminarzystów osiągnęła co najwyżej czwórki, choć i tak większość załapała do indeksów tróje i dwóje.

– A tak, faktycznie, teraz sobie przypominam. Zaliczenie ustne poszło pani Kajm wyśmienicie. Nie było niczego, z czym by sobie nie poradziła.

– Szkoda – skonstatował Bilski.

– Przepraszam?

– Szkoda takiego prawnika.

– Rzeczywiście. Wielka strata. – Brzozowicz wziął do ręki skórzaną listonoszkę. – Pan prokurator wybaczy, ale spieszę się na kolejne zajęcia.

– Rozumiem. Nie zawracam już panu głowy. – Leopold się ukłonił.

Patrzył, jak adiunkt prawa karnego się oddala, po czym wyszedł z sali. Tym razem siedzące przy fontannie studentki nie chichrały na jego widok. Patrzyły posępnie, jakby wystraszone. Bilski opuszczał budynek w niemal zupełnej ciszy.

10

Iwona Woch po raz kolejny nacisnęła spust migawki.

– Myślę, że mamy to. – Uśmiechnęła się do Marka i Pauliny Wejcherów.

Pulchna blondynka z dołeczkiem w brodzie i wysoki, szczupły brunet o nieco przydługim nosie zadowoleni pokiwali głowami. Kobieta wzięła na ręce małego Mikołaja, który zaczął przysypiać w wełnianym kokonie na łóżku.

– Takiego grzecznego modela jeszcze nie miałam – stwierdziła fotografka i odgarnęła ręką czerwony lok, który spadł na jej czoło.

– Ach, tak. Mikołaj to anioł! – stwierdziła Paulina Wejcher. – Nasz starszy, trzylatek, to chodzące ADHD. Jest w stanie usiedzieć w miejscu najwyżej trzy sekundy i zaraz leci dalej. A ten maluch tylko by spał. W nocy budzi się dwa, trzy razy. A Nikodem wciąż nie daje nam spać

– Zupełne przeciwieństwa – westchnął Marek Wejcher.

– Nie ma zasady. Natury się nie oszuka – stwierdziła uprzejmie fotografka.

Wiedziała, że rodzice lubią rozmawiać o swoich pociechach. Dzięki jej wyrozumiałości polecali ją dalej. Wszyscy mówili z grubsza to samo. A to przesypia noce, a to nie przesypia. A to anioł, a to diabeł. Albo go od cyca nie można odciągnąć, albo niejadek. Choć Iwona Woch specjalizowała się w sesjach noworodkowych, niewiele wiedziała o dzieciach. Podejmowała kurtuazyjne rozmowy, ale tak naprawdę wychowanie dzieci specjalnie jej nie interesowało. Nie czuła tego. Dla niej liczyło się uchwycenie chwili, magicznego momentu, który pozostawał w pamięci rodziców jako kwintesencja ich doświadczenia. „Lepiej się to wspomina, niż przeżywa” – powiedział kiedyś któryś ojciec. To zdanie utwierdziło ją w przekonaniu, że rodzicielstwo jest nie dla niej. Lubiła przeżywać. Chciała kosztować wolności w każdej sekundzie. Przy dzieciach nie byłoby to możliwe.

Odprowadziła Wejcherów do drzwi i została sama. Oparła się o framugę i wsłuchała w dźwięki mieszkania. Ciche syczenie w rurach. Kroki sąsiada w lokalu obok, niezrozumiały, choć głośny dialog, pewnie u Kowalskich, bo tam mieszkał ten niesłyszący staruszek, do którego wszyscy krzyczeli. Ktoś nawoływał kogoś za oknem. Zaskrzeczała mewa. Przez wentylator w łazience zagruchały gołębie na dachu.

Znała wszystkie te odgłosy. To one współtworzyły jej dom. Czy dałaby radę żyć z zagłuszającym je dzieckiem? Czy byłaby w stanie pokochać kogoś bardziej niż swoją wygodę?

Iwona od jakiegoś czasu zaczęła zadawać sobie te pytania. Może dlatego, że zbliżała się do czterdziestki i od dawna była samotna? Nie chciałaby kiedyś żałować, że jest za późno.

Westchnęła. Przeszła ciemnym korytarzem, delektując się skrzypieniem parkietu.

Lubiła ciszę. Te wszystkie drobne drgnięcia w głuchej przestrzeni.

Weszła do pokoju, w którym miała studio, i zaczęła składać dziecięce akcesoria. Przejechała palcami po różowym kocyku. Był miękki. Czy czułaby coś więcej, gdyby kocyk należał do jej córeczki? Czy miałby dla niej jakieś szczególne znaczenie, gdyby pachniał małym człowiekiem, którego nosiła pod sercem? Jakie to doznanie?

Przymknęła oczy.

W jej świecie nie było miejsca na dziecko. Wygoda to jedno. Drugie to chaos życiowy, wewnętrzna niestabilność, ciągłe rozedrganie. Straciła rodziców, gdy miała dwadzieścia kilka lat. Najpierw odszedł tata, potem mama. Z dużo starszym rodzeństwem nie miała dobrego kontaktu. Nawiązywała burzliwe relacje z mężczyznami. Takie cykle związkowe po pięć miesięcy albo półtora roku, na zmianę. Z każdego poważnego związku wyrywał ją romans. Było szaleństwo, namiętność, aż w końcu dostawała po łbie, bo ci najbardziej czarujący okazywali się najbardziej rozchwiani. Lądowała na terapii. I tak w kółko, aż nauczyła się być sama. Łatwo nie było, bo przez całe jej dorosłe życie zawsze obok spał jakiś facet. Przez ostatni rok walczyła z poczuciem pustki. Starała się ciągnąć życie samodzielnie. Udawało się, choć na początku nie wierzyła, że to możliwe. Teraz wiedziała, że taka rzeczywistość najbardziej jej odpowiada. Wolność absolutna, nikt za uchem nie pitolił, nikomu nie musiała się spowiadać. Zresztą nie miałaby z czego. Dużo nie imprezowała, alkohol lubiła, ale nigdy nie obijała się po ścianach, jak to mieli w zwyczaju niektórzy jej znajomi. I żywiła szacunek dla własnego ciała, choć okazji, by wytrzeć nim trotuary, miała wiele. Jej ciało stało się świątynią, do której nie wpuszczała byle kogo. Wierzyła, że każdy facet, z którym idzie się do łóżka, odciska w kobiecie swoją matrycę. Iwona miała w sobie odbite tylko te dobre. Przynajmniej tak sobie wmawiała.

Otworzyła oczy. Zachodzące słońce wlewało się ciepłym strumieniem przez okno. Cały dzień starała się do niego nie podchodzić, by nie przywoływać wspomnienia o leżącym wczoraj na ziemi ciele kobiety. Jednak myśli o macierzyństwie i związkach męczyły ją bardziej niż leżące na śniegu zwłoki.

Nic dziwnego, że nie poukładała sobie dotąd życia.

Zdecydowanym krokiem podeszła do parapetu. Wyjrzała przez okno.

Miejsce, w którym na chodniku leżała wczoraj Michalina Kajm, zdążyła pokryć cienka warstwa śnieżnego puchu. Obok piętrzyły się wysokie, nieregularne czapy zgarniętego z chodnika śniegu. Na schodkach pod niewielkim daszkiem przy wejściu do kamienicy wciąż spoczywały różowe lateksowe rękawiczki.

Iwona poczuła znajome swędzenie w brzuchu.

Jak to możliwe, że wciąż tam leżały? Dziwne, że nikt ich nie wyrzucił.

Swędzenie, które wczoraj zdołała zdusić w zarodku, narastało.

Po chwili wewnętrznej walki chwyciła aparat. Włożyła buty i kurtkę. Zeszła na dół.

Chrzęst. Chrzęst. Chrzęst.

Zamrożony śnieg trzeszczał pod traperami.

Zaczęło zmierzchać.

Świat wokół miał ten specyficzny odcień, w którym wszystko zdawało się nierzeczywiste, jakby na chwilę zatrzymane w czasie.

Iwona rozejrzała się. Nie dostrzegła nikogo na balkonach. Nie widziała żadnej postaci w oknach. Samobójstwo sąsiadki należało do przeszłości. Przestało kogokolwiek obchodzić.

Przeszła przez podwórko pod przeciwległy budynek. Mury powoli ginęły w szarości nadchodzącej nocy.

Stanęła nad rękawiczkami. Przysunęła do oka obiektyw. Wychodząc, intuicyjnie chwyciła jasną pięćdziesiątkę ze światłem 1,4. Teraz wiedziała, że stałka była dobrym wyborem. Ustawiła wysokie ISO.

Nieważne, że będzie ziarno – pomyślała. – Odszumię to w Lightroomie.

Przez chwilę zastanawiała się nad lampą, ale nie chciała zwracać uwagi mieszkańców, a przede wszystkim właściciela kamienicy, walniętego Niemca, jak mówili o nim sąsiedzi. I miała przecież światło zastane – padało z okna klatki schodowej prosto na próg kamienicy. Do szybkich strzałów powinno wystarczyć.

Nacisnęła migawkę. I jeszcze raz. I jeszcze.

Szybko przejrzała kilka ostatnich zdjęć. Były niezwykłe. Zamarznięty lateks skurczył się i pogiął. W materiale widniały żłobienia, które w powiększeniu wyglądały jak purpurowe rzeki.

Mruknęła zadowolona. Już chciała uciekać do domu, gdy coś ją tknęło.

Weszła w zaspy i zaczęła nogami przegarniać śnieg. Popatrzyła do góry. Okno, z którego skoczyła kobieta, było metr na prawo od miejsca, w którym teraz stała. Padające płatki także znosiło wczoraj na prawo. Zwróciła na to uwagę, sprawdzając światło do sesji. To znaczy, że hulał północny wiatr. Przeszła trzy metry w bok i znów zaczęła udeptywać i zamiatać śnieg nogą.

Nic nie znalazła, a palce stóp zdrętwiały z zimna.