Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
43 osoby interesują się tą książką
Nie łączy ich już nic, poza krwią na mundurach…
Trzeci tom bestsellerowej serii Roberta Małeckiego z policjantami Archiwum X
Niemal pół wieku temu ziemia po raz pierwszy zapadła się na terenie kopalni w Wapnie. Mimo że nikt nie zginął, okolica zaczęła przyciągać nieszczęśliwe zdarzenia. Czy może raczej – pochłaniać tych, którzy mają coś do ukrycia…
Ciała Jacka Malinowskiego nigdy nie odnaleziono. Według oficjalnej wersji wydarzeń prawdopodobnie zginął w wypadku. Dwie dekady później kluczowy świadek zmienia zeznania, podważając wszystko, co do tej pory wiedziano. Komisarz Maria Herman postanawia zbadać tropy z przeszłości. Równocześnie dochodzi do napaści na znanym miejscowym lekarzu. Między tymi wydarzeniami mogą istnieć powiązania ukryte głęboko pod ziemią. Rodzinny konflikt? Polityczna rozgrywka? Sfingowana śmierć?
Sprawa przybiera znamion osobistych porachunków i nabiera rozpędu. Zwłaszcza, gdy Herman dowiaduje się, że w centrum wydarzeń stoi Olgierd Borewicz – jej dawny partner.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
PROLOG
Terkotało, gdy ocknął się w całkowitej ciemności.
Leżał skulony w ciasnej przestrzeni, zupełnie pozbawiony sił, bez wiedzy, gdzie jest i co się z nim dzieje.
Być może dlatego skupił się na otaczających go dźwiękach.
Szum.
Docierał do niego szum pomieszany z odległym stukotem.
Jednostajny, miarowy terkot. Przytłumiony, zapewne przez ciasno zapięty kask. Chciał go ściągnąć, ale nie mógł poruszyć dłońmi. Do tego zaschło mu w ustach. Przejechał językiem po spierzchniętych wargach, lecz nic to nie dało. Chciało mu się pić. Oddałby wszystko za odrobinę wody.
Zapach.
A właściwie dwa różne zapachy.
Pierwszy był przyjemny. Lubił go. Przypomniał sobie, jak w dzieciństwie jeździł z ojcem na stację paliw. Stawał obok niego przy dystrybutorze i obserwował. Tata sięgał po pistolet, a następnie wsuwał go do wlewu paliwa. Czasami ojciec pozwalał mu to zrobić samodzielnie. Wtedy zadowolony naciskał dźwignię nalewaka i słuchał gulgotu płynu, który spływał do baku. Jednocześnie obserwował nitki oparów uwalniających się z otworu i wciągał w nozdrza słodkawy zapach benzyny.
Pamiętał też swój kanister, stary, prostokątny metalowy zbiornik, pordzewiały z upływem lat. Przygotowywał w nim mieszankę do motoroweru.
Drugi zapach sprawił, że chłopak zmarszczył nos.
Mocz.
Wdzierał się w nozdrza, jakby plama odchodów znajdowała się gdzieś blisko, jakby nos tkwił gdzieś przy niej. Skrzywił się jeszcze bardziej, a potem z przerażeniem pomyślał, że być może z niewiadomych przyczyn to on zlał się w gacie. Ale gdyby tak się stało, poczułby w kroczu wilgoć.
A nie czuł nic.
Chciał ściągnąć kask, bo pasek pił go w podbródek.
Dłonie nadal nie reagowały.
Ciało odmówiło posłuszeństwa.
Zacisnął powieki, żeby zmusić mięśnie do wysiłku.
Nic. Żadnej reakcji.
Więc może to mu się śni?
Czasami miewał dziwny sen, w którym sparaliżowany leżał w łóżku, a po jego ciele chodziła ogromna mucha, niemal tak duża jak on. I nic z tym nie mógł zrobić. Obserwował, jak owad mu się przygląda i czyści przednie łapy, trąc je zawzięcie o siebie. Zawsze wtedy myślał, że mucha pociera nóż o widelec, jakby szykowała się do posiłku. Jakby to on miał być jej daniem. Potem podchodziła bliżej i zwieszała głowę nad jego twarzą. Pamiętał jej błyszczące wielkie oczy. A po chwili wolno wysuwała z pyska owłosioną rurkę i mimo że wierzgał, próbował odwrócić głowę, nic to nie dawało. Gwałtownie wpychała mu rurkę do ust, aż zaczynało brakować mu tlenu.
