Zapadlina - Robert Małecki - ebook + audiobook + książka

Zapadlina ebook

Robert Małecki

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

43 osoby interesują się tą książką

Opis

Nie łączy ich już nic, poza krwią na mundurach…

Trzeci tom bestsellerowej serii Roberta Małeckiego z policjantami Archiwum X

Niemal pół wieku temu ziemia po raz pierwszy zapadła się na terenie kopalni w Wapnie. Mimo że nikt nie zginął, okolica zaczęła przyciągać nieszczęśliwe zdarzenia. Czy może raczej – pochłaniać tych, którzy mają coś do ukrycia…

Ciała Jacka Malinowskiego nigdy nie odnaleziono. Według oficjalnej wersji wydarzeń prawdopodobnie zginął w wypadku. Dwie dekady później kluczowy świadek zmienia zeznania, podważając wszystko, co do tej pory wiedziano. Komisarz Maria Herman postanawia zbadać tropy z przeszłości. Równocześnie dochodzi do napaści na znanym miejscowym lekarzu. Między tymi wydarzeniami mogą istnieć powiązania ukryte głęboko pod ziemią. Rodzinny konflikt? Polityczna rozgrywka? Sfingowana śmierć?

Sprawa przybiera znamion osobistych porachunków i nabiera rozpędu. Zwłaszcza, gdy Herman dowiaduje się, że w centrum wydarzeń stoi Olgierd Borewicz – jej dawny partner.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 366

Oceny
4,5 (1957 ocen)
1205
579
150
17
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Niestety nie można ocenić wyżej. Cała seria napisana z rozbudowaną fabułą. Bardzo dobrze słucha się audiobook. Dziękuję autorowi za oryginalne pomysly w kolejnych częściach serii o komisarzach.
30
Lost70

Dobrze spędzony czas

Troszkę słabsza od poprzednich ale też dobra
30
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Zapadlina" to trzeci tom bestsellerowej serii Roberta Małeckiego, kontynuującej historię policjantów z Archiwum X. Książka wciąga nas w mroczne zakamarki ludzkiej natury, gdzie krwawe tajemnice skrywane są pod warstwami ziemi. Główna bohaterka, komisarz Maria Herman, stawia czoła zawiłym śledztwom, które prowadzą do przeszłości pełnej zdrad, konfliktów i ukrytych motywów. Dynamiczna akcja, zaskakujące zwroty akcji oraz dobrze wykreowane postacie sprawiają, że "Zapadlina" trzyma w napięciu do ostatniej strony. Co więcej, elementy osobistych porachunków oraz relacji między bohaterami dodają głębi i emocjonalnego napięcia tej przemyślanej powieści kryminalnej. "Zapadlina" to znakomita kontynuacja serii, która nie tylko trzyma poziom poprzednich tomów, ale także rozwija wątki i wprowadza nowe emocjonujące elementy. Robert Małecki doskonale operuje napięciem i atmosferą tajemnicy, ukazując, że nawet najbardziej spokojne i pozornie bezpieczne miejsca mogą skrywać mroczne sekrety. Jednym ...
31
Aloevibe

Nie oderwiesz się od lektury

Małecki jest wirtuozem kryminałów
20
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie napisana, dobra fabuła. książka wciąga
20

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Re­dak­cja: ANNA MI­LEW­SKA
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, MA­RIA ROLA, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Fo­to­gra­fie na okładce z za­so­bów Unsplash © Lu­cas San­key © Lou Ba­tier © Col­ton Stur­geon © Mit­chell Har­tley © Yusheng Deng © Al­bert Dera © Olena Bo­ho­vyk
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07929-4
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Ter­ko­tało, gdy ock­nął się w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści.

Le­żał sku­lony w cia­snej prze­strzeni, zu­peł­nie po­zba­wiony sił, bez wie­dzy, gdzie jest i co się z nim dzieje.

Być może dla­tego sku­pił się na ota­cza­ją­cych go dźwię­kach.

Szum.

Do­cie­rał do niego szum po­mie­szany z od­le­głym stu­ko­tem.

Jed­no­stajny, mia­rowy ter­kot. Przy­tłu­miony, za­pewne przez cia­sno za­pięty kask. Chciał go ścią­gnąć, ale nie mógł po­ru­szyć dłońmi. Do tego za­schło mu w ustach. Prze­je­chał ję­zy­kiem po spierzch­nię­tych war­gach, lecz nic to nie dało. Chciało mu się pić. Od­dałby wszystko za odro­binę wody.

Za­pach.

A wła­ści­wie dwa różne za­pa­chy.

Pierw­szy był przy­jemny. Lu­bił go. Przy­po­mniał so­bie, jak w dzie­ciń­stwie jeź­dził z oj­cem na sta­cję pa­liw. Sta­wał obok niego przy dys­try­bu­to­rze i ob­ser­wo­wał. Tata się­gał po pi­sto­let, a na­stęp­nie wsu­wał go do wlewu pa­liwa. Cza­sami oj­ciec po­zwa­lał mu to zro­bić sa­mo­dziel­nie. Wtedy za­do­wo­lony na­ci­skał dźwi­gnię na­le­waka i słu­chał gul­gotu płynu, który spły­wał do baku. Jed­no­cze­śnie ob­ser­wo­wał nitki opa­rów uwal­nia­ją­cych się z otworu i wcią­gał w noz­drza słod­kawy za­pach ben­zyny.

Pa­mię­tał też swój ka­ni­ster, stary, pro­sto­kątny me­ta­lowy zbior­nik, po­rdze­wiały z upły­wem lat. Przy­go­to­wy­wał w nim mie­szankę do mo­to­ro­weru.

Drugi za­pach spra­wił, że chło­pak zmarsz­czył nos.

Mocz.

Wdzie­rał się w noz­drza, jakby plama od­cho­dów znaj­do­wała się gdzieś bli­sko, jakby nos tkwił gdzieś przy niej. Skrzy­wił się jesz­cze bar­dziej, a po­tem z prze­ra­że­niem po­my­ślał, że być może z nie­wia­do­mych przy­czyn to on zlał się w ga­cie. Ale gdyby tak się stało, po­czułby w kro­czu wil­goć.

A nie czuł nic.

Chciał ścią­gnąć kask, bo pa­sek pił go w pod­bró­dek.

Dło­nie na­dal nie re­ago­wały.

Ciało od­mó­wiło po­słu­szeń­stwa.

Za­ci­snął po­wieki, żeby zmu­sić mię­śnie do wy­siłku.

Nic. Żad­nej re­ak­cji.

Więc może to mu się śni?

Cza­sami mie­wał dziwny sen, w któ­rym spa­ra­li­żo­wany le­żał w łóżku, a po jego ciele cho­dziła ogromna mu­cha, nie­mal tak duża jak on. I nic z tym nie mógł zro­bić. Ob­ser­wo­wał, jak owad mu się przy­gląda i czy­ści przed­nie łapy, trąc je za­wzię­cie o sie­bie. Za­wsze wtedy my­ślał, że mu­cha po­ciera nóż o wi­de­lec, jakby szy­ko­wała się do po­siłku. Jakby to on miał być jej da­niem. Po­tem pod­cho­dziła bli­żej i zwie­szała głowę nad jego twa­rzą. Pa­mię­tał jej błysz­czące wiel­kie oczy. A po chwili wolno wy­su­wała z py­ska owło­sioną rurkę i mimo że wierz­gał, pró­bo­wał od­wró­cić głowę, nic to nie da­wało. Gwał­tow­nie wpy­chała mu rurkę do ust, aż za­czy­nało bra­ko­wać mu tlenu.

I wtedy zry­wał się ze snu.

Kasz­lał i pluł.

Ale te­raz nie śnił kosz­maru. Wie­dział o tym do­sko­nale, trzę­sło nim i krzy­wił się od smrodu uryny. Więc to nie mógł był sen.

Pró­bo­wał zmu­sić pa­mięć do wy­siłku.

Slajdy.

Miał w gło­wie je­dy­nie kilka slaj­dów, urywki ob­ra­zów, po­cięte sceny, jak w fil­mie sen­sa­cyj­nym.

Wie­czór.

Mo­kry as­falt ucie­ka­jący spod kół mo­to­cy­kla.

Pęd wia­tru i zmar­z­nięte dło­nie.

Deszcz sie­kący po twa­rzy przez uchy­loną szybkę ka­sku.

A po­tem świa­tła z tyłu.

Ośle­piały go, kiedy pró­bo­wał się od­wró­cić.

Sa­mo­chód się zbli­żał.

I na­gle za­pa­dła ciem­ność.

I ci­sza.

Ci­sza, którą mą­ciły zna­jome głosy. Ktoś krzy­czał.

A on nie mógł do­być z krtani ani słowa.

Kro­ple desz­czu wpa­dały mu do oczu, cho­ciaż nie roz­wie­rał po­wiek.

Po­wi­nien za­sło­nić się dło­nią, ale już wtedy był jakby po­zba­wiony ciała.

Nie umiał też nic po­wie­dzieć.

Tra­cił przy­tom­ność.

Po­winno mu być zimno, ale nic nie czuł.

Le­żał jak trup.

Zresztą tak jak te­raz.

Jakby był tylko głową, jakby ktoś od­ciął go od tu­ło­wia, rąk i nóg.

Spa­ni­ko­wał.

Chciał krzy­czeć, lecz wtedy sil­nik zwol­nił bieg, prze­stało trząść i na­stą­piło krót­kie szarp­nię­cie.

Za­trzy­mali się.

Ode­tchnął. Wszystko się wy­ja­śni. Wszyst­kiego się do­wie. Po­prosi ich o wodę. Naj­pierw ugasi pra­gnie­nie.

Trza­snęły drzwi. Jedne i dru­gie. Usły­szał mlask bu­tów na bło­cie po­mie­szany z szep­tem. Znał te głosy.

Stuk­nęło, jakby przy­ło­żyli ręce do ka­ro­se­rii.

– Na raz! – jęk­nął je­den.

I znowu coś szarp­nęło.

Zro­zu­miał, gdzie jest.

Le­żał w ba­gaż­niku.

Sa­mo­chód po­to­czył się na­przód. Naj­pierw wolno i mo­zol­nie. Coś dra­pało w pod­wo­zie.

Wóz przy­spie­szył. To­czył się szyb­ciej i na­gle jego cia­łem rzu­ciło gwał­tow­nie do przodu. Ude­rzył ka­skiem w coś twar­dego i czuł, że spada w prze­paść.

Gło­śny plusk za­brzmiał jak huk wy­strzału.

I na­gle wszystko znie­ru­cho­miało.

Cze­kał w na­pię­ciu.

Tuż obok coś za­bul­go­tało.

Nie wie­dział, co się dzieje, gdy jego twarz ob­myła lo­do­wata woda.

Pra­gnął jej wcze­śniej, ale te­raz wy­pluł z obrzy­dze­niem.

Była słona.

Chciał krzyk­nąć, ale nie zdą­żył, bo so­lanka za­lała jego krtań i oczy.

I było jej co­raz wię­cej.

1

Ce­re­mo­nia po­grze­bowa była skromna i krótka, ale ra­czej nie z po­wodu sią­pią­cego desz­czu.

Kilka osób ze­brało się wo­kół księ­dza, a ten, jakby śpie­sząc się do dal­szych obo­wiąz­ków, szybko od­pra­wił mo­dli­twę, po czym ja­sna trumna z la­kie­ro­wa­nego drewna zje­chała na pa­sach do grobu i na­stała względna ci­sza.

Du­chowny po­pra­wił fio­le­tową kapę.

Bez po­że­gna­nia prze­szedł do głów­nej alei, wy­ło­żo­nej kostką bru­kową. Tam otrze­pał buty z błota, a na­stęp­nie, w dro­dze do bramy, przed którą cze­kał czarny mer­ce­des firmy po­grze­bo­wej, wci­snął pod pa­chę księgę z ob­rzę­dami po­chówku i wsu­nął kro­pi­dło do skó­rza­nego etui. Szedł po­chy­lony, mru­żąc oczy przed mżawką.

Kie­rowca ka­ra­wanu cze­kał już przy przed­nich drzwiach i otwo­rzył je, gdy ksiądz zbli­żył się do auta. Chwilę póź­niej sa­mo­chód po­to­czył się wolno po grun­to­wym par­kingu, zmo­czył opony w ogrom­nej ka­łuży i wy­je­chał na opu­sto­szałą szosę w kie­runku Wapna.

Czarna woda roz­ko­ły­sała się na boki, a kiedy z po­wro­tem spły­nęła do za­głę­bie­nia, znowu zmarsz­czył ją deszcz.

Ko­mi­sarz Ma­ria Her­man sie­działa w służ­bo­wej toy­ocie co­rolli. Sil­nik ter­ko­tał, na­wiew tło­czył cie­płe po­wie­trze do ka­biny. Raz po raz włą­czała wy­cie­raczki.

Z uwagą przy­glą­dała się lu­dziom, któ­rzy opusz­czali cmen­tarz, wy­gro­dzony be­to­no­wym pło­tem wśród pól na pół­noc od wsi. Wsie­dli do dwóch sa­mo­cho­dów i od­je­chali. Star­sze mał­żeń­stwo, ukryte pod pa­ra­so­lem, mi­nęło nie­ozna­ko­wany ra­dio­wóz Her­man i zbli­żyło się do skraju jezdni. Wtu­leni w sie­bie, męż­czy­zna i ko­bieta po­szli da­lej w stronę po­ciem­nia­łych chmur, wi­szą­cych zło­wrogo nad rów­niną.

Kiedy par­king opu­sto­szał, Ma­ria się­gnęła po starą no­kię 6310i i od­two­rzyła na­gra­nie z dyk­ta­fonu.

Do­brze pa­mię­tała mo­ment, w któ­rym trzy mie­siące wcze­śniej, w paź­dzier­niku dwa ty­siące dwu­dzie­stego dru­giego roku, spo­tkała się z Mie­czy­sła­wem Koł­czyń­skim w jego domu w Wap­nie. Co ja­kiś czas za­ci­skał oczy, wy­krzy­wiał twarz i pró­bo­wał prze­trwać na­pły­wa­jące fale nie­zno­śnego bólu. Bez­wied­nie na­pi­nał ciało. A po­tem, kiedy jego rysy ła­god­niały, uno­sił po­wieki, go­towy do dal­szej roz­mowy.

Cho­roba no­wo­two­rowa spra­wiła, że męż­czy­zna zna­cząco wy­chudł. Ko­szula wi­siała na nim jak na wie­szaku.

Her­man znała Koł­czyń­skiego je­dy­nie ze zdjęć za­cho­wa­nych w teczce ope­ra­cyj­nej, ru­mia­nego i okrą­głego na twa­rzy, młod­szego o co naj­mniej kil­ka­na­ście lat.

– Skąd ta na­gła zmiana ze­znań? – po­li­cjantka usły­szała swój głos, znie­kształ­cony przez urzą­dze­nie re­je­stru­jące.

Męż­czy­zna mil­czał.

Sie­dział wów­czas nie­ru­chomo, wpa­trzony w zdję­cie córki. Stało w po­zła­ca­nej ramce na po­bli­skiej ko­mo­dzie. Blon­dynka z pro­stymi wło­sami do ra­mion lekko się uśmie­chała. Her­man są­dziła, że w chwili ro­bie­nia zdję­cia dziew­czyna miała nie­mal osiem­na­ście lat, bo fo­to­gra­fia była po­więk­szoną ko­pią tej z do­wodu. W tam­tym cza­sie młoda Koł­czyń­ska ze­rwała kon­takt z oj­cem i wy­je­chała za gra­nicę.

– Mi­nęło sporo lat, pa­nie Mie­czy­sła­wie – za­uwa­żyła Her­man.

Za Koł­czyń­skim na pa­ra­pe­cie stał za­mio­kul­kas, który mar­niał, po­dob­nie jak wła­ści­ciel domu.

– Cho­dzi o to – pod­jął męż­czy­zna – że wtedy rze­czy­wi­ście mi się wy­da­wało, że wi­dzia­łem sa­mo­chód Nie­dziel­skiego. Ale to jed­nak nie był jego mer­ce­des.

– Jest pan pe­wien?

– Tak. Ab­so­lut­nie.

– Czyli w li­sto­pa­dzie dwa ty­siące trze­ciego roku świa­do­mie okła­mał pan po­li­cję.

– Nie, to nie tak.

– A jak? – Ma­ria miała ochotę za­pa­lić. Dło­nie świerz­biły ją, żeby się­gnąć do ple­caka po paczkę che­ster­fiel­dów, ale mu­siała się opa­no­wać.

Na ła­wie le­żał „Ku­rier Pa­łucki”. Pierw­szy ar­ty­kuł sporą czcionką gło­sił, że mia­sto szy­kuje się do wy­bo­rów bur­mi­strza. Znała to wy­da­nie, bo tuż obok opu­bli­ko­wano tekst przy­po­mi­na­jący ta­jem­ni­cze za­gi­nię­cie Jacka Ma­li­now­skiego przed dwu­dzie­stu laty.

Sku­piła wzrok na tłu­stej czcionce ty­tułu i wtedy po­czuła na so­bie spoj­rze­nie Koł­czyń­skiego.

– Oku­lar­nik ma po dwa okrą­głe re­flek­tory z każ­dej strony, ale te ze­wnętrzne są więk­sze – wy­ja­śnił. – A tam­ten sa­mo­chód miał ra­czej jed­na­kowe. Bar­dziej jak po­lo­nez.

– Chce mi pan po­wie­dzieć, że nie od­róż­nia po­lo­neza od mer­ce­desa? – po­wąt­pie­wała Her­man.

– Ła­pie mnie pani za słówka. Mó­wię tylko o kształ­cie re­flek­to­rów. A poza tym wtedy było ciemno. No i nie by­łem cał­kiem trzeźwy.

Ma­ria za­trzy­mała na­gra­nie.

Dwa­dzie­ścia lat temu Mie­czy­sław Koł­czyń­ski ze­zna­wał jako świa­dek w spra­wie kry­mi­nal­nej, któ­rej akta Her­man prze­glą­dała już od ja­kie­goś czasu. Cho­dziło o za­gi­nię­cie osiem­na­sto­latka, syna eme­ry­to­wa­nego po­li­cjanta i brata obec­nego pierw­szego za­stępcy ko­men­danta po­wia­to­wego po­li­cji w Żni­nie. Ja­cek Ma­li­now­ski ostatni raz był wi­dziany w ba­rze Szcze­pana Nie­dziel­skiego przy sta­rej dro­dze z Byd­gosz­czy do Po­zna­nia w so­botę wie­czo­rem dwu­dzie­stego pią­tego paź­dzier­nika dwa ty­siące trze­ciego roku. W nocy brat Jacka od­na­lazł w ro­wie przy dro­dze do Wapna jego charta, biały mo­to­ro­wer wy­pro­du­ko­wany w byd­go­skim Ro­me­cie. Obok le­żał kask dla pa­sa­żera, też biały.

Sprawa za­gi­nię­cia chło­paka i praw­do­po­dob­nego wy­padku przez lata po­zo­stała nie­roz­wią­zana. Mimo kilku wer­sji zda­rzeń śledz­two wciąż tkwiło w mar­twym punk­cie i Ma­ria Her­man także nie zła­pa­łaby za­ku­rzo­nej teczki, gdyby nie jedno zda­rze­nie. Kilka mie­sięcy temu je­den z ope­ra­cyj­nych dał jej znać, że scho­ro­wany Koł­czyń­ski, który wciąż za­glą­dał do kie­liszka, roz­po­wiada w ba­rach, że Nie­dziel­ski jest nie­winny, a on sam chce od­wo­łać dawne ze­zna­nia.

Po­li­cjantka uznała, że za tym twier­dze­niem musi się coś kryć. Po­winna tylko ze­skro­bać wierzch­nią war­stwę brudu za­le­ga­ją­cego na ak­tach.

Wzno­wiła od­twa­rza­nie na­gra­nia.

Szum za­stą­pił ci­szę, gdy w pew­nej chwili Her­man usły­szała za­re­je­stro­wane wła­sne wes­tchnie­nie.

– Wie pan, co o tym my­ślę? – spy­tała, a gdy męż­czy­zna nie za­re­ago­wał, do­dała: – Pan na­dal kła­mie.

– Musi mi pani uwie­rzyć – ode­zwał się w końcu. – To nie był oku­lar­nik Nie­dziel­skiego.

– Nie o to cho­dzi. Kła­mał pan od sa­mego po­czątku. Mam ra­cję? – chciała się upew­nić.

Koł­czyń­ski wzru­szył ra­mio­nami.

– Wpro­wa­dził pan po­li­cję w błąd.

– A na­wet je­śli, to co?

– Nic.

– Nic? Nie bę­dzie mnie pani stra­szyć pa­ra­gra­fami? Sta­wiać przed są­dem? – prych­nął.

– Nie, cho­ciaż po­win­nam to zro­bić, bo od­po­wie­dzial­ność za skła­da­nie fał­szy­wych ze­znań jesz­cze się nie przedaw­niła. Po pro­stu na­iw­nie wie­rzy­łam, że pana roz­li­cze­nie z prze­szło­ścią ma ja­kiś cel. Że wresz­cie chce pan po­wie­dzieć prawdę.

– Prawdę? Jaką prawdę?

– O tym, co się wtedy wy­da­rzyło.

– Ale ja nic nie wiem. Wi­dzia­łem tylko sa­mo­chód. To wszystko.

– Kto po­trą­cił mo­to­ro­we­rzy­stę?

– Nie wiem. Prze­cież nie było mnie przy wy­padku. Po pro­stu wi­dzia­łem ten wóz ja­kieś dwa ki­lo­me­try od tam­tego miej­sca. Ale za­pew­niam, że Nie­dziel­ski jest nie­winny. Niech so­bie to pani za­pi­sze.

– Zro­bię no­tatkę.

Her­man wstała i po­dzię­ko­wała za po­świę­cony czas, po czym wska­zała na zdję­cie córki Koł­czyń­skiego. – Ile Ania miała wtedy lat?

– Dzie­więt­na­ście.

– Czyli dziś ma trzy­dzie­ści dzie­więć. Pew­nie jest pan już dziad­kiem, prawda?

Męż­czy­zna nie od­po­wie­dział, ale po­li­cjantka od­nio­sła wra­że­nie, że jego twarz po­ja­śniała.

– Wnuk czy wnuczka? – po­szła za cio­sem.

Koł­czyń­ski prze­łknął ślinę. Łzy wzru­sze­nia wy­peł­niły mu oczy.

– Niech pani już idzie – po­pro­sił.

Ma­ria Her­man pa­mię­tała, że za­nim wy­szła z po­koju, za­py­tała jesz­cze, czy kie­dy­kol­wiek wi­dział swoją wnuczkę. Miała na­dzieję, że uda jej się wy­ko­rzy­stać pęk­nię­cie w jego pan­ce­rzu. Strze­lała, je­śli cho­dzi o płeć dziecka, ale to nie miało żad­nego zna­cze­nia.

Koł­czyń­ski znie­ru­cho­miał, a po­tem ski­nął głową.

– Do­brze, że ma­rze­nia się speł­niają – od­parła po­li­cjantka. Gdy już była przy drzwiach, męż­czy­zna się ode­zwał:

– Mam na­dzieję, że to nie ona.

– Słu­cham? – za­wró­ciła i sta­nęła w progu po­koju.

– Że to nie moja córka go za­biła – po­wie­dział i ka­zał jej się na­tych­miast wy­no­sić.

Na­gra­nie do­bie­gło końca.

Na­si­la­jący się deszcz za­bęb­nił w dach i gło­śny szum ode­rwał Her­man od wspo­mnień.

– Czas to spraw­dzić, pa­nie Mie­czy­sła­wie – szep­nęła, spo­glą­da­jąc na cmen­tarz w Wap­nie.

Wrzu­ciła je­dynkę i od­je­chała spod ne­kro­po­lii.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki