Wada - Robert Małecki - ebook + audiobook + książka

Wada ebook

Robert Małecki

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Upalny sierpień, porzucony namiot, ślady zbrodni i zagadka, którą rozwiązać może tylko komisarz Bernard Gross.

Drugi tom jednej z najpopularniejszych polskich serii kryminalnych.

Chełmża tego lata przyciąga nie tylko gwałtowne burze. W powietrzu czuć, że coś się wydarzy… Na polanie w lesie nieopodal miasta śledczy znajdują tajemniczy, zakrwawiony namiot. Bernard Gross jest przekonany, że w tym miejscu doszło do tragedii. Niestety, nie ma żadnych punktów zaczepienia, niczego, co popchnęłoby śledztwo naprzód. Nie ma ciał, brakuje świadków i narzędzia zbrodni. Klucząc wokół faktów, komisarz nieoczekiwanie zderza się ze ścianą milczenia zbudowaną wokół dramatycznej historii sprzed trzydziestu lat…

Czy Gross, rozwiązując zagadki z przeszłości, odkryje, co wydarzyło się w namiocie? A może to, czego się dowie, oddali go od blasku prawdy i pogrąży w mrocznej historii miasta nad jeziorem? Jedno jest pewne: kolejna sprawa będzie go sporo kosztować…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 527

Oceny
4,6 (299 ocen)
209
65
23
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Negrusia

Nie oderwiesz się od lektury

NIESAMOWITE! Jestem absolutną fanką tego typu powieści! Sądziłam, że już nic nie może mnie zaskoczyć...a jednak! I za tą nieprzewidywalność uwielbiam książki Pana Małeckiego.. dziękuję Mistrzu!
00
Annezram

Dobrze spędzony czas

Zarwane dwie noce, ale było warto.
00
TeresaKrzakala

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. 👍
00
Lipcia1

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna książka Roberta Małeckiego. Pisarz odkryty przeze mnie niedawno. Szkoda, że tak późno.
00
Cindrella

Nie oderwiesz się od lektury

ekstra jak zwykle
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: MI­KO­ŁAJ BAĆ
Re­dak­cja: LENA MAR­CI­NIAK-CĄ­KALA
Ko­rekta: ANNA RUD­NICKA, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Fo­to­gra­fie na okładce © Ar­tur Rut­kow­ski/Unsplash © fe­in­schliff/Unsplash © Kiahna Mol­lette/Unsplash © Ra­she­eque Ah­naf (Piash)/Unsplash
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie dru­gie Wy­da­nie pierw­sze: Po­znań 2019
ISBN 978-83-08-07928-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięciKry­styny i Kon­stan­tego Po­szep­czyń­skich,naj­wspa­nial­szych Dziad­ków na świe­cie

DZIEŃ PIERW­SZY

Ko­mi­sarz Ber­nard Gross kuc­nął, żeby zaj­rzeć do na­miotu, z któ­rego do­bie­gało do­no­śne ba­sowe bzy­cze­nie.

Płachta, przez którą wcho­dziło się do środka, pod­da­wała się lek­kim po­dmu­chom go­rą­cego sierp­nio­wego wia­tru. W wie­czor­nym pół­mroku przez wą­skie szpary nie­wiele mógł zo­ba­czyć. Wła­ści­wie za­uwa­żał je­dy­nie głę­boką czerń i sły­szał wciąż ten sam dźwięk. Ury­wany od­głos co rusz pod­ry­wa­ją­cej się do lotu, za­pewne du­żej, tłu­stej mu­chy.

Wszedł­szy do lasu, pod­niósł i uła­mał ka­wa­łek su­chej świer­ko­wej ga­łęzi, któ­rych pełno le­żało na ściółce po nie­daw­nej bu­rzy. Te­raz od­su­nął pa­ty­kiem zwi­sa­jący swo­bod­nie ma­te­riał na bok.

Na­wet nie zda­wał so­bie sprawy, że przez ja­kiś czas wstrzy­my­wał od­dech. Po­wie­trze uszło z jego płuc z gło­śnym świ­stem.

Czy nie tego się wła­śnie spo­dzie­wał?

Uru­cho­mił w ko­mórce la­tarkę i spo­koj­nie prze­su­wał owal świa­tła po wnę­trzu.

Na tę nie­wielką po­lanę, od­ciętą pa­smem drzew od znaj­du­ją­cej się na cy­plu chełm­żyń­skiej plaży i po­ło­żoną nieco da­lej od cen­trum, tra­fił kilka mi­nut temu. Męż­czyź­nie, który po­in­for­mo­wał po­li­cję o zna­le­zi­sku, a na­stęp­nie wska­zał Gros­sowi drogę, po­le­cił się trzy­mać z da­leka. Zo­sta­wił go na le­śnej ścieżce, w cie­niu wy­so­kich drzew i wśród nie­mal po­ziomo pa­da­ją­cych pro­mieni za­cho­dzą­cego słońca. Zie­leń przy­brała głę­boki, ciemny od­cień, a woda je­ziora zda­wała się czarna i gę­sta jak smoła.

– I co pan tam zna­lazł, pa­nie wła­dzo? – ode­zwał się drżący mę­ski głos. Do­cho­dził z bli­ska.

Wyj­rzaw­szy po­nad dach na­mio­to­wego igloo, Gross do­strzegł Mi­chała Bąka. Po­ja­wił się na skraju po­lany.

– Niech się pan cof­nie! – wark­nął po­li­cjant.

– No ale co tam jest? Zna­lazł pan coś?

– Do tyłu! – od­parł ostro Gross.

Znę­cona ja­sno­ścią mu­cha po­now­nie po­de­rwała się do lotu.

– Matko Bo­ska! Trup? – jęk­nął Bąk, po czym zła­pał się za głowę. – Wie­dzia­łem, cho­lera ja­sna, wie­dzia­łem! – Cof­nął się na za­cie­nioną ścieżkę. Z gru­bej nerki wy­jął ko­mórkę i przy­ło­żył ją do ucha.

Gross z po­wro­tem przyj­rzał się wnę­trzu na­miotu. Przez dłuż­szy czas ob­ser­wo­wał ruch owada i jego wło­chaty, po­ły­sku­jący zie­le­nią od­włok. W końcu mu­cha na krótko znie­ru­cho­miała. Wy­glą­dała na otu­ma­nioną. Nie miała siły ani iść, ani wznieść się na dłu­żej niż kilka chwil. Wie­dział dla­czego.

Raz jesz­cze skie­ro­wał świa­tło na ściany, a na­stęp­nie przyj­rzał się uważ­nie pod­ło­dze. Do­strzegł na niej ciemne plamy, nic wię­cej. Ale to wy­star­czyło.

Zo­sta­wił mu­chę i wy­pro­sto­wał się.

Spoj­rzał w kie­runku Mi­chała Bąka, na oko dwu­dzie­sto­kil­ku­let­niego fa­ceta w adi­da­sach i spor­to­wych spoden­kach. Wcze­śniej, kiedy męż­czy­zna pro­wa­dził go na po­lanę, ko­mi­sarz przyj­rzał się ta­tu­ażom na jego łyd­kach i od­sło­nię­tych ra­mio­nach. Czaszki, trumny, dziwne owady i ele­menty od­ra­ża­ją­cej bio­me­cha­niki. Bąk roz­ma­wiał przez te­le­fon, od­wró­cony ty­łem do Grossa. Stał za da­leko, by po­li­cjant mógł zro­zu­mieć, co mówi.

Ko­mi­sarz ro­zej­rzał się do­okoła. W le­śnej ściółce na pierw­szy rzut oka nie od­na­lazł żad­nych śla­dów tra­se­olo­gicz­nych ani plam krwi. Na skraju po­lany wa­lały się śmieci: kar­to­niki po pa­pie­ro­sach, pu­ste bu­telki, po­ły­sku­jące to­rebki po chip­sach i opa­ko­wa­nia po pre­zer­wa­ty­wach. Ale, co dziwne, wo­kół na­miotu było czy­sto. Gross po­sta­no­wił to za­pa­mię­tać. Po­tem, od­wró­ciw­szy się, spoj­rzał na drogę bie­gnącą w stronę lasu i znaj­du­ją­cej się tam dru­giej prze­cinki mię­dzy drze­wami.

– Pa­nie wła­dzo, czy mogę już iść? Bo je­stem umó­wiony, dziew­czyna czeka. – Bąk ru­szył w kie­runku na­miotu.

– Ar­ty­kuł dwie­ście trzy­dzie­sty dzie­wiąty, pa­ra­graf pierw­szy Ko­deksu kar­nego!

– Słu­cham? – Męż­czy­zna szedł da­lej.

– Je­śli jesz­cze raz wej­dzie pan na tę po­lanę, to oskarżę pana o utrud­nia­nie dzia­łań po­li­cji! I za­mknę na czter­dzie­ści osiem. Czy to ja­sne?

– Ale...

– Czy wy­ra­zi­łem się ja­sno? – spy­tał Gross. – Ma pan za­cze­kać na mnie na skraju lasu. I każ­dego, kto bę­dzie chciał się tu do­stać, pro­szę sta­now­czo za­trzy­mać. Czy się ro­zu­miemy?

Męż­czy­zna kiw­nął głową i od­szedł.

Gross od­pro­wa­dził go wzro­kiem, a po­tem ru­szył drogą, którą wy­zna­czała li­nia od wej­ścia do na­miotu do dru­giej ścieżki.

Dwa kroki da­lej przy­sta­nął po raz pierw­szy.

Za­sta­no­wił się, dla­czego nie za­uwa­żył tego wcze­śniej. Czy ośle­piło go za­cho­dzące słońce? A może miej­sce było za­sło­nięte kępą trawy? Krą­żące wo­kół mu­chy sy­gna­li­zo­wały, że znaj­dzie tu coś zu­peł­nie in­nego.

Kuc­nąw­szy, po­chy­lił się, żeby z bli­ska po­pa­trzeć na sporą, nie­re­gu­larną ciem­no­bru­natną plamę na wy­su­szo­nej słoń­cem tra­wie i spę­ka­nej, nie­mal spa­lo­nej ziemi. Owady z gło­śnym bzy­cze­niem ze­rwały się do lotu, ale pra­wie na­tych­miast wró­ciły w to samo miej­sce. Plama mo­gła mieć około dwu­dzie­stu cen­ty­me­trów śred­nicy. Do­piero z tej per­spek­tywy Gross za­uwa­żył nieco da­lej zła­mane źdźbła traw i jakby roz­szar­pany frag­ment mchu. Wstał i znowu się ro­zej­rzał. Plama znaj­do­wała się do­kład­nie na li­nii bie­gną­cej od na­miotu do scho­wa­nej mię­dzy drze­wami prze­cinki. Za­równo pierw­sza, jak i druga dróżka, pro­wa­dząca przez las, sta­no­wiły dla spa­ce­ro­wi­czów do­bry skrót. W ten spo­sób nie mu­sieli ob­cho­dzić cy­pla na­około i omi­jali gło­śną o tej po­rze roku plażę na jego wierz­chołku. Po­lana była ide­al­nym, za­cisz­nym miej­scem, na­da­ją­cym się do wy­pi­cia w spo­koju piwa, jak i upra­wia­nia seksu przez spra­gnio­nych bli­sko­ści na­tury ko­chan­ków.

Po­li­cjant ob­szedł zna­le­zi­sko, za­cho­wu­jąc od­po­wied­nią od­le­głość i stale wpa­tru­jąc się w zie­mię. Nie spie­szył się, szedł po­woli, krok za kro­kiem, w stronę ściany lasu. Kiedy zna­lazł się już w pół­mroku, oto­czony drze­wami, oświe­tlił so­bie drogę la­tarką. Po­sta­no­wił ob­ser­wo­wać naj­pierw prawą stronę ścieżki. Przy­glą­dał się li­ściom ni­skich krze­wów i ko­rze drzew. Roz­pra­szały go roz­rzu­cone tu śmieci, ale przy każ­dym za­trzy­my­wał się na chwilę. Ni­czego jed­nak nie zna­lazł. Wtedy zde­cy­do­wał się na inne roz­wią­za­nie i przy­spie­szył. Przej­dzie ścieżką od drogi pro­wa­dzą­cej do wsi Kuch­nia w kie­runku po­lany. Tym ra­zem sku­pił się na ob­ser­wo­wa­niu dru­giej strony le­śnego duktu. Trzy me­try da­lej do­strzegł nowy ślad. Liczne drobne i nie­mal czarne plamki na li­ściach pa­proci.

Roz­pry­ski.

Chwilę póź­niej spoj­rzał na młody klon. Sze­ro­kie li­ście po­zna­czone były za­schnię­tymi ciem­nymi struż­kami. Na ich koń­cach, tam, skąd kro­ple ska­py­wały na trawę, wid­niały skrzepy. Obok, na in­nych ro­śli­nach, od­na­lazł ko­lejne roz­pry­ski. Im bli­żej był na­miotu, tym znaj­do­wał ich wię­cej. Za­schnięte bor­dowe roz­mazy na ściółce mię­dzy drze­wami. Ślady na ko­rze, okrą­gławe bru­natne skap­nię­cia na wy­sta­ją­cych sę­ka­tych ko­rze­niach, wi­doczne w bla­sku świa­tła jego ko­mórki. Wresz­cie tuż przed po­laną za­uwa­żył ko­lejną ciemną plamę, po­dobną do tej przy na­mio­cie, ale mniej­szą. Przy niej także krę­ciły się mu­chy.

Gross nie miał już wąt­pli­wo­ści. Mu­siał za­dzwo­nić. Przy­ło­żył apa­rat do ucha. Snop świa­tła z la­tarki za­tań­czył w wy­so­kiej tra­wie i coś czer­wo­nego za pniem drzewa zwró­ciło jego uwagę.

Po­cząt­kowo są­dził, że to ko­lejny śmieć, zmięta w kulkę to­rebka po chip­sach albo wa­felku. Jed­nak to mu­siało być coś in­nego. Fo­lia od­bi­łaby świa­tło, a w tym przy­padku o żad­nym re­flek­sie nie było mowy. Przyj­rzał się miej­scu w wy­so­kiej tra­wie za pniem drzewa.

Tym ra­zem już wie­dział, na co pa­trzył.

Wró­cił szyb­kim kro­kiem na po­lanę, ob­szedł na­miot łu­kiem i do­tarł drugą ścieżką do Bąka. Męż­czy­zna sie­dział oparty o pień i wpa­try­wał się w plażę, z któ­rej miesz­kańcy za­bie­rali le­żaki i duże ko­lo­rowe ręcz­niki. Słońce ośle­piało ich, od­bi­ja­jąc się od gład­kiej ta­fli czar­nej wody.

Gross do­piero te­raz za­uwa­żył zbli­ża­jącą się od pół­nocy gra­na­tową za­słonę skłę­bio­nych chmur.

– Mogę już...? – spy­tał Bąk, ale Gross nie od­po­wie­dział.

Dał mu tylko znak, by sie­dział na miej­scu i się nie ru­szał. Sta­nął nad samą wodą, w po­bliżu się­ga­ją­cych mu do klatki pier­sio­wej szu­wa­rów. Ro­zej­rzał się po je­zio­rze, ale nic nie zwró­ciło jego uwagi.

Do­piero te­raz wy­brał nu­mer do dy­żur­nego. Kiedy ten ode­brał, ko­mi­sarz prze­ka­zał mu in­for­ma­cję o zna­le­zi­sku i ka­zał we­zwać grupę ope­ra­cyjno-pro­ce­sową na plażę płatną.

– Idzie wie­czór – po­wie­dział ofi­cer, któ­rego Gross roz­po­znał po gło­sie. – Ro­zu­miem, że szy­kuje się dłuż­sza ro­bota, więc na­mioty i oświe­tle­nie z ge­ne­ra­to­rami też za­ła­twię.

– Bez tego się nie obej­dzie, szcze­gól­nie że deszcz może nam po­krzy­żo­wać plany. – Gross po­now­nie spoj­rzał na niebo nad chełm­żyń­ską kon­ka­te­drą. Oba­wiał się, że lu­nie, za­nim pod­je­dzie pierw­szy ra­dio­wóz. – Dzia­łaj, a ja za­dzwo­nię do sze­fo­wej. Pro­ku­ra­turę też biorę na sie­bie.

– Ja­sne, ale po­wiedz, masz jed­nego czy dwa trupy?

Gross na­brał po­wie­trza.

– Nie.

– Wię­cej? – zdzi­wił się dy­żurny.

– Nie.

W słu­chawce za­pa­dła ci­sza.

– Nie? No to co tam masz? – spy­tał wresz­cie za­nie­po­ko­jony po­li­cjant.

Za­nim Gross od­po­wie­dział na py­ta­nie, przed oczami sta­nął mu nie­dawny ob­raz z lasu.

– Oba­wiam się, że do­szło do zbrodni, ale nie mam ciała.

– Żar­tu­jesz?

– Mam pełno śla­dów krwi, które zna­czą drogę od plaży w stronę pu­stego na­miotu na po­la­nie – od­parł. – I jesz­cze za­krwa­wione czer­wone stringi.

– Stringi?

– Dam­ska bie­li­zna.

– Prze­cież wiem, co to są stringi – żach­nął się dy­żurny. – Ja­sna cho­lera.

– Zer­k­nij na ra­porty i sprawdź, czy nie zgło­szono nam ostat­nio za­gi­nię­cia.

– Kiedy?

– A jaki dziś mamy dzień?

– Po­nie­dzia­łek.

– To cof­nij się do piątku – po­pro­sił Gross.

– Po­cze­kaj chwilę.

Ko­mi­sarz w tym cza­sie roz­glą­dał się da­lej. Ob­szedł cy­pel i do­tarł mniej wię­cej w to miej­sce, gdzie znaj­do­wała się druga ścieżka pro­wa­dząca do po­lany. Tam rów­nież przyj­rzał się ta­fli wody. Gdyby nie marsz­czyły jej po­wiewy wia­tru z pół­nocy, by­łaby gładka i błysz­cząca jak czarny mar­mur na­grobka.

– Nic nie ma. – Gross usły­szał w słu­chawce.

– Żad­nych za­gi­nięć ko­biet? – upew­nił się.

– Do tej pory nie.

– Ani u nas, ani w oko­licy?

– Zero.

– Ro­zu­miem, ale bądź czujny, do­brze? Ta noc może się oka­zać de­cy­du­jąca.

– Ja­sne. Coś jesz­cze?

– Nie – po­wie­dział ko­mi­sarz. Szybko się jed­nak po­pra­wił: – Tak! Kiedy ostatni raz pa­dało?

– Po­cze­kaj, rzucę okiem na ko­mu­ni­katy z kry­zy­so­wego.

Ko­mi­sarz bez­wied­nie dłu­bał bu­tem w wy­dep­ta­nej ścieżce.

– W so­botę rano. – Usły­szał i po­dzię­ko­wał.

Fakt. Obu­dziły go wtedy da­le­kie od­głosy bu­rzy, ci­che jak po­mru­ki­wa­nie lwa, i za­pa­mię­tał kro­ple desz­czu rzu­cane na okno przez po­ry­wi­sty wiatr. Część z nich spły­wała szybko po szy­bie, a reszta osia­dła na niej i drgała, ni­czym chmara wy­stra­szo­nych owa­dów.

Wró­cił do Bąka, który wy­glą­dał nie tyle na prze­ję­tego, ile na znu­dzo­nego.

– Mu­szę już iść – oświad­czył wy­ta­tu­owany męż­czy­zna, oga­nia­jąc się od ko­ma­rów.

– Jesz­cze chwila. Spi­szemy ze­zna­nia.

– Ze­zna­nia? – prze­stra­szył się. – Prze­cież ja nic...

– Wiem – prze­rwał mu Gross. – Ale to nie po­trwa długo.

– Cho­lera, mo­głem nic nie mó­wić.

– Pro­blem w tym, że już pan to zro­bił. I bar­dzo do­brze. Być może dzięki panu uda się na­pra­wić ja­kiś frag­ment tego świata – rzu­cił Gross i od­szedł w kie­runku plaży.

Buty za­pa­dały mu się w pia­sku, gdy zmie­rzał w stronę gład­kiego brzegu, ob­my­wa­nego z wolna ła­god­nymi fa­lami. Był to mały ka­wa­łek lądu wy­su­nięty naj­da­lej w stronę prze­ciw­le­głego brzegu je­ziora.

Gross ro­zej­rzał się, szu­ka­jąc cze­goś cha­rak­te­ry­stycz­nego, po­bli­skich za­bu­do­wań, wy­so­kich nad­brzeż­nych krze­wów, krótko mó­wiąc: ja­kie­go­kol­wiek miej­sca, do któ­rego można by było przy­bić łódką i do­brze się ukryć.

Czy wła­śnie tą drogą uciekł sprawca? Czy wrzu­cił do­cią­żone czymś ciało na dno akwenu?

Na­wet nie wie­dział, kiedy jego wzrok przy­cią­gnęła znaj­du­jąca się na dru­gim brzegu nie­ru­choma po­stać. Syl­wetka męż­czy­zny na tle pło­ną­cych świa­tłem za­cho­dzą­cego słońca pól, które ła­god­nym łu­kiem opa­dały ku ta­fli czar­nej wody. Stał sa­mot­nie, z rę­koma w kie­sze­niach, ni­czym lu­strzane od­bi­cie Grossa.

Na­wet wy­tę­żyw­szy wzrok, z tej od­le­gło­ści i przy gęst­nie­ją­cym mroku ko­mi­sarz nie­wiele wię­cej mógł zo­ba­czyć.

Po chwili czło­wiek od­da­lił się od brzegu i skie­ro­wał na nie­duże wznie­sie­nie. Za­nim znik­nął za po­lem zboża, Gross usły­szał po­li­cyjną sy­renę. Od­wró­cił się i ru­szył w kie­runku ra­dio­wozu. Wy­jął ko­mórkę i po­łą­czył się z młod­szą in­spek­torką Lu­cyną Woj­ta­sik, ko­men­dantką ko­mi­sa­riatu chełm­żyń­skiej po­li­cji.

– Co się stało, Ber­nar­dzie? – ode­zwała się spo­koj­nym, nieco za­spa­nym gło­sem.

W tle sły­szał po­szum mo­rza albo wia­tru.

– Oba­wiam się, że do­szło do za­bój­stwa.

– Gdzie?

– Na płat­nej.

– Kto jest ofiarą?

– Nie wiem – stwier­dził.

– Ro­zu­miem, że nie wiesz, ale py­ta­łam o płeć.

– Przy­pusz­czam, że ko­bieta.

– Chry­ste, aż tak źle?

– Nie – ode­zwał się szybko, ro­zu­mie­jąc, co sze­fowa miała na my­śli. – Po pro­stu cho­dzi o to, że nie ma ciała. Są­dzę, że to ko­bieta. Mamy za­krwa­wioną ko­ron­kową czer­woną bie­li­znę i pełno śla­dów krwi. Dam znać, gdy będę wie­dział wię­cej. Na ra­zie dzwo­nię po pro­ku­ra­tora.

– O Jezu – wy­szep­tała. – Je­stem w Ko­ło­brzegu. Mamy okrą­głą rocz­nicę...

– Nie wi­dzę po­wodu, że­byś się stam­tąd zbie­rała. – Gross nie po­zwo­lił jej do­koń­czyć. – Za­bez­pie­czymy miej­sce zda­rze­nia, a na wnio­ski przyj­dzie jesz­cze czas. Ode­zwę się rano.

– Do­brze, ale gdyby jed­nak się coś zmie­niło, gdy­by­ście zna­leźli ciało...

– Za­dzwo­nię – uciął ko­mi­sarz. – Bę­dziesz wie­działa pierw­sza.

– Dzię­kuję, Ber­nar­dzie. – Ko­bieta się roz­łą­czyła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki