Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Nic tak nie łamie życia jak dążenie do prawdy.
Pierwszy tom nowej serii kryminalnej Roberta Małeckiego.
Zbrodnia doskonała nie istnieje. Przestępcę, który sądzi, że uniknął kary, w każdej chwili może dosięgnąć sprawiedliwość. Policjanci z bydgoskiego Archiwum X mają bowiem jeden cel – odkryć prawdę i ukarać winnych.
Grudziądz. Początek lat dziewięćdziesiątych. W rodzinie Witbergów pojawia się wymarzony syn, ale sielanka trwa krótko. Niebezpieczni i bezkarni gangsterzy porywają z domu dwumiesięcznego Filipa. Zdruzgotani rodzice zrobią wszystko, by odzyskać dziecko. Policja drepcze w miejscu, a tropy prowadzą donikąd.
W sprawie pojawiają się kolejni podejrzani, ale śledczym nie udaje się odnaleźć chłopca.
Trzy dekady później komisarz Maria Herman przechodzi osobiste piekło, próbując uwolnić się od podstępnego nałogu. Jej zawodowym partnerem zostaje Olgierd Borewicz, który boleśnie mierzy się z konsekwencjami błędnych decyzji z przeszłości. Wspólnie wyruszają do Grudziądza, by rozwikłać tajemnicę porwania dziecka Witbergów. Jeszcze nie wiedzą, że droga do prawdy doprowadzi ich na krawędź otchłani.
Robert Małecki – jeden z najlepszych i najbardziej cenionych polskich autorów powieści kryminalnych. Laureat Nagrody Wielkiego Kalibru i nagrody Kryminalnej Piły. Wiatrołomy to pierwszy tom nowej serii o śledczych z bydgoskiego Archiwum X, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 548
1
Maria Herman nie odczuwała strachu przed siłami natury, patrząc na ciągnące się po horyzont hektary połamanych drzew i szeroką drogę zniszczenia, którą wydeptało niedawne tornado.
Wciąż bardziej bała się ludzi.
Niemal każdego dnia policyjnej służby docierało do niej, że zarabia na życie dzięki temu, że człowiek nadal jest człowiekowi wilkiem. Że jest zdolny do zabijania.
Dzień po dniu zanurzała się w niewyjaśnionych zbrodniach i doskonale wiedziała, że trudno o coś bardziej kruchego i delikatnego niż ludzkie życie. Ktoś, chyba Blaise Pascal, trafnie przyrównał je do trzciny na wietrze, chociaż metafora francuskiego filozofa miała znacznie głębszy sens i odnosiła się do miejsca człowieka we wszechświecie. Gdyby jednak spłycić to porównanie, równie dobrze zamiast o trzcinie można byłoby mówić o lesie rosnącym na drodze trąby powietrznej.
To tylko kwestia skali.
Zaciągnęła się papierosem, a chwilę później dym w kolorze gęstych chmur sunących po niebie rozwiał się i zniknął.
Przymrużyła oczy i wodziła wzrokiem po starych brzozach i smukłych sosnach, połamanych jak zapałki.
Wrzesień przyniósł zimne noce i nieprzyjemne deszcze. Wiatr gnał po wiatrołomach, szarpiąc koronami drzew, które zamiast piąć się w górę, ku niebu, w agonii chłostały ziemię.
Przytrzymując papieros w ustach, policjantka próbowała zapiąć kurtkę na suwak, ale zapomniała, że zamek się popsuł. Odpuściła. Opatuliła się szczelniej połami kurtki i oparła o karoserię wysłużonej toyoty corolli w wersji kombi, nieoznakowanego radiowozu. Spojrzała na Olgierda Borewicza.
Ksywa „Zero Siedem” przylgnęła do niego na komendzie ze względu na nazwisko, które zapisało się złotą czcionką w PRL-owskiej popkulturze. W niczym jednak nie przypominał swego serialowego odpowiednika.
Rozmawiał z leśnikiem ubranym w oliwkową kurtkę. Mężczyzna trzymał w dłoniach żółty kask ochronny. Borewicz pokiwał ze zrozumieniem łysą głową. Jedną rękę oparł na biodrze, w drugiej trzymał energetyka, którego kupił na stacji w Bydgoszczy, zanim skręcili w wylotówkę na Olsztyn. Popijał go z kolorowej puszki. Widoczna otyłość brzuszna i dieta Olgierda zwiastowały konieczność rychłego, długotrwałego leczenia.
Kiedy zbliżyli się do miasta, Herman zwróciła uwagę na znajdujące się po lewej stronie wysokie ceglane spichrze ze spadzistymi dachami i wysokimi przyporami, które niczym żebra chroniły wnętrze Grudziądza. Chciała zobaczyć je z bliska, ale nie wiedziała, czy znajdzie na to czas.
Czerwone światło zatrzymało ich na skrzyżowaniu i wtedy policjantka usłyszała dzwonek telefonu. Prosta melodia wysłużonej nokii 6310i. Nie była miłośniczką aparatów retro, ale od roku miała powód, by korzystać ze starej komórki, będącej jedyną pamiątką po zmarłym ojcu.
Skręcili w remontowaną Chełmińską, gdzie po lewej straszyły ruiny dawnych zakładów mięsnych. Mieli najpierw pojechać do komendy policji, zostawić dokumenty, które Borewicz zabrał ze sobą z sekretariatu.
Wyczuła na sobie spojrzenie kolegi.
– Nie odbierzesz? – zdziwił się.
Westchnęła. Bała się nieznanych numerów. Zazwyczaj oznaczały kłopoty.
W końcu wcisnęła przycisk oznaczony zieloną słuchawką.
– Halo? – rzuciła.
– Pani komisarz Maria Herman? – rozległ się monotonny głos starszej kobiety.
– Tak, to ja. O co chodzi?
– Lucyna Witberg z tej strony. Nie znamy się – zastrzegła, ale Herman wiedziała już, że ma do czynienia z matką, której w lipcu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku porwano dziecko. Niemal dwumiesięczne niemowlę. W tej sprawie przyjechali do Grudziądza. – Była pani umówiona z moim mężem, Andrzejem Witbergiem.
– To prawda – odparła policjantka. Borewicz zerknął na nią i zmarszczył czoło, jakby chciał zapytać, kto dzwoni i czego chce.
– Obawiam się, że to niemożliwe – usłyszała Herman w głośniku. Miała wrażenie, że rozmawia z flegmatycznym botem.
– Dlaczego? – zdziwiła się. – Przecież zależało mu na tym spotkaniu. Poza tym jesteśmy już w mieście – dodała, taksując wzrokiem niewysokie kamienice wzdłuż drogi. Jechali wolno w długim sznurze aut, bo dwa pasy jezdni zwężały się do jednego. Środkiem biegło remontowane torowisko tramwajowe. Terkot maszyny rozłupującej asfalt zagłuszał głos w telefonie.
– Chodzi o to... – kontynuowała kobieta – że mojego męża nie ma...
– Ale przecież umówił się z nami! – Herman weszła jej w słowo, nie kryjąc złości.
– Nie dała mi pani dokończyć – skarciła ją rozmówczyni. – Mojego męża, proszę pani, nie ma od wczoraj.
– Co to znaczy? Wyjechał? – skrzywiła się policjantka.
– Nie. Zaginął – westchnęła Lucyna Witberg i jej głos się załamał. – Tak jak moje ukochane dziecko.
2
Poprzedniego wieczora Lucyna Witberg siedziała w sypialni na taborecie przy białej toaletce z niewielkim lustrem i wpatrywała się w swoje podkrążone oczy.
Machinalnie rozczesywała przed snem długie włosy, które opadały na jej lewe ramię. Pofarbowała je niedawno na blond. Jedną ręką przytrzymywała ich końcówki, a palce drugiej dłoni zaciskały się na przetartej drewnianej rękojeści szczotki.
– Wychodzę z psem! – Usłyszała głos męża dobiegający z dołu i chrobot psich pazurów na kaflach, a zaraz potem drzwi wyjściowe zatrzasnęły się głośno.
Toaletka zadrżała. Przez kilka sekund Lucyna widziała swoje odbicie niczym zakłócenia w telewizyjnej transmisji. Lekko poruszony, rozmyty obraz.
Odłożyła szczotkę i zgasiła lampkę. W ciemnościach wsunęła się pod zimną kołdrę. Przyjęła pozycję embrionalną i dygotała przez chwilę, dopóki jej ciało nie oddało ciepła i nie wygrzało pościeli.
Chciała jak najszybciej zasnąć i nie czekać na powrót męża i Kluski, siedmioletniego żółtego labradora. Obiecała sobie, że nie będzie już rozmawiać z Andrzejem, bo to i tak nie miało sensu. Musiałaby mu wykrzyczeć w twarz, że tak nie można, że wszystko powinno się zmienić, że ona już dłużej tego nie wytrzyma.
Kilka godzin wcześniej się pokłócili. Jak zawsze – o to samo. Rozdrapywali na nowo wciąż tę samą ranę, zadawali sobie ból, jakby bez tego mogli zapomnieć o tamtym lipcowym piątku przed laty, kiedy ktoś porwał ich ukochanego dwumiesięcznego Filipka.
Ich jedyne dziecko.
Poszewka poduszki wchłonęła kilka łez, a Lucyna mimowolnie wróciła pamięcią do traumatycznych zdarzeń. Chociaż tak wiele się zmieniło, tamten strach nosiła w sobie codziennie.
