Najgorsze dopiero nadejdzie - Robert Małecki - ebook + książka

Najgorsze dopiero nadejdzie ebook

Robert Małecki

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Zaginiona żona, pożar i krwawa sieć tajemnic oplatająca miasto.

Debiutancka powieść Roberta Małeckiego z aroganckim dziennikarzem, Markiem Benerem, powraca w zupełnie nowej odsłonie.

Marek Bener miał niemal wszystko. Kochającą żonę Agatę, nieskazitelną reputację i plany na przyszłość. Trzy lata temu jego życie zamieniło się w piekło, kiedy ciężarna żona niespodziewanie zaginęła. Od tamtej pory Marek stacza się w otchłań rozpaczy. Do momentu, gdy dostaje propozycję przeprowadzenia ostatniego dziennikarskiego śledztwa. Z podjęciem decyzji nie waha się ani chwili.

Sprawa jednak znacznie wykracza poza typowe medialne zlecenie. Toruniem wstrząsa seria niepokojących wypadków. Na domiar złego zwłoki odnalezione w zgliszczach spalonego domu należą do dawnego przyjaciela Benera, a Marek odkrywa, że w śmierć może być zamieszana kobieta, przez którą zerwali przyjaźń lata temu. Prawdziwy dramat jednak dopiero na niego czyha, dziennikarza prześladuje od dawna jedno zdanie: najgorsze dopiero nadejdzie.

Czy Benerowi uda się otrząsnąć z kilkuletniej apatii i dotrzeć do korzeni zła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 360

Oceny
4,3 (55 ocen)
28
21
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maluska85

Całkiem niezła

Po przeczytaniu „Najgorsze dopiero nadejdzie” Roberta Małeckiego jedno wiem na pewno – popełniłam błąd chwytając za debiut pana Roberta po tym jak poznałam już serię z Grossem czy „Zmorę”. Pierwszy tom serii z Benerem nie zachwycił mnie i nie dał mi tylu emocji co wymienione wyżej książki. Choć książka liczy standardową ilość stron (według mojej skali) to ta historia bardzo mi się dłużyła. Opisy tego co dookoła mało wnosiły według mnie do całości, potrafiły też mnie rozproszyć i rozładować napięcie, które i tak trudno się budowało. „Najgorsze dopiero nadzejdzie” to historia przedstawiona z punktu widzenia dziennikarza toruńskiej gazety Marka Benera. Poznajemy go kiedy od trzech lat bezskutecznie szuka swojej zaginionej żony. Jest też w momencie zwrotnym swojej dziennikarskiej kariery, bo po powrocie z Berlina, gdzie rzekomo widziano jego żonę, zostaje zwolniony z pracy. Zanim jednak znajdzie się na bezrobociu wplątuje się w dziwną historię przez odnowienie znajomości ze swoją dawną mi...
00
Ladybird_czyta

Dobrze spędzony czas

Marek Bener od trzech lat zmaga się z potężnym emocjonalnym bagażem, który wylądował na jego barkach po zaginięciu żony. Ciężarna kobieta zniknęła nagle bez śladu. Nikt, ani zrozpaczony mąż, ani najlepsi śledczy, przez cały ten czas nie potrafili jej odnaleźć. W sercu Marka nadzieja miesza się z rozpaczą, doprowadzając go na skraj wytrzymałości. Jako dziennikarz mężczyzna ma zająć się sprawą pożaru, w którym spłonął mężczyzna. Prywatne śledztwo prowadzi go do bram przeszłości, w których czekają na niego dawny przyjaciel, młodzieńcza miłość i tajemniczy Szaman. Z każdym kolejnym krokiem, który zdaje się zbliżać Marka do prawdy, pojawiają się nowe okoliczności. Kolejnym ludziom zdarzają się "nieszczęśliwie wypadki", a lód, po którym stąpa dziennikarz, kruszy się pod jego stopami z coraz większym łoskotem. Czy Marek będzie w stanie utrzymać na wodzy buzujące emocje, kiedy na szali zostanie położone życie bliskich mu osób? A może strach weźmie górę i skłoni go do wycofania się, do zaprzest...
00
Lee_Loo

Dobrze spędzony czas

Nowsze powieści autora bardziej przypadły mi do gustu, uwielbiam serię o Grossie. Jednak ta książka spokojnie może stać na półce obok serii o Zakrzewskim lub Drelichu, podobny styl i tempo spodobają się temu samemu odbiorcy. Aż dziwne, że to debiut, biorąc pod uwagę, że poziom nie ustępuje tym wymienionym. Będę polecać wszystkim znajomum, którzy lubią dużo akcji "zabili go i uciekł", nie zawiodą się.
00
Mike781

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobry debiut. Początek trochę mi się dłużył ale za to reszta niczym w formule 1. Polecam. Lektor ma przyjemną barwę głosu ale niestety czyta monotonnie i bez żadnych emocji. Strasznie się słucha.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: MI­KO­ŁAJ BAĆ
Ko­rekta: JO­ANNA ZA­BO­ROW­SKA, KRY­STYNA ZA­LE­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Fo­to­gra­fie na okładce © Maan Lim­burg/Unsplash © Bernd Dit­trich/Unsplash
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze: Po­znań 2016 Wy­da­nie trze­cie
ISBN 978-83-08-07963-8
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jej Kasi – za dzie­sięć lat szczę­ścia

Prawda nie jest tym, czego można do­wieść.