I wtedy zrywał się ze snu.
Kaszlał i pluł.
Ale teraz nie śnił koszmaru. Wiedział o tym doskonale, trzęsło nim i krzywił się od smrodu uryny. Więc to nie mógł był sen.
Próbował zmusić pamięć do wysiłku.
Slajdy.
Miał w głowie jedynie kilka slajdów, urywki obrazów, pocięte sceny, jak w filmie sensacyjnym.
Wieczór.
Mokry asfalt uciekający spod kół motocykla.
Pęd wiatru i zmarznięte dłonie.
Deszcz siekący po twarzy przez uchyloną szybkę kasku.
A potem światła z tyłu.
Oślepiały go, kiedy próbował się odwrócić.
Samochód się zbliżał.
I nagle zapadła ciemność.
I cisza.
Cisza, którą mąciły znajome głosy. Ktoś krzyczał.
A on nie mógł dobyć z krtani ani słowa.
Krople deszczu wpadały mu do oczu, chociaż nie rozwierał powiek.
Powinien zasłonić się dłonią, ale już wtedy był jakby pozbawiony ciała.
Nie umiał też nic powiedzieć.
Tracił przytomność.
Powinno mu być zimno, ale nic nie czuł.
Leżał jak trup.
Zresztą tak jak teraz.
Jakby był tylko głową, jakby ktoś odciął go od tułowia, rąk i nóg.
Spanikował.
Chciał krzyczeć, lecz wtedy silnik zwolnił bieg, przestało trząść i nastąpiło krótkie szarpnięcie.
Zatrzymali się.
Odetchnął. Wszystko się wyjaśni. Wszystkiego się dowie. Poprosi ich o wodę. Najpierw ugasi pragnienie.
Trzasnęły drzwi. Jedne i drugie. Usłyszał mlask butów na błocie pomieszany z szeptem. Znał te głosy.
Stuknęło, jakby przyłożyli ręce do karoserii.
– Na raz! – jęknął jeden.
I znowu coś szarpnęło.
Zrozumiał, gdzie jest.
Leżał w bagażniku.
Samochód potoczył się naprzód. Najpierw wolno i mozolnie. Coś drapało w podwozie.
Wóz przyspieszył. Toczył się szybciej i nagle jego ciałem rzuciło gwałtownie do przodu. Uderzył kaskiem w coś twardego i czuł, że spada w przepaść.
Głośny plusk zabrzmiał jak huk wystrzału.
I nagle wszystko znieruchomiało.
Czekał w napięciu.
Tuż obok coś zabulgotało.
Nie wiedział, co się dzieje, gdy jego twarz obmyła lodowata woda.
Pragnął jej wcześniej, ale teraz wypluł z obrzydzeniem.
Była słona.
Chciał krzyknąć, ale nie zdążył, bo solanka zalała jego krtań i oczy.
I było jej coraz więcej.
1
Ceremonia pogrzebowa była skromna i krótka, ale raczej nie z powodu siąpiącego deszczu.
Kilka osób zebrało się wokół księdza, a ten, jakby śpiesząc się do dalszych obowiązków, szybko odprawił modlitwę, po czym jasna trumna z lakierowanego drewna zjechała na pasach do grobu i nastała względna cisza.
Duchowny poprawił fioletową kapę.
Bez pożegnania przeszedł do głównej alei, wyłożonej kostką brukową. Tam otrzepał buty z błota, a następnie, w drodze do bramy, przed którą czekał czarny mercedes firmy pogrzebowej, wcisnął pod pachę księgę z obrzędami pochówku i wsunął kropidło do skórzanego etui. Szedł pochylony, mrużąc oczy przed mżawką.
Kierowca karawanu czekał już przy przednich drzwiach i otworzył je, gdy ksiądz zbliżył się do auta. Chwilę później samochód potoczył się wolno po gruntowym parkingu, zmoczył opony w ogromnej kałuży i wyjechał na opustoszałą szosę w kierunku Wapna.
Czarna woda rozkołysała się na boki, a kiedy z powrotem spłynęła do zagłębienia, znowu zmarszczył ją deszcz.
Komisarz Maria Herman siedziała w służbowej toyocie corolli. Silnik terkotał, nawiew tłoczył ciepłe powietrze do kabiny. Raz po raz włączała wycieraczki.
Z uwagą przyglądała się ludziom, którzy opuszczali cmentarz, wygrodzony betonowym płotem wśród pól na północ od wsi. Wsiedli do dwóch samochodów i odjechali. Starsze małżeństwo, ukryte pod parasolem, minęło nieoznakowany radiowóz Herman i zbliżyło się do skraju jezdni. Wtuleni w siebie, mężczyzna i kobieta poszli dalej w stronę pociemniałych chmur, wiszących złowrogo nad równiną.
Kiedy parking opustoszał, Maria sięgnęła po starą nokię 6310i i odtworzyła nagranie z dyktafonu.
Dobrze pamiętała moment, w którym trzy miesiące wcześniej, w październiku dwa tysiące dwudziestego drugiego roku, spotkała się z Mieczysławem Kołczyńskim w jego domu w Wapnie. Co jakiś czas zaciskał oczy, wykrzywiał twarz i próbował przetrwać napływające fale nieznośnego bólu. Bezwiednie napinał ciało. A potem, kiedy jego rysy łagodniały, unosił powieki, gotowy do dalszej rozmowy.
Choroba nowotworowa sprawiła, że mężczyzna znacząco wychudł. Koszula wisiała na nim jak na wieszaku.
Herman znała Kołczyńskiego jedynie ze zdjęć zachowanych w teczce operacyjnej, rumianego i okrągłego na twarzy, młodszego o co najmniej kilkanaście lat.
– Skąd ta nagła zmiana zeznań? – policjantka usłyszała swój głos, zniekształcony przez urządzenie rejestrujące.
Mężczyzna milczał.
Siedział wówczas nieruchomo, wpatrzony w zdjęcie córki. Stało w pozłacanej ramce na pobliskiej komodzie. Blondynka z prostymi włosami do ramion lekko się uśmiechała. Herman sądziła, że w chwili robienia zdjęcia dziewczyna miała niemal osiemnaście lat, bo fotografia była powiększoną kopią tej z dowodu. W tamtym czasie młoda Kołczyńska zerwała kontakt z ojcem i wyjechała za granicę.
– Minęło sporo lat, panie Mieczysławie – zauważyła Herman.
Za Kołczyńskim na parapecie stał zamiokulkas, który marniał, podobnie jak właściciel domu.
– Chodzi o to – podjął mężczyzna – że wtedy rzeczywiście mi się wydawało, że widziałem samochód Niedzielskiego. Ale to jednak nie był jego mercedes.
– Jest pan pewien?
– Tak. Absolutnie.
– Czyli w listopadzie dwa tysiące trzeciego roku świadomie okłamał pan policję.
– Nie, to nie tak.
– A jak? – Maria miała ochotę zapalić. Dłonie świerzbiły ją, żeby sięgnąć do plecaka po paczkę chesterfieldów, ale musiała się opanować.
Na ławie leżał „Kurier Pałucki”. Pierwszy artykuł sporą czcionką głosił, że miasto szykuje się do wyborów burmistrza. Znała to wydanie, bo tuż obok opublikowano tekst przypominający tajemnicze zaginięcie Jacka Malinowskiego przed dwudziestu laty.
Skupiła wzrok na tłustej czcionce tytułu i wtedy poczuła na sobie spojrzenie Kołczyńskiego.
– Okularnik ma po dwa okrągłe reflektory z każdej strony, ale te zewnętrzne są większe – wyjaśnił. – A tamten samochód miał raczej jednakowe. Bardziej jak polonez.
– Chce mi pan powiedzieć, że nie odróżnia poloneza od mercedesa? – powątpiewała Herman.
– Łapie mnie pani za słówka. Mówię tylko o kształcie reflektorów. A poza tym wtedy było ciemno. No i nie byłem całkiem trzeźwy.
Maria zatrzymała nagranie.
Dwadzieścia lat temu Mieczysław Kołczyński zeznawał jako świadek w sprawie kryminalnej, której akta Herman przeglądała już od jakiegoś czasu. Chodziło o zaginięcie osiemnastolatka, syna emerytowanego policjanta i brata obecnego pierwszego zastępcy komendanta powiatowego policji w Żninie. Jacek Malinowski ostatni raz był widziany w barze Szczepana Niedzielskiego przy starej drodze z Bydgoszczy do Poznania w sobotę wieczorem dwudziestego piątego października dwa tysiące trzeciego roku. W nocy brat Jacka odnalazł w rowie przy drodze do Wapna jego charta, biały motorower wyprodukowany w bydgoskim Romecie. Obok leżał kask dla pasażera, też biały.
Sprawa zaginięcia chłopaka i prawdopodobnego wypadku przez lata pozostała nierozwiązana. Mimo kilku wersji zdarzeń śledztwo wciąż tkwiło w martwym punkcie i Maria Herman także nie złapałaby zakurzonej teczki, gdyby nie jedno zdarzenie. Kilka miesięcy temu jeden z operacyjnych dał jej znać, że schorowany Kołczyński, który wciąż zaglądał do kieliszka, rozpowiada w barach, że Niedzielski jest niewinny, a on sam chce odwołać dawne zeznania.
Policjantka uznała, że za tym twierdzeniem musi się coś kryć. Powinna tylko zeskrobać wierzchnią warstwę brudu zalegającego na aktach.
Wznowiła odtwarzanie nagrania.
Szum zastąpił ciszę, gdy w pewnej chwili Herman usłyszała zarejestrowane własne westchnienie.
– Wie pan, co o tym myślę? – spytała, a gdy mężczyzna nie zareagował, dodała: – Pan nadal kłamie.
– Musi mi pani uwierzyć – odezwał się w końcu. – To nie był okularnik Niedzielskiego.
– Nie o to chodzi. Kłamał pan od samego początku. Mam rację? – chciała się upewnić.
Kołczyński wzruszył ramionami.
– Wprowadził pan policję w błąd.
– A nawet jeśli, to co?
– Nic.
– Nic? Nie będzie mnie pani straszyć paragrafami? Stawiać przed sądem? – prychnął.
– Nie, chociaż powinnam to zrobić, bo odpowiedzialność za składanie fałszywych zeznań jeszcze się nie przedawniła. Po prostu naiwnie wierzyłam, że pana rozliczenie z przeszłością ma jakiś cel. Że wreszcie chce pan powiedzieć prawdę.
– Prawdę? Jaką prawdę?
– O tym, co się wtedy wydarzyło.
– Ale ja nic nie wiem. Widziałem tylko samochód. To wszystko.
– Kto potrącił motorowerzystę?
– Nie wiem. Przecież nie było mnie przy wypadku. Po prostu widziałem ten wóz jakieś dwa kilometry od tamtego miejsca. Ale zapewniam, że Niedzielski jest niewinny. Niech sobie to pani zapisze.
– Zrobię notatkę.
Herman wstała i podziękowała za poświęcony czas, po czym wskazała na zdjęcie córki Kołczyńskiego. – Ile Ania miała wtedy lat?
– Dziewiętnaście.
– Czyli dziś ma trzydzieści dziewięć. Pewnie jest pan już dziadkiem, prawda?
Mężczyzna nie odpowiedział, ale policjantka odniosła wrażenie, że jego twarz pojaśniała.
– Wnuk czy wnuczka? – poszła za ciosem.
Kołczyński przełknął ślinę. Łzy wzruszenia wypełniły mu oczy.
– Niech pani już idzie – poprosił.
Maria Herman pamiętała, że zanim wyszła z pokoju, zapytała jeszcze, czy kiedykolwiek widział swoją wnuczkę. Miała nadzieję, że uda jej się wykorzystać pęknięcie w jego pancerzu. Strzelała, jeśli chodzi o płeć dziecka, ale to nie miało żadnego znaczenia.
Kołczyński znieruchomiał, a potem skinął głową.
– Dobrze, że marzenia się spełniają – odparła policjantka. Gdy już była przy drzwiach, mężczyzna się odezwał:
– Mam nadzieję, że to nie ona.
– Słucham? – zawróciła i stanęła w progu pokoju.
– Że to nie moja córka go zabiła – powiedział i kazał jej się natychmiast wynosić.
Nagranie dobiegło końca.
Nasilający się deszcz zabębnił w dach i głośny szum oderwał Herman od wspomnień.
– Czas to sprawdzić, panie Mieczysławie – szepnęła, spoglądając na cmentarz w Wapnie.
Wrzuciła jedynkę i odjechała spod nekropolii.