Z biegiem lat wyraźne obrazy, które pojawiały się pod powiekami, traciły kolory, blakły, rozmywały się jak świeża akwarela polana wodą. Z trudem już oddzielała prawdę od ułudy. Niemniej kilku rzeczy była pewna.
Filip był nadzwyczaj spokojnym dzieckiem. Łapczywie ssał pierś i potem długo spał, a Lucyna wykorzystywała ten czas na niesienie ulgi bolącym sutkom. Kładła się na łóżku obok syna, odkrywała dekolt i robiła letnie okłady z szałwii lub nagietka. Wpatrywała się wtedy w pulchną buźkę chłopczyka, a kiedy się przebudzał, obserwowała jego ciemnoniebieskie oczy i podawała mu palec, na którym zaciskał piąstkę.
Któregoś dnia, uśmiechając się do niego, śpiewała dziecięcą piosenkę o Wojtusiu, na którego mrugała iskierka z popielnika, jej synek zaś wykrzywił pełne usta, jakby sprawiła mu w ten sposób radość. A potem była już pewna, że chłopczyk się cieszy, ilekroć się nad nim pochylała. Drobnymi paluszkami próbował sięgać do jej ust i nosa, a ona łapała go za rączki i obsypywała je pocałunkami, po czym czubkiem nosa łaskotała go w brzuszek. Chichotał rozkosznie.
Kochała swojego syna.
Chłopczyk był spełnieniem jej życiowych marzeń. Chciała mieć kochającego męża, dwójkę dzieci i dom z ogrodem, w którym biegałby pies. Wówczas, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim, do pełni szczęścia brakowało jej jeszcze jednego dziecka i czworonoga. Kiedy kąpała małego Filipka, myślała o ponownym zajściu w ciążę, żeby potem już nie wracać do uciążliwego prania tetrowych pieluch i ich ciągłego prasowania. Mieć to z głowy raz, a dobrze. Chociaż już wtedy jej małżeństwo miało za sobą poważne tąpnięcia i kobieta coraz częściej obawiała się, że skończy się rozwodem. Jednak trauma, która ich dotknęła, o dziwo scaliła ich związek. Lucyna Witberg o to zadbała.
Tamtego dnia, w piątek dziesiątego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku, krótko po godzinie osiemnastej jej mąż, Andrzej Witberg, zamknął komis samochodowy. I tak jak niemal w każdy weekend – wyjechał do Monachium, by sprowadzić kolejne auta na sprzedaż.
Została w domu sama z dzieckiem. W porze obiadowej, kiedy słońce schowało się za chmurami, postawiła wózek z Filipkiem w ogrodzie w cieniu jabłoni i kończyła pracę w kuchni. Co jakiś czas wychodziła na taras i nasłuchiwała, czy synek się nie obudził, ale ponieważ spał w najlepsze, wracała do domu. Za trzecim razem podeszła do wózka i spojrzała na dziecko. Zaciśnięte piąstki spoczywały obok głowy, oczy pozostawały zamknięte. Usta poruszały się rytmicznie. Chciała go pocałować, ale zrezygnowała, bo mały mógł się obudzić. A ponieważ znowu się przejaśniło, uznała, że zostawi wózek w ogrodzie jeszcze na kwadrans.
Szczęśliwa wróciła do domu.
Kiedy szła korytarzem w kierunku kuchni, odniosła wrażenie, że wiatr zawiał mocniej, bo drzwi tarasowe zaskrzypiały głośniej niż poprzednio. Ale nie przejęła się tym za bardzo. Musiała tylko pamiętać, by przy najbliższej okazji poprosić Andrzeja o naoliwienie zawiasów.
I wtedy kątem oka dostrzegła ruch po prawej stronie. Nie zdążyła się jednak odwrócić, bo silne uderzenie w głowę rzuciło ją na kolana i pociemniało jej przed oczami. Bezwładnie osunęła się na podłogę.
Tylko tyle zapamiętała.
Ocknęła się oszołomiona i przerażona jednocześnie, chociaż nie krwawiła. Pod gęstymi włosami wyczuła na potylicy dużego guza, który bolał przy najdelikatniejszym nawet dotyku. Kręciło jej się w głowie, świat wirował. Wszystko widziała jak w kalejdoskopie – obrazy nakładały się na siebie i rozjeżdżały. Ciśnienie rozsadzało czaszkę. W końcu się podniosła i ruszyła chwiejnym krokiem w stronę ogrodu. Gdy z tarasu zeszła na trawę, ziemia rozkołysała się niczym ocean w trakcie sztormu. Przystanęła i rozłożyła ręce, żeby złapać równowagę, po czym z sercem tłukącym się w klatce piersiowej podeszła do wózka.
I wtedy zabrakło jej tchu.
Sekundę później w niebo wzbił się przeraźliwy wrzask.