An­to­ine de Sa­int-Exu­péry, Zie­mia, oj­czy­zna lu­dzi,tłum. Ma­ria Mor­stin-Gór­ska

Je­stem so­bie prawdą, fał­szem i za­gadką też (...),

Je­stem i wy­ro­kiem, na­wet sę­dzią, na­wet ka­tem...

Kim je­stem – je­stem so­bie

Dżem, Kim je­stem – je­stem so­bie,słowa: Ry­szard Rie­del

Pro­log

Mia­łem krew na rę­kach, cho­ciaż ni­gdy ni­kogo nie za­bi­łem.

Otar­łem pot z czoła. Po chwili usły­sza­łem swój świsz­czący, krótki od­dech, który mie­szał się z char­cze­niem i po­ję­ki­wa­niami na­giego czło­wieka le­żą­cego u mo­ich stóp. Wciąż pró­bo­wał stąd uciec, ale bra­ko­wało mu siły, by prze­su­nąć się choćby o cen­ty­metr. Pod­łogę i dwie ściany two­rzące na­roż­nik tej nie­wiel­kiej piw­nicy wy­ło­żono grubą czarną fo­lią. Sze­le­ściła pod każ­dym moim kro­kiem i jego spa­zma­tycz­nym ru­chem.

Mia­łem krew na rę­kach.

Tak to bywa, kiedy grunt roz­stę­puje się pod no­gami i wi­dzisz, jak wszystko, co do tej pory mia­łeś, znika w ni­co­ści. Prze­bie­gam my­ślą swoje ży­cie i wi­dzę w nim wy­raź­nie, jak znaki ostrze­gaw­cze, wszyst­kie te roz­wi­dle­nia dróg, na któ­rych po­sze­dłem w złą stronę. Cza­sami przez przy­pa­dek, cza­sami świa­do­mie. Ale kiedy my­ślę o niej...

Nie... Po pro­stu nie mogę...

Czuję, jak za­ci­ska się gar­dło, łzy na­pły­wają do oczu. Je­śli my­śli­cie, że się uża­lam, je­ste­ście w błę­dzie. Po pro­stu pod­li­czam straty i za­sta­na­wiam się, ile cio­sów mu­siał­bym za­dać, by wy­rów­nać wszyst­kie ra­chunki.

Nie zo­stało mu wiele czasu. Z ust na po­marsz­czoną fo­lię są­czyła się krew. Zbie­rała się w nie­re­gu­larną plamę mniej wię­cej w tym sa­mym miej­scu, gdzie le­żały dwa ukru­szone zęby, i nie­wiele da­lej od po­dłuż­nej ka­łuży mo­czu, któ­rej kształt nada­wały za­gię­cia ma­te­riału. Czer­wo­nych śla­dów było wię­cej. Kropki, roz­pry­ski, smugi, wszyst­kie po­ły­ski­wały w świe­tle je­dy­nej lampy za­wie­szo­nej pod su­fi­tem.

Wcze­śniej, kiedy mógł jesz­cze mó­wić, bła­gał o li­tość, pła­kał i prze­pra­szał. Bre­dził coś o złej dro­dze, błę­dach mło­do­ści i póź­niej­szym na­wró­ce­niu. Wresz­cie, kiedy ar­gu­menty od­bi­jały się ode mnie jak od ściany, za­ofe­ro­wał pie­nią­dze. Dużo pie­nię­dzy. A to tylko bar­dziej mnie roz­wście­czyło.

Smród mo­czu uno­sił się i mie­szał z me­ta­licz­nym za­pa­chem krwi, wy­peł­niał po­nurą piw­nicę.

– Wy­star­czy – usły­sza­łem spo­kojny głos zza swo­ich ple­ców.

Mój od­dech jesz­cze świsz­czał, a klatka pier­siowa uno­siła się szybko. Pod­nio­słem ręce na znak, że skoń­czy­łem, i nie­spiesz­nie od­wró­ci­łem się do Aliena. Do tej pory w mil­cze­niu przy­pa­try­wał się jatce do­ko­ny­wa­nej w piw­nicy domu sto­ją­cego na ubo­czu, da­leko od przed­mieść To­ru­nia.

Nie wy­star­czy, po­my­śla­łem, cho­ciaż fak­tycz­nie nie mia­łem już ochoty do­bi­jać le­żą­cego. Nie wy­star­czy, bo zła, które ten fa­cet wy­rzą­dził, w ża­den spo­sób nie da się wy­ma­zać i za­szpa­chlo­wać do­brem. Mo­żesz uda­wać, że wy­gła­dzi­łeś ścianę, ale rysa za­wsze w niej bę­dzie. Ze mną było tak samo. No­si­łem w so­bie rysę, któ­rej nic nie mo­gło wy­peł­nić. Mimo to po­ki­wa­łem głową na znak, że się zga­dzam, i od­sze­dłem w stronę drzwi. Do­piero kiedy zła­pa­łem klamkę, do­strze­głem zdartą do ży­wego skórę na kost­kach obu dłoni. Zer­k­ną­łem na buty i ukła­da­jące się na nich wy­raźne smugi bor­do­wej mazi. Po­dą­ży­łem wzro­kiem po śla­dach na fo­lii do po­si­nia­czo­nego ciała, opuch­nię­tej twa­rzy. Wi­dzia­łem jego cier­pie­nie, ale nie mia­łem za grosz współ­czu­cia.

– No, idź już – usły­sza­łem. – Resztą zajmę się sam.

Spoj­rza­łem na Aliena. W bla­sku lampy, która wi­siała tuż nad jego głową, wy­glą­dał jak upiór. Oczy to­nęły w cie­niu sze­ro­kiego czoła, skóra miała nie­rze­czy­wi­sty żółty ko­lor, a wy­ta­tu­owany na szyi ogon ko­smicz­nego stwora z filmu Ri­dleya Scotta jakby cia­śniej się na niej za­ci­skał. Się­gnął po brą­zową bu­tlę, na któ­rej dru­ko­wa­nymi li­te­rami na­pi­sano „KWAS”. Z po­wro­tem prze­nio­słem wzrok na le­żą­cego męż­czy­znę. Może mi się tylko zda­wało, że pod­niósł opuch­niętą po­wiekę i spoj­rzał w moją stronę, a jego usta uło­żyły się w sy­laby, któ­rych nie był w sta­nie wy­po­wie­dzieć.

– Bła-gam...

Tak to od­czy­ta­łem i na­wet po­czu­łem ulgę. Nie, nie je­stem zwy­rod­nial­cem. Każdy z was po tym, co prze­ży­łem, zro­biłby do­kład­nie to samo, ale tylko nie­wielu ma od­wagę się do tego przy­znać.

Na­ci­sną­łem klamkę i uchy­li­łem drzwi w chwili, gdy do­tarł do mnie dźwięk od­krę­ca­nego korka.

Wy­obra­żam so­bie, że wy­cho­dzę z piw­nicy, idę wolno scho­dami w górę, w stronę świa­tła wpa­da­ją­cego przez uchy­lone drzwi. Kiedy znaj­duję się przed nimi, sły­szę po­tworny wrzask, taki pro­sto z trzewi, a po­tem jęk. W fil­mach – na pewno to zna­cie – w tej sce­nie ka­mera unosi się w górę, a echo krzyku, któ­rego prze­cież nikt nie usły­szy, nie­sie się po spo­koj­nej oko­licy. Bo świata nie ob­cho­dzi ta jedna ludzka tra­ge­dia.

Kiedy wy­cho­dzę na ze­wnątrz, jest noc, a li­sto­pa­dowy wiatr owiewa mi twarz i po­ra­nione dło­nie. Pa­trzę na czarne chmury, które prze­wa­lają się ni­sko nad moją głową, i wiem, że do świtu jesz­cze kilka go­dzin. Każ­demu mo­jemu od­de­chowi to­wa­rzy­szy kłąb gę­stej pary. Na po­dwó­rzu pa­nuje ci­sza, a może tylko ja nie sły­szę szumu po­bli­skiego lasu, cho­ciaż wi­dzę ko­ły­szące się ko­rony brzóz i so­sen.

Uru­cha­miam sa­mo­chód, wrzu­cam bieg i zwal­niam sprzę­gło. Do­piero te­raz wy­ła­wiam z oto­cze­nia pierw­sze dźwięki. Opony szu­rają na zmar­z­nię­tej grun­to­wej dro­dze. Sze­le­ści moja kurtka, kiedy kręcę kie­row­nicą i mi­jam bramę. Gło­śno po­cią­gam no­sem.

Nie­spiesz­nym tem­pem do­jeż­dżam do szosy, wrzu­cam kie­run­kow­skaz, który tyka mia­rowo. Prze­pusz­czam dwa sa­mo­chody, a na­stęp­nie włą­czam się do ru­chu. Sil­nik wcho­dzi na wyż­sze ob­roty. Po chwili znacz­nie prze­kra­czam do­zwo­loną pręd­kość.

Świat wraca do nor­mal­no­ści, ale ja je­stem gdzieś da­leko stąd.

Wiem, że nie ucieknę od tego. Jest prze­cież coś, co spra­wia, że nic już nie bę­dzie ta­kie jak daw­niej. Jedna myśl, która wwierca się we mnie i ciąży, jak­bym po­łknął ka­mień. Jedno py­ta­nie, na które nie znam od­po­wie­dzi.

Czy jej krzyku też nikt nie sły­szał?